ODCINEK 1

Dochodziło południe. Gdyby nie konieczność sprawdzenia od czasu do czasu kierunku marszu na kompasie umocowanym u paska zegarka, nigdy bym tego nie uznał. Niebo bowiem całkowicie pokrywały ciężkie, bure chmury, poprzez które nie było najmniejszej szansy zobaczyć słońca, nawet na krótką chwileczkę. Jak gdyby na przekór wskazówkom zegarka zbliżających się do dwunastki, na Bożym świecie jeszcze bardziej pociemniało – tak, iż wydawało się, że to już nadciąga wczesny, listopadowy zmierzch. Ilva, klucząc pomiędzy srebrzystymi kolumnami buków, brodziła w zwiędłym listowiu, grubą warstwą zaścielającym ziemię. Wiał zimny, północno – zachodni wiatr i chociażby już to samo nie rokowało żadnych widoków na ocieplenie. Bór – tutaj, na północnym zboczu wzgórza porżniętego wąskimi jarami, nigdy zapewne nie był wesoły, zaś teraz, w gęstniejącym półmroku, wydawał się jeszcze bardziej ponury i obcy. Smutny nastrój miejsca udzielił się chyba i Niukowi, który ze spuszczonym ogonem i nosem blisko ziemi podążał obok Ilvy, co jakiś czas rzucając na mnie krótkie, sprawdzające spojrzenie.

– Czyżby miało padać? – Poprawiam pod szyją gruby, skórzany kubrak, aby zimne i wilgotne powietrze nie wciskało się pod niego. I tak już nie jest mi za ciepło i bynajmniej nie potrzebuję dodatkowego chłodzenia.

Wiatr hula pomiędzy niemal bezlistnymi drzewami. W pewnej chwili jeszcze bardziej ciemnieje i zaczyna sypać białą kaszką. Kurczę się w siodle i głębiej naciągam czapkę na oczy.

– Brr, nie mogło to jeszcze trochę poczekać? – Krupy, gnane podmuchami wiatru walą z nieba coraz gęściej – tak, że już świata mało co zza nich nie widać. Szczęściem wyrasta przed nami większa kępa choin, dająca za swą zieloną ścianą chwilowe schronienie przed wiatrem i zacinającą kaszką. Mam nadzieję, że opad rychło się skończy i będę mógł kontynuować wędrówkę w bardziej sprzyjających warunkach. A na razie przysiadam z Niukiem pod rozłożystą choiną i wcale nie jest nam źle. Tylko biedna Ilva stoi obok i od czasu do czasu otrząsa się z krup. Gdybym to jeszcze zabrał ze sobą końską derkę, przykryłbym ją. Niestety nie przewidziałem raptownego pogorszenia pogody i teraz są tego skutki. Na przyszłość muszę być bardziej przewidującym.

Siedzimy więc jak pod daszkiem, chronieni przed białym szaleństwem parasolem z gęstych gałęzi choiny i tęsknie wyglądamy chociażby jako takiej poprawy pogody. Jeśli to nie nastąpi, trzeba będzie niestety ruszyć w dalszą drogę pomimo zacinających w twarz mokrych krup. Nie mam bowiem najmniejszej ochoty na następny nocleg w boru. Tym razem muszę przed wieczerzą stanąć w domu.

Gdybym to wybrał normalną drogę, a nie, podbechtany chyba przez samego czarta i obawiając się jednak cokolwiek spotkania z Włodzisławem, wpadł na „genialny” pomysł skrócenia drogi, a zarazem pionierskiego przetarcia szlaku na przełaj przez bory, ze świętej górki Swaroga do Unisławowego Źrebu nad Kłodnicą! Zrazu wszystko szło dobrze. Wyruszając wczoraj od Borzysława przy zupełnie znośnej pogodzie, wziąłem wpierw kurs na północ, aby ominąć mokradła nad Mleczną. Potem, gdy osiągnąłem linię wzgórz, zacząłem go odchylać coraz bardziej ku zachodowi. Droga była trudna. Prędzej bym już się posuwał pieszo, niż konno forsując leśną gęstwinę. Wprawdzie miejscami drzewa rzedły i wtedy szybciej pokonywałem przestrzeń, niestety taki luksus trwał zazwyczaj niezbyt długo. Bór znów zwierał szeregi, jak gdyby broniąc się przed penetracją obcych. W tej sytuacji gospodzin Warcisław opuszczał ciepłe siodło na grzbiecie Ilvy i przeprosiwszy się do własnych nóg, torował drogę w gęstwinie. Wtedy zaś dużo trudniej przychodziło utrzymywanie zamierzonego kursu, nie kierując się przez cały czas kompasem. Zawierzyłem własnemu nosowi i niezbyt często spoglądając na kompas parłem do przodu. Ostatecznie stwierdziłem, że niestety mój nos nie jest znów tak precyzyjny jak sądziłem. Pobłądziłem cokolwiek i potem wiele mi czasu zajęło ustalenie dokąd zawędrowałem oraz w jaki sposób wrócić na właściwy kurs? W międzyczasie krótki, jesienny dzień uznał, iż wyrobił już swą normę i nawet nie powiedziawszy: „cześć”, a tym bardziej właściwszego w tych okolicznościach: „żegnajcie”, po prostu zakończył się, ustępując miejsca nocy. Tak więc, korzystając z resztek światła, trzeba było natychmiast się zakrzątnąć wokół urządzenia chociażby tylko jakiegoś nędznego biwaku. Szczęściem dopiero co przebyliśmy strumyk płynący płytkim jarem. Cofnąłem się więc i w jarze stanęliśmy noclegiem. Dobrze, że w pobliżu nie brakowało suchych gałęzi. Wnet zebrałem ich spory zapas zapewniający ciepło i światło przez całą noc. I chociaż miałem duszę na ramieniu, obawiając się wilków, które już zapewne łączyły się w hordy lub też jakiegoś innego drapieżcy, dla którego mogliśmy stanowić pożądaną odmianę w niezbyt urozmaiconym menu, jakoś przemęczyłem tę noc, czuwając cały czas. Dopiero rankiem przespałem dwie godziny i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ta, jak sądziłem, nie zabierze nam już zbyt wiele czasu i wczesnym popołudniem staniemy w domu. Niestety dzisiaj słońca nie można było uświadczyć nawet ani na lekarstwo i ostatecznie, jakby jeszcze tego nie dosyć, niebiosa potraktowały nas tą wredną kaszką. Czyżby Swaróg wnerwiony na mnie za profanowanie swego przybytku, już to chociażby tylko obecnością mej chrześcijańskiej osoby na świętym wzgórzu, czynił nam takie kawały? Dobrze, że nie posłał naszym tropem wygłodniałej wilczej watahy! A może zresztą za wcześnie jeszcze na takie imprezy? Przecież to nie zima i na razie tylko nieszczęsna kaszka udaje śnieg.

Podniesiony nieco na duchu, śmielej spoglądam w przyszłość – tym bardziej, że krupy jak gdyby waliły mniej gęsto. I właśnie w takiej prawie chwili Niuk zastyga w czujnej pozie, biorąc wiatr w wyciągnięty niuch. Tylko końce sterczących czarnych uszu lekko drgają, łowiąc niedosłyszalne dla mnie dźwięki. Szybko zdejmuję przewieszoną przez plecy kuszę i naciągnąwszy ją, zakładam bełt. Spoglądam na psa. Nadal wietrzy i ostatecznie cicho warczy. Ujmuję go za kark i uspokajam szeptem. Zamieniam się przy tym w słuch, aby w porę zlokalizować kierunek, z którego zagraża ewentualne niebezpieczeństwo. Jeszcze chwila i będę nawet mógł coś dojrzeć w oddali, a nie tylko na dystans wyciągniętej ręki, gdyż opad ma się zdecydowanie ku końcowi.

I raptem słyszę, a właściwie bardziej czuję niż słyszę, stąpanie czegoś ciężkiego, tak jakby konia. Lecz skąd by tu koń? A może to tur? Tego problemu niestety już nie nadążam rozstrzygnąć. W polu widzenia, bardziej z lewa, zza gęstej kępy choin wyłania się jeździec. Posuwa się niespiesznie przed siebie. Wiatr mu zbytnio nie dokucza, gdyż ma go w plecy, teraz całe pobielone. Przewieszony przez plecy łuk sterczy końcem ponad ramieniem. Do kompletu należy kołczan pełen długich strzał. Co ma przy pasie, tego nie wiem, gdyż jest do mnie tak zwrócony, że widzę jego plecy i prawy bok. Szczęściem Ilva stoi spokojnie i nie reaguje na bliskie sąsiedztwo konia. Tymczasem jeździec odjechał już kawałek, przecinając nasz dotychczasowy kurs pod bardzo ostrym kątem. Dobrze, że krupy grubo pokryły ziemię, czyniąc nasze tropy niewidocznymi.

– Kie licho? Kogóż to czort tutaj nosi? – Chwilę rozważam, czy by nie sprawdzić dokąd jeździec zdąża albo przynajmniej kawałek za nim nie pójść? Jeśli nabiorę pewności, że wszystko w porządku, a jeździec nadal posuwa się swym kursem, wrócę do Ilvy i ruszymy do domu.

Przywiązuję konia wodzami do choiny i rozglądam po okolicy, chcąc zapamiętać miejsce. Zresztą, w razie czego, Niuk doprowadzi mnie do niej z powrotem jak po sznurku.

– No, to w drogę! – Trzymając psa na niezbyt długim powrozie, łapię świeży trop jeźdźca i szybko pomykamy za nim. Nie możemy się przy tym zbytnio do niego zbliżyć, aby przypadkiem nie zdradzić swej obecności. Na ziemi, dopiero co pobielonej krupami, widnieje wyraźny trop. Jeździec posuwa się na wschód, lekko na skos opadającego zbocza, z małą poprawką ku północy. Omija drzewa stojące mu na zawadzie i znów powraca na poprzedni kurs, nie zbaczając z obranego kierunku. Nie ma co, dobry z niego nawigator. A może zresztą przebywa tę drogę nie pierwszy raz, stąd ta pewność i precyzja? Obok wielkiego dębu trop nagle zmienia kierunek i teraz biegnie na północ – w dół łagodnie opadającego zbocza. Ostrożnie podążamy za tropionym. Niebawem na naszej drodze pojawia się niezbyt głęboki jar. I tam właśnie wiodą ślady wierzchowca. Postanawiam nie pójść za przykładem śledzonego, tylko posuwając się równolegle skrajem jaru, z góry zobaczyć, co jest grane? Jeżeli przejedzie jarem i uda się dalej, wracam. I tak już dosyć się oddaliłem od Ilvy.

Jar jest coraz głębszy. Zbocza porastają choiny przemieszane z drzewami liściastymi. Ale nie rosną zbyt gęsto, tak aby całkowicie ograniczyć pole widzenia. W pewnej chwili dolatuje mnie stukot topora rąbiącego drwa. Odruchowo przypadam do ziemi. Potem wolno pełzniemy do przodu. Szeptem mityguję Niuka, żeby zachował spokój. Myślę, że mi nie wyskoczy z jakimś głupstwem? Jak dotychczas nie zrobił mi nigdy takiego kawału. Za ten czas naszego tutaj pobytu znacznie zmężniał i nabrał obycia w lesie. To chyba odezwały się w nim utajone dotąd wilcze geny przodków, lecz równocześnie nic nie stracił z inteligencji przekazanej przez swych psich protoplastów od wieków obcujących i współżyjących z ludźmi. No, a poza tym, przecież nauczył się także niejednej już rzeczy w swym krótkim życiu.

Zatem skradamy się wzdłuż jaru, wykorzystując drzewa dające nam zasłonę przed niepożądanym wzrokiem i patrząc pilnie pod stopy, by nas nie zdradził trzask przypadkiem przystąpionej gałązki. Ale, jak na razie, wszystko układa się pomyślnie. Żadnych wpadek. Znów słyszę stuk topora i trzask rozłupanego drewna. W następnym momencie dostrzegam dym unoszący się nisko nad jarem. Tam go zaraz porywa wiatr i wnet rozwiewa pomiędzy drzewami wszechogarniającego boru. Skradamy się coraz wolniej i ostrożniej. I oto widzę: w dole, na dnie rozszerzającego się cokolwiek w tym miejscu jaru, płonie ognisko obok szałasu. Opodal stoi śledzony przez nas koń, zaś jego właściciel właśnie wita gospodarza trzymającego jeszcze topór w lewicy. Zresztą zaraz się go pozbywa, wbijając z rozmachem ostrze w leżącą na ziemi kłodę. Obok niej piętrzy się stosik porąbanych szczap. Nad ogniskiem wisi parujący gar. Niedaleko szałasu, tuż u podnóża skarpy, bije źródło obramowane przyciętymi pod wymiar kawałkami konarów. Niewielki strumyczek biegnie od tego miejsca w dół jaru. Przy sporym świerku rosnącym opodal stoi drugi koń. Ten nie jest osiodłany. Najwyraźniej wierzchowiec gospodarza. Trzeba przyznać, że miejsce na obóz jest doskonałe. Niełatwo go odkryć. Zresztą któż by w tej głuszy mógł się spodziewać jakiejkolwiek ludzkiej siedziby?

Kim jest gospodarz i co tutaj porabia? Najprościej byłoby zejść w jar i przywitawszy się, o to zapytać. Wątpię jednak, abym był mile widzianym, a tym bardziej, bym uzyskał zadowalającą odpowiedź. Nie jest łowcą, gdyż nie czas jeszcze na łowy. Zresztą nie widzę nigdzie żadnych łowieckich zdobyczy. Z drugiej zaś strony mogę sądzić, iż jest tutaj dobrze zadomowiony. Świadczy o tym chociażby gliniany gar nad ogniskiem. Przecież będąc w podróży, zamiast gliniaka miałby metalowy kociołek, który jest poręczniejszy i bardziej wygodny w takich okolicznościach. Ale nie bywa w obozie zbyt długo. Wtedy skleciłby sobie wygodniejszy i większy szałas, a i dla konia jakąś przynajmniej nędzną kleć. Dlatego sądzę, że zatrzymuje się tutaj na krótko, lecz samo miejsce odwiedza częściej. W przeciwnym wypadku, po cóż by się miał trudzić z ujmowaniem źródła w drewnianą cembrowinę?

Dobrze byłoby się dowiedzieć kto to taki i w jakim celu tu przybywa? Przecież jest to omalże pod bokiem Radosza. A i tropionemu jeźdźcowi również chciałbym przy okazji zajrzeć w gębę. Kto wie, może go znam? A chociażbym nawet go dotychczas nie widział, to zawsze dobrze zapamiętać twarz. Podczas mojego krótkiego pobytu w przeszłości nauczyłem się już, że na wszystko należy zwracać baczną uwagę i nie lekceważyć nawet drobnych szczegółów, czy też na pozór nieważnych wydarzeń, gdyż często później się okazuje, iż takie niby nic nie znaczące zdarzenie lub szczegół ma kapitalny wpływ na nasze losy. Postanawiam więc nie odejść stąd prędzej, niż się czegoś nie dowiem o tych tam dwu na dole. Niestety jestem po niewłaściwej stronie jaru. Wiatr wieje ode mnie, dlatego konie mogą nas zwietrzyć i swym zachowaniem ostrzec właścicieli, a poza tym nic nie słyszę, gdyż wiatr niesie słowa w przeciwną stronę. Wycofuję się zatem w górę jaru, ażeby przejść na jego drugą stronę. Niebawem skradamy się w dół zbocza po przeciwnej stronie, by zająć wygodne stanowisko, z którego mógłbym bez przeszkód podglądać i – jeśli się powiedzie – podsłuchać o czym rozmawiają. A nuż usłyszę coś ciekawego? Rad bym jak najprędzej znaleźć się przy nich, jednak skryte podejście zajmuje nieco czasu. Ostatecznie ląduję z psem w kępie choin rosnących zaraz przy górnej krawędzi stromej skarpy. Ostrożnie zerkam w dół. Koń śledzonego stoi spokojnie, z workiem – paśnikiem założonym na pysk.

– Aha, więc zatrzymał się na trochę dłużej i koń ma dosyć czasu, aby sobie podjeść.

Niuka podnieca obecność obcych ludzi i koni, ale jest na tyle mądry i zdyscyplinowany, że słucha mych poleceń.

Gospodarz obozu siedzi zwrócony do mnie twarzą. Nie pamiętam jednak, abym go kiedykolwiek widział. Nie, na pewno nie. Jest mi zupełnie obcy. Drugi siedzi na kłodzie przy ognisku, zwrócony do mnie plecami. Czasami, gdy lekko odwróci głowę, widzę jego profil, ale bardziej od tyłu. Musiałbym się jeszcze trochę posunąć w dół jaru bym mógł ujrzeć jego twarz. Wtedy jednak nici z podsłuchania ich rozmowy. Wprawdzie i teraz nie wszystko mogę zrozumieć, gdyż albo to mówią za cicho, albo też słowa zagłusza wzmagający się w porywach wiatr, lecz zawsze coś tam słyszę. A może w końcu drab ruszy tyłek z kłody i ukaże mi swą buźkę? Zaś, jak na razie, w rozmowie nic ciekawego. Przynajmniej z jej strzępów dolatujących do mych uszu wnoszę, że głównie toczy się wokół łowów. Lecz przy okazji poznaję ich imiona i to już jest coś. Gospodarz biwaku zwie się Sławoj, zaś jego gość – Przecław.

– Nie mogli by to gadać trochę głośniej? – Wprawdzie nie mam zamiaru uczestniczyć w ich konwersacji, jednak chciałbym przynajmniej słyszeć o czym gadają. Chociaż Mama zawsze mi mówiła, iż podsłuchiwanie jest rzeczą paskudną, ale – będąc tu i teraz – wolę zapomnieć o tej zacnej zasadzie. Nie ma głupich! A ci, jak na złość, mamroczą coś tam pod nosami tak, że chyba tylko dobrze wyszkolone ucho spowiednika lub tajnego agenta mogłoby wychwycić coś z ich rozmowy. Bliżej zaś podejść nie sposób. Och, żeby tak mieć uszy Niuka! No, może nie tak dosłownie, gdyż z takimi czarnymi „radarami” wyglądałbym raczej dziwnie, lecz mieć jego słuch. Najlepiej zaś, gdyby mógł mi po prostu przekazać co usłyszał. Niestety – nic z tego. Leżę więc pod choinami pilnie nastawiając uszu, by przynajmniej usłyszeć to, co jest do usłyszenia. Krew mnie przy tym zalewa, gdyż ci – tam na dole – bawią się dobrze, pociągając z rogów chyba jakiś mocniejszy trunek, uzupełniany przez gospodarza z bukłaka i zagryzają pieczenią na zimno. W garncu zaś warzy się pewnie polewka? Od czasu do czasu dochodzą nas jej smakowite zapachy, od których ślina sama napływa do ust, a żołądek przypomina się gwałtownie o ciepłą strawę.

– Może w końcu konsumowany trunek sprawi, że zaczną gadać głośniej? – I albo się spełniają moje przewidywania, albo też wiatr cokolwiek przycichł, gdyż w pewnym momencie, wprawdzie słabo, ale jednak, rozróżniam poszczególne słowa. Mówi Sławoj zwrócony do mnie twarzą, dzięki czemu mogę go dosłyszeć. Zamieniam się w słuch, usiłując nie uronić niczego – tym bardziej, iż kwestia dotyczy żupana Radosza i jego włości. Aż mi dech zaparło z wrażenia!

– Mocodawca Sławoja – którego imienia niestety nie dosłyszałem – ma wielką chrapkę na gródek wraz z całą żupą. I właśnie w tym ma mu być pomocnym śledzony przeze mnie Przecław, oczywiście nie bezinteresownie. Nowy pan będzie miał ważniejsze sprawy na głowie niż sprawowanie władzy w gródku. I tutaj właśnie jest coś dla Przecława. Będzie władał Radoszowymi włościami w jego imieniu. Kniaź nie jest zbyt drobiazgowy i nie będzie się wtrącał ani zbyt wnikliwie patrzał na ręce. Wystarczy mu daniny i posłuszeństwo w istotnych sprawach. A w ogóle, to należy wiele zmienić, zaś liczne sprawy ułożyć inaczej, gdyż jest nie do pomyślenia, aby nadal wiec o wszystkim decydował. Kniaź jest od tego. Cóż to za władza, która czynić musi wszystko co wiec uradzi i przed nim zdawać sprawę! – Dalszą kwestię zagłusza wiatr. – A niech to! Prawie w takim momencie!

Przecław chyba w pełni zgadza się ze Sławojem, gdyż co chwilę potakująco kiwa głową. Co gada, niestety nie słyszę. Przepijają do siebie, trącając się rogami, aż z nich chlusnęło. Sławoj na moment niknie w szałasie, skąd wychodzi trzymając w dłoni wypchaną sakiewkę ściągniętą rzemieniem. Wręcza Przecławowi, by miał na jednanie przyjaciół ich wspólnej sprawie. To słyszę zupełnie wyraźnie. Przecław skłania się nisko, lecz równocześnie szybko wysuwa rękę, w lot łapiąc sakiewkę, która natychmiast niknie mu za pazuchą. W tym momencie bardziej odwraca głowę w moją stronę – i aż mnie zatyka z wrażenia.

– Przecież to Łaska! Omalże nieodłączny towarzysz i prawie domownik Radosza! Zawsze drepczący jak cień za żupanem, z przymilnym uśmiechem na twarzy i potakujący każdemu jego słowu. Nawet nie wiedziałem, że ma na imię Przecław, gdyż wszyscy nań mówią Łaska. Sądziłem więc, iż ma takie dziwne miano. – Teraz dopiero mnie oświeca, że to co brałem za imię, jest nazwą łasicy i jakże trafnie nadanym mu przezwiskiem. Co jak co, ale łasić to się wspaniale potrafił. A jak gorliwie powtarzał prawie każde ostatnie słowo z wypowiadanych przez Radosza kwestii. Istne echo! Czasami wydawało mi się to aż śmieszne, jednakże widocznie odpowiadało Radoszowi. Zawsze przyjemnie mieć u boku pochlebcę. Gorzej, gdy ten się nadmiernie „rozbestwi” i nabrawszy apetytu, zdradza swego dotychczasowego chlebodawcę.

Wiele dałbym za możliwość usłyszenia ich dalszej gadki. Niestety wiatr się wzmaga, skutecznie zagłuszając niezbyt głośną rozmowę. Niebo znów ciemnieje, zwiastując następną porcję kaszki. Wobec tego, nie czekając już na nic, zaczynam ostrożny odwrót. Wolę zniknąć zawczasu – tak, aby nasze ślady przykryła nowa warstwa krup. A że tym razem sypnie solidnie, w to nie wątpię, sądząc po mroku ogarniający bór. Mam niejakie obawy, czy aby w tym wszystkim trafimy na powrót do Ilvy? Będąc zatem przy dębie, znaczącym zmianę kursu, puszczam się biegiem wzdłuż coraz mniej widocznego łańcuszka naszych i Łaski śladów, wśród coraz to gęściej walącej z nieba mokrej kaszy. Gdyby nie Niuk, pewnie długo bym szukał Ilvy. Mądra kobyła wcisnęła się pomiędzy choiny tak, że jej prawie nie widać. Zaś podobnych do siebie kęp choin jest w okolicy wiele. Pies jednak nieomylnie doprowadza mnie do wierzchowca. Teraz już nie czekam odmiany pogody, lecz spiesznie wskakuję na siodło i kierując się wskazaniami igły kompasu ruszam przed siebie, omijając kępę z drugiej strony. Zbaczam cokolwiek na południe od zamierzonego kursu, by odbić od trasy, którą pojedzie Łaska. Nasze ślady pewnie i tak rychło zostaną zasypane, ale zawsze złośliwość losu może sprawić, że gdzieś pozostaną widoczne ich resztki, które mógłby dostrzec. A tego wolałem uniknąć. Lepiej by nadal pozostawał w nieświadomości, iż ktoś przeniknął jego tajemnicę.

Osiągnąwszy kulminację wzgórza, zjeżdżam jeszcze nieco w dół jego południowym stokiem. Dopiero tam biorę kurs na zachód, mozolnie przedzierając się borem w poprzek zbocza. Muszę bardzo uważać, żeby w porę przejść na stok następnego wzgórza. W przeciwnym wypadku wyjedziemy na zabagnioną dolinę Mlecznej, gdzieś w rejonie późniejszego Podlesia. A tak, następny wzgórek wyprowadzi nas dalej na północny zachód i trzymając się teraz wododziału Odry i Wisły biegnącego szczytem, jakoś powinniśmy dobrnąć do źródeł Kłodnicy. A gdy już je osiągniemy to tak, jak byśmy byli niemal w domu.

Krupy gnane wiatrem ostro zacinają w twarz, lecz teraz nie mam o to pretensji. Niechaj sypią i to jak najgęściej, byle dobrze przykryły nasze ślady.

W pewnym momencie trafiam na wąską ścieżkę wydeptaną przez dzikie zwierzęta. Sprawdzam kierunek i stwierdzam, że razem nam ku domowi. Pewnie biegnie do wodopoju. Ruszajmy zatem ścieżką przed siebie. Co jakiś czas spoglądam na kompas, aby w porę wychwycić ewentualną zmianę kierunku. Od chwili ruszenia spod kępy choin minęła już przeszło godzina. Krupki padają coraz rzadziej i ostatecznie zdecydowanie jaśnieje. Mogę się nawet zupełnie dobrze zorientować, gdzie też przebywa słońce przykryte zasłoną szarych chmur.

– Dobra nasza! Tylko tak nadal! Miejmy nadzieję, że Swaróg wyczerpał już dzisiejszy deputat wrednej kaszy i nic więcej nie będzie mnie cięło po twarzy oraz wpychało się wszystkimi szparami za kubrak.

Po jakimś czasie osiągamy niewielki strumień płynący na zachód. Wygląda mi na to, że to już Kłodnica lub któryś z jej bezimiennych dopływów.

– Bierzmy zatem strumyk „pod rękę” i dalej za jego biegiem! – Obecnie droga jest znacznie trudniejsza, gdyż musimy się przedzierać gęstwiną, równolegle do strumienia.

Wygodniej byłoby zapewne jechać jego korytem, ale nie mam zamiaru utknąć w jakimś bagienku. Zdecydowanie już wolę trochę się pomęczyć. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!

Mozolimy się tak przez dłuższy czas, by jednak ostatecznie wrócić nad brzeg strumienia. Mam dosyć żmudnego przedzierania gęstwiną. Lepiej brodzić we wodzie. Dla pewności podążam przodem, badając podejrzane miejsca długim kijem i wiodąc za sobą Ilvę na wydłużonych wodzach. Niuk raz mnie wyprzedza, to znów idzie obok albo i niknie na chwilę pomiędzy drzewami. W pewnym momencie „nasz strumyk” kończy swój samodzielny żywot w nurtach drugiego. I zaraz dalszą drogę zagradza spora barykada zwalonych bezładnie i poplątanych zeschłych gałęzi. Obchodzimy przeszkodę, lecz i tak niebawem musimy znacznie odbić w bok, gdyż strumień zamienia się w dosyć rozległy zalew. W moich czasach niczego podobnego na Kłodnicy nie było, ale to o niczym nie świadczy. W ciągu tylu lat nawet dosyć głębokie jezioro potrafi zarosnąć do cna, zamieniając się w torfową łąkę. Obejście jeziorka zajmuje trochę czasu. Gdy jego brzegiem wracamy do strumienia z niego wypływającego konstatuję, że to dosyć spora grobla z drzew i gałęzi spiętrzyła jego wody, powodując powstanie zalewu. Przyglądam się grobli. Nie wygląda mi to na dzieło człowieka. Zresztą, po cóż by ktoś w takiej głuszy męczył się budową grobli? I wtedy świta mi w głowie, iż to chyba dzieło bobrów. Staję więc i patrzę po wodzie. Po chwili dostrzegam wpierw jednego, a następnie i inne zwierzaki pływające w wodzie. Nie wykazują przy tym żadnej bojaźni przed nami, zatem nie spotkały jeszcze człowieka. Oby jak najdłużej. Mnie się nie muszą obawiać. Nie będę na nie polował. To już chyba ich ostatnie występy na wodzie przed zimą? Pewnie wkrótce bobrowa kolonia zapadnie w sen. Żeby to tak jeszcze wilki chciały spać. Można by wtedy bez obawy poszwendać się po okolicy. Niestety nic z tego. Przesiedzimy najpewniej zimę na naszej polanie, dobrze pilnując się przed zgłodniałymi drapieżnikami. Zresztą zobaczę jak z tym wyjdzie? Możliwe, że wyczytane w książkach, mrożące krew w żyłach historie są znacznie przesadzone? Jedno wiem – nie chciałbym, żeby na mnie praktykowały ostrości swych kłów.

Jeszcze chwilę podziwiam beztroskie na pozór bobry, trzymając Niuka, który najwyraźniej rad by się z nimi zabawić, zaś później ruszamy w dalszą drogę. Strumień bierze jeszcze parę malutkich dopływów i oto łączy się z drugim, prawie że takim samym, płynącym z północnego wschodu. To już na pewno Kłodnica. Wzdłuż rzeczki ciągną się wąskim pasem nadrzeczne łęgi. Posuwam się skrajem boru. No i ostatecznie dostrzegam znajomą olszę z bocianim gniazdem, teraz pustym i oczekującym do przyszłej wiosny na powrót gospodarzy z dalekiego Egiptu. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby tam spędzić nadchodzącą zimę.

Jeszcze trochę i mijam płytki jar „dębów”, gdzie obecnie przy solankowym źródle jest nasza prymitywna warzelnia soli. Pociągam nosem, czy aby nie poczuję dymu świadczącego o czyjejś w niej obecności, lecz nic na to nie wskazuje. Wobec tego biorę kurs na Unisławowy Źreb. Ostatni etap zaliczam już wygodnie wydeptaną przez nas ścieżką biegnącą skrajem „dołów”.

Na świecie robi się coraz ciemniej, ale tym razem to zapewne zapada zmierzch. Spoglądam na zegarek. Dochodzi czwarta po południu.

– A to mi zeszło czasu na pionierskie przetarcie szlaku! Gdybym to mógł przewidzieć, pewnie bym odłożył sobie odkrywcze ciągotki do wiosny. Jednak wtedy zmowa godząca w Radosza nie została by wykryta. – Jestem zadowolony, że mi się tak powiodło za „jednym strzałem” upolować dwie zwierzyny.

– Powiadomić zaraz o wszystkim Unisława i Radosza? – Po chwili namysłu dochodzę do wniosku, że lepiej na razie zachować całą rzecz dla siebie. No, może nie całkiem. Naradzę się z Mirkiem. Po cóż zaraz wszystko gadać starszym? Jeszcze dadzą Łasce w łeb albo i też, co gorsze, nie uwierzą moim rewelacjom. I tak źle, i tak niedobrze. Ostrzeżeni spiskowcy staną się bardziej ostrożni i wykrycie ich następnych kroków przyjdzie znacznie trudniej. A tak, śledząc Łaskę, możemy odkryć jego kontakty i tym sposobem, w odpowiedniej chwili, nakryć całe zdradzieckie towarzystwo.

– Tak, zdecydowanie nie ma co z tym zaraz lecieć do Unisława lub Radosza. Jeszcze by mi sknocili sprawę. A tak cała chwała po zdemaskowaniu przeniewierców spłynie na nas. Czy to nie duża frajda? – I z tym postanowieniem osiągam „rodzinną” polanę. Jak to dobrze znów zobaczyć Unisławową zagrodę pod ciemną ścianą boru. Przy ostatnich blaskach gasnącego dnia docieram do z lekka uchylonych wrót. Ucieszony Niuk pędzi ku domowi, radosnym szczekaniem głosząc nasze przybycie. Po przekroczeniu bramę omal nie wpadam na Mirka i Stacha spieszących z powitaniem. Koło Niuka radośnie podskakuje wyrośnięty wilczek. Ale urósł przez ten krótki czas!

Po chwili przed dom wychodzi Unisław ze Zbisławą. Zeskakuję z Ilvy i oddawszy wodze w ręce Stacha idę do nich, aby przekazać pozdrowienia od Borzysława. Potem mogę już spokojnie przywitać Mirka i Stacha, którzy w międzyczasie zdążyli rozkulbaczyć Ilvę i ją właśnie poją u koryta. Przecieramy kobyłkę wiechciami suchej trawy i na koniec ląduje w rozbudowanej ostatnimi czasy stajni. W drodze do chaty spoglądam na stóg siana ułożony opodal lipy oraz dwa – znacznie większe – już poza ogrodzeniem. Nie ma strachu, siana winno z powodzeniem wystarczyć do wiosny. Chociaż cztery konie wiele potrafią. Jednak póki co, pasą się jeszcze na łęgach, aby oszczędzać siano na zimę i ewentualną potrzebę. Tak znaczny zapas siana to efekt posiadania aż dwu kos, wprawdzie nie całkiem takich jakie znałem z domu. Te są krótsze i cięższe.

Podczas pobytu w starej górskiej warowni1 myślałem także o czekających nas żniwach i trudach żniwowania bez kosy. Wtedy postanowiłem się z tym wybrać do jakiegoś kowala, najlepiej w gródku Radosza, zaraz jak tylko wrócimy do domu. Po spaleniu zacnej Manswetowej kompanii, którą na drogę w zaświaty Wojsław wyposażył we wszystkie osobiste rzeczy – z bronią włącznie i po nieoczekiwanym rozpyleniu ich prochów przez wicher, na miejscu stosu, prócz resztek noży i ostrz toporów, pozostały także dwa przepalone miecze. Patrząc na nie wpadł mi do głowy szalony pomysł, żeby cichcem zwinąć te dwie odgrzane mieczowe głownie na surowiec dla ewentualnej produkcji kos. Przecież zapewne jest dosyć trudno o porządny kawał żelaza i nie wiadomo czy kowal będzie prawie nim dysponował? Może po prostu nie mieć z czego zrobić kos, a gdyby nawet miał, to jakiż byłby ich koszt? Wobec tego niepostrzeżenie ukryłem je wpierw pod gałęziami, a później przeniosłem do warowni i zapakowałem do swego wora. Wolałem z tym się kryć przed towarzyszami, gdyż diabli wiedzą, jakby jeszcze to odebrali i przypadkiem nie uznali za świętokradztwo bądź zbezczeszczenie zmarłych?

W czasie żeglugi tratwą zagadnąłem Przemka o kowala w ojcowskim gródku. Owszem, był taki, o wdzięcznym imieniu Suligniew i wyglądało na to, że wszystko potrafi – ot taka „złota rączka”. Gdy więc w czasie żniw znalazła się wolna chwila, wyskoczyliśmy z Mirkiem do gródka, chcąc odwiedzić Suligniewa. Wprawdzie był zajęty robotą, lecz przecież od niej oderwał się na chwilę – już to najbardziej dlatego, że był ciekaw naszej wyprawy przeciwko łapaczom. Zaspokoiwszy jego ciekawość, reszta poszła gładko. Narysowałem patyczkiem na ziemi wygląd kosy i objaśniłem w czym rzecz na tyle, ile potrafiłem. Jednakże gość okazał się bystry. Jak przewidywałem, wyszedł problem braku surowca. Wtedy wyjąłem odgrzane głownie i problem znikł. Tak się zapalił do kos, że jeszcze dosyć długo o nich dyskutowaliśmy, a ja musiałem dobrze wytężać pamięć, żeby wszystko jak najwierniej opisać. Jak to dobrze, że kilka razy siedziałem przy Tacie, gdy wyklepywał kosę. Ba, nawet sam też tego próbowałem, na takiej starej i zużytej. Teraz więc mogłem błysnąć wiadomościami.

Niestety z wykonaniem zamówienia zeszło do po żniwach. Ale za to jaką miałem uciechę, odbierając dwa wcale zgrabne półkoski, z pierścieniami na kliny. Zapłaciłem Suligniewowi dirhema i obydwaj rozeszliśmy się zadowoleni. On bardziej, gdyż otrzymał królewską zapłatę. Ale wolałem robotę przepłacić, aby na przyszłość mieć w nim chętnego wykonawcę różnych zleceń. Kosy schowałem, a potem z Mirkiem dorabialiśmy kosiska z świerkowych żerdek. Najwięcej zachodu kosztowało wykonanie zagiętych rączek, ale i to zostało pomyślnie przeprowadzone. Potem już tylko pozostało założenie kos na kosiska, zaklinowanie i mogliśmy zaprezentować nasze dzieło. Wprawdzie zrazu nędznie mi szło koszenie – tym bardziej, że kosy zrobiono jako prawe, więc mi to zupełnie nie pasowało. Najważniejsze, że Unisław w lot pojął w czym rzecz i tak się zapalił do koszenia, że go wprost nie można było oderwać od roboty. Bardzo szybko nabierał wprawy i szło mu to coraz lepiej. Mirko również nie chciał być gorszym od ojca, a i mnie trochę się wstyd zrobiło, więc także trenowałem, chociaż musiałem kosę prowadzić prawą ręką. Mogliśmy zatem urządzić solidne sianokosy i potem wiele czasu i wysiłku zabrało nam wysuszenie tego wszystkiego. Szczęściem pogoda sprzyjała i udało się całe siano zwieźć do zagrody oraz ułożyć w stogi nakryte trzcinową strzechą. Uznaliśmy, iż siana powinno wystarczyć do pierwszych traw. A i owsa w jamie mamy dosyć. Przydały się moje dirhemy, chociaż – prawdę powiedziawszy – nie wydałem ich zbyt wiele. Owies zakupiliśmy u Głupigłowych jeszcze przed moją wyprawą do Borzysława. To takie niezbyt duże plemię siedzące nad Odrą, na południe od Opolan. Jego siedziby zaczynają się od ujścia Kłodnicy i ciągną w górę biegu rzeki, w rejon późniejszego Raciborza, skąd już się zaczynają dziedziny Golęszyców. Głowacze i Opolanie mają zdecydowanie więcej pól niż Golęszyce – przynajmniej ci siedzący na północnych rubieżach swego terytorium. Tak więc zapasów na zimę mamy dosyć i dzięki Bogu nie grozi nam głód na przednówku.

Unisław wymienił też jednego konia po nieszczęsnych draczach2 na dwie liche krowiny. Kosmate to takie i niewiele większe od znanej mi kozy, no i przy tym mleka dają także nie za wiele. Nie to co krowy za moich czasów! Sądzę, że może nawet byłyby lepsze kozy, lecz cóż, Unisław naparł się na krowy. (Zresztą czy ja wiem jak duża tutaj jest koza? Przecież zupełnie dobrze może być niewiele większa od kota). Tym sposobem nasze stado znacznie się powiększyło, cóż kiedy dla Unisława było dużo za małe. Pozostałe dwa konie, które nam przypadły po nieproszonych gościach, zaraz po żniwach zostały sprzedane w grodzie Mikuły.

A w ogóle, to żniwa udały się nam nadspodziewanie. Pogoda wytrzymała do końca i zebraliśmy suche zboże. I chociaż jeszcze jego większość czeka na omłoty, to jednak z tego, co już zostało wymłócone, ziarno sypało przyzwoicie i wypełniło prawie do pełna jedną ze specjalnych jam, zaś spory stóg słomy piętrzy się za ogrodzeniem na tyłach obejścia.

Wchodzimy do domu, którego ściany, podobnie jak i stajni, solidnie już ogacono3 na zimę.

Przy posiłku, nie wdając się w szczegóły, opowiadam pobieżnie o mym pobycie u Borzysława na świętej górce oraz podróży, szczególnie tej powrotnej. Rzecz jasna ni słowem nie wspominam o obozie w leśnym parowie i spotkaniu tam Łaski. Szczegółowe sprawozdanie z niecodziennych wydarzeń, w których uczestniczyłem, pozostawiam sobie do sposobnego czasu. Wtedy im chyba z wrażenia oko zbieleje, zaś biedny Mirko będzie pewnie zgrzytał zębami, że się nie wybrał ze mną. Dzisiaj nie mam już ochoty na długie gadanie. Zaczynając teraz opowieść, wątpię aby mi na nią wystarczyło nocy.

Unisławowi dziwno, że wpadłem na pomysł przedzierania się borem w powrotnej drodze. Dużo prędzej i mniejszym wysiłkiem byłoby podróżować szlakiem łapaczy, nie mówiąc już o normalnym trakcie przez Plesso. Przedzierając się borem zmitrężyłem dwa dni, zamiast jednego, nie licząc mozołu. Przyznaję mu rację, ale tak to już ze mną jest. Widać rozbudziłem w sobie drzemiącą dotąd pasję odkrywczą i żądzę przygód oraz potrzebę chadzania własnymi ścieżkami. Chociaż, prawdę powiedziawszy, ostatnimi czasy na brak przygód nie mogłem narzekać. I pomyśleć, iż jeszcze nie tak dawno biadoliłem, że mnie omijają! Zresztą, po rozpoznaniu drogi, następnym razem przebędę ją znacznie prędzej. Pewnie, że nie jest wygodna, ale zawsze się może nam na coś przydać, a i tym razem już nie pobłądzę, gdyż poczyniłem na drzewach zaciosy znaczące szlak.

Unisław z uznaniem przytakuje. Jest ciekaw mego szlaku i obiecuje sobie go przebyć, ale dopiero wiosną.

Nie powiem, abym nie był zmęczony. Najchętniej ległbym już na swym posłaniu. Dziękuję więc za wszystko, wychodzę przed dom, kierując kroki ku półziemiance na tyłach zagrody. Tam obecnie mieszkam. Wprawdzie zrazu Unisławowie chcieli, żebym zamieszkał wraz z nimi, jednak nie chcąc im sprawiać kłopotów, poprosiłem Unisława, aby mi użyczył czasowego schronienia w swym warsztacie garncarskim i to nawet nie całym. Przecież nie wypadało mi pozbawiać go miejsca do pracy. Chociaż nie wiem czy zimą także się zajmuje lepieniem i wypalaniem naczyń? Wobec tego poprosiłem o część pomieszczenia, mniej więcej jedną trzecią i to tylko do czasu wzniesienia dla mnie chatki na wiosnę. Zimą mam zamiar zgromadzić wystarczającą ilość budulca. Mirko i Przemko obiecali mi przecież pomoc przy budowie. Poza tym mam również nadzieję na uzyskanie małej pomocy ze strony żupana. Wszak darowałem mu swego brańca. Może i przy wycince drzew pomogą Unisław z Wojsławem, ale dopiero zimą, chociaż już obecnie Unisław wybrał i naznaczył drzewa do wycinki. Wykarczujemy kawałek boru u zachodniego skraju polany. Pozyskamy budulec, a przy okazji i kawałek gruntu pod zasiewy. Ale z tym wypada poczekać do pierwszych mrozów. Chatkę wzniosę zaraz przy zagrodzie – od północno zachodniej strony. Wpierw myślałem pobudować się na miejscu naszego domu, lecz już samo przygotowanie wolnej przestrzeni pod budowę byłoby zbyt czasochłonne. A gdzie tu jeszcze sama budowa? Zresztą zawsze lepiej trzymać się w kupie. Przecież nie będę jeszcze dodatkowo wznosił odrębnej stajni dla Ilvy. A poza tym, Unisławowie uznali mnie za członka rodziny, więc mogliby się poczuć urażeni, gdybym się tak od nich odseparował. Wobec tego uradziliśmy domek postawić zaraz za dotychczasowym ogrodzeniem, które się przesunie na tyle, że obejmie i nową budowlę. Lecz póki co, zimę przemieszkam w półziemiance, którą wraz z Mirkiem przedzieliłem podwójną żerdziową ścianką wypełnioną plewami. Zawsze to łatwiej ogrzać mniejszą przestrzeń. A potem „zastrzeliłem” Unisława budową komina. Wpierw nie pojmował po co mi gliniane cegły? Początkowo miałem nawet zamiar je wypalić, ale później uznałem to za zbędne. Owszem, wypalę, ale następne – do nowego domku. Na jedną zimę z powodzeniem wystarczy komina ze suszonej cegły. I tak się cokolwiek utwardzi podczas palenia w piecu. Gdy więc cegły wystarczająco podeschły, zacząłem budować komin, jako zaprawy używając mieszanki gliny z piaskiem. Unisław spoglądał na mnie zdziwiony, nie pojmując do czego zmierzam. Prosiłem go o cierpliwość, nie chcąc przed czasem zdradzać swych zamierzeń. Szczęściem jest podobnie cierpliwy jak Mirko. Namęczyłem się solidnie, by komin postawić pionowo. Tutaj przydał się sznurek, z którego zrobiłem prosty pion. Lecz i tak budowanie przysporzyło mi wielu problemów. Przecież była to moja pierwsza robota murarska. Przy murowaniu dzielnie mi pomagali Mirko i Stacho. Tylko Niuk okazywał niezadowolenie, gdyż teraz nie miałem czasu na wspólne z nim wyprawy po okolicy. Jednak te braki kompensował sobie zabawą z wilczkiem.

Postawiwszy prawie trzy i półmetrowy komin, zabrałem się za piec. W tym względzie nie miałem wielkiego wyboru. Miałem naturalnie świadomość, że najlepszym byłby piec z rusztem i popielnikiem, ale skąd wytrzasnąć ruszty? Machnąłem więc ręką na zdobycze techniki i zrobiliśmy piec kopułkowy – tylko nieco mniejszy. Poczekałem dwa dni aż trochę przeschnie, a potem zacząłem go ostrożnie wypalać – wpierw małym żarem, stopniowo zwiększając dawkę.

Unisławów zaszokowałem kominem. W piecu pali się dużo lepiej, zaś po izbie nie snuje się gryzący w oczy dym. Stali tak i patrzeli, gdy ogień pożerał wciąż nowe porcje gałęzi. Musiałem więc zrobić mały wykład o kominach i piecach. W tym temacie byłem nawet dobry, gdyż wraz z młodszym bratem, dla zabawy, budowaliśmy podobne piece w ogrodzie. Dodatkowo przewertowanie kilku książek traktujących te zagadnienia w przystępnej formie robiło swoje.

Wobec tego i Unisław postanowił w swym domu wybudować komin. Tutaj zaraz go uświadomiłem, że lepiej będzie cegły wypalić. Obliczyłem w przybliżeniu ich ilość tak, aby wystarczyło na dwa kominy. Niestety z tym przyjdzie poczekać do wiosny. Przed zimą nie zdążymy.

Zagnieździłem się więc w Unisławowej półziemiance, w której zrobiłem jeszcze małe okienko, podobne do tego w Mirkowym domu. Zajęty robotami ani się obejrzałem, a tu już nadszedł czas Święta Dziękczynienia i wyjazdu na świętą górkę. I tutaj pojawił się problem. Ktoś z nas musiał pozostać na miejscu, żeby mieć oko na gospodarstwo i doglądać gawiedzi. Postanowiłem zostać – tym bardziej, że byłem w trakcie wykańczania mych robót budowlanych, a poza tym, wcale mi się nie spieszyło po następną strzałę w plecy. Niechaj się wpierw Unisław dowie czegoś w tej sprawie. Może ojciec Bogny już coś zdziałał w tym względzie? Ostatecznie zawsze przed zimą będę miał jeszcze dosyć czasu, ażeby odwiedzić Borzysława.

Pojechali, zaś ja z wilczyskami zostałem na straży naszego dobytku. Wpierw sądziłem, że spokojnie będę wykańczał swe nowe lokum, lecz rychło się okazało, iż nic z tego. Zwierzaki wymagały regularnej opieki, a i dla siebie także musiałem szykować jedzenie. Najgorzej mi szło z dojeniem krów i muszę przyznać, że zawsze nim się do tego zabierałem, tęsknie wzdychałem o rychły powrót Unisławów. Zajęty gospodarstwem, mało co robiłem przy swym mieszkaniu. Po prawdzie, to nawet nie miałem na to specjalnej ochoty. Postanowiłem trochę pomyszkować po najbliższej okolicy. Może uda mi się rozpoznać jakieś znajome miejsca z „moich czasów”?. Poszedłem na drugi brzeg Kłodnicy. Zadowolone wilczyska węszyły liczne tropy dzików, które widać zupełnie niedawno musiały bawić przy mokradle. A może były to nawet świnie Unisławów, które niewiele się od dzików różniły i właściwie przez cały czas buszowały w okolicznym borze. Nie chcąc wilczyskom psuć zabawy, pozostałem dłużej w lesie i tym sposobem zwiedziliśmy nawet spory jego kawałek, zapędzając się przy okazji na teren przyszłej Nowej Ligoty. Rozglądałem się pilnie, czy aby przypadkiem nie rozpoznam miejsca, gdzie kiedyś stanie moja szkoła? Niestety niezbyt mi się to udało. W przybliżeniu na pewno tak, gdyż idąc później na północ – w kierunku Kłodnicy, drogę nam zagrodziło bagnisko w zagłębieniu terenu. Pamiętałem zaś, że Tato mówił, iż za jego dzieciństwa teren po południowej stronie ulicy Franciszkańskiej był obniżony i zajęty przez ogródki z ciemną, torfową glebą.

Na polanę wróciliśmy bardzo z siebie zadowoleni oraz cokolwiek zmęczeni i utytłani błockiem. Podjadłszy sobie i odpocząwszy przed domem, pomyślałem, że dobrze było by mieć studnię, gdyż dotychczasowy sposób zaopatrywania w wodę jest dosyć uciążliwy. Przecież wiem, gdzie była nasza studnia. No, nie była, tylko będzie. Dobrze ją pamiętam i wyborny smak jej wody. Za to u sąsiadów woda była kiepska i dosyć mocno zażeleziona.

Podążam w bór, odszukuję miejsce naszego domu i odmierzając odległość krokami w kierunku północy, w przybliżeniu lokalizuję miejsce studni. Na szczęście w tym miejscu nie rośnie żadne drzewo. Wbijam w ziemię palik i wracam do zagrody. Gdy wróci Unisław, pogadamy o studni. Może nabierze chęci do jej budowy? Byłoby dużo wygodniej brać wodę z pobliskiej studni, zamiast czerpać ją z odległego źródła – tym bardziej, że obecnie potrzeba jej dużo więcej niż poprzednio. O kopaniu studni mam nawet jako takie pojęcie, gdyż swego czasu bardzo mnie to interesowało i Tato zrobił mi dłuższy wykład na ten temat. A i później liznąłem również nieco praktyki, gdyż bawiąc się ze Stasiem, drążyliśmy w ogrodzie dosyć głębokie szyby. Jeśli zatem przekonam Unisława do mego pomysłu, można spróbować.

Dosyć późnym popołudniem odwiedza nas Przemko. Przywozi od mamy spory kawał świątecznego, miodowego kołacza. Radoszanie czcili święto w świętym gaju u siebie. Unisławowie także by się tam pewnie udali jak co roku, jednak tym razem zostali zaproszeni przez Borzysława na świętą górkę. Zawsze to zupełnie inna ranga.

Przy okazji wykorzystuję Przemka do wydojenia naszych włochatych krów. On to potrafi znacznie lepiej niż ja. Potem siadamy przed domem, przyjemnie gawędząc. Przemko opowiada o uroczystościach w świętym gaju. Najbardziej spodobało mi się to, że na tę okoliczność zostaje upieczony specjalnie duży, okrągły kołacz, który w czasie święta żerzca stawia na sztorc i stając za nim pyta zebranych: „zali go zzań widać?” Oczywiście, że tak! Wobec tego kornie prosi Swaroga, aby w przyszłym roku dał taki urodzaj, żeby ofiarny kołacz zakrył go całkowicie.

– Zupełnie sprytnie to wymyślili!

Następnie ubrane na biało dziewczyny, z wieńcami na głowach, obficie obsypywały żerzcę owsem, aby następny rok był pomyślny i obfity w plony. Składano także i inne dary, a gdy żerzca uroczyście stwierdził ich przyjęcie przez bóstwa, wtedy zaczął się pir – wielka uczta z ofiarnych darów. Wszak nic z nich nie powinno ulec zmarnowaniu.

– To mi się podoba. Mają ci moi przodkowie łeb nie od parady. Przy najbliższej okazji koniecznie muszę się załapać na taką świąteczną wyżerkę. Bardzo jestem ciekawy i samej uroczystości. Gdyby nie konieczność pozostania na straży polany, pewnie bym pojechał na świętą górkę. Tam naturalnie święto obchodzone jest z większym splendorem. Lecz nic straconego. Chyba jeszcze zdążę zaliczyć któreś?

Przy okazji pytam Przemka o Lubora, który niedawno opuścił jamę. Wprawdzie nie siedział w niej długo, ale zawsze to wątpliwa przyjemność. Z drugiej zaś strony winien nam wdzięczność, że go po prostu nie zatłukliśmy bądź nie upchnęli jako niewolnika. Prawdę powiedziawszy, to właśnie takie rozwiązanie byłoby najsprawiedliwsze. Przybył tutaj łowić brańców dla swego kniazia, więc jeśli przy tym popadł w jeniectwo, winien by zakosztować smutnego losu niewolnika. Jednakże Unisław okazał się łaskawy. Dobrze znał Tomira – ojca naszego jeńca – jeszcze z dawnych, dobrych czasów, a i Wojsław, pogadawszy z jeńcem parę razy, wstawił się za nim u Unisława oraz żupana. Radoszowi było raczej obojętne, co postanowimy o Luborze. Nie cechowała go zachłanność i zupełnie mu wystarczyły łupy wzięte na łapaczach. A poza tym, nie jemu bezpośrednio dopiekli kniaziowi słudzy. Gdy więc Unisław zadecydował zwrócić wolność Luborowi, a Wojsław go w tym poparł, Radosz zwolnił jeńca. Sądziliśmy, że zaraz ruszy w powrotną drogę do domu, lecz Lubor wcale nie palił się do powrotu. Początkowo Przemko żywił obawy, czy nie będzie zabiegał o zwrot miecza. Przyzwyczaił się już do niego i przykro byłoby mu teraz się z nim rozstawać. Jednak Lubor stanął na wysokości zadania i nie tylko, że nic o tym nie wspomniał, ale jeszcze życzył Przemkowi, aby mu miecz dobrze służył.

Byłem więc ciekawy, co się aktualnie dzieje z naszym byłym jeńcem i czy przypadkiem już nie wyjechał?

– Nie, dotychczas nie. Zamieszkał wraz z Wojsławem. (Aha, zapomniałem powiedzieć, że Wojsław pomieszkawszy trochę na naszej polanie, przeniósł się ostatecznie do grodu Radosza, gdzie żupan dał mu jakieś zajęcie). I chyba rychło nas Lubor nie opuści, jako że w oko wpadła mu Siecisława – córka Wszebora. Nosiła mu czasami jadło do jamy i tym sposobem się poznali. Dziewczyna również nie była mu obojętną, może tedy coś z tego wyniknie? – Miałem zatem wytłumaczenie dziwnej niechęci Lubora do powrotu w rodzinne strony.

– Może i uprzykrzył sobie służbę u kniazia, a teraz jeszcze doszła do tego dziewczyna? Ciekawe, co na to Wszebor? Ale i tak dobrze by mieć naszego niedawnego jeńca na oku, żeby przypadkiem nie wywinął jakiegoś kawału. Przecież trzeba pamiętać, skąd się tutaj znalazł! Jeżeli nie będzie knuł niczego przeciw nam, wtedy niechaj mu szczęście sprzyja, a już najbardziej Wszebor, bez którego woli dziewczyny nie dostanie.

Już o zmierzchu Przemko wraca do grodu, ja zaś z wilczyskami idę spać. Nazajutrz zabieram się jednak za roboty budowlane i nawet nie wiem kiedy przelatuje mi cały dzień. Jest pochmurno, więc nie mogę określić upływającego czasu po dziennej drodze przebytej przez słońce. Nim się spostrzegłem, a tu już zapada zmierzch. I właśnie wtedy Niuk podnosi radosny harmider, wybiegając za wrota. Od boru nadciągają Unisławowie. Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej znów będę miał do kogo otworzyć gębę.

Rzecz jasna, że zasiedzieliśmy się do późnego wieczora. Przecież było tyle do opowiedzenia. Mam pozdrowienia od Borzysława. Zaskoczyła go moja nieobecność, lecz zostałem wytłumaczony. Wiedział już o strzale posłanej mi z lasu, gdyż jeszcze przed świętem odwiedził go Witomir. Długo się głowili, któż by mógł godzić na me życie? Jednakże nie doszli do żadnych wniosków. Na świętej górce bawiłem krótko i spotkałem jedynie trzy osoby, z których żadna nie miała powodu, aby mnie zabić. Jeśliby wykluczyć przypadkowy zbójecki napad, to jedynym śladem mogła się okazać nawiedzona baba. Może komuś opowiedziała o spotkaniu mnie przy Swarogowym źródle i to, w połączeniu z niezbyt wesołą przepowiednią niedalekiej przyszłości, mogło w kimś wzbudzić mordercze instynkty i chęć natychmiastowego działania? Uznali, aby Borzysław przy okazji odwiedził babę i z nią pogadał, starając się czegoś dowiedzieć. Ostatecznie mógł ją poprosić, żeby uczyniła w tym względzie użytek ze swego dzbana. A nuż zobaczy w wodzie odbicie oblicza strzelca? Niestety nie tak prosto było babę spotkać. Zazwyczaj chadzała sobie tylko wiadomymi ścieżkami, a i Borzysław, mając swe obowiązki, nie mógł tylko za nią ganiać. Ostatecznie to ona sama przyszła na górkę, dowiedziawszy się, iż o nią pytał. Tym razem nie dowiedział się niczego, co by sprawę posuwało naprzód. Zelmira jednak była wyraźnie uradowana, dowiedziawszy się, że trafnie przewidziała zagrażające mi niebezpieczeństwo. Na prośbę żerzcy przyrzekła popraktykować swego dzbana i z wynikiem powtórnie przyjść na świętą górkę. Niestety na tym się skończyło. Nie pokazała się więcej, a co gorsze, w ogóle wszelki ślad po niej zaginął, zaś jej chatka ziała pustką. Nie było jej i na Święcie Dziękczynienia, co już nie pozostawiało żadnej wątpliwości, że ją spotkało coś złego. I tutaj Borzysław był bezsilny. Nie wiedział, co o tym sądzić?

Potem jeszcze Mirko opowiedział mi o samych uroczystościach w świętym kręgu Swaroga. Są nimi zachwyceni i obiecują sobie znów tam pojechać.

Będąc już u siebie, późnym wieczorem, długo myślę o tajemniczym strzelcu dybiącym na moje życie.

– Była to przypadkowa napaść albo też zaplanowana i na zimno wykonana akcja? A może tylko nieszczęśliwy przypadek? Przecież ktoś mógł strzelić przypadkowo, a ja się prawie znalazłem na linii strzału. Tak i taką możliwość również należy brać pod uwagę. Ale dlaczego nagle znikła baba i to wtedy, gdy chciała spróbować odkryć strzelca? Czyżby zbój wyczuł pismo nosem i zawczasu ją unieszkodliwił? Lecz w jaki sposób mógł się dowiedzieć o czym rozmawiała z Borzysławem? Chyba, że komuś się pochwaliła. Jeżeli tak, to już się niczego w tym względzie nie dowiem. W przeciwnym wypadku, ktoś musiałby podsłuchać rozmowę Borzysława z babą. A jeżeli słyszał nie tylko tę rozmowę? Jeśli podsłuchał i rozmowę z Witomirem? Wtedy zniknięcie Zelmiry jest tego logicznym następstwem. Komu by jednak zależało na mej śmierci i dlaczego? Przecież nikomu tam nie wszedłem w drogę. – Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem pewien, że rozwiązanie zagadki leży na świętej górce. Chcąc rzecz rozwikłać, muszę pojechać do Borzysława i tam się zabawić w detektywa. I to ostrożnie, aby przed czasem nie zainkasować następnej strzały. Wobec tego postanawiam ruszyć w drogę, skoro tylko zakończę wszystkie niezbędne roboty. Sądzę, iż teraz szybko z tym się uwinę, jako że mogę liczyć na pomoc Mirka.

Nazajutrz zagaduję Unisława w sprawie studni. Chwilę rozważa i ostatecznie stwierdza, że można spróbować, tylko gdzie? Nie wszędzie można trafić dobrą wodę. Powątpiewa byśmy znaleźli odpowiednie miejsce – chyba, żeby bogowie wskazali takie żerzcy? Zapyta o to Radosza. Może żerzca ze świętego gaju podejmie się tego? Wiadome, że wygodniej byłoby mieć wodę bliżej domu. – Tutaj uspokajam Unisława:

– Nie musimy fatygować żerzcy. Lepiej go pozostawić przy modłach i obiatach4, gdyż odpowiednie miejsce na studnię już mam.

Spogląda na mnie z niedowierzaniem. Wychodzimy za wrota, przyłącza się do nas Mirko, a już pod lasem dogania Stacho. Nasze ogoniaste i włochate czworonogi również nie przepuszczą takiej gratki, żeby nam nie towarzyszyć. Będąc na miejscu rozpoczynam odmierzanie krokami a następnie pomiary powtarzam stawiając stopę za stopą aby zminimalizować błąd pomiarowy. Stacho spogląda na mnie ze zdziwieniem, jak na jakiegoś czarownika. Zresztą i Unisław z Mirkiem również mają nietęgie miny. Na koniec, śmiejąc się mówię, że samo poszukiwanie miałem ułatwione. Przecież znam miejsce usytuowania mojego domu, a więc także i studni. Wiem jaka w niej była woda oraz jak głęboko do niej kopać. Musiałem tylko dokładnie odszukać jej miejsce. Woda zaś jest głęboko. Płycej też jest, ale marna.

– Jeżeli zdecydujemy się na kopanie studni, musimy przygotować znaczną ilość dębowych bali o zaciosanych końcach, aby z nich wykonać cembrowinę wykopu. A poza tym, będzie potrzebny odpowiedni sprzęt. Wobec tego do roboty możemy przystąpić najprędzej w przyszłym roku. Zaś póki co, dobrze byłoby zamówić dużą beczkę i w niej wozić wodę ze źródła. Po cóż ją mozolnie nosić w cebrzykach, gdy konie stoją w stajni?

Wracamy do zagrody. Teraz Unisław ma wiele czasu, by całą rzecz spokojnie przemyśleć. Ja zaś z Mirkiem nadal mozolę się przy przeróbce półziemianki i jej wyposażeniu.

Zdecydowawszy się na wyjazd uznałem, że dobrze byłoby cokolwiek zmodernizować kuszę. Jej piętą achillesową jest sposób naciągania. W tym celu muszę wstać i zahaczając cięciwę o hak – kotwę przy pasie, naciągnąć ją nogą, włożywszy stopę w strzemię umocowane na końcu łoża. Dużo wygodniejsze wydaje się naciąganie dźwignią, ongiś zwaną „kozią nóżką”. Zapamiętałem to urządzenie z książki pt. „Łuki i kusza”. Wobec tego dokładnie zaplanowałem dźwignię, a następnie jej części wystrugałem nożem z drewna. Uznałem bowiem, iż najlepiej przy złożeniu zamówienia Suligniewowi dostarczyć gotowy model. Mając wszystko gotowe, pojechałem do Radoszów – tak w myślach nazwałem gródek Radosza. Załatwiłem z kowalem co trzeba i zadowolony wróciłem do domu. Suligniew uwinął się z robotą w tydzień. Zapłaciłem i podziękowałem za dobrą robotę. Teraz tylko pozostało wyżłobić w łożu bruzdy, w które by się chowała „kozia nóżka”, wyświdrować otwór na oś – nit mocujący dźwignię i ostatecznie delikatnie rozklepać, by nie wypadł.

Generalna próba wypadła znakomicie. Przysposobienie kuszy do strzału stało się mniej kłopotliwe i zdecydowanie szybsze. Zaś najważniejsze – w tym celu nie musiałem stać. Zupełnie dobrze można było to załatwić leżąc. Jednakże, na wszelki wypadek, zostawiłem strzemię na końcu łoża. Przecież los niejednokrotnie potrafi spłatać zupełnie nieoczekiwany kawał.

W międzyczasie zakończyliśmy także wszelkie roboty przy półziemiance i przed upływem pierwszej dekady października byłem gotowy do wyprawy na świętą górkę. Unisławowie są cokolwiek zaskoczeni, gdy im oznajmiam zamiar wyjazdu, jednak nie oponują. Mirko pewnie by chętnie pojechał ze mną, lecz w domu przed zimą jest jeszcze tyle do zrobienia, że mu nawet tego nie proponuję. Po co stawiać Unisława w kłopotliwej sytuacji?

Pogoda dopisuje – w sam raz na podróżowanie. Zabieram niewielki ekwipunek. Trochę żywności dla mnie i Niuka oraz worek obroku dla Ilvy. Ranki i wieczory są już chłodne, zatem niezbędna jest derka, skórzany kubrak i czapka. Wyruszam rankiem, gdy zegarek wskazuje godzinę siódmą. Jako uzbrojenie służy mi „syrenka” i nóż na pasie oraz kusza ze słusznym zapasem bełtów w tule5. Pod kaftanem na plecach znów ląduje Borzysławowa tarcza. Ta może mi się bardzo przydać. Mam również w kieszeni spodni mój składany nóż, przytroczony sznurem do paska. Nigdy się z nim nie rozstaję, podobnie jak i z zapalniczką, chociaż normalnie ogień rozniecam krzesiwem.

Niebawem osiągamy miejsce, gdzie Kłodnica łączy się ze Ślepiotką i po chwili jestem na trakcie do grodu Mikuły. Drogą rozważam, którędy pojechać? Normalnym traktem na Plesso czy skorzystać z tajnego szlaku łapaczy? Ostatecznie decyduję się na tajny szlak. Wolę prędzej dotrzeć na miejsce. Normalny trakt pozostawiam sobie na potem – może w drodze powrotnej? Gdy więc osiągam grupę dębów z prawej strony drogi, zjeżdżam w bór i prowadząc Ilvę za wodze, wolno podążam w kierunku polanki, trzymając się naszych zaciosów. Obok biegnie Niuk z wywieszonym ozorem.

– No piesku, czeka nas dzisiaj daleka droga!

Potem, już na polance zaczynającej tajny szlak, robimy krótki odpoczynek, po czym ruszamy w dalszą drogę. Ze śladów na ziemi wnoszę, że i Unisławowie również tędy wędrowali. Zawsze to dużo bliżej i bezpieczniej niż normalnym traktem.

Słońce zaczyna przygrzewać. Zrzucam kubrak i chowam do wora. Zaraz lepiej, a i tarcza przestaje uwierać w plecy. Postanawiam dzisiaj zjechać do Czcibora. Odwiedzę bartnika i u niego przenocuję. Może i powie mi coś ciekawego? Jutro zaś ruszę w dalszą drogę. Mam dosyć czasu i nic mnie nie pili.

Podążamy wąską steczką, nie spiesząc się zbytnio. Spoglądam po borze. Liście już nabrały jesiennych kolorów i teraz mienią się w słońcu gamą barw. Jedynie choiny nadal cieszą oko przyciemnioną zielenią i tylko one niebawem zostaną na placu boju. Wystarczy bowiem jeszcze tylko paru mroźniejszych nocy, aby to całe bogactwo liści, mieniące się teraz mnogością barw, legło na ziemi, zaścielając ją grubą warstwą. Trochę mi smutno i żal odchodzącego lata. Wkrótce zima ogarnie świat, chociaż i ona ma swe uroki, cóż kiedy zdecydowanie wolę wiosnę i lato. Teraz jednak – póki co – cieszmy się z powrotu ciepłej jesieni i babiego lata.

Około południa docieram nad Gostynkę. Fundujemy sobie dłuższą przerwę w podróży. Leżąc na trawie, spożywamy spóźnione drugie śniadanie. Ilva podjada obroku z zawieszonego na łbie worka. Potem Niuk zasypia, rozkosznie wyciągnięty na murawie, zaś ja, leżąc na plecach, obserwuję białe obłoki leniwie płynące po błękitnym niebie. Nad łęgiem polatują srebrne nitki babiego lata, a dużo wyżej szybuje trójka jastrzębi, zataczając kręgi w pewnym od siebie oddaleniu. I tak nam mija przeszło godzina. Dobrze się leniuchuje, ale w końcu wypada ruszyć w dalszą drogę. Jeszcze tylko chwilę mitrężymy przy wodzie, gasząc pragnienie i minąwszy gnaty po koniu łapacza, leżące przy szlaku pośród wysokich traw, wjeżdżamy w bór. Zaraz też raźniej ruszam do przodu. Wolę do Czcibora zjechać jeszcze przed zmierzchem. Niuk musi dobrze wyciągać łapy, żeby nadążyć.

Słońce z wolna chyli się nad borem, gdy stajemy krótko przy Korzeńcu. Wilczysko musi nieco odetchnąć. Po jakimś czasie ruszamy dalej, by wreszcie osiągnąć polankę kończącą szlak. Wracam myślą do tych chwil, kiedy ukryci za drzewami, z niecierpliwością oczekiwaliśmy przybycia Radosza i jak nieopatrznie usiłowałem zatrzymać umykającego łapacza. Zatrzymuję wzrok na śladzie po oszczepie we mnie rzuconego, żywiczną blizną znaczący pień sosny. Niewiele brakowało, żeby mnie wtedy drab przyszpilił do drzewa.

Po opuszczeniu polanki wkrótce jestem na leśnym trakcie przecinającym naszą drogę. Obieram kurs w lewo – ku rozdrożu i leżącemu opodal brodowi przez Pszczynkę. Teraz, gdy się zbliżamy do kresu dzisiejszej wędrówki, droga mija jakoś dużo szybciej. Wydaje się, że dopiero co wyjechałem na trakt, a tu już rozstaje, zaś w chwilę później, bród wiodący przez rzekę. Żal mi Niuka. Nabiegał się dzisiaj solidnie. Wnet zapadnie chłodna noc, więc aby nie moczył daremnie futra, zsiadam z Ilvy i pochylając się mówię:

– Hop! – Psisko wskakuje mi na plecy, zakładając przednie łapy za ramiona. Podtrzymując mu tyłek jedną ręką, gramolę się na siodło. Gdy już tam wylądowałem, psisko staje na tylnych łapach, kładąc mi łeb na prawym ramieniu. Teraz już można śmiało wjechać do rzeki. Wody w niej nie ma zbyt wiele, więc bez większych przeszkód stajemy na drugim brzegu. Jak to dobrze, że byłem przewidujący i swego czasu nauczyłem Niuka tej sztuczki, przyzwyczajając go zawczasu do jazdy na mych plecach. W ten sposób mogę mu oszczędzić niepotrzebnej kąpieli.

Na drugim brzegu psisko zeskakuje na ziemię, by dalszą drogę odbyć na własnych łapach. Wprowadzam Ilvę w lekki kłus i falując rytmicznie wraz z siodłem na jej grzbiecie, raźno suniemy przed siebie.

I oto już miejsce, skąd od gilowskiego traktu odbiega w bok wąska ścieżka ku Czciborowej sadybie. Wjeżdżam na ścieżkę, lecz Niuk biegnie nadal traktem w kierunku Gilowa. Zatrzymuję Ilvę i wołam psa. Ten jednak nie reaguje – ba, wręcz przyspiesza! Cofam wierzchowca, by podążyć za nim.

– Cóż go znów ugryzło?

Niknie mi na moment za zakrętem drogi. Gdy i ja go pokonuję, dostrzegam u skraju drogi rozciągniętą na ziemi Burą i popiskującego obok Niuka. Zeskakuję z konia.

W pierwszej chwili sądziłem, że suka nie żyje. Ma ranę na łbie. Gdy się jednak nad nią pochylam, stwierdzam że oddycha. Z rany sączy się krew. Niuk wciąż popiskując liże ranę, a ja, zbytnio się nie namyślając, odrywam pasek płótna od spodu mej koszuli i odczekawszy aż psisko dobrze wyliże ranę, robię opatrunek. Niezbyt mi to wychodzi, ale nie ma się czemu dziwić. Przecież po raz pierwszy opatruję psa. A poza tym, łeb muszę tak zabandażować, by suka miała wolne uszy.

– Któż ją mógł tak urządzić? Dobrze oberwała czymś po łbie. – I w tym momencie drętwieję z emocji. – Przecież gdzie Bura, tam i Bogna! – Gorączkowo rozglądam się wokoło. Dziewczyny jednak nigdzie nie widać. Za to na ziemi leży wąska wstążka. Czyżby jej wypadła z warkocza? Pilnie spoglądam po ziemi, chcąc na niej odczytać jakieś ślady. Wprawdzie marny jeszcze ze mnie tropiciel, lecz może coś odkryję?

Na piaszczystej drodze widnieją ślady małych obutych stóp, biegnące w kierunku Gilowa i obok duże – męskie. W miejscu, gdzie znalazłem wstążkę, wszystkie są poplątane tak, że duże zacierają małe.

Wracam kawałek po śladach i odkrywam, że te duże należą do trzech osób, które wyszły na trakt z boru. A więc ktoś napadł Bognę! Pewnie wtedy Bura oberwała po łbie, broniąc swej pani. Próbuję dociec, co się następnie wydarzyło? Wytrzeszczam oczy na odbite na piasku ślady napastników. Może któryś ma jakieś charakterystyczne cechy? To by znacznie ułatwiło późniejszą identyfikację. Przecież na drodze widnieją nie tylko te tropy.

I ostatecznie mam! Lewy but jednego ze zbójów – gdyż tak określam napastników – pozostawia charakterystycznie skrzywiony ślad. Drab stawia lewą nogę palcami do środka, a w dodatku zdeptuje but do wewnątrz, przez co odbitka stopy jest szersza niż prawa. Ślady drabów zawracają ku przeprawie, za to brak tropów Bogny. Czyżby ją nieśli?

Podążając za tropem dochodzę do ścieżki i tutaj ze zdziwieniem stwierdzam, że i tropieni także tam się skierowali. To mnie zaskakuje.

Wprowadzam Ilvę głębiej w bór i przywiązuję wodzami do drzewa. Przygotowuję kuszę do strzału i teraz, już z „nosem przy ziemi”, podążam za tropem. Niestety na ścieżce mało co widać. Zbyt tu ciemno.

Niuk został przy Burej. Może i nawet dobrze? Nie muszę zwracać na niego uwagi i troskać się czy mi też nie wytnie jakiegoś kawału?

Szybko pomykam w stronę Czciborowej zagrody, pilnie się rozglądając wokoło i nasłuchując, aby w razie potrzeby w porę uskoczyć w bok.

I raptem słyszę jakieś okrzyki dochodzące najwyraźniej z niedalekiej już zagrody. Przyśpieszam. Niebawem jestem na skraju polany przeciętej strumieniem. Przede mną ogrodzenie zagrody, z widniejącymi ponad nim dachami domu i obórki. Furta otwarta na oścież. Ze sadyby dochodzi zgiełk. Najwyraźniej dzieje się tam coś niedobrego!

W paru susach pokonuję otwartą przestrzeń polany, przypadając przy żerdziowym płocie. Zerkam do środka przez szparę:

Przed chatą dwu napastników usiłuje wtargnąć na stryszek chaty. Widocznie tam Czcibor znalazł schronienie. Rozglądam się za Czujem. Leży opodal, nieruchomo wyciągnięty na ziemi. Jeden z drabów wpycha żerdkę w otwór włazu na stryszek. Najprawdopodobniej zamierza w ten sposób asekurować swego towarzysza przed ewentualnym ciosem Czcibora zaczajonego w środku. Drugi, z nożem w zębach i toporem w ręku, pnie się w górę po okrąglakach z wyciosanymi stopniami. W pewnym momencie Czcibor łapie za żerdkę, usiłując ją wyrwać z rąk zbója. Przez chwilę zmagają się o nią. Żerdka wędruje raz w górę, to znów w dół. Nagle drab szarpie gwałtownie i w ślad za nią z otworu wylatuje Czcibor – wprost na łeb temu na drabinie. Walą się wraz na ziemię – wpierw drab, a Czcibor na niego. Ten z żerdką, nagle pozbawiony oporu, leci do tyłu i rozkłada się na plecach. Jednak natychmiast powstaje i z toporem w podniesionym ręku, rzuca się na oszołomionego upadkiem bartnika. W tej samej chwili staję w rozwartej furcie i wprost z podrzutu ślę bełt drabowi. Ten to mu już błyskawicznie wyperswadował ze łba mordercze zamiary! Topór wbija się w ścianę domu, zaś jego właściciel wędrując w ślad za nim pada, z rozmachem waląc w nią łbem. Nie mitrężąc ni chwili, ponownie sposobię kuszę do strzału. W samą porę. Drugi zbój zrzuca z siebie Czcibora i łapie za gardło. W uniesionej dłoni błyska nóż!

– Brzdęk – drugi bełt mknie na plac boju. Bolesny okrzyk. Ręka wciąż wzniesiona do ciosu, lecz brak w niej noża. Patrzę na nią, gdy tak ciągle tkwi wzniesiona do góry, z rozwartą dłonią i nie opada. A to przecież bełt tak ją gracko przyszpilił do ściany!

Po raz trzeci napinam kuszę, gdy nagle odczuwam ruch za sobą. Odwracam nieznacznie głowę i kątem oka dostrzegam trzeciego draba – ze trzy kroki za mną! Nie zdążę założyć bełtu, a tym bardziej celnie wystrzelić. Kusza ląduje na ziemi, a ja – jeszcze w półobrocie – dobywam z pochwy „syrenkę”, by się nią zasłonić przed ciosem. Równocześnie, jak błyskawica, na kark draba spada Niuk. Bolesny wrzask. Obok mej głowy przelatuje krótki miecz, waląc w płot. Drab pada na ziemię z wilczyskiem na karku.

Wściekły charkot psa i przeraźliwe wrzaski ofiary. Usiłuję powstrzymać psisko, lecz próżne moje wysiłki. Jakby diabeł weń wstąpił. W mig z rozszarpanego gardła tryska krew, co jeszcze bardziej ekscytuje psa. To już nie pies, ale rozwścieczony wilk błyskawicznie sprawia swą ofiarę. I nic tu nie pomoże. Z draba życie wycieka tak szybko, jak woda z rozłupanego dzbana. Coś tam jeszcze rzęzi i konwulsyjnie kopie nogami. Żołądek podjeżdża mi do gardła, więc szybko odwracam głowę. Z trudem podnoszę kuszę i zakładam bełt. Spoglądam w stronę Czcibora, czy mu przypadkiem nie potrzeba pomocy? Ze zdziwieniem stwierdzam, że w obrazie z przed chwili brakuje mi draba z przyszpiloną do ściany ręką. Czcibor właśnie się podnosi i rozgląda wokoło. Najwyraźniej nie bardzo jeszcze kontaktuje. Pod ścianą, bezwładnie rozłożony, spoczywa drab z tkwiącym w plecach bełtem, zagłębionym prawie że po lotki. Rozglądam się za drugim napastnikiem, ale go nigdzie nie widać. Podbiegam. W pierwszej chwili bartnik zasłania się rękoma, nie poznając i biorąc mnie najwyraźniej za jeszcze jednego napastnika. Rychło uznaje swą pomyłkę. Uśmiech rozjaśnia mu twarz.

– Sławko, w samą porę!

W ścianie domu tkwi złomek bełtu. Drab, złamawszy go, umknął przez płot na tyłach obejścia, pozostawiając swój topór. Noża jednak brak, co by świadczyło, że go zdołał zabrać. Czcibor pochyla się nad Czujem, obmacuje mu łeb, ja zaś ujmuję głowę leżącego pod ścianą.

– Nie widzące już niczego oczy, zaś głowa tak mu jakoś lekko lata na boki. Zapewne przy okazji złamał sobie kark. Temu już nic nie pomoże. – W jednej chwili mam dosyć wszystkiego. Czuję się jak po ciężkiej chorobie. Zbyt krwawo kończy się ten, tak dotąd spokojny, jesienny dzień.

Od furty podbiega ku nam Niuk. Aż strach patrzeć na jego zakrwawioną mordę i wciąż niesamowicie błyszczące wilcze ślepia. Podchodzi do Czcibora, radośnie machając ogonem. Ten go głaszcze po łbie, lecz w pewnym momencie ręka się zatrzymuje, jak gdyby nagle stężała. Pewnie dopiero teraz dostrzegł wygląd jego paszczy.

– Sprawił trzeciego dracza, gdy ten mnie chciał zajść od tyłu. Leży u furty. A co z Czujem?

– Wziął w łeb kolikiem, ale dycha, tedy może się wyliże. – W tej chwili przypominam sobie Burą.

– Bogna to aby Czciborze u was nie była – pytam szybko.

– Ano była, wszelako do dom już poszła. Szczęście, iże poszła!

Czuję legion mrówek wędrujących mi przez plecy. Jeżeli dotąd żywiłem jeszcze jakieś złudzenia, w tym momencie się ich wyzbyłem. Informuję niezwłocznie Czcibora, co zastałem na drodze. Blednie gwałtownie i przez chwilę nie potrafi wydobyć z siebie głosu.

Myślę błyskawicznie: jeżeli ten trzeci drab wrócił tak szybko, to albo stanęli nieopodal, albo zostawił dziewczynę gdzieś w borze, zapewne dobrze związaną, by nie uciekła. Chyba, że był jeszcze czwarty zbój? Jak by tu ją odszukać?

Roztrzęsiony Czcibor odzyskuje głos. Dzielę się moimi przypuszczeniami i proponuję, żeby natychmiast udać się na trakt.

– Może coś dostrzeżemy, co umknęło mej uwadze? Zabierzemy przy tym Burą i mego konia do zagrody. Jeżeli nic więcej nie dostrzeżemy na drodze, udamy się w trop za rannym draczem. Ten nas niechybnie doprowadzi do ich biwaku. Przecież nie gdzie indziej będzie szukał schronienia. I nie sądzę byśmy stracili trop. Już go tam Niuk wyniucha.

Dziwię się psu, że wpadł w tak morderczą furię. Nigdy go dotąd takim nie widziałem. Możliwe, iż w drabie wyczuł pogromcę Burej? Przecież w pyle drogi, nieopodal suki, leżał gruby kołek, którym suka pewnie oberwała po łbie. Ale i tak już inaczej spoglądam na swego czworonożnego przyjaciela.

Opuszczamy obejście. Mijając draba rozciągniętego u furty odwracam oczy. Niuk jeży się i warczy, zaś Czcibor spogląda – to na nieboszczyka, to znów na psa.

Szybko zdążamy w stronę traktu, pilnie patrząc czy nie dostrzeżemy czegoś interesującego? Jednak bez rezultatów. Wychodzimy na drogę i po chwili stajemy przy Burej. Ta już przyszła cokolwiek do siebie. Na nasze powitanie unosi łeb i nawet parę razy macha ogonem. Czcibor klęka przy suce i bierze ją na ręce. Obok Niuk podskakuje, poszczekując radośnie. Skoro na powrót jesteśmy na ścieżce, wchodzę w las zabrać Ilvę. Przejmuję od bartnika psa, zaś on ujmuje wodze konia i spiesznie wracamy do zagrody. W międzyczasie Czuj już przyszedł do siebie i nawet wstaje na niepewnych jeszcze łapach. Obwąchują się z Niukiem, machając ogonami.

Obydwa ranne pieski zostają wzięte do izby. Ilva ląduje w obórce. Czcibor zabiera łuk, zaś ja wiążę linkę do obroży Niuka i podtykam mu topór dracza pod nos:

– Szukaj Niuku! Szukaj draba! – Pies chwilę drepcze wokoło z nosem przy ziemi. Ostatecznie łapie ślad i ciągnie na tyły obejścia, gdzie zatrzymuje się przy płocie. Wdrapuję się nań, zaś on jednym susem przeskakuje za mną. Łapię za powróz, czekając na Czcibora. Gdy doszedł, spiesznie ruszamy za psem. Słońce już zaszło i zaczyna zapadać zmierzch. Niezbyt mi się to podoba, ale niestety! Tropić należy właśnie teraz, gdy ślad jest świeży. Nie można z tym czekać do rana.

Pies z nosem przy ziemi prowadzi pewnie. Kluczymy między drzewami. Trop łagodnym łukiem biegnie w stronę traktu, by go przekroczyć i znów podążyć w bór. Klepię się w czoło. Przecież właśnie z tamtej strony pojawiły się na trakcie ślady draczy. Pytam Czcibora czy przypadkiem nie wie o jakiejś pobliskiej polance lub miejscu sposobnym na rozbicie biwaku?

Chwilę zdążamy w milczeniu, gdyż Czcibor widać zastanawia się nad odpowiedzią. I teraz on nagle klepie się dłonią w czoło.

– Oczywiście, że jest! Zaraz przy toplawisku jest niewielka sucha kępa. Za nią zaczyna się topiel, do której wpada strumień płynący przez jego polanę. Mokradła ciągną się aż do Małej Wisły.

– Dobra jest! Nie może nam więc umknąć dalej na wschód. Jedyną alternatywą jest kierunek północny – ku rzece i brodowi. Tam się jednak nie udał. Pewnie zatem zatrzymali się na tej kępie i tam tropionego znajdziemy. Cóż, kiedy nie wiadomo ilu jest ich w sumie? Możliwe, że jeszcze ktoś został w obozie? Wypada więc zachować daleko posuniętą ostrożność, żeby się nie wpakować w jakąś kabałę.

Niuk nadal pewnie prowadzi, z nosem przy ziemi. Robi się coraz ciemniej. I raptem czuję dym, zaś chwilę później dostrzegamy nikły blask ogniska pomiędzy drzewami. Przytrzymuję wilczysko:

– Wolniej piesku! Nie spiesz się!

Kuszę już uprzednio przygotowałem do strzału. Ujmuję broń jedną ręką, zaś w drugiej dzierżę psią linkę. Czcibor również przygotował się do strzału, trzymając łuk w pogotowiu i strzałę w zębach.

Skradamy się za psem. Idzie wprost na ognisko. Będąc opodal, przypadamy do ziemi.

– Niuk, waruj! Leżeć! – Pies posłusznie kładzie się obok. Kilkanaście kroków przed nami płonie niewielkie ognisko, oświetlając pełzającymi blaskami trzech drabów. Jeden z nich to przez nas ścigany. Musiał wrócić niedawno, gdyż towarzysz opatruje mu przestrzeloną rękę, zaś on nerwowo opowiada, co się wydarzyło.

– Gdzie Miłorad – pyta trzeci.

– Gdzie Miłorad? Jedno licho wie! Jam go nie widział od tej pory, gdy mu się uwidziało dziewkę ku wam ciągać. Wszakże ktoś wyskał6 u furty. Byłbyż to Miłorad? Tedy pewnie już sprawion, kiej Sobek!

– Czemuś ścierwo zbieżał, nie bacząc czy mu nie trza pomocy? – Tego już za wiele „naszemu przewodnikowi”. Prycha wściekle:

– A com miał czynić jedną ręką? Czakać aże mnie ubiją? Trza ci było iść z Miłoradem, miast rzyć przy ogniu grzać! Wszytkiemu winien Miłorad! Po kie licho dziewkę ciągał ku wam? Społem by my w mig starego dostali. A tak, Sobek ziemię żre, zasię Miłorad przepadł! Nie ma tu czego czakać. Wraz nas ułowią! Dziewkę brać abo i po gardzieli rzaznąć, by nie wadziła i zbieżajmy ku Plesie! Jeśli Miłorad żyw, to nas tam wrychle najdzie.

Tutaj następuje gwałtowna sprzeczka. Już myślałem, że skoczą do siebie, lecz jakoś rozeszło się po kościach, głównie dzięki pojednawczej postawie „sanitariusza” opatrującego ranę. A szkoda! Chwila zamieszania znacznie by nam ułatwiła sprawę.

Pomimo nalegań rannego, ażeby zaraz ruszać w drogę, postanawiają jeszcze poczekać na Miłorada. Rozglądam się za Bogną. Ale dopiero po dłuższej chwili domyślam się, że leży przy dużym krzaku opodal ogniska. Pewnie mógłbym się długo za nią rozglądać, gdyby mnie na właściwy trop nie naprowadził ten zraniony. Mówiąc, żeby brać dziewkę i znikać, odruchowo popatrzał właśnie w tamtym kierunku. Jednakże skojarzyłem sobie to dopiero po upływie dobrych paru sekund, zaś drugie tyle czasu zabrało mi jej wypatrzenie przy nędznym blasku ogniska.

Naradzamy się szeptem, co dalej czynić? Można wprawdzie drabów wystrzelać. Z tej odległości, nawet przy marnym oświetleniu, trudno nie trafić. Cóż, kiedy mamy wewnętrzne opory przed zabijaniem tak na zimno. Ostatecznie staje na tym, że Czcibor zostanie na dotychczasowym miejscu, ja zaś cokolwiek odpełznę – tak, aby ich zajść z boku. Przynajmniej będziemy pewni, iż nam któryś w zamieszaniu nie uskoczy w bór. Wziąwszy na cel tych w pełni sprawnych, wezwiemy do poddania ostrzegając, iż każdy zbędny ruch to pewna śmierć. Gdy rzucą broń, podejdę uwolnić Bognę, a następnie polecę drabom zbliżyć się pojedynczo, bym mógł ich spokojnie związać. Czcibor w tym czasie będzie miał na nich oko, a i Niuk także ich przypilnuje. Przy pierwszym podejrzanym ruchu bartnik bez ostrzeżenia natychmiast strzela.

Odpełzam w bok i niebawem zajmuję dogodną pozycję za grubym pniem drzewa. Mogę nawet wygodnie za nim stać bez obawy, że zostanę dostrzeżony. I właśnie w tym momencie nieopatrznie przystępuję suchy patyk. Trzask łamanej gałązki wydaje się brzmieć niczym pistoletowy wystrzał. Zbóje unoszą głowy, bystro spoglądając w mym kierunku.

– Miłorad – pada ciche pytanie.

– Nie ruszać się! Ruszy się który, już po nim! Wraz ustrzelim! Miłorad nie przyjdzie, ziemię żre, a i wy rychło też możecie!

Nawet nie zdążyłem skończyć swej kwestii, gdy jeden z draczy kopie w ognisko, rozrzucając nogą płonące głownie. Uczynił to jednak niedokładnie i część ogniska płonie nadal. Jednocześnie drugi się zrywa i w następnym momencie, w chroniący mnie pień, wbija się rzucony na słuch oszczep. Równocześnie zaśpiewała cięciwa Czciborowego łuku i amator oszczepniczych wyczynów inkasuje strzałę w gardło. Obłapiając oburącz szyję, chwilę się miota jak gdyby w szaleńczym tańcu, by ostatecznie zastygnąć na moment w bezruchu i dopiero potem, zginając tułów do przodu, paść bezwładnie na ziemię. Tę chwilkę wykorzystuje jego kompan. Jednym susem dopada Bogny i osłaniając się nią jak tarczą grozi, iż dziewkę pchnie nożem. Żąda wolnej drogi dla siebie i towarzysza. Tym zabił mi porządnego klina. Jestem na siebie wściekły. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że nawet nie zdążyłem strzelić.

Ranny nadal spoczywa nieruchomo na swym dotychczasowym miejscu. Ten jest mniej groźny. Włada tylko jedną ręką, a poza tym poznał już na własnej skórze, że nie żartujemy. Sądzę, że Czcibor zdążył ponownie naciągnąć łuk i jest gotowy do następnego strzału? Problemem zatem pozostaje ten za plecami Bogny. Czy rzeczywiście ma w garści nóż? Tego niestety nie mogę stwierdzić. Sądzę jednak, że raczej tak, a to już nie żarty.

Rozważam błyskawicznie: jeśli mu damy wolną drogę, to i tak nie puści Bogny. Przecież dziewczyna jest obecnie ich jedynym zabezpieczeniem. Gdy zaś nie będzie im już w tym celu potrzebna, pewnie ją zabije, żeby nie przeszkadzała w ucieczce. Zresztą dopiero co proponował to swym towarzyszom ranny dracz. Wątpię zaś, żeby ją porzucili żywą. Zaraz mi przed oczyma staje smutny koniec Jarki. Pozostaje zatem tylko celny strzał i to taki, który natychmiast drania powali. A gdyby tak do niego zagadać i poczekać aż się nieco odsłoni? Lecz czy trafię? Czuję strumyczek potu spływający po plecach. To z emocji, gdyż wcale nie jest ciepło.

Częściowo rozrzucone i chwilowo przygasłe ognisko znów się cokolwiek rozpala, rzucając wokoło krąg nikłego blasku. Widzę troszkę lepiej, lecz i tak jest to o wiele za mało na celny strzał. Trwam z kuszą przy oku, celując minimalnie ponad głowę nieruchomo stojącej Bogny. Od początku akcji minęło zaledwie kilkanaście sekund. Właśnie chcę się odezwać do trzymającego Bognę. Otwieram usta, aby wszcząć pertraktacje, gdy „na celowniku” pojawia mi się łeb zbója, chcącego najwyraźniej rzucić krótkie sprawdzające spojrzenie. I to już jest jego ostatnia świadoma czynność. Puszczony bełt grzęźnie w oku draba, demolując mózg tak, że już z niego nie wypłynie żadne sensowne polecenie. Równocześnie z wystrzelonym bełtem rzucam się do przodu i w trzech susach dopadam Bogny, szarpiąc ją do siebie. Dracz osuwa się na ziemię, nawet nie wiedząc kiedy. Z sekundowym opóźnieniem startuje ku nam Czcibor. Ale i równocześnie wyrywa ranny Gniewosz, chcący zapewne zniknąć nam z oczu. Sadzi rączo jak jeleń, lecz obiera wschodni kierunek. Nieszczęsny! Sam się pcha śmierci w ramiona. Przecież przed nim rozległe trzęsawisko. Zaraz też dolatuje nas bulgot rozstępującej się pod nim czeluści i przeraźliwe wrzaski śmiertelnie przerażonego człowieka.

Strasznie jest tak bezradnie słuchać tonącego w bagnie, skamlącego ratunku. Straszne, chociażby to był i najgorszy drań. Zatykam dłońmi uszy. Czcibor tuli do siebie płaczącą Bognę. Już jej zdołał rozciąć pęta. Zajęty wnuczką nie zwraca uwagi na tonącego.

Niuk tarmosi powalonego. Odciągam psa i pochylam nad zbójem. Jeszcze słaby oddech unosi mu pierś, lecz wnet przychodzi koniec. W ręku wciąż kurczowo zaciska długi nóż. Spoglądam na plecy Bogny, czy aby jej nie zranił? Ale nie. Nie zdążył.

Teraz już mam dosyć wszystkiego. Proszę słabym głosem Czcibora, byśmy wracali do domu. Przed odejściem dokładnie zadeptuję resztki ogniska. Jeszcze by nam tylko do pełni szczęścia brakowało pożaru lasu!

Wolno wracamy w stronę traktu. Bogna niewiele gada. Widocznie wciąż przeżywa ostatnie wydarzenia. Z ciemnogranatowego nieba mrugają ku nam liczne gwiazdy, zaś sierp księżyca, jak srebrzysta łódź, z wysoko podniesionym dziobem i przegłębioną rufą, żegluje po niebieskim bezmiarze. Wokoło spokojnie i nic nie zakłóca nocnej ciszy. Powietrze zamarło w bezruchu i żaden, nawet najsłabszy podmuch wiatru nie zaszeleści gałęziami drzew boru. Odnoszę wrażenie, jakby już wszystko poszło spać, tylko my – nie wiadomo dlaczego – gdzieś się plątamy, zamiast dawno spocząć po trudach dnia.

Lecz oto wreszcie polana przed nami. Skok przez strumyk. Odwracam głowę, by nie patrzeć na zagryzionego Miłorada. Czcibor otwiera furtę i natychmiast z chaty dochodzi szczekanie Czuja. Okienko oświetlone blaskiem płonącego łuczywa świadczy, że w izbie ktoś jest. Przed stajenką stoi osiodłany koń. Zresztą zaraz drzwi się otwierają i majaczy w nich cień rosłego męża. Odruchowo łapię rękojeść „syrenki”. Niuk podbiega do drzwi, lecz nie szczeka. Puszczam miecz rozpoznając Witomira. Bogna podbiega do ojca, tuli się do niego i znów wybucha płaczem.

– Że te dziewczyny mają w sobie aż tyle wilgoci!

Witam Czciborowego syna i przekazuję obu Gilom pozdrowienia od Unisławów. Uprzednio byłem na tyle zajęty, że nawet o tym nie pomyślałem. Przy tym i Czcibor co innego miał na głowie. Widzę, że Witomir słucha tylko jednym uchem i jest solidnie zdenerwowany. Na jego miejscu również bym był! Pewnie przyjechał za Bogną, która na czas nie wróciła do domu, a tu nie tylko, że nie zastał córki u dziadka, ale i samego dziadka także. Za to przed domem, a i nie tylko, znajduje wdzięcznie prezentujące się truposze, zaś w domu poturbowane pieski. Jednakże po opatrunku na łbie Burej może wnosić, iż pojawił się jakiś „miłosierny samarytanin” opatrujący nawet psy. Aha, przecież nie mógł dotąd słyszeć o miłosiernym samarytaninie. Jeszcze nie ten czas. Zresztą, mniejsza z tym.

Nie wie zatem, co o tym sądzić? Jeżeli zajrzał do stajenki, zobaczył obcego wierzchowca. Może i rozpoznał Ilvę? Chociaż wątpię. Zbyt ciemno. Zrobił mu się więc w głowie solidny mętlik i pewnie nie bardzo wiedział, co dalej począć. Przystąpić do poszukiwań? Tropić? Wspaniale – tylko jak i gdzie? Wokoło ciemno, że oko wykol, zatem cóż można wytropić? Nic więc dziwnego, że jest zdenerwowany. Przyzwyczajony do działania, tutaj musiał siąść na miejscu i z niecierpliwością oraz trwogą w sercu, biernie oczekiwać na rozwój wydarzeń. Lecz wszystko dobre, co się dobrze kończy. Proszę Czcibora, by opowiedział o naszych przygodach. W tym czasie gaszę pragnienie kubkiem wody. Gdy będzie trzeba, dopowiem coś od siebie.

Teraz, gdy Czcibor snuje opowieść, spoglądam na to zupełnie inaczej – tak, jak gdyby z większego dystansu i czasami łapię się nawet na tym, że odnoszę takie wrażenie, iż to nie ja brałem udział w tej awanturze. Ale w końcu zawsze powraca smutna refleksja: Niestety Sławku są to tylko próżne złudzenia. O twym aktywnym udziale w wydarzeniach ostatnich godzin dobitnie świadczą zwłoki drabów – tutaj na Czciborowej polanie i tam – w borze. Pewnie, że działałem w dobrej sprawie, broniąc życia Czcibora i Bogny oraz własnego, jednak zawsze to krew przelana woła o pomstę do nieba. Lecz cóż innego mogłem uczynić?

Gdy Czcibor kończy, Bogna w paru słowach mówi o swej niewoli. Na koniec i ja muszę coś powiedzieć. Witomir podchodzi do mnie i ściska mi dłoń.

– Dzięki, Sławko, iżeś zratował mi oćca i Bognę. Bognę już po raz wtóry. Dzięki, nie zapomnę tego!

Trochę mi nawet głupio i niezręcznie. Przecież nie staczałem żadnych bohaterskich bojów. Jedynie ten ostatni strzał kosztował mnie wiele nerwów. I wątpię, abym go jeszcze raz, tak na zimno zdołał powtórzyć. Pewnie bym uznał go za zbyt ryzykowny. Na szczęście wtedy brakło czasu na dłuższe kalkulacje. Trzeba było i tyle! Sam jednak dotąd nie wiem, w jaki sposób powiodło mi się tak celnie trafić draba i to w półmroku. Chyba, że bełtem kierowało przeznaczenie?

Jest już późno. Zapewne mama Bogny jest teraz niespokojna nie tylko o córkę, ale i męża. Najwyższa pora wracać do Gilowa. Niestety Bogna nie chce się rozstać z poturbowaną Burą. Witomir gniewnie marszczy brwi, lecz Czcibor, jak to zwykle dziadkowie, przychodzi jej w sukurs. W efekcie dziewczyna zostaje na noc u dziadka, zaś Witomir zaraz wyrusza w drogę powrotną. Ustaliliśmy, że na razie nikomu nie powie o napadzie. Miałbym się z pyszna, gdyby mnie tutaj przydybał Włodzisław! Jeszcze nie zapomniał pożaru gródka i bełtu wciąż tkwiącego w belce stajni. Podobno ilekroć spocznie na nim jego oko, tylekroć wpada w niepohamowaną furię i wtedy lepiej się trzymać odeń z daleka. No tak – to dla niego coś jak gdyby ciągłe „memento mori”7, a w połączeniu z dumą i wysokim mniemaniem o sobie, stanowi po prostu policzek i ujmę na honorze wojownika. Zatem nic dziwnego, iż tworzy mieszankę wybuchową. Zapewne wiele by dał, aby mnie dostać w swe ręce. Zresztą usiłował dowiedzieć się czegokolwiek o mnie, lecz bez rezultatu. Ninogniew również mocno podkoloryzował swą relację. Zawsze to niezbyt przyjemnie wyjść na durnia, a już najbardziej w oczach despotycznego szefa. Tak więc, sam o tym nie wiedząc, wyrosłem na groźnego przeciwnika, diabli wiedzą czy nie dysponującym przypadkiem jakimiś magicznymi mocami, czego by dowodem mógł być czarny wilk chadzający za mną. A to jeszcze bardziej dopingowało Włodzisława do działania, żeby się ze mną zmierzyć, a już najbardziej, dostać w swe ręce. Tak, to by znacznie poprawiło jego samopoczucie nadszarpnięte ostatnimi niepowodzeniami. Zaś najważniejsze – raz na zawsze pozbył by się świadka mogącego zaświadczyć o jego powiązaniach z łapaczami. Darowując mnie Stroimirowi, sam nieopatrznie na to dostarczył dowodu. Póki więc żyję, stanowię dla niego zagrożenie. Przy tym gilowski gospodzin gwałtownie chciał dociec, komu zawdzięcza najazd na obóz łapaczy i ich pogrom? Czyżby miał zamiar wywrzeć zemstę na zwycięzcy albo się obawiał zagrożenia z jego strony? Jak to dobrze, że nie pojechałem na święto dziękczynienia. Sam bym mu ułatwił robotę.

Na odjezdnym Witomir z ojcem biorą zwłoki Sobka i ciągnąc za nogi, taszczą za ogrodzenie. „Przenocuje” za furtą w towarzystwie Miłorada. Jutro zaś Witomir wróci i zrobimy porządek ze zwłokami. I na tym kończymy dzień. Noc zapowiada się chłodna. Ochlapuję się tylko pobieżnie w strumyku i natychmiast włazimy z Niukiem na stryszek, gdzie okryty dwoma derkami i zakopany w wonnym sianku, natychmiast zapadam w sen. Na nocleg w izbie nie miałem zbytniej ochoty. I chociaż Czcibor, jak zwykle miał obiekcje, obróciłem je w żart, nie chcąc sprawić mu przykrości.


 

1 Poprzednie przygody opisane w pierwszej części „Sagi” – „Łapacze”.

2 dracz – zbój.

3 ogacono – ocieplono.

4 obiata – ofiara.

5 tuł – kołczan z łyka.

6 wyskał – krzyczał.

7 memento mori (łac). – pamiętaj o śmierci.

Skip to content