ODCINEK 3

Po nocnej burzy zapowiada się piękna pogoda. Niebo błękitne, bez jednej chmurki. W drodze powrotnej zachodzę nad rzekę zobaczyć czy tama wytrzymała napór wezbranej ulewą Kłodnicy. Tu jednak ze zdziwieniem stwierdzam, że wody w rzece wcale znów aż tak nie przybyło. No tak, przecież wokoło same lasy, zatem woda do rzeki spływa o wiele wolniej niż w moich czasach, gdzie prawie niemal natychmiast następował przybór. Lecz i tak wydaje mi się, że zalew jest cokolwiek większy. Woda z głośnym szumem przelewa się przez grodzę. Byle wytrzymała aż przybór się skończy i zaraz trzeba będzie zrobić podpory.

Wracam ku zagrodzie. Szczęśliwy Niuk ugania się pośród jeszcze mokrych traw. Spoglądam na pole czy burza mocno zmasakrowała dojrzewające zboże? Ale nie, stoi tylko trochę pochylone, z wyjątkiem pasa na krańcu pola. Tam leży, jakby się po nim przespacerował walec. Drogą rozważam, w jaki sposób zabrać się za jeńca, by z niego cokolwiek wycisnąć. Może dla lepszego efektu ubrać drelichową bluzę zamiast Unisławowej koszuliny? No i jeszcze do tego hełm. Tak, powinienem go wtedy cokolwiek zaskoczyć niecodziennym wyglądem. Jeżeli zaś czarne wilczysko jest tutaj rzadkością, to ukazanie Niuka w odpowiedniej chwili i postraszenie jego zębami powinno dać także pozytywny efekt. A gdy i to nie pomoże, zawsze można jeszcze draba troszkę przypiec – przypominam sobie branie jeńców na spytki w „Trylogii” Sienkiewicza.

Wróciwszy do zagrody, przywiązuję niezadowolone psisko przy Unisławowym warsztacie, po czym niezwłocznie wchodzę na stryszek wdziać drelich. Potem jeszcze tylko hełm na głowę. Przy pasie mam „syrenkę” i nóż. Tak ubrany wkraczam do izby, wywołując w oczach chłopaków niejakie zdziwienie. Jeniec również kieruje wzrok w mą stronę. Oczy ma niespokojne. Dobrze, bardzo dobrze! Zbliżam się i staję przed nim.

– Jak się zwiesz? – Cisza. Patrzę mu prosto w oczy, usiłując równocześnie zrobić groźną minę. Chwilę tak go wiercę wzrokiem, a następnie mówię:

– Stroimir z Obrem podobnie zrazu gęby otworzyć nie chcieli, lecz potem gadali jeden przez drugiego. Teraz odeszli, zostawiając nam swe konie, a i nie tylko konie, miecze także. Bo i po cóż im to? Do gryzienia ziemi zębów starczy! Tobie też. Dziewki i dzieciuchy łowić – to tak, wszakże gdyś sam złowiony, gęby otworzyć już ci się nie widzi. A bądź sobie bez imienia. Mnie tam za jedno. Możesz wisieć jako bezimienny. Drzewu obojętne kto na nim zawiśnie. Nie musi go znać – byle nie za ciężki był gałęziom!

Biorę od Mirka Stroimirowy miecz i podsuwam jeńcowi pod nos.

– Znasz go? Pewnie, że znasz. Teraz zmienił pana. Twój też zmieni, a i koń oraz reszta dobytku. Tobie to już na nic!

W tym momencie przypominam sobie szkło z okularów Taty. Zaraz z niego zrobię użytek. Każę chłopcom wywlec jeńca przed dom. Błysk przerażenia w jego oczach.

– Oho, pewnie myśli, że go już będziemy wieszali. – Sadzamy draba pod słupem wspierającym okap dachu. Idę po Niuka i trzymając za obrożę, przyprowadzam do jeńca. Pies, wściekle warcząc, rad by mu się dobrać do skóry. Ponowne przerażenie w oczach.

– Bardzo dobrze! Znacznie lepiej!

Wyjmuję szkło z kieszeni. Przywiązuję Niuka do sąsiedniego słupa, aby mi nie przeszkadzał i wracam do naszego jeńca. Trzymając soczewkę w pewnym oddaleniu od oka, patrzę na niego. Musi teraz widzieć moje wielkie oko. Spoglądam tak przez dłuższą chwilę, nic nie mówiąc. Niuk nadal się awanturuje, kłapiąc zębami.

– Zaraz zobaczymy czyś niemy. Wilk by rad z tobą poigrać. Zatem przypomniałeś już sobie jak się zwiesz?

– Lubor, syn Tomira.

– No, przecież wreszcie gębę otworzyłeś! To ci się chwali. Przybyliście brańców łowić – to wiem. Medzamirowyś drużynnik?

Potwierdza skinieniem głowy, jednocześnie nerwowo przełykając ślinę.

– Unisława z rodziną mieliście przyprowadzić kniaziowi? Twój rodzic żyje?

– Potwierdzenie.

– Na dworze Medzamira?

– A jużci.

– Co tam czyni?

– Jest zaufanym kniazia.

– Braci masz? – Przeczący ruch głową. – A siostry?

– Tak, trzy.

– Zatem tylko w tobie ojciec ma nadzieję podtrzymania rodu – stwierdzam.

Potwierdzające skinienie głowy.

– Teraz uważaj. Możliwe, iż cię nie powieszę, to wszakże od ciebie zależy. Nim dasz odpowiedź, dobrze pomyśl czy łżeć1, czy też gadać prawdę. Powiesz prawdę – uznam, że warto cię oszczędzić. Nie powiesz – nim zawiśniesz, wypalę kłamliwy ozor – o tak!

Ustawiam soczewkę do słońca i łapię ognisko na jego lewym rękawie. Słonko pięknie świeci, śląc ku nam swe ciepłe promienie. Po chwili naświetlania rękaw zaczyna dymić i po następnej – już jest dziura! Słońce skupione w ognisku dobiera się do koszuli, zaś w chwilę później pieści skórę wiercącego się dotąd niespokojnie draba. Gwałtowne wyprężenie związanych nóg i okrzyk bólu. Cofam rękę.

– Teraz wiesz co cię czeka! Nie łżyj zatem daremnie i pamiętaj, że Stroimir także gadał nim wyzionął ducha. Ciekawym czy powiesz to samo?

Jakoś nie mam litości nad drabem. Bo i dlaczego? Nie może być zmiłowania dla łapacza! Jestem gotów go nawet przypiec, byle wydobyć prawdę o łupieskiej wyprawie, jej sile i miejscu obozowania. Po przerażonych oczach widzę, że drab został chyba wystarczająco zmiękczony. Teraz tylko szybko pytać, nim ochłonie ze strachu.

Magluję Lubora, starając się wycisnąć z niego wszystkie interesujące nas wiadomości. Potwierdzają się przypuszczenia Radosza, że Stroimirowe podróże stanowiły rozpoznanie terenu. Takich „kupców” Medzamir wysłał kilku. Potem już łapacze szli na pewniaka, wiedząc co i gdzie można zrabować. Głównie jednak szło o młodych brańców, na których jest stały zbyt u mauretańskich kupców.

Co do Unisława, to Stroimir spotkał go przypadkowo. Gdy się kniaź o tym dowiedział, rozkazał i jego ująć przy okazji wraz z rodziną, aby mógł wreszcie wywrzeć na bratanku zemstę. Raz mu już umknęli, teraz to nie może się powtórzyć!

Wyprawa składa się z trzydziestu ludzi, w większości kniaziowych drużynników. Podzieleni na mniejsze grupy, omijając większe grody, napadają znienacka gródki, leśne osady i sadyby. Często udając kupców korzystają z gościny, zaś później pomagają swym kompanom w napaści na niczego nie spodziewających się gospodarzy. Tak też było z Unisławem, do którego przyjechał tylko Stroimir z jednym towarzyszem. Gdy gospodarz był zajęty gośćmi, reszta grupy nagłym atakiem zajęła zagrodę. Wzięty we dwa ognie Unisław nie miał żadnej szansy obrony.

Co do obozu łapaczy, to znajduje się w odległości około dnia konnej jazdy w kierunku południowym. Leży na piaszczystej kępie pośród leśnych mokradeł – w widłach dwu rzek. Niecałe pół dnia drogi ku zachodowi jest osada na plesie. Łapacze mają oparcie w niedalekim Gilowie – tj. gródku Gila, który leży w kotlinie o stromych brzegach nad rzeką. Ta rzeka jest dużo większa niż te, nad którymi obozują. Nazywa się Wisla. Obok Gilowa wiedzie jedno z odgałęzień szlaku z południa na wschód – do kraju Wiślan – i jest przeprawa przez rzekę. Syn Gila, który teraz tam siedzi, zaopatruje ich w żywność i udziela potrzebnych wieści. Zna on z dawna Stroimira i nie jeden już z nim przeprowadzał interes. Wyruszające z obozu w kierunku północnym grupy korzystają z części starego i zapomnianego szlaku – ścieżki, biegnącej przez bór. Podobno wydeptali go ongiś jeszcze Celtowie penetrujący przed laty te ziemie od południa. Stroimir dowiedziawszy się o nim nie wiadomo od kogo, odszukał jego ślad, a odszukawszy, spróbował przebyć. Wprawdzie z trudem, ale mu się to udało. Szlak podobno wiódł jeszcze dalej na południe – aż w góry i następnie przełęczami spływał w doliny – już po ich południowej stronie. Niestety tego odcinka Stroimir jeszcze nie zdołał rozpoznać. Była o tym mowa na dworze kniazia. Medzamir wysłał tam nawet kilku zwiadowców. Książę przywiązywał do tego wielką wagę. Taki tajny szlak umożliwiałby łapaczom swobodny dostęp do ziem po północnej stronie gór oraz bezpieczny powrót z brańcami i łupami. Czy ta południowa część szlaku została już rozpoznana, tego Lubor nie wiedział.

Z naszej strony szlak omija od wschodu wzgórza, z leżącym tam gródkiem Mikuły i kończy się przy trakcie z tegoż gródka ku północy – w stronę włości Radosza. Przed wyjściem na trakt trzeba się przedzierać leśnymi ostępami. Tam Stroimir kazał starannie zacierać ślady, aby ktoś przypadkiem idąc za tropem nie odkrył ich tajemnicy. Punktem orientacyjnym jest grupa starych dębów po prawej stronie traktu. W tym miejscu należy zboczyć w lewo i przedzierając się przez gęstwinę na odległość około trzech strzałów z łuku, osiąga się ów szlak. Zaraz na początku wyprawy przez kilkanaście dni harowali od świtu do nocy przy ścieżce, żeby ją ponownie udrożnić. Miejsca podmokłe słali grubo faszyną i żerdziami. Wodzem wyprawy kniaź wyznaczył Stroimira, ten zaś swym zastępcą uczynił Wyszomira, swego starego kompana z niejednej kupieckiej wyprawy. Można go łatwo poznać po szramie na gębie.

I to już wszystko, co zdołałem wycisnąć z jeńca. Wiadomości wydają się prawdziwe. W przeciwnym wypadku po co by miał aż tyle zmyślać? Wobec takiego obrotu sprawy wypadało mu darować życie, chociaż prawdę powiedziawszy, od początku nie miałem zamiaru pozbawiać go tego skarbu. Ale o tym nie musiał wiedzieć – wręcz przeciwnie.

Myślę, co z nim począć? Przecież go nie puścimy wolno! Zaraz by ostrzegł swych kamratów. Pytam zatem na boku Przemka czy ojciec w grodzie ma jakiś dobry loszek dla przetrzymania jeńca.

– Ano jest jama. Jest także Wszebor, który w zastępstwie ojca zawiaduje grodem. – Przywołuję Mirka:

– Dacie radę obydwaj odprowadzić Lubora do grodu?

– Jużci!

– Bierzcie łuki i nie pozwólcie mu uciec! Bądźcie ostrożni i nigdzie się po drodze nie zatrzymujcie, chociażby i z nieba kije leciały! Jeniec cało musi dotrzeć do grodu. To bardzo ważne. Jeżeli ucieknie, wtedy, Mirku, nici z uwolnienia twych rodziców i Stacha. A w jamie też mu się nie powinna dziać krzywda. Będzie nam jeszcze potrzebny. No i myślę go na koniec uwolnić, lecz o tym później pomyślimy. Niechaj więc Wszebor ma go w staraniu i pieczy2. Pojmujecie? I wszystko co nam rzekł powtórzcie Wszeborowi. Będzie jak znalazł, skoro Radosz do domu wróci. Kiedy powrócicie, chciałbym poszukać owej tajemnej ścieżki. Myślę, że Radosz wnet za nami podąży. A może i nawet uda nam się wypatrzyć obóz drabów i czegoś dowiedzieć, nim twój rodzic, Przemku, przybędzie naszym śladem? Daj to nam Panie Boże! Zabierzcie przy tym jadła na wyprawę, byśmy drogą z głodu nie padli. Najlepiej go kupić. Wszak twa matka, Przemku, nie może nas ciągle żywić! – Wyjmuję z kieszeni dirhema, jednego z dwu, które wczoraj wyjąłem ze sakiewki i daję chłopcom na zakupy. Następnie oznajmiam Luborowi, iż darowuję mu życie, lecz na razie będzie w niewoli u Radosza – przynajmniej tak długo, póki się nie skończy sprawa z łapaczami. Ostrzegam przy tym przed próbami ucieczki. Wtedy nie może być pewien swego życia.

– Jeśli cię nawet nie ustrzelą, mój wilk wszędzie znajdzie – dodaję.

Zrezygnowany kiwa głową. Owiązujemy jeńca w pasie grubym powrozem wraz z wyciągniętymi wzdłuż tułowia rękoma. Drugi długi koniec postronka przytraczam do siodła Mirkowej Strzały. Zdejmuję na koniec pęta z nóg jeńca i już jest gotowy do drogi. Po chwilach bezczynności dłuższy spacer dobrze mu zrobi. Potem zapewne nie będzie miał już wielu okazji na przechadzki. Zatem, póki co, niechaj zażywa ruchu.

Użyczam Przemkowi swej Ilvy. Wolę by nie jechał na koniu Lubora, gdyż diabli wiedzą czy nie jest w jakiś sposób tresowany? Strzeżonego Pan Bóg strzeże! Muszę również spokojnie przemyśleć wszystko, co wyznał jeniec. Do powrotu chłopców z grodu będę miał na to dosyć czasu.

– Ruszajcie i nie zgubcie brańca3! Zaś drogą bądźcie czujni. Czekam waszego powrotu. Bywajcie!

Gdy pojechali, siadam na kłodzie. I dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że dzisiaj jeszcze nie jedliśmy. Tak nas Lubor zafrapował, iż o śniadaniu nawet nikt nie pomyślał. Mam nadzieję, że coś tam w grodzie przekąszą? Wobec tego zabieram się z Niukiem za spóźnione śniadanie. Potem, już wyciągnięty na kłodzie, mogę spokojnie oddawać się przemyśleniom.

Mam nadzieję łatwo trafić na początek ścieżki łapaczy. Wzgórza, to chyba te Mikołowskie? Oczywiście – gród Mikuły! Lecz dalej? Jeżeli szlak omija wzgórza od wschodu, będzie biegł u ich podnóża – poprzez późniejsze Zarzecze i Wilkowyje. Bardziej na wschód nie da rady, gdyż zabagniona dolina Mlecznej na pewno skutecznie stoi temu na przeszkodzie. Dobra, jednak co dalej? Może biec wzdłuż Mlecznej, ale tylko może. Aha, gadał coś o osadzie na plesie. Plesso to chyba bagno? Czyżby chodziło o poprzedniczkę Pszczyny? No tak – przecież kiedyś nazywała się Pless! Lecz to przecież po niemiecku – przychodzi zaraz refleksja. Więc już nie jestem taki pewny. Ale Niemcy często zostawiali słowiańskie nazwy, zniemczając je końcówkami. Załóżmy, iż to jednak chodzi o Pszczynę.

– Szlag trafił! Przecież tam będą same bagna! Jeszcze się potopimy! Marna perspektywa na przyszłość. – Po lasach koło Pszczyny trochę się kiedyś z Tatą powłóczyłem, ale znów nie tak, jak po tych w pobliżu Ligoty. Pszczyńskie wioski również wszystkie zaliczyłem w praktyce, a i teorii na mapach nie brakowało. Zamykam oczy, żeby sobie lepiej przypomnieć okolice na wschód od Pszczyny. Widły rzek, idąc kolejno od zachodu to Dokawa i Pszczynka na Zarzynie w Jankowicach. Jest tam wzgórek, na którym kiedyś podobno był młyn, w czasach, gdy wody Pszczynki spiętrzała grobla. Może to tam? Drugie widły – to znów Pszczynka i Korzeniec w Międzyrzeczu. Także jest tam trochę wyżej niż na rozległych nadrzecznych łąkach. Może zatem tam? Następne widły tworzą Pszczynka i Gostynka w Jedlinie. Przed nimi leżą Bojszowy. Nazwa stara, może więc już coś tam jest? Chociażby samotny wzgórek pośród toplawisk4, na którym stoi gródek lub sadyba jakiegoś Bojsza? Ba, pamiętam nawet z mapy lokalną nazwę „dworzysko” określające nieco wyższy teren nad łąkami przy Gostynce. Jest to już w kierunku Jedliny, czyli bliżej wideł rzek. Czyżby to miało być tam?

– No nie! Ale klipa ze mnie! Przecież Gostynka nie wpada do Pszczynki, lecz Wisły! Wprawdzie ujście Pszczynki jest bardzo blisko, ale zawsze. Chyba, żeby teraz Pszczynka płynęła dalej przez Jedlinę i dopiero wraz z Gostynką wpadała do Wisły? Prawdopodobne, jednak póki co, odpada. Pozostało by zatem Międzyrzecze i Jankowicka Zarzyna. Tylko, że Zarzyna nie jest oddalona od Pszczyny o niecałe pół dnia drogi. To najwyżej godzina. Chyba więc jednak rejon Międzyrzecza?

– Hm, gdzie może być ten Gilów? Zaraz, zaraz, jakie tam są wsie? Aha, jeszcze ich nie ma, lecz będą. Za lasem jest Frydek, Miedźna i Wola. Gilowa nie ma, za to są Gilowice. To już jest coś! Tylko gdzie ten gródek? Nie wiem. Nie pamiętam żadnej kotliny nad Wisłą. Trudno, okaże się na miejscu, zakładając że wszystko dobrze się ułoży. I na tym się zakończyło moje intensywne myślenie, gdyż – ni stąd, ni z owąd – przyplątał się sen, niespodziewanie biorąc mnie w swe objęcia. Zasnąłem nawet nie wiedząc kiedy, zwalając obowiązek pilnowania naszego dobytku na biednego Niuka.

Budzę się już dobrze po południu. Szczęściem chłopcy przed wyjazdem wyprowadzili Luborowego konia na pastwisko i przywiązali do kołka. Przy mnie to by pewnie biedak zdechł z głodu. Chłopaków jeszcze nie ma, postanawiam więc w międzyczasie zrobić podpory w naszej tamie. Woda już chyba opadła? Biorę toporek i wędruję nad Kłodnicę. Z pięciu grubych żerdzi robię zastrzały podpierające grodzę, które przyszpilam do dna palikami z bocznymi wąsami, wykonane z rozwidlonych grubych gałęzi. Potem jeszcze umacniam dno wypadu faszyną i żerdziami, aby spadająca z tamy woda go nie rozmyła. Przepłynąwszy na koniec kawałek, wychodzę na brzeg.

Po pracy i kąpieli robi mi się głodno. Czas najwyższy wrócić do domu, by coś przekąsić – tym bardziej, że się ma ku wieczorowi. Podczas mej obiadokolacji wracają Mirko z Przemkiem. Przywożą zapasy na wyprawę. Wystarczy ich nawet na parę dni. Jest i obrok dla koni. Czyżby na to wszystko wystarczył jeden dirhem? Muszę to sprawdzić przy najbliższej okazji.

Przemko dostał pozwolenie ruszenia z nami. Wszebor polecił czynić na drzewach zaciosy znaczące drogę. Radosz później nie będzie musiał daremnie tracić czasu na jej odszukanie. Mamy wyśledzić obóz i dobrze ukryci czekać Radosza.

Do zmroku zostało jeszcze trochę czasu, proponuję zatem chłopcom lekcję szermierki. Pokazuję parę cięć i obronę przed nimi. Potem, już do samego zmroku, zawzięcie wymachujemy kijami zastępującymi miecze, aż pot rzęsisty zrasza czoła oraz „plac boju”. Siedząc później na kłodzie przed domem, co już niemal stało się rytuałem, opowiadam chłopakom o mych przemyśleniach dotyczących miejsca tajnego obozu Stroimirowej wyprawy. Teraz pozostaje problem czy po odnalezieniu tego podobno jeszcze celtyckiego szlaku, skorzystać z niego, czy też dalszą drogę odbyć zwykłym traktem poprzez gród Mikuły i dalej na południe, aby dotrzeć do owej osady na bagnie, czyli domniemanej prekursorki Pszczyny. Stamtąd by winien biec jakiś trakt lub ścieżka na wschód – w stronę kraju Wiślan. Jednak co robić, gdy takiej ścieżki nie będzie? Przedzierać się poprzez lasy i bagna do Wisły, gdzieś w okolice późniejszej Góry i szukać Gilowa? Można by, ale zajmie to wiele czasu, a w międzyczasie Wyszomir może zwinąć interes, przenosząc się w inne okolice i szukaj wiatru w polu! Wychodzi zatem, żeby skorzystać z tajnej ścieżki. Ta nas bezbłędnie zaprowadzi w okolice obozu. Niestety istnieje niebezpieczeństwo spotkania na niej łapaczy. I co wtedy? Albo nas złapią, albo i też zabiją! Jedno i drugie niezbyt zachęcające. Jesteśmy w kropce. Co robić? Ostatecznie postanawiamy zostawić rozstrzygnięcie ślepemu losowi. W izbie, już przy łuczywie, rzucam dirhema: Orzeł czy reszka? (Wprawdzie na monecie nie ma żadnego orła, lecz mniejsza z tym). Wypada „orzeł”, oznaczający szlak Celtów. Zatem jeden problem z głowy. Pojedziemy ścieżką, lecz musimy to czynić nad wyraz ostrożnie, żeby w porę uniknąć zgubnego spotkania. Najlepiej więc jeżeli z Niukiem będę podążał przodem. Ten już w porę winien wyniuchać niebezpieczeństwo.

Martwi mnie przy tym mały zapas bełtów do kuszy. Przecież na takiej wyprawie może być różnie. A gdyby tak spróbować strzał do łuku – wpadam na racjonalizatorski pomysł. Przymierzam te – Luborowe. Są cokolwiek krótsze niż Stroimira i Awara. Wygląda na to, że powinny pasować po niewielkim skróceniu pierzastych lotek.

Zaraz z rana urządzę próbne strzelanie, by stwierdzić jak niosą? I na tym kończymy naradę wojenną. Dzisiaj już nie będzie opowieści z przyszłości. Odkładam je na potem. Trzeba iść spać, chcąc wstać wcześnie rano i wyruszyć w drogę możliwie równocześnie ze słońcem.

Wraz z rannymi zorzami jesteśmy na nogach, przygotowując potrzebny do wyprawy ekwipunek. Liczę, że powinna nam zająć około czterech dni. Na wszelki wypadek biorę ze Stroimirowej sakiewki siedem dirhemów. Resztę chowam w glinianym garnczku. Siedem powinno wystarczyć, a i sama liczba jest podobno szczęśliwa. Garnuszek z resztą gotówki kryję przy półziemiance. Rozważam także czy ubrać drelichową bluzę, czy też pozostać w Unisławowej koszulinie? Ostatecznie pozostaję przy koszuli. Zastanawiam się również nad hełmem. Niezbyt mi się chce go zabierać. Jednak po namyśle zabieram. Przecież udajemy się na wojenną wyprawę, więc hełm powinienem mieć. W razie jakiejś draki przynajmniej będę miał w czym schować swą drogocenną głowę. Potem jeszcze myślę nad mieczami. Zadowolić się jednym szpikulcem czy zabrać obydwa? Ale czy wtedy nie za bardzo się obciążę żelastwem? Dochodzi przecież jeszcze kusza z zapasem bełtów i przerobionych strzał. Ostatecznie odkładam „awarkę”. Jest zbyt długa i by mi pewnie tylko zawadzała podczas podchodów. „Syrenka” winna wystarczyć. Nie planujemy przecież żadnych walk.

Składam drelich i roluję w wałek, chowając go na koniec do glinianego dzbana, który wstawiam na półkę w garncarskim warsztacie, zaś „awarkę” wtykam w strzechę półziemianki. Gdyby ktoś tu gospodarował w czasie naszej nieobecności, to mi jej nie buchnie.

Sposobiąc się do drogi, wkładam stary skórzany kubrak Unisława. Jest nieco dziurawy i wytarty, ale cóż – niczego lepszego niestety nie ma. Trzeba było prędzej o tym pomyśleć i rozebrać Lubora. Obecnie niestety na to już za późno.

Prócz uzbrojenia i zapasów żywności mamy jeszcze derki, żeby mieć się czym okryć do snu, jak i w czasie deszczu. Mirko zabiera toporek – to na te zaciosy dla Radosza, a i pewnie, prócz tego, przyda się nam niejednokrotnie. Ponadto ogołacamy zagrodę ze wszystkich sznurów, postronków i rzemieni. Nie to, iż spodziewamy się licznych jeńców, ale przecież musimy czymś pętać konie. A i dla Niuka coś również wypada zarezerwować.

Na koniec jeszcze tylko próbne strzelanie przerobionymi na bełty strzałami. Biorę zaraz dystans stu kroków. Pierwsza strzała wyraźnie góruje, trafiając ponad kołami tarczy. Wobec tego przy drugim strzale mierzę sporo pod punkt. Zaraz lepiej! Cofam się jeszcze dobry kawałek – zupełnie dobre trafienie. Tak więc przy lekkich strzałach kusza znacznie zwiększyła zasięg. Bardzo wygodne. Mogę ewentualnego przeciwnika zdmuchnąć z zupełnie dla mnie bezpiecznej odległości. Kolejny punkt na moją korzyść.

Słońce już zaczęło swą codzienną drogę na błękitnym i jak dotąd bezchmurnym niebie, wobec tego i my wyruszamy. Przed wskoczeniem na siodło klękam i gorąco proszę Pana o powodzenie wyprawy oraz Jego błogosławieństwo naszym poczynaniom. Wprawdzie Mirko i Przemko tkwią jeszcze głęboko w mrokach pogaństwa, lecz są przecież takimi samymi jak ja dziećmi Bożymi. Cóż mogą za to, że nie słyszeli o chrześcijaństwie i wierzą po swojemu, mając więcej niż jednego Boga? Udajemy się w dobrej sprawie, dlatego wierzę mocno, iż Pan nam pomoże. Pokrzepiony na duchu, wskakuję na Ilvę i ruszamy. Niuk wpierw ugania się wokół nas, ale po pewnym czasie widząc, że to dłuższa wyprawa, a nie zabawa, mityguje się i odtąd spokojnie podąża obok lub przed Ilvą. Ta już na szczęście cokolwiek przywykła do psa, zatem – jak na razie – podróż upływa bez zbędnych sensacji.

Wpierw jedziemy wzdłuż Kłodnicy, a osiągnąwszy leśny trakt do grodu Radosza, przeprawiamy się przez rzeczkę, biorąc kurs na wzgórza z grodem Mikuły. Szkoda, że tym razem go nie zobaczę. Rad bym porównać to co znam, z tym co tam jest obecnie. Na to jednak będzie czas kiedy indziej. Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia!

Zbliżając się do pierwszego wzgórza pokrytego borem, jak wszystko dookoła, pilnie wypatrujemy grupy dębów przy drodze. Jest, ale po lewej stronie. To chyba nie to? Jedziemy dalej. Jeżeli nie będzie następnej, wrócimy i zjedziemy w las na prawo. Może Lubor, mając na myśli lewą i prawą stronę przyjmował, że posuwa się z południa ku nam? Wtedy jednak cały mój misterny wywód brał w łeb i trzeba by dedukcję zaczynać od nowa. Trochę mnie to denerwuje, lecz wciąż sobie powtarzam: Nie nerwowo Sławku! Powoli, nie spiesz się! Na troski zawsze będzie dosyć czasu.

Trakt wije się pomiędzy drzewami, omijając niżej położone błotniste kotlinki i zagłębienia. Nagle zza zakrętu wyłania się kępa dębów i to po prawej stronie. Z emocji parę razy przełykam ślinę. Zsiadłszy z koni wchodzimy w bór i małą tyralierą posuwamy się wolno przed siebie, pilnie patrząc czy na ziemi lub gałęziach nie dostrzeżemy jakiegoś śladu, który by pomógł odnaleźć celtycką ścieżkę. W pewnym momencie Mirko odkrywa złamaną gałązkę i to niezbyt dawno. Liście nie zdążyły jeszcze całkowicie zwiędnąć. Oho, dobry ślad! Cóż, kiedy dalsze wypatrywanie niczego nam nie przynosi. Potem drogę zagradza mokradło. Proszę chłopców, aby zaczekali, a sam idę z Niukiem, biorąc kurs bardziej w prawo – ku wzgórzom.

Czy już pokonałem dystans trzech strzałów? Nie wiem. Pójdę jeszcze trochę do przodu i jeśli niczego nie znajdę, zawrócę. Najwyżej poszukam, obchodząc mokradło z lewa.

Idę, lecz nadal nic. Już mam zawrócić, gdy spostrzegam, iż przede mną – pomiędzy drzewami – jakby pojaśniało. Jeszcze kilka kroków i przed oczyma otwiera się niewielka polanka. Spoglądam na ziemię. Są ślady końskich kopyt! Serce aż podskakuje z radości. Jest szlak! Gwiżdżę na palcach, ile tylko tchu w płucach.

– Mirko, Przemko, tutaj! Bywajcie! – Odpowiadają. Niebawem widzę ich przedzierających się z końmi pomiędzy drzewami, a w niewiele czasu później już są na polance zaczynającej zapomniany szlak. Z emocji omalże zapomnielibyśmy o zaciosach dla Radosza. W porę jednak przypomina sobie o tym Przemko. Zostaję z końmi na polanie, zaś chłopcy wracają do traktu najkrótszą drogą, znacząc ją zaciosami na drzewach. Niuk, korzystając z przerwy w podróży, uwalił się na trawie z wywieszonym ozorem i odpoczywa.

– Oj piesku, piesku, jeszcze ta wyprawa da nam dobrze w kość! A już najbardziej odczuje ją mój biedny tyłek, nienawykły do długich konnych eskapad. Ale niech tam! Muszę wytrzymać i nie zbłaźnić się przed „przodkami”.

Wracają chłopcy po wykonaniu roboty. Poczynili zaciosy, nie za gęsto, żeby się zbytnio nie rzucały w oczy. Dla zorientowanego Radosza wystarczą. Wypada więc odtrąbić wsiadanego i ruszyć w drogę. Niestety nie mamy trębacza, zatem musi się obyć bez trąbienia. Kolejno wjeżdżamy na szlak, wijący się wąziutką ścieżką pomiędzy drzewami w kierunku południowo – wschodnim. Miejmy nadzieję, że nas łapacze wnet nie nakryją? Trzeba mieć oczy i uszy otwarte, a i Niuk też nas winien w porę ostrzec. Na wszelki wypadek napinam kuszę i zakładam bełt, zawieszając ją znów na powrozie przez plecy. Na razie hełm telepie się za siodłem, zaś „syrenka” poklepuje w prawe udo przy każdym stąpnięciu Ilvy.

Ścieżka była kiedyś dużo szersza. Teraz właściwie pozwala na przeciśnięcie się z biedą jednego jeźdźca. A i tak co chwilę wypada odchylać głowę w jedną lub drugą stronę, by uniknąć oberwania wystającą gałęzią. Przy tym koniecznym jest i dawanie baczenia na mniejsze gałązki, aby przypadkiem nie zostawić oka na którejś z nich. W tej sytuacji poruszanie się pieszo byłoby znacznie wygodniejsze, niestety zajęłoby o wiele więcej czasu. Ten zaś ucieka bezlitośnie i coś tak czuję, że go nam już niewiele zostało. Łapacze nie są w ciemię bici i zapewne nie są amatorami w swym fachu. Szybko się zorientują, że coś tu nie gra. Nie wrócił Stroimir z Awarem ani też wysłany na ich poszukiwania Lubor. W tym czasie okolica została już zaalarmowana i postawiona na nogi. Zapewne wielu zbrojnych mężów obecnie ugania się po golęszyckich drogach, tropiąc i poszukując wrażej wyprawy. Jeżeli nawet łapacze nie natknęli się bezpośrednio na tropiących ich wojów, to przynajmniej odczują lub dostrzegą wzmożoną czujność mieszkańców i nadzór nad drogami. W tej sytuacji Wyszomir byłby durniem, gdyby nie zwinął obozu i nie wyniósł się z zagrożonego terenu. Zatem tylko szybkość naszego działania może przynieść pozytywny efekt. Doskonale zdajemy sobie z tego sprawę i dlatego staramy się jechać jak najszybciej. Równocześnie jednak trzeba zachować wzmożoną czujność, aby w wypadku zagrożenia w porę zniknąć ze ścieżki. Z duszą na ramieniu posuwamy się naprzód, wystawiając swe już dobrze opalone buźki do słońca przeświecającego poprzez gałęzie.

Wyjmuję z kieszeni zegarek. Jest godzina dziewiąta i to czasu letniego. Aby więc być w porządku ze słońcem, przestawiam go o godzinę wstecz. I tak nie będzie to czas miejscowy, ale już zawsze zbliżony. Zresztą obecnie minuty i sekundy nie są takie ważne. Postanawiam nie zakładać zegarka na rękę. Lepiej, gdy się przystosuję do innych, dla których miernikiem upływającego czasu jest wędrówka słońca na nieboskłonie. Ostatecznie zawsze go mogę przecież wyjąć z kieszeni i zerknąć, która godzina. Chowam zatem „chronometr” do małej, zapinanej na zamek kieszonki – zaraz poniżej paska. Przynajmniej mi z niej nie wypadnie.

Słońce wędruje coraz wyżej – w miarę jak przybywa przebytej drogi. Grzeje przy tym coraz mocniej. Nam to jednak nie przeszkadza. Podróżujemy bowiem dotąd przeważnie w cieniu rzucanym przez duże i gęsto rosnące drzewa boru. Jedynie gdy szlak bierze kierunek wprost na słońce, przymykamy oczy przed jego blaskiem. Drogą mijamy liczne strumienie i strumyki spływające od zachodu ze wzgórz do Mlecznej, toczącej swe wody chyba równolegle do szlaku, tylko cokolwiek niżej, po naszej lewej stronie. Zapewne jej brzegi pokrywają mokradła. Przecież w moich czasach będą to torfowe łąki. Chętnie bym na to rzucił okiem, ale obecnie co innego jest naszym celem.

Po jakimś czasie teren wznosi się nieznacznie i wzgórza po prawej stronie coraz bardziej odchodzą w dal. Szlak nadal biegnie w przybliżeniu na południowy wschód, a więc nie wzdłuż Mlecznej. Trochę po południu drogę zagradza większa rzeczka. Ani chybi Gostynka. Wije się pośród podmokłych łęgów. Szlak jest nieco szerszy, zaś faszyna, którą go tu wymoszczono, zapobiega nadmiernemu zapadaniu się naszych wierzchowców w błocku. Pokonujemy przeszkodę, przy okazji mocząc nogi w chłodnej wodzie i pojąc konie. Potem jeszcze ochlapujemy spocone twarze, by zaraz ruszyć ku pierwszym drzewom wielkiego lasu. Tam, korzystając z cienia, postanawiamy zrobić krótki odpoczynek połączony z posiłkiem. Konie w tym czasie poskubią sobie trawy.

Po opuszczeniu szlaku i przebyciu ze stu metrów w kierunku zachodnim, rozkładamy się na trawie przy skraju boru. Opodal rośnie wielki, rozłożysty dąb. Tak na oko oceniam, że jesteśmy gdzieś w okolicy późniejszych Paprocan. Pozostaje więc jeszcze sforsowanie Korzeńca, zwanego też Korzenicą i od tego miejsca musimy już być nadzwyczaj czujni. Jeżeli moje przypuszczenia są prawidłowe, to już gdzieś tam w pobliżu winien znajdować się tajny obóz.

Ledwo co przekąsiliśmy, a tu już mija bez mała godzina! Zwijamy biwak, chcąc ruszyć w dalszą drogę. Mirko i Przemko wskakują na konie. Mamę właśnie uczynić to samo, gdy zatrzymuje mnie nadlatujący z daleka słaby i niezrozumiały okrzyk.

– Z koni! – Chłopaków momentalnie zdmuchnęło z siodeł. Ciągniemy konie głębiej w bór, za gęsto rosnące choiny. Biorę Niuka na krótki postronek i z kuszą w ręku, kryjąc się za drzewami, powracam na skraj lasu. Z boru na łęg, po drugiej stronie Gostynki, zaczynają wynurzać się jeźdźcy oraz gromadka pieszych. Jeźdźcy z przodu i z tyłu – tak, jak gdyby eskorta. To mogą być tylko łapacze! Z emocji zasycha mi w gardle, a serce coś tak jakby trochę zmieniło swą dotychczasową pozycję. Stuka szybko, gdzieś niedaleko krtani.

Jeździec z tyłu grupy unosi rękę i z zamachem opuszcza. Po chwili dochodzi mnie gniewny okrzyk. Aha, drab pogania pieszych. To pewnie brańców wiodą!

Jeźdźców jest sześciu, natomiast pieszych naliczyłem dziewięciu. Przeprawiają się przez Gostynkę i następnie, w poprzek łęgu, zbliżają się do miejsca, gdzie szlak ginie w borze. Szeptem uspokajam Niuka, trzymając dla pewności jego mordę, żeby przypadkiem nie zaszczekał. Przez chwilę rozważam czy by nie zaatakować eskorty? Nim się spostrzegą, tych z przodu wystrzelamy, zaś drugą salwą załatwimy resztę. Ba, lecz jeżeli któregoś nie trafimy i – co gorsza – zdoła nam zwiać? Wtedy kapota! Zaalarmuje resztę i nie mamy czego tu szukać! Jeżeli szybko nie damy nogi, podzielimy los Stroimira i Awara, zaś o uratowaniu rodziców Mirka lepiej zapomnieć. Wypada więc ich przepuścić i jadąc w trop za nimi, sami nas doprowadzą do swego obozu. Chyba, że dostrzegą nasze ślady i będziemy musieli się bronić. Tylko wtedy w strzałach ratunek.

– Nie strzelajcie – szepczę mym towarzyszom, którzy w międzyczasie zdążyli do mnie dołączyć. – Jeżeli zaatakują, wtedy tak. Jednak w tym wypadku żaden z jeźdźców nie może ujść!

Przybysze są już blisko. Przyglądam się jeńcom. Przodem idzie dwu mężczyzn – jeden ranny, gdyż głowę mu spowija pokrwawiona szmata. Za nim dwie młode kobiety i reszta dzieci, w tym dwie dziewczyny w wieku może Przemka i troje mniejszych chłopców.

– No tak, załatwili ze dwie zagrody, wyrzynając starych, a biorąc tylko „towar” chodliwy.

Na koniach, prócz jeźdźców, jakieś toboły. Pewnie zrabowane mienie. Aż ręka świerzbi, by wypuścić strzałę. Ale nie! Zaciskam zęby w bezsilnej wściekłości.

– Zapłacicie dranie! Zapłacicie, tylko nieco później!

Raptem kawalkada staje. Jeden z drabów zeskakuje z siodła i pochyla się nad ziemią.

– O rany, odkryli nasze ślady! Wprawdzie zjeżdżając ze szlaku zatarliśmy je tak dobrze, jak tylko potrafiliśmy, lecz widocznie coś zostało przeoczone.

Drab długo duma przy ziemi. Posuwa się raz w tę, raz znów w drugą stronę. Potem cofa w kierunku Gostynki. Na koniec woła drugiego. Nisko pochyleni, wpatrują się w ziemię. Wreszcie prostują grzbiety, patrząc wokoło. Płaszczymy się na ziemi, chociaż dzieli nas dystans przeszło stu metrów. Żeby tylko któraś z naszych szkap nie zarżała! Na myśl o tym robi mi się gorąco. Wtedy tylko strzelać, szybko i celnie!

Jeden znów się pochyla, wskazując drugiemu coś na ziemi palcem. Ten również się pochyla i potakująco kiwa głową.

– „Naszi” – dolatuje nas okrzyk skierowany do reszty łapaczy. Wracają, wciąż jednak ślepiąc po bokach. Widocznie nie są znów aż tak w stu procentach pewni. Z drugiej strony, po czym rozpoznali, że to swoi zostawili ślady? Zaraz, zaraz, niechaj pomyślę spokojnie, lecz nie teraz. Gdy już sobie pojadą.

Łapacze nad czymś jeszcze chwilę dyskutują, ostatecznie jednak dosiadają koni i kawalkada rusza. Oddycham z ulgą. Trzeba odczekać, by dostatecznie się oddalili.

Gdy na zegarku mija dziesięć minut, zarzucam kuszę na plecy i trzymając Niuka na krótkiej lince, ostrożnie podchodzę do ścieżki. Przed zjechaniem w las rzuciłem na nią okiem. Biegła kawałek prosto – tak, jak gdyby przecinka pod linię wysokiego napięcia i dopiero później nikła w borze. Gdy ostrożnie na nią spozieram zza drzew, jest pusta. Jedynie świeże ślady na ziemi świadczą, iż ktoś niedawno tędy wędrował. Lustruję szlak przez dłuższą chwilę, rozważając czy spryciarze nie zaczaili się przypadkiem pośród drzew za zakrętem, czekając na nas. To rozglądanie się wokoło mogło przecież świadczyć, że nabrali jakichś podejrzeń. Co tu robić? Jechać za nimi czy jeszcze poczekać? Jeżeli czekają zaczajeni, to widząc, iż nikt za nimi nie podąża, znudzeni czekaniem zwiną zasadzkę i pojadą dalej. A chociażby i nawet nie zrobili zasadzki, a my będziemy im deptali niemal po piętach, wystarczy przecież byle szczeknięcia Niuka, by zostali zaalarmowani. Lepiej poczekajmy.

Jak trafną podjąłem decyzję, przekonujemy się przed upływem następnej pół godziny. Leżymy sobie spokojnie, co jakiś czas spoglądając na otwartą przestrzeń nadrzecznych łęgów, gdzieniegdzie urozmaiconą kępami wikliny lub olszy. Wysmukłe trawy i trzciny lekko falują pod naporem łagodnych podmuchów zachodniego wiatru. Pośród traw, nad brzegami potoku, dostojnie przechadza się bocian, wypatrując smakowitego kąska. W górze, na tle błękitnego nieba, zatacza kręgi drapieżny jastrząb. Od czasu do czasu zakuka kukułka lub odezwie się jakiś inny ptak. Początkowo staram się nawet liczyć kukanie, aby z tego wywróżyć, ile jeszcze zostało mi lat, ale w pewnym momencie uświadamiam sobie, że to nie ma sensu. No, bo które lata mam liczyć? Te obecne, czy też moje – dwudziestowieczne? Przestaję liczyć. A niechaj tam sobie kuka do woli! Wyciągnięty na trawie Niuk śpi spokojnie. Ten przynajmniej nie musi się niczym trapić.

Znów spoglądam na łęg i aż mnie zatyka z wrażenia! Wyrósł spod ziemi czy co?! Szlakiem, patrząc na ziemię i co chwilę rozglądając się wokoło, jedzie wolno z powrotem ten sam podejrzliwy i spostrzegawczy drab! Zastygam w bezruchu obok Niuka, aby go w razie czego w porę poskromić. Na szczęście strudzone drogą psisko śpi spokojnie.

Ale byśmy wyglądali jadąc zaraz za nimi! Czyżby jednak zrobili zasadzkę i po bezskutecznym oczekiwaniu wysłali jednego na przeszpiegi, albo też zaraz pojechali dalej, zaś ten, mając jeszcze jakieś wątpliwości powrócił, żeby rzecz całą zbadać powtórnie? Niechaj się tylko na nas napatoczy! Naszpikujemy go strzałami tak, że będzie wyglądał jak jeż. Wskazuję chłopakom jeźdźca na łęgu. Spoglądają zdziwieni.

– Licho go przyniosło?

Nadal leżymy, czekając co dalej pocznie. Będzie szukał czy zawróci? Okazuje się, że ani jedno, ani drugie. Jedzie ku rzece, chwilę w niej poi konia, patrzy na ziemię i na koniec odjeżdża, ginąc nam z oczu w borze po drugiej stronie Gostynki. Teraz to dopiero zabił nam porządnego klina! Jak tu się ruszyć z miejsca, mając łapacza za plecami? Diabli wiedzą, jak daleko pojedzie i kiedy zawróci? A może wyjechał na przeciw następnej grupie kompanów?

Rozważamy jak postąpić. Jesteśmy zgodni, by na razie nie jechać dalej. Pozostaje jedynie oczekiwać na dalszy rozwój wypadków. Przeprowadzamy konie jeszcze bardziej na zachód, byle dalej od ścieżki. Właśnie tam łąki wcinają się wąskim jęzorem w bór. Środkiem tego języka płynie strumień. Tutaj rozkulbaczone konie mogą się paść spokojnie, niewidoczne ze szlaku za zasłoną drzew. Sami zaś na powrót zajmujemy stanowiska u skraju boru, pilnie obserwując ścieżkę. W międzyczasie, daleko na zachodzie, horyzont ciemnieje. Zrazu tego nie zauważamy. Ogarnia mnie senność. Z trudem utrzymuję otwarte oczy. Pierwszy tę zmianę dostrzega Przemko. Ukazuje ręką mroczne niebo:

– Idzie burza! – Zatem czeka nas niezła pompa.

– Trza by migiem5zrobić przynajmniej jakiś daszek nad głową – błyskawicznie decyduje Mirko. Z paru suszek klecimy szkielet daszku – parawanu, spadem na zachód, a następnie grubo okładamy uciętymi gałęziami choiny. Znosimy pod daszek nasze mienie. Konie, ze spętanymi przednimi nogami, spokojnie stoją nie opodal, strzygąc uszami i opędzając się długimi ogonami od natrętnych gzów. I nam by się takie przydały dla ochrony przed tym skrzydlatym plugastwem!

Kończymy w samą porę. Mrok szybko się zbliża, co chwilę rozświetlany błyskawicami. Początkowo nawet nie słychać gromów. Niebawem jednak zaczyna dochodzić naszych uszu dalekie dudnienie, a potem, już zupełnie wyraźnie huk gromu, w jakiś czas po błysku. Ostro dotąd świecące słońce nagle znika i wokół raptownie ciemnieje. Trawy łęgu gwałtownie zafalowały, kładąc się prawie na ziemi pod naporem silnego podmuchu wiatru. Drzewa odpowiadają szumem i nagle robi się głośno. Kępy krzaków sterczące jak wyspy pośród łęgu rozpoczynają taniec na wietrze, gwałtownie gestykulując gałęziami. Ponad łęgiem lecą zerwane wiatrem liście, jakieś badyle i kiście traw. Raptownie się ochładza i po chwili już leje, że mało co widać wokoło. Siedzimy pod daszkiem pośród naszego niewielkiego dobytku, opierając się plecami o siebie. Niuk wepchnięty pomiędzy nas tuli uszy. Głaszczę go po łepetynie.

– Nie bój się piesku, to burza. Zagrzmi trochę i pójdzie dalej.

Okrywamy się derkami. Konie tę pompę z nieba przyjmują ze stoickim spokojem. Od bezpośredniego naporu wiatru jesteśmy wprawdzie osłonięci gęstymi choinami, jednakże zawsze to odczuwamy skutki jego dzikich harców. Siedzimy tak już dłuższy czas, gdy na łęgu, po drugiej stronie Gostynki, ukazuje się sylwetka jeźdźca, z lekka rozmazana w strumieniach lejącego deszczu. Zbliża się szybko, przebywa potok i gna w stronę lasu.

Oślepiająca błyskawica i równoczesny huk gromu! Niuk jeszcze głębiej nurkuje pomiędzy nas. Koń z jeźdźcem turla się po ziemi i na koniec zastyga do góry kopytami. Jeszcze przed chwilą złączeni w harmonijnym ruchu nagle zastygli, gdy ich raziła strzała przeznaczenia. Patrzymy na to szeroko otwartymi, przerażonymi oczyma. Mirko się zrywa i chce biec ku nim, lecz go powstrzymuję.

– Nie teraz! Po burzy!

Tkwimy pod daszkiem, nic nie mówiąc. Pewnie każdy z nas myśli o tym samym. Jak dziwna jest tajemnica życia i nagłej śmierci! Jesteśmy, coś czynimy i oto już nas nie ma. Życie nagle się kończy, w najmniej oczekiwanym momencie. Tyle jeszcze chcieliśmy dokonać, a tu już trzeba zdać sprawę z włodarstwa swego.

– Zły człek! Perun go nie zcierpiał! – Nie bardzo pojmuję Mirka, dopiero po chwili mi świta, że nie o piorun chodzi, lecz boga piorunów i błyskawic – Peruna. Nie będę wyprowadzał chłopaka z błędu. Przecież łapacz sam się wprost samobójczo nastawiał, stanowiąc najwyższy punkt na płaskim i podmokłym terenie. A do tego jeszcze spiczasty, żelazny hełm na głowie aż się prosił, żeby weń łupnęło!

Gdy burza się oddala, w drobnym jeszcze deszczu, na bosaka, z wysoko podwiniętymi nogawkami, podążamy pośród mokrych traw na miejsce wypadku. Smutny widok. Sczerniały trup łapacza, z szeroko otwartymi ustami, leży opodal ścieżki, do połowy przywalony koniem. Okute podkowami kopyta rumaka sterczą ku niebu. Patrzę na te kopyta, gdy chłopcy obchodzą w koło miejsce wypadku i nagle doznaję olśnienia. Już wiem dlaczego rozróżniają swoje i obce ślady! Każda podkowa jest znaczona niewielkim ukośnym krzyżykiem „X”. Muszę sprawdzić podkowy naszych koni.

– Pójdźmy! Nie ma tu czego więcej szukać. Nic im już nie pomoże.

Wracamy. Podchodzę z Mirkiem do naszych wierzchowców, by kolejno oglądnąć podkowy. No tak! Jedna z tajemnic łapaczy zostaje ujawniona. Wszystkie podkowy są znaczone iksem. Dowcipnie to wymyślili, chociaż pozostawiają wyraźny ślad. Widocznie względy bezpieczeństwa na tym celtyckim podobno jeszcze szlaku wzięły górę. Jak to dobrze, że mamy ich wierzchowce. Gdybyśmy tak korzystali z innych, już by nas mieli.

Deszcz nadal siąpi. Nie ma jednak dłużej na co czekać. Wprawdzie do zmroku pozostało jeszcze trochę czasu, lecz niestety trudno zgadnąć, ile nam go zejdzie na pokonanie reszty drogi? Do Pszczynki, o ile się orientuję, zostało jeszcze niecałe dwadzieścia kilometrów. Może zresztą więcej, a może i mniej – wszystko zależy od tego, jak ścieżka dalej biegnie. Myślę, że wypadnie nam pojechać nawet za Pszczynkę, aby tam dopiero znaleźć bezpieczne miejsce na nocleg. Nie możemy się przecież rozłożyć biwakiem w bezpośrednim sąsiedztwie obozu łapaczy. Ale by mieli frajdę! Trzech młodych brańców bez żadnego wysiłki, plus odzyskane konie. Miejmy nadzieję, że się prawie teraz nie będą plątali na szlaku? Później, gdy nie wróci ten wysłany na przeszpiegi, to już na pewno tak. Wypada się zatem pospieszyć.

Nie zwlekając ni chwili siodłamy konie i ładujemy na nie swój dobytek. Przy wyjeździe na ścieżkę zacieramy ślady wiodące z lasu. Znalazłszy się w siodłach, ruszamy. Szlak jest nieco szerszy i bardziej przetarty, można więc jechać szybciej, bez ciągłego oglądania się na gałęzie czyhające na nieostrożnego jeźdźca.

Pochłonięty prawie zupełnie jazdą, a właściwie nie jazdą, tylko usiłowaniami utrzymania swej zacnej osoby w siodle i nie skręcenia sobie karku przy podskokach wierzchowca ani się obejrzałem, a tu już mamy przed sobą Korzeniec. Przed wyjazdem na otwartą przestrzeń nadbrzeżnych łęgów, przez dłuższą chwilę zza drzew lustrujemy okolicę. Wygląda na to, że droga jest czysta. Przeskakujemy żwawo otwartą przestrzeń, bez problemów pokonując wodną przeszkodę. Zziajany Niuk ledwie zdążył chlapnąć parę łyków wody i już pędzi za nami. Teraz jednak należy zwolnić tempo jazdy i jeszcze bardziej dawać na wszystko pilne baczenie.

– O Panie, dopomóż byśmy szczęśliwie przebyli ten najbardziej niebezpieczny odcinek drogi!

Ustalamy, że w razie draki, zeskoczywszy z koni, strzelamy ukryci za drzewami. Najpierw należy załatwić tych na końcu ewentualnie spotkanej grupy, by cokolwiek zatarasowali ścieżkę i przez to utrudnić pozostałym wycofanie bądź sprowadzenie pomocy. Chociaż z tą pomocą może być różnie. Najprawdopodobniej, jeżeli jej ktoś w ogóle będzie potrzebował, to już chyba tylko my!

Z napiętą uwagą i duszą na ramieniu jedziemy do przodu, skrupulatnie nasłuchując i patrząc po okolicy. Ścieżkę pokrywają ślady licznych końskich kopyt biegnące w obu kierunkach. Mam nadzieję, że nasze w tej mnogości jakoś ujdą uwagi. Żeby tylko nie spotkać teraz jakiegoś draba! Ale i tym razem sprawdza się przysłowie, że odważnym szczęście sprzyja. Bierzemy kolejny zakręt i oto przed nami maleńka polanka kończąca szlak. Z tego miejsca końskie tropy rozchodzą się na kształt wachlarza.

– Ki diabeł? – Stajemy niezdecydowani. Sprawdzam kompasem kierunek. Przed nami, nieco w lewo, jest południe. Zeskakujemy na ziemię. Prowadząc za sobą rumaki, wolno kluczymy pomiędzy wielkimi drzewami i tymi mniejszymi, rosnącymi w ich cieniu, podążając na południe. Co ma znaczyć nagły koniec ścieżki? Albo jesteśmy bardzo blisko obozu, lecz wtedy dlaczego by się szlak nieoczekiwanie kończył, a nie wiódł wprost do obozu? Albo też gdzieś blisko biegnie zwykła droga, do której ścieżka nie może tak otwarcie dochodzić. Przecież podobnie było z naszej strony, przy wzgórzach. Wypada zatem rzecz wyjaśnić.

Stajemy. Daję Ilvę do potrzymania Przemkowi i z psem na powrozie ruszam przed siebie. Wkrótce pomiędzy drzewami przejaśniało. Polana, droga, czy też Pszczynka? Podchodzę ostrożnie i widzę przed sobą niezbyt szeroki trakt biegnący w poprzek mojej dotychczasowej drogi. Rozglądam się dookoła i nadsłuchuję. Spoglądam na Niuka, lecz pies zachowuję się spokojnie.

Trakt biegnie z zachodu na wschód. Czyżby to miał być prekursor drogi wychodzącej „Pocztażyńcem”6 z Pszczyny i następnie przez Jankowicką Groblę, Międzyrzecze do Starego Bierunia? Bardzo możliwe. Przeskakuję na drugą stronę drogi i nadal się posuwam w dotychczasowym kierunku. Jeżeli jestem na terenie późniejszego Międzyrzecza, wkrótce Pszczynka winna mi zagrodzić dalszą drogę. Idę tak parę minut, lecz rzeki nie widać. Widocznie jestem za bardzo na zachód. Wracam na trakt i szybko przeskakuję na jego drugą stronę. Odszukuję towarzyszy. Tutaj Niuk jest nieoceniony.

Krótka narada – co dalej czynić? W efekcie postanawiamy wyjść na trakt i pilnie patrząc za śladami, pojechać na wschód – w stronę wideł Korzeńca i Pszczynki. Na drodze możemy przecież uchodzić za normalnych podróżnych i w przypadku niespodziewanego spotkania nie grozi nam zaraz śmiertelne niebezpieczeństwo. Podobnie jak i nie każdy napotkany musi być łapaczem. A chociażby i nawet spotkać dwu lub trzech drabów, to wpierw się dobrze zastanowią czy nas zaczepić. Nie jesteśmy przecież bezbronni, a i oni chyba w pobliżu swego obozu będą raczej unikali napaści, żeby nie zwracać na to miejsce uwagi.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę czynimy na drzewach parę zaciosów, niezbyt rzucających się w oczy. Gdy zlokalizujemy obóz, dorobimy resztę.

Chłopaki wieszają swe miecze przy siodłach, przykrywając je derkami. Po cóż mają się rzucać w oczy i nas narażać w razie ewentualnego spotkania z łapaczami. Ci by przecież rozpoznali własność swych kompanów! A tak – co oczy nie widzą, to sercu nie żal!

Teraz już pewnie ruszamy traktem na wschód. Na błotnistej drodze ciągną się głębokie koleiny oraz widnieją liczne tropy końskich kopyt, biegnące w obu kierunkach. Pilnie patrzymy na lewy skraj drogi. Wkrótce staje się jasne, że przybywa śladów koni nie wiadomo skąd przybyłych. To nasi „starzy znajomi” z tajnego szlaku. Jedziemy więc w dobrym kierunku. Po przebyciu może ze dwu – trzech kilometrów, leśny trakt nagle się rozwidla. Jedno odgałęzienie łagodnie odchodzi w lewo, zaś drugie, dosyć raptownie skręcając w prawo – na południe – rychło osiąga dosyć już w tym miejscu szeroką rzekę, leniwie płynącą pośród niezbyt rozległego łęgu. To może być tylko Pszczynka. Przez rzekę prowadzi bród. Przeprawiamy się natychmiast na drugi brzeg i podążamy dalej, by znaleźć gdzieś dogodne miejsce na nocleg. Jeżeli obóz łapaczy jest we widłach rzek, to tu – za Pszczynką – będziemy bardziej bezpieczni. Jutro zaś rozglądniemy się za obozem i to nie konno, a piechotką. Wypada zatem znaleźć dobre miejsce dla rozbicia biwaku.

Słońce już zaszło i do zmroku nie pozostało zbyt wiele czasu. Lekki wietrzyk szeleści pośród gałęzi drzew boru. Jesteśmy już ładny kawałek za rzeką. Teren nieco się podnosi. To dobrze – przynajmniej będzie bardziej sucho.

W pewnym momencie Niuk raptownie staje i węszy pod wiatr.

– Cóż piesku wyniuchałeś? Jakiegoś zwierzaka?

– Abo chwataczów kosz7– dodaje Przemko.

– O nie, tylko teraz nie to! Zbyt wiele, Przemku, szczęścia na raz! Wszak ów kosz ma być w widłach rzek. Pamiętasz co gadał Lubor? Zatem żadną miarą nie po tej stronie rzeki.

Spozieramy na wciąż węszącego Niuka.

– Zleźmy lepiej z koni. Pójdę z wilczyskiem w las zobaczyć – decyduję w końcu. – Idziesz Mirko ze mną?

Ruszamy, klucząc pomiędzy drzewami, a czasem przedzierając się gęstwiną. Niuk ciągnie jak koń.

– Wolniej piesku! Jeszcze mi rękę wyrwiesz! Wolniej – mityguję czarnucha.

I oto w pewnym momencie trafiamy na wąską ścieżkę. Sprawdzam kierunek. Biegnie z południowego wschodu i pewnie tam gdzieś dochodzi do traktu, który niedawno opuściliśmy. Spoglądam na ziemię. Tylko nieliczne ślady końskich kopyt, więc to nie ścieżka łapaczy. Teraz pies prowadzi stegną8, biorąc od czasu do czasu wiatr w nozdrza. Steczka biegnie pod gęstym baldachimem gałęzi, wijąc się pomiędzy kolumnami grubych drzew. I ostatecznie przed nami niezbyt rozległa polana, przecięta wstęgą strumyka. Za nim widnieje dosyć solidne, wysokie ogrodzenie z żerdzi, umieszczonych jedna nad drugą pomiędzy słupkami, parami wbitych w ziemię. Zza płotu widać kawałek strzechy i unoszący się nad nią dym. W płocie nie ma wrót, a tylko taka nieco szersza furta. Ścieżka biegnie wprost do niej.

Dymi się, więc ktoś tu mieszka. Za chwilę zaglądamy ciekawie do środka poprzez szpary w żerdziowym płocie.

Na małym wzniesieniu widać drewnianą chatkę, budowaną na zrąb. Ma jedno okienko i niskie drzwi. Obok stoi jakaś szopka, czy też obórka. Drzwi domu stoją otworem. Wybiega z nich szary, kudłaty pies, trochę mniejszy od Niuka. Chwilę stoi, unosząc łeb ku górze, a potem zaczyna szczekać.

Schylając się nisko, wychodzi z drzwi stary człek. Długie siwe włosy opadają na ramiona, a takaż sama broda – na piersi. Ubrany jest w długą, białą koszulę, przepasaną rzemiennym pasem, z przytroczonym nożem oraz podobne spodnie, u dołu związane rzemieniami. Na nogach ma coś jak gdyby kierpce. Rozgląda się wokoło. Pies podbiega do furty. Oczywiście już dawno nas wyczuł. Piekli się za płotem. W tej sytuacji Niuk nie pozostaje mu dłużnym. Rwie się do niego, że trudno mi go utrzymać.

Stoimy opodal furty. Podchodzi gospodarz, uchyla ją i wygląda na zewnątrz. Niuk szczeka nań parę razy, lecz na tym poprzestaje, gdyż bardziej go interesuje kudłaty pobratymiec.

Mirko pozdrawia gospodarza, a ja robię to samo z sekundowym opóźnieniem. Pozwalam Niukowi zbliżyć się do psa. Ten uskakuje warcząc.

– Ładny piesek – mówię przyjaźnie. – Nie bój się! – Mój czarnuch macha ogonem i popiskuje. Pies przestaje warczeć. Jeszcze nieufny, stoi koło swego pana, z podwiniętym ogonem. Niuk ostrożnie go obwąchuje. Ten odwzajemnia się tym samym i tak jakoś nawiązują znajomość. Teraz już dwa ogony machają zawzięcie. – Dobra jest! – Gospodarz spogląda zdziwiony, to na czarne wilczysko, to na nas. Mirko wyjaśnia, że jesteśmy w drodze i właśnie szukaliśmy sposobnego miejsca na nocleg, gdy pies nas tu przyprowadził.

Zdziwiony gospodarz kiwa głową. – Takiego czarnego wilka jeszcze nigdy nie widział.

Niuk obwąchuje gospodarza i parę razy macha ogonem. Widocznie go zaakceptował. Wobec tego uwalniam psisko z uwięzi. Pies gospodarza jest jeszcze młody i pełen chęci do wspólnej zabawy, więc i mój nie daje się dłużej do niej prosić. Niebawem rozbrykane ganiają po polanie. Wreszcie Niuczysko znalazło w tym świecie bratnią duszę.

Chwilę patrzymy na psy, po czym Mirko prosi o gościnę na tę noc. Stary w odpowiedzi czyni zapraszający gest ku chacie. Wyjaśniamy, że jeszcze jeden towarzysz został przy koniach.

– Niechaj tedy przybywa.

Idę po Przemka. Po drodze dopędza mnie Niuk, a wraz z nim miejscowe szare psisko.

Wkraczamy do zagrody, gdy już zmrok zapada. Szybko rozkulbaczamy konie, poimy i dajemy obroku. Potem już można wejść do izby. Jest prawie że kwadratowa, tak około trzy metry na trzy, a żerdziowa ścianka oddziela niewielką komorę. Wyposażeniem niewiele się różni od tej – Mirkowej, jednak brak w niej kopulastego pieca. Zastępuje go kwadratowe, kamienne palenisko wyklejone gliną. Nad nim na stelażu wisi gar. (Mięso się pewnie piecze na rożnie). Pod ścianą stoją dwie spore, dłubane w pniach skrzynie. Na ścianach półki i kołki – haki. Wejście na stryszek jest na zewnątrz domu.

Przedstawiamy się gospodarzowi, wymieniając swe imię wraz z ojcowskim. W czasie, gdy to czyni Mirko i Przemko, szybko rozwiązuję problem, jak przedstawić Tatę. W obecnych warunkach jego imię może się wydać dziwnym. Jednak w porę sobie przypominam, że właściwie Tato miał być Stanisławem, tylko Niemcy, okupujący wtedy nasze ziemie, na to nie pozwolili i Stanisław mu został dopiero jako trzecie imię. Jestem zatem synem Stanisława i wszystko gra.

Nasz gospodarz nosi wdzięczne miano Czcibor i w tym miejscu zatyka mnie z wrażenia, gdyż jest synem Gila!

– Tego z Gilowa?

– Znasz Gilów – z kolei dziwi się Czcibor.

– Znać to nie znam, lecz słyszałem o takim gródku nad Wisłą.

-Tak – potwierdza – do Gilowa stąd niezbyt daleko. Mieszkałem w nim długie lata, wszakże teraz siedzi tam mój brat Włodzisław.

Proszę, żeby nam coś więcej o tym opowiedział.

– Zgoda, atoli później. Wpierw trza wieczerzać.

Wyciągamy zatem z wora i nasze zapasy, a pokonawszy obiekcje Czcibora, robimy wieczerzę z jego i naszych wiktuałów. A właściwie to on ją robi, zaś Przemko mu w tym pomaga. Okazuje się, że Czcibor jest bartnikiem i dlatego siedzi samotnie w borze blisko swych barci. Poprzednio była z nim żona Żywisława. Zmarła wszakże przed paru laty i odtąd mieszka samotnie, a właściwie nie samotnie, lecz z psem. Ten obecny – Czuj, ma dopiero niecały rok. Przed nim była sobaczka9, aliści rozdarł ją „miedźwiedź” w boru. Czuj jest jej synem.

W poczuciu bezpieczeństwa, po całodziennych emocjach, z apetytem pałaszujemy wieczerzę. Pieski również otrzymują swe porcje. Potem, już najedzeni, siadamy przed domem, gdyż w izbie jest dosyć duszno. Po całym dniu konnej jazdy mam dosyć. Najchętniej ległbym już gdzieś na sianie, ale muszę jeszcze trochę wytrzymać. Trzeba cokolwiek porozmawiać. Mam przy tym nadzieję uzyskać co nieco tak dla nas istotnych wiadomości. Aby rozmowę skierować na właściwe tory, pytam Czcibora czy go nie zdziwiła nasza obecność w tych stronach? Chwilę milczy, patrząc bystro. Potem chrząka i potakuje.

– Niebezpieczna to teraz okolica i niedobrze jest się samemu pokazywać na drodze. Źli ludzie zawitali. Atoli jak przybyli, tak i odejdą. Trza przeczekać!

– A Gilów – pytam.

– Nie, Włodzisław ma swą moc, tedy mu nie straszni.

– A wy Czciborze?

– Mnie tu nie najdą. Cóż zresztą za pożytek ze mnie starego?

– Pewnie młodych wolą.

– Bystryś junoh!

– Nie, tylko my tu za nimi przyjechali!

– ??!

– Widzicie Czciborze, oni – no ci Medzamirowi chwatacze, złowili Mirkowych rodzicieli i brata. Zabili przy tym jego siostrę Jarkę, a i jego samego mało by nie ubili. Ja w porę dwu chwataczy zabiłem, zaś później w nasze ręce wpadł trzeci. Na spytki wzięty, wszystko wyznał. A to wam jeszcze powiem, że kniaź Medzamir stryjcem jest Unisława – Mirkowego rodzica. Srodze go nienawidzi i przez to przykazał go złowić. Dziwno wam skąd Unisław tu – u Golęszyców? Ano zbiegł przed laty od Medzamira. A i to znamy, że Stroimir chwataczom przewodzący, z dawna się zwąchał z Włodzisławem, który im pono wielce rad. Żal, iż to wasz brat. Teraz już Stroimira nie ma, ale jego prawica – Wyszomir, żyje i dużo złego może jeszcze uczynić. Przeto widzicie, Czciborze, że wam wszystko powiedziałem, niczego nie tając. Pomożecie to nam?

Patrzy na nas długą chwilę, nic nie mówiąc. Kręci głową, jak gdyby z niedowierzaniem.

– Tyżeś ubił Stroimira – pyta na koniec.

– Ano ja, tym mieczem – wyciągam „syrenkę” z pochwy. – A i bardzo mi w tym pomocny był mój Niuk. Gdyby nie on, ja bym był nieżywy.

Znów kręci głową, nie wiem czy z niedowierzania, czy też podziwu. Aby więc do reszty rozwiać jego wątpliwości, wskazuję miecz Mirka mówiąc:

– Był Stroimirowy, teraz jest Mirka.

Pilnie się przypatruje mieczowi w pochwie. Jeśli kiedykolwiek widział Stroimira, to winien bez trudu miecz rozpoznać. I chyba mam rację. Parę razy, jak gdyby w zadumie, lekko kiwa głową, zaś potem zaczyna opowieść:

– Ano znał Stroimira i to nawet dosyć dobrze. Gościł go parę razy w Gilowie jako kupca. Lecz najlepiej będzie, gdy nam opowie wszystko od początku – wszak jesteśmy ciekawi i Gilowa.

– Mój rodzic, Gil, przybył tutaj przed laty z kraju Wiślan. Był zeń niespokojny duch i cięgiem go gdzieś po świecie smykało. Był ci i nawet u Chazarów, nad wielką rzeką, daleko na wschodzie. Zdobył trochę bogactwa. Na koniec umyślił gdzieś osiąść na swoim. Niezbyt mu się widziało do dom wracać, gdzie by pewnikiem musiał rodowych słuchać i czynić wolę głowy rodu. Podczas wędrówek nawykł był do samodzielności i to on rad by wydawać rozkazy i patrzeć jako inni pełnią jego wolę. Uznał tedy, iż najlepiej będzie osiąść gdzieś przy kupieckim szlaku, który może dać stały dochód, a i wieści ze szerokiego świata. Tych zaś był zawsze ciekaw. Upatrzył sobie to golęszycko – wiślańskie pogranicze i osiadł przy przeprawie przez Wisłę – już na jej lewym brzegu – na sporej suchej kępie pośród nadrzecznych mokradeł. Wraz z nim przybyli jego dwaj starzy towarzysze wypraw oraz kilku brańców. Wznieśli warowny gródek, zwąc go Gilowem. Potem wymoszczono drągami i faszyną nową drogę przez toplawiska ku przeprawie. Teraz biegła ocierając się o gródek i nikt bez przyzwolenia Gila nie mógł już korzystać z przewozu przez rzekę. Przy niskiej wodzie przeprawy odbywają się brodem, zaś gdy wody jest więcej – promem. Przy tym ociec w swym gródku użyczał gościny podróżnym, zapewniając im bezpieczeństwo. Nieco dalej – już na wysokim brzegu Wisły – wypalono las i wzięto ów grunt pod uprawę. Otaczające zewsząd Gilów lasy dostarczają świeżego mięsa, zaś rzeka ryb. Gil także zajął się hodowlą koni. Te zawsze kochał. A i przy kupieckim szlaku był na nie zbyt. Po trudnym okresie początkowym, życie w Gilowie stało się zupełnie znośne. Przybywało mieszkańców i gródek stał się za ciasny. Powiększono go przeto, otaczając i nową część bródłem10. Teraz składa się z dwu części – starej, zajętej przez Gilów i nowej, gdzie siedzą dawni brańcy z rodzinami i późniejsi przybysze. Tam też znajdują nocleg i gościnę podróżni, od których – na wszelki wypadek – Gil wolał być oddzielony solidnym ostrokołem i mocną bramą. Zawsze uważał, iż lepiej dmuchać na zimne i dzięki temu nie raz zdołał unieść głowę z opresji. Teraz już ojciec od dawna nie żyje. Jam jest jego najstarszy syn. Prócz mnie było jeszcze pięć sióstr i najmłodszy brat Włodzisław. Ten wziął po ojcu niespokojnego ducha i ku wielkiemu niezadowoleniu rodzica, cięgiem gdzieś znikał. Kiedyś w Gilowie stanęli mauretańscy kupcy wracający z kraju Chazarów. Przez czas pobytu kręcił się przy nich Włodzisław. Gdy odjechali – znikł. Wpierw ojciec sądził, że pojechał odprowadzić kupców do najbliższej osady, wszakże gdy nie wracał, sam się tam wybrał. Owszem, widziano Włodzisława z kupcami i to w najlepszej komitywie, co wykluczało porwanie. Niestety już odjechali. Długo czekano w domu powrotu niesfornego syna, lecz daremnie. Mijały lata. Czcibor pomagał ojcu. Nie ma jednak władczych ciągotek. Najbardziej go zawsze pociągały „pczoły”. Taki był ich ciekaw, iż mógł godzinami siedzieć w lesie przy barci, patrząc na krzątaninę owadów. Wtedy zapominał o całym świecie. Gil zaś wielce nad tym bolał, gdyż wolałby syna widzieć przyszłym grododzierżcą. Uważał, że robota przy pszczołach, to zajęcie w sam raz dla smarda11. Czcibora natomiast bynajmniej nie pociągała wizja przyszłego szefa gródka. Cóż miał jednak począć? Jako jedyny żyjący syn Gila, nie mógł tego uniknąć.

W międzyczasie ożenił się z Żywisławą, która dała mu syna Witomira i cztery córki.

Gil zaś zmarł wiosną po bardzo srogiej zimie, osiągnąwszy wiek sędziwy. Czcibor objął Gilów. Witomir był już dorosły. Czcibor myślał o przekazaniu mu Gilowa. Z tą myślą w sąsiedztwie barci zbudował zagrodę na leśnej polanie, by tam osiąść po przekazaniu synowi gródka.

Pewnego parnego letniego wieczora, wraz z gnającymi od zachodu czarnymi chmurami, przycwałowało do gródka czterech jeźdźców. Nie zatrzymali się wszakże zaraz za bramą, lecz z pierwszymi wielkimi kroplami deszczu wkroczyli do siedziby Gilów. Czcibora nieco to zdziwiło, wyszedł jednak witać gości. Jakież było jego zdziwienie, gdy w jednym z przybyszów, wprawdzie z trudem, rozpoznał zaginionego przed laty brata! Pamiętał go wyrostkiem, teraz stał przed nim dojrzały mąż. W Gilowie zapanowała wielka radość. Wprawdzie ojca już nie stało, jednak matka staruszka doczekała powrotu niesfornego syna. (Niestety nie za długo mogła się nim nacieszyć, gdyż w niecały rok później odeszła śladem męża, aby się z nim połączyć w krainie zmarłych). Włodzisław oznajmił, iż ma już dosyć włóczęgi po świecie i rad by z towarzyszami osiąść w Gilowie lub jego pobliżu. Zrazu miał zamiar budować sobie nową siedzibę, ale Czcibor uznał, że w Gilowie jest dosyć miejsca dla wszystkich.

Z początku wszystko się dobrze układało. Wieczorami Włodzisław opowiadał swe dzieje:

– Zwiedził kawał świata. Z mauretańskimi kupcami dotarł do ich kraju. Drogą pełnił służbę w zbrojnej straży ochraniającej karawanę. Kraj Maurów bardzo mu się podobał, a zarazem ciekawił. Niestety po przybyciu do Kordoby, która była ich celem i po otrzymaniu zapłaty za służbę, zaraz następnego dnia został zdradziecko pojmany, obrabowany i sprzedany na targu niewolników. Przez prawie pięć lat trwała jego niedola. W międzyczasie nauczył się biegle władać ich językiem i jego los się nieco poprawił. Jednego dnia jego pan Ibrahim nabył nowego niewolnika. Zaraz też na początku nowy nabytek został wybatożony za krnąbrność. Po „egzekucji” Włodzisław przyniósł obitemu wody i wtedy ze zdziwieniem stwierdził, iż może z nim pogadać w ojczystym języku. Towarzysz niedoli miał na imię Primos i pochodził z Moraw. Postanawili uciec przy pierwszej nadarzającej się ku temu okazji. A ta nadeszła niebawem. Ich pan wyjechał w parudniową podróż. Podczas ucieczki przechodzili różne koleje losu i omalże by nie dali przy tym swych głów. Ostatecznie udało im się wyjść cało z opresji, a potem los chciał, że w górskim pustkowiu spotkali szykującą się do noclegu trójkę podróżnych. Obserwując ich z ukrycia, mieli nadzieję zdobycia chociażby niewielkiej ilości jadła. I tu Włodzisław w jednym z wędrowców rozpoznał swego dawnego znajomego – kupca, z którym tu przybył z stron rodzinnych, a który go oszukał, zdradziecko pojmał, pozbawił zapracowanej zapłaty i na koniec sprzedał w niewolę. Zrazu chciał natychmiast wyskoczyć z ukrycia i nikczemnika zdusić chociażby gołymi rękoma. Primos jednak nie był w gorącej wodzie kąpany i powstrzymał druha. Wszak nie miał szans wobec trzech zbrojnych mężów. Postanowili zatem czekać nocy i dopiero wtedy dobrać się im do skóry, a do tego czasu Włodzisław słuchał ich rozmowę. Towarzysze kupca okazali się jego sługami. Zapadła noc. Kupiec Soliman spał. Spał także jeden ze sług, podczas gdy drugi czuwał przy małym ognisku. Tego bezszelestnie zaszli od tyłu i udusili. Po chwili jego los podzielił śpiący towarzysz. Teraz wybiła godzina zemsty nad Solimanem. Ten aż zdrętwiał, rozpoznając w napastniku Włodzisława. Wiedział, że jego los rychło się dopełni, wszakże jeszcze usiłował kupić swe nędzne życie. Chcąc wzbudzić w nim złudną nadzieję, Włodzisław zrazu udawał, że się waha. Przecież musiał nasycić się zemstą. O nie, nie pozwoli mu tak łatwo zdechnąć! Lecz i tak Soliman zbyt prędko wyzionął ducha, pozostawiając w jego sercu niedosyt.

Ukryli zwłoki pomiędzy głazami, przebrali w zdobyczne szaty i teraz, już spokojnie, mogli jechać dalej, nie umykając na widok każdego napotkanego na drodze człeka. Włodzisław wszak biegle władał mową Maurów, a i Solimanowa kiesa pomagała w oddalaniu kłopotów. Primos udawał niemego sługę. I tak szczęśliwie opuścili kraj Maurów. Zrazu mieli zamiar natychmiast wracać do domu. Niestety czas powrotu znacznie się wydłużył, jako że ciekawi byli mijanych krajów, a już im się tak bardzo nie spieszyło. Kilka razy przystali nawet do różnych książęcych drużyn. Doświadczyli wielu przygód, biorąc udział w niejednej wojennej wyprawie. Wojowali także z Awarami, zaś potem wspólnie z nimi chodzili na łupieskie wyprawy. W trakcie jednej z nich spotkali Stroimira. Ten ich namówił do służby w drużynie kniazia Medzamira. Było to już kilka lat po śmierci Dobręty. Podobno wiele mu w niej dopomógł właśnie Stroimir, posłany przez Medzamira, aby Obrom zdradził miejsce obozu wodza i to w takim czasie, gdy większość wojsk Dobręty jeszcze nie dotarła na miejsce zbiórki. Dzięki temu Medzamir mógł zająć miejsce brata i ostatecznie ogłosić się kniaziem.

Włodzisław z Primosem służyli parę lat Medzamirowi, lecz ostatecznie uprzykrzyli sobie służbę, jako że kniaź porósłszy w piórka, przestał się liczyć z kimkolwiek i już nie tak hołubił swych zasłużonych drużynników. Ba, zdarzyło się nawet, że ten i ów z nich zniknął bez śladu. Włodzisław nagle zatęsknił za rodzinnym domem, a uczucie to było tak silne, że udzieliło się również Primosowi oraz jeszcze dwóm towarzyszom. Odjechali nie żegnając kniazia, który na dodatek był pewny, iż udają się w jego sprawie i to zupełnie w innym kierunku! Teraz, już bez większych przygód, dotarli na miejsce.

Przez jakiś czas życie w Gilowie biegło starym torem. Jednak po śmierci matki coraz częściej zaczynało dochodzić do nieporozumień pomiędzy braćmi – i to prawie zawsze z winy Włodzisława, który coraz bardziej jawnie okazywał swemu starszemu bratu lekceważenie. Czcibor zrazu nie przywiązywał do tego wagi. Sądził, iż Włodzisław musi na nowo przywyknąć do spokojnego trybu życia gilowian. Niestety tu się mylił i to bardzo. Nim się obejrzał, braciszek skrycie intrygując, przekabacił prawie wszystkich na swą stronę – już to groźbą, już to obietnicą przygód i sporych łupów. Nawet Witomir, bez większych skrupułów, przeszedł na stronę stryja. W tej sytuacji Czcibor z Żywisławą opuścili Gilów, zamieszkując w leśnej sadybie, gdzie wreszcie mógł się całkowicie poświęcić umiłowanemu bartnictwu. Utrzymywał wprawdzie kontakt z Gilowem, lecz ograniczał go do niezbędnego minimum. A Włodzisław w gródku zaprowadził nowe porządki. Zapanował tam wojskowy rygor. Gilowski gospodzin utworzył drużynę, która łupiła pomniejsze kupieckie karawany lub pojedynczych kupców, którzy na tyle byli nierozważni, że podróżowali bez zbrojnej obstawy. Napadów wszakże nie czyniono zbyt blisko Gilowa, by na Włodzisława przypadkiem nie padło jakieś podejrzenie. W pobliżu gródka musiało być bezpiecznie. Ofiarami rabunku często padali wędrowcy, których bogactwo Włodzisław miał pierwej okazję poznać w czasie goszczenia ich u siebie. A całą sprawę tak potrafił ułożyć, iż ograbieni uważali go za swego dobrodzieja, jako że to on ich w ostatniej chwili ratował z rąk opryszków. Często też udzielał ograbionym wsparcia i jeszcze się nie zdarzyło, aby któraś z ofiar za to się nie odwdzięczyła i to zazwyczaj nad wyraz hojnie. Wszak nie godziło się zapomnieć dobrego serca swego dobroczyńcy i wybawiciela! A w ogóle to Włodzisław nad wyraz kocha srebro i złoto, przedkładając je ponad wszystko. Mieszkańcy Gilowa, mając udział w łupach, nie narzekają. Czcibor wielce nad tym boleje, iż jego rodzony brat za nic ma sobie święte prawo gościnności, a jeszcze bardziej smuci go fakt, że bierze w tym udział Witomir. Nieraz wyrzucał mu zbójecki proceder. Witomir przyznawał ojcu rację i przyrzekał z tym skończyć, jednak wróciwszy do Gilowa popadał w recydywę. Dlatego Czcibor widział przyszłość Gilowa w czarnych kolorach, przewidując rychłą pomstę zagniewanych bogów. Jak przecież długo mogą znosić taką niegodziwość?

Co do Stroimira, po raz pierwszy gościł w Gilowie przed laty jako kupiec. Potem jeszcze odwiedził gródek ze trzy razy. Po przerwie znów zawitał, gdy gródek już trzymał Włodzisław. Długo gadali na osobności. Wpierw chyba się kłócili, gdyż było słychać ich podniesione głosy, lecz w końcu zostali przy zgodzie. Później widziano Stroimira w tych stronach jeszcze parę razy. Ostatniego lata zatrzymał się na dłużej. Jeździli nawet z Włodzisławem po okolicy, jak gdyby czegoś szukali. I nic dobrego z tego nie wynikło. Późną wiosną zjechał w licznym towarzystwie, niby duża kupiecka wyprawa. Trzy razy po dziesięciu jezdnych i kilka wozów. A wszyscy dobrze zbrojni. Rychło wyruszyli dalej, zostawiwszy wozy w Gilowie. Zapadli gdzieś niedaleko, za Małą Wisłą. Wprawdzie są tam same toplawiska, ale i parę miejsc suchych, wyżej położonych też się znajdzie. Tam chyba, na piaszczystej kępie, założyli obóz, z którego wyruszają na łupieskie wyprawy. Czcibor wolał się od nich trzymać z dala, lecz i tak parę razy, ukryty w borze, widział łapaczy wiodących brańców.

Tą Małą Wisłą to mi w pierwszej chwili zabił porządnego klina. W moich czasach istniała wieś o tej nazwie, jednak już blisko Strumienia, a więc spory kawałek na zachód od Pszczyny. Ale w następnym chwili zrozumiałem, że mówiąc o Małej Wiśle, ma na myśli rzekę znaną mi pod nazwą Pszczynki. Ha, zupełnie dobra nazwa! Bardziej mi się nawet podoba niż Pszczynka. Jestem więc z siebie bardzo zadowolony, że moje dedukcje dotyczące miejsca tajnego obozu łapaczy okazały się trafne. Jeżeli zaś wozy wyprawy stoją w Gilowie, warto by i na nie rzucić okiem. Muszę o tym pomyśleć.

Pytam jeszcze o drogę do obozu, aby dotrzeć tam niezauważonym. No, może nie do samego obozu, lecz w jego pobliże.

– Suchą nogą można tam tylko dotrzeć od zachodu. Najlepiej od rozstajów dróg przy brodzie, posuwając się ku wschodowi, tak jak płynie rzeka. Wprawdzie przy samej rzece przejść się nie da, ale w pewnym oddaleniu tak.

Mamy więc na jutro zajęcie.

Dobrze się gawędzi i słucha ciekawych historii, szczególnie gdy człowiek odetchnie po dniu natężonej uwagi i niespodziewanych emocji. Ale i też jest się zmordowanym jak po ciężkiej chorobie. Pytam zatem Czcibora o spanie. Chciałbym gdzieś złożyć główkę na sianku i jak najprędzej wpaść w słodkie objęcia Morfeusza12. Czcibor chce nas gościć w swej izbie. Wątpię jednak, abyśmy się tam wszyscy wygodnie pomieścili. Zagaduję czy na stryszku jest siano?

– Ano jest.

– Wobec tego ja z psem śpię na stryszku. – Idę jeszcze zmyć w strumyku z siebie brudy dnia, a potem życząc wszystkim dobrej nocy, pnę się na górę po stopniach wyciosanych w dwu pochyłych belkach, taszcząc swą derkę i broń. Po omacku moszczę w sianie wygodne legowisko. Niuk gramoli się za mną. Jak to dobrze, że w swoim czasie nauczyłem go chodzenia po drabinie, przy której te belki z wyciosanymi stopniami są dla niego fraszką.

Jeszcze tylko krótka modlitwa, po czym, szczelnie okryty derką, zapadam w kamienny sen.

 


 

1 łżeć – kłamać.

2 ma go w staraniu i pieczy – dba o niego i się nim opiekuje.

3 brańca – jeńca.

4 toplawisko – trzęsawisko, bagno.

5 migiem – szybko.

6 „Pocztażyniec”- stary trakt pocztowy z Pszczyny na wschód (żynąć = gnać; czyli trakt, którym gna poczta).

7 chwataczów kosz – obóz łapaczy.

8 stegna – ścieżka.

9 sobaczka – suka.

10 bródło – ostrokół, palisada.

11 smard – niewolnik.

12 objęcia Morfeusza – zasnąć (Morfeusz – bóg snu).

Skip to content