ODCINEK 2

Nazajutrz budzi mnie ruch w obejściu. Pewnie przyjechał Witomir. Zbieram się do opuszczenia stryszku. Jestem właśnie przy włazie, gdy się raptownie zatrzymuję. Słyszę obcy głos dochodzący z podwórza. W ostatniej chwili łapię Niuka szykującego się do skoku w dół.

– Cicho piesku! Waruj! Cicho! – Ostrożnie podpełzam do ściany i poprzez szpary w plecionkowym szczycie rzucam okiem na obejście. Opodal furty stoi Czcibor z Witomirem, zaś obok nieznany mi mąż, odziany w długi skórzany kubrak ściągnięty pasem, przy którym wisi miecz i długi nóż. Na głowie czapka. Przez ramię przewieszony łuk, a ponad lewym ramieniem sterczą upierzone lotki strzał w kołczanie. Obuty w ciemne półcholewy ze szpikulcami ostróg przy obcasach. Oblicze okolone szpakowatą brodą i takież samo wąsisko pod nosem. Mówi coś, władczo gestykulując. Niezbyt dobrze słyszę, gdyż dzieli nas dystans podwórza. Odpowiada Czcibor, a i Witomir coś dopowiada. Po chwili wychodzą poza obejście – pewnie ku pobitym draczom. Tracę ich z oczu za ogrodzeniem i przymkniętą przez Czcibora furtą. Decyduję się błyskawicznie. W momencie jestem na dole, a w następnym niknę za chatą. Niuk wystartował chwilkę później, lecz za chatą lądujemy równocześnie. W paru susach dopadamy żerdziowego płotu na tyłach obejścia i wprost z rozbiegu – hyc na drugą stronę. W kilka sekund nikniemy w borze. Z ulgą padam za pniem rozłożystej lipy. Na wszelki wypadek naciągam kuszę, a dopiero potem moszczę sobie wygodne legowisko pomiędzy korzeniami drzewa, zgarniając do siebie opadłe liście. Jak to dobrze, że dzisiaj obyło się bez porannej rosy.

Teraz mam czas, by się zastanowić, kim też mógł być ów nieznajomy? Im dłużej nad tym rozmyślam, tym bardziej jestem pewien, że to niechybnie Włodzisław. Wprawdzie od Czcibora różnił go ciemny kolor włosów, jednak twarze wykazywały podobieństwo. A poza tym – te władcze gesty.

– Ale bym wpadł, nieopatrznie złażąc ze stryszku! Jak to dobrze, iż w porę zatrzymał mnie jego głos. No, a najważniejsze, że mieliśmy okazję czmychnąć w bór. Tutaj możemy spokojnie przeczekać. Mam nadzieję, że na dłużej nie zatrzyma się u brata i nie przyjdzie mu do głowy zaglądać do stajenki? Chcąc wytłumaczyć obecność obcego konia, Czcibor musiałby się dobrze nagimnastykować. Chyba, żeby się wykpił draczami. Przecież może to być ich wierzchowiec. Wolałbym jednak, żeby Ilvy nie widział.

Jakiś czas leżymy pod lipą. Niestety Niuk ma najwyraźniej dosyć bezruchu. Wcale mu się nie dziwię. Leżał całą noc i teraz by rad rozprostować kości. Powstaję i odchodzimy w głąb boru. Trochę łazikujemy, a następnie przysiadamy nad brzegiem strumyka. Spoglądam na zegarek. Minęło już prawie półtora godziny od opuszczenia zagrody. Wobec tego wolno wracamy. Mam nadzieję, że Włodzisław nie poświęcił bratu aż tyle swego cennego czasu. Dlaczego do niego zawitał? Dla pewności nie zawadzi jeszcze trochę odczekać. Znów się kładziemy pod lipą, obserwując polanę zza drzew. Po pewnym czasie na tyłach obejścia dostrzegam Czcibora. Rozgląda się, a następnie zerka na ziemię. Gdy dochodzi na skraj boru, psykam na niego. Daje znak, że droga wolna.

Wracamy do zagrody. Przed furtą pusto. Znikły ciała poległych zbójów.

– Włodzisław zarządził przewiezienie ich do Gilowa. Chce im się dobrze przyjrzeć, a może i któryś z Gilowian rozpozna któregoś? Dopiero co odjechali. A w ogóle, to jedynie przypadek sprawił, że Włodzisław tutaj przyjechał. Wybierając się do Plessa, wpadł po konia do gospodarstwa właśnie wtedy, gdy Witomir siodłał swego wierzchowca. Naturalnie zainteresowało go, dokąd się tak z rana wybiera? Witomir, zgodnie z prawdą odrzekł, iż do ojca po Bognę, która noc spędziła u dziadka. Wtedy Włodzisław uznał, że i on przy okazji odwiedzi brata. Wszak jeszcze nie był w jego leśnej sadybie. Jadą w tę samą stronę, zatem pojadą razem.

Nie chciałbym wtedy być w skórze Witomira. Pewnie go ta niedługa podróż wiele kosztowała. Można sobie wyobrazić, jak Włodzisława zaskoczył widok dwu zabitych, spoczywających opodal zagrody. Witomir musiał udawać ogromne zaskoczenie. Czcibor wziął zwycięstwo na siebie, a właściwie to się nim sprawiedliwie podzielił z pieskami. Przecież Włodzisław miał oczy i widział, co było przyczyną śmierci Miłorada. Tak więc, jemu udało się jednego ustrzelić, zaś drugiego sprawiły psy, przy czym i same oberwały. Włodzisław aż cmokał z podziwu, że Czcibor, człek na wskroś dobroduszny, potrafił stoczyć zwycięską walkę. Lecz szybko sobie to wytłumaczył obawą dziadka o los Bogny. Dziwił się przy tym psom, że chociaż młode, a już potrafiły skutecznie walczyć. Na szczęście nie zapytał Bogny o przebieg wydarzeń – a szkoda, gdyż wtedy łatwo by doszedł prawdy. Opatrzność widać wciąż czuwała nade mną.

Włodzisław cokolwiek posiedział przed chatą i pogawędził z bratem, ten zaś truchlał na myśl, co się stanie, gdy zejdę ze stryszku. Ba, wystarczył przecież byle ruch ponad ich głowami, aby wzbudzić ciekawość gilowskiego szefa! Nic więc dziwnego, że podczas tej krótkiej wizyty Czcibor siedział jak na rozżarzonych węglach. Katastrofa jednak nie nastąpiła i ostatecznie Włodzisław zarządził przewiezienie ciał do Gilowa. Po Bognę Witomir miał wrócić później, gdyż postanowił oszczędzić dziecku widoku zabitych i wspólnej z nimi podróży.

– Szkoda, iże już drabów zabrali. Chciałem przynajmniej zachować dla siebie miecz pokonanego. Teraz przepadło. Przecież nie odzyskam go z rąk Włodzisława. – Tutaj Czcibor mnie pociesza. Krótki miecz Miłorada nie powędrował ze swym dotychczasowym właścicielem do Gilowa. Włodzisław uznał, że broń draczy jako łup należy się Czciborowi.

Zamierzam zaraz po śniadaniu ruszyć w dalszą drogę, gdyż niezbyt by mi się widziało ponowne spotkanie z Włodzisławem. Im tutaj będę krócej, tym lepiej. Jednak Czcibor prosi bym poczekał przynajmniej do powrotu Witomira. Może przywiezie jakieś ciekawe wieści? Wodzisław mógł coś w międzyczasie zarządzić. Lepiej wiedzieć skąd wieje wiatr? Przyznaję mu rację. Mam czas i nic mnie nie goni. Do wieczora i tak zdążę na świętą górkę.

Dzisiaj Bogna jest dużo weselsza niż wczoraj i bardziej już przypomina mi tamtą – żywą jak iskra i trochę roztrzepaną, uganiającą się z Burą po gilowskiej polanie. Nie ma to jak dobry sen po emocjonujących przeżyciach. Trochę żartujemy i opowiadam o mych porannych emocjach. Teraz już mogę na to popatrzeć z przymrużeniem oka, ale wtedy wcale mi nie było do śmiechu. Śmiejemy się szczerze i jest nam tak jakoś lekko na duszy – tym bardziej, że Bura ma się wyraźnie lepiej. Proszę Bognę, żeby w najbliższym czasie oszczędzała jej zbędnych wysiłków. Niechaj sobie lepiej poleży. To jej nie zaszkodzi. Na hasanie zawsze będzie miała dosyć czasu.

Wychodzimy przed dom i demonstruję, jak to uciekaliśmy ze stryszku w bór. Powtórnie jednym skokiem przesadzamy płot. Dla lepszego efektu powracamy tą samą drogą. Niuk świetnie sobie radzi z braniem przeszkód. Prawdę powiedziawszy, to skacze znacznie lepiej niż ja. I właśnie podczas skoków przez płot błyska mi nagle dziwna myśl:

– A jeżeli napad i porwanie nie było wcale przypadkowe? Jeżeli komuś na tym zależało i całą rzecz ukartował, wystawiając zwyczajnie Czcibora zbójom na cel? – W pierwszej chwili odrzucam taką możliwość. – Nie, Sławku, nie wietrz wszędzie spisków i zdrady! Komu by zależało na sprzątnięciu Czcibora? Przecież nikomu nie wadzi, siedząc w borze przy swych barciach. Władzy nie pragnie, złota zaś ni srebra nie posiada. A i licznych bek miodu również, aby skusić ewentualnego amatora słodyczy. Jeśli złowienie Bogny na trakcie mogło być czystym przypadkiem, to już odszukanie sadyby bartnika wymagało trochę wysiłku lub znajomości terenu. I to mnie zastanawia. No, a jeżeli ktoś miał zadawnione porachunki z Gilami i teraz chciał je wyrównać? Wątpię, aby Czcibor za swych niezbyt długich rządów w Gilowie kogoś skrzywdził. Zresztą, do tego czasu ewentualny mściciel miał już tysiąc i jedną okazję do rewanżu, lecz jej nie wykorzystał. Nie, to nie tak. – Na chwilę przestaję o tym myśleć.

Rozmawiamy przed chatą, wyglądając powrotu Witomira. Ostatecznie Niuk nastawia uszu i zaczyna wietrzyć, unosząc łeb ku górze. Dla pewności znikam z psem za domem. Po chwili przybywa ojciec Bogny. Puszczam psa i wychodzę z ukrycia, unosząc rękę w geście powitania. I w tym samym momencie znów mi świta myśl:

– A jeśli to ktoś chciał trafić Witomira? Wtedy ten ktoś jest perfidnym draniem! Nie mając widocznie dosyć odwagi sam się z nim zmierzyć, napuszcza innych na ojca i córkę. To byłby przecież dla niego dotkliwszy cios, niż gdyby bezpośrednio sam oberwał. Czyli jednak zupełnie możliwe, nie prawdaż Sławku? Tylko kto? Muszę nad tym chwilę spokojnie pomyśleć – najlepiej wtedy, gdy Witomir z Bogną już odjadą. Teraz zaś pytam, co Włodzisław sądzi o napadzie. Pewnie o tym gadali po drodze?

– Tak. Jest bardzo zaniepokojony. Rozważał, czy też się ktoś za tym nie kryje? Dlatego bardzo mu zależało na rozpoznaniu zabitych. Wszyscy mieszkańcy gródka musieli ich oglądać. Ściągnięto z gospodarstwa nawet Ninogniewa z pachołkami. I tutaj jeden z nich zaczął się zastanawiać nad Miłoradem. Chyba już gdzieś widział tę gębę. Jednakże trwa dosyć długo, nim sobie przypomniał. Tak, widział go na pewno w Plessie, gdy tam bawił z Ninogniewem na krótko przed Świętem Dziękczynienia. Zbierając się w powrotną drogę wstąpili do Radogostowej gospody. Ninogniew chciał odwiedzić znajomka. I tam właśnie, przy piwie, spotkali tego zabitego w towarzystwie kilku innych. – Tu przypomina sobie nawet jego imię – Miłorad. Tak przynajmniej na niego wołali podchmieleni towarzysze.

Ninogniew nie zaprzecza ani też potwierdza. Po prostu nie pamięta. Zajęty rozmową z Radogostem widocznie nie zwrócił uwagi na to podchmielone towarzystwo.

Tutaj Włodzisław wpadł na pomysł nowy. Czy aby napad nie jest moim dziełem? Wszak już zdążyłem podpalić Gilów, a następnie z kompanami napadłem Ninogniewa w gospodarstwie i zrabowałem konie. Zatem możliwe, iż nadal chcę się mścić za doznane krzywdy. Wypada przeto sprawdzić czy aby przypadkiem nie kręcę się w Plessie? Ninogniew skwapliwie przytakuje.

– Chętnie pojedzie do Plessa i przy pomocy znajomków postara się czegoś dowiedzieć. Włodzisław wyraża zgodę. Postanawia ponadto wystawić przy brodzie dwu czatowników, którzy by z ukrycia mieli oko na trakt. I ci czatownicy niestety już są na miejscu. Wyjechali wraz z Witomirem.

– A to pech! Siedzę zatem u Czcibora jak w pułapce, nie mogąc ruszyć w dalszą drogę. A to się wrobiłem, czekając na Witomira! Niestety nie wyjechałem rano i obecnie jestem usadzony. – Widzę, że i Czcibor ma nietęgą minę. Widocznie jest mu głupio, że mi tak fatalnie poradził. W ostateczności zawsze mogę wyruszyć piechotką przez bór do dębu w poprzek Pszczynki, tak jak wtedy, gdy szliśmy na spotkanie Radosza przed zdobyciem obozu łapaczy. Wtedy jednak muszę zostawić Ilvę. To mi zaś wcale się nie widzi. Możliwe, że nie będą pilnowali traktu nocą i wtedy mi się uda wymknąć? Ale o tym muszę wiedzieć na pewno, aby się przypadkiem nie nadziać na czatowników. Witomir obiecuje zasięgnąć języka i przesłać wieści. Wobec tego muszę do czasu pozostać na miejscu. Żeby jeszcze tylko ktoś nie przybył do Czcibora. Wprawdzie nie jestem niegościnny, lecz w obecnej sytuacji najmniej bym pragnął jakichś odwiedzin.

Witomir dosiada wierzchowca, zaś Bogna sadowi się za jego plecami. Czcibor podaje im Burą, która wcale nie ma ochoty na konną przejażdżkę. Ojciec Bogny bierze sukę przed siebie i tak opuszczają polanę. Bartnik stara się mnie pocieszyć, iż tak niefortunnie wyszło z moim wyjazdem.

– Albo mi to u was źle Czciborze? Jedzenia dosyć dla mnie i psa, a i Ilvie nie żałujecie obroku ni siana. Byle mnie tu Włodzisław nie przydybał. W tym wszakże wasza i Witomira głowa.

Zaraz mu się humor poprawia. Mnie zaś już od chwili nurtuje pewna myśl. Tak, to wysoce prawdopodobne. Przepraszam więc Czcibora i proszę o odrobinę jedzenia dla mnie i psa – tak, aby nam starczyło do wieczora. Gdy spogląda na mnie zdziwiony wyjaśniam, że mam zamiar powtórnie udać się na wzgórek przy toplawisku, do obozu nieszczęsnych draczy. Wprawdzie mi nie w smak ich towarzystwo, lecz coś muszę pilnie sprawdzić. Może mi z tym zejść aż do wieczora, dlatego wolałbym zabrać ze sobą trochę pożywienia. Gdybym nie wrócił o zmroku, niechaj tam przybędzie z Witomirem. Czcibor już teraz chciałby wiedzieć, co zamierzam, ale mnie zaczyna się spieszyć.

– Że też prędzej o tym nie pomyślałem! Teraz jest cenna każda chwila. Im prędzej, tym lepiej. – Jeszcze raz przepraszam Czcibora i złapawszy tylko parę podpłomyków, w pełnym uzbrojeniu i z psem na powrozie, szybko opuszczam zagrodę. Chcę jak najprędzej stanąć na wzgórku przy trzęsawisku. Drogą wypada mi zachować daleko posuniętą ostrożność, żeby przypadkiem nie wleźć na kogoś z Gilowa. Niestety nie wiem, jak często jest zmieniana czata przy brodzie? Dlatego pośpiech jest niewskazany. Długo nadsłuchuję nim decyduję się na przeskoczenie na drugą stronę traktu. Większość dalszej drogi odbywam wzdłuż biegu strumienia. Ten mnie bezbłędnie zaprowadzi na miejsce.

I oto w końcu jestem u celu. Zza drzew ostrożnie lustruję teren. Wygląda na to, że od wczoraj nic się tutaj nie zmieniło. To dobrze. Nie zbliżam się zbytnio ku resztkom ogniska i spoczywających obok ciał. Rozglądam się za dogodnym miejscem dla nas. Najlepiej od północy, jednakże już bardziej od strony bagniska – to konieczne. Przy okazji zabezpieczę się od tej strony.

Wpierw mam zamiar zapaść pomiędzy korzeniami grubego dębu, ale ostatecznie ląduję w kępce choinek rosnących bliżej obozowiska. Mam stąd doskonały wgląd na cały wzgórek, jak i podejście doń od zachodu. Przy okazji unikam ewentualnych trupich zapachów niesionych przez wiatr. Kładę kuszę gotową do strzału na ziemi i obok wbijam „syrenkę”, ażeby w razie czego, była na podorędziu. Teraz jedynie pozostaje mi uzbroić się w cierpliwość i czekać. Przy tym bynajmniej nie jestem pewny czy moje rozumowanie było prawidłowe? Z równym powodzeniem mogę tu czekać do zimy. Lecz wtedy będę mógł wykluczyć tą ewentualność, że w napadzie maczał paluchy ktoś z Gilowa. Taki jest bowiem cel mej eskapady. Jeżeli ktoś z Gilowa brał udział w tej awanturze, to doskonale wiedział, gdzie się zbóje zatrzymają. Ba, pewnie nawet sam im wyszukał to ustronne miejsce. No, bo skąd by obcy wiedzieli, w którym prawie miejscu mogą rozbić bezpieczny biwak? Jeżeli więc teraz zobaczył dwu martwych wspólników, niechybnie tam pospieszy, aby sprawdzić, co jest grane i gdzie podziewa się reszta bandy? Przecież przywieziono tylko dwa ciała i nie było mowy o większej liczbie napastników. Wobec tego pozostawało jeszcze trzech drabów, których – jeśliby jeszcze plątali się nadal w okolicy – należało przynajmniej ostrzec o czacie przy rzece, a już najbardziej zażądać wyjaśnienia zawalonej akcji. Tak czy inaczej, musi się tutaj zjawić i to wkrótce. Mam nadzieję, że mnie nie wyprzedził? Ale na to jeszcze chyba nie miał czasu. Wpierw musiał wynaleźć powód opuszczenia Gilowa, zaś Włodzisław go zaakceptować. Chyba, że w napad nie był zamieszany żaden gilowianin. Dla wyjaśnienia tej sprawy warto poleżeć pomiędzy choinkami nawet do nocy. Żeby mi tylko Niuk tak długo wytrzymał.

Zrazu pies jest podekscytowany bliskością zwłok. Uspokajam go jak mogę. Ostatecznie przywykł i niepokój ustępuje. Szczęściem pogoda się poprawiła. Chmury powędrowały w dal, ustępując miejsca błękitnemu niebu. Słońce zaczyna niezgorzej przygrzewać. Leżymy sobie pod choinkami, wdychając ich żywiczny aromat. Pilnie słucham czy czegoś przypadkiem nie dosłyszę, lecz wokoło nic się nie dzieje. Po jakimś czasie zwłokami zainteresował się rudy lis. Ciskam w niego szyszką, chcąc go spłoszyć. Tego by mi już było za wiele – patrzeć jak konsumuje nieboraków. Brr! Na samą myśl o tym dostaję dreszczy.

Dawno minęło południe, a my wciąż czekamy z natężoną uwagą. No, może Niuk cokolwiek osłabił swoją, gdyż mu się zdrzemnęło. Jednak ja wciąż jestem w pogotowiu.

W pewnej chwili wydaje mi się, że coś usłyszałem. Nastawiam uszu, zarazem trącając psa, by skończył z leniuchowaniem. Jeśli już, to on pierwszy winien usłyszeć i wyczuć, wystawiając mi oczekiwanego „gościa”. Pies przeciąga się rozkosznie i ziewa, lecz nagle tężeje. Końce uszu lekko drgają, zaś wyciągnięty nos łowi zapachy. Teraz już nie mam wątpliwości, że ktoś lub coś nadciąga od strony traktu. Jedną ręką przytrzymuję psa, nakazując mu spokój. I nagle słyszę trzask suchej gałązki. Wytężam wzrok, aby w porę dostrzec nadchodzącego. Znów trzask – tym razem znacznie bliżej.

– Lezie jak słoń! Widać, że to nie tropiciel. Ten by przecież nadszedł bezszelestnie.

Raptem pomiędzy drzewami zamajaczyła mi na moment niewyraźna postać. Znika, lecz wkrótce znów się pojawia. Przekrada się od drzewa do drzewa i ostatecznie dociera do buka, który mnie wczoraj osłonił przed ciosem. Oszczep tkwi w nim dotąd.

Wysuwa ostrożnie głowę i patrzy. Pewnie jest zaskoczony widokiem poległych, gdyż patrzy i patrzy, z głupawo rozdziawioną gębą, zapominając zupełnie o swym bezpieczeństwie. Po chwili jednak się opamiętał. Głowa raptownie niknie za pniem, by niebawem znów się pojawić. Spogląda badawczo wokoło, a uznając na koniec, iż mu nic nie zagraża, wyłazi zza drzewa i lekko pochylony, podchodzi do wygasłego ogniska, przy którym spoczywa drab z przestrzeloną gardzielą. Pochyla się i z niedowierzaniem dotyka zwłok. Następnie podchodzi do drugiego nieboszczyka, któremu bełt częściowo wyszedł potylicą. Jestem na tyle blisko, by zarejestrować nagłe przerażenie w jego oczach. Rozgląda się gorączkowo. Mało co, a wpadnie w panikę. Jeszcze chwila i da nogę! Zresztą już się odwraca do mnie plecami i wtedy wpadam na nowy pomysł. Przysłaniając dłonią usta i odwracając twarz ku trzęsawisku, zduszonym głosem wołam:

– Ninogniew, Ninogniew, pomóż! – Zatrzymuje się w pół kroku, zastygając na sekundę w bezruchu. Szybko przychodzi do siebie i odwracając się gwałtownie, pyta ochrypłym głosem:

– Gniewosz? Gdzieżeś?!

– W toplawisku! Pomóż!

Jest na tyle spanikowany, że zupełnie nie zwraca uwagi na otoczenie. Podąża w stronę bagniska u stóp wzniesienia, mijając o trzy kroki kryjącą nas kępę. Gdy ją tylko minął, puszczam Niuka i wskazując draba, rzucam cicho:

– Bierz go! – Pies wyskakuje jak z katapulty i w następnym momencie ląduje na plecach niespodziewającego się ataku draba. Przytłumiony odgłos padającego ciała. Niedawny gospodzki ryje nosem w ziemię. W dwu susach dopadam leżącego i jeszcze w ruchu – łup płazem „syrenki” w łeb! Gad się wypręża i nieruchomieje z szeroko rozrzuconymi rękoma.

– Czyżbym zabił drania? – Wolę tego nie sprawdzać przed czasem. Zakładam mu ręce na plecach i mocno krępuję postronkiem. Dopiero teraz przykładam ucho do jego pleców. Oddycham z ulgą, słysząc równomierny rytm serca. Rozglądam się po biwaku. Opodal krzewu leży niewielki tobołek. Podchodzę, rozwijam, wytrząsając jego zawartość na ziemię, a następnie szmatą z tobołka zawiązuję Ninogniewowi oczy. Po co ma mnie zobaczyć, gdyby się prawie ocknął?

Odpinam długi nóż dyndający u jego pasa, postanowiłem bowiem brać trofea z każdego zwycięstwa, by nimi w przyszłości ozdobić swą izbę. Podchodzę do poległych, rozglądając się za ich nożami. Pewnie, że wolałbym miecze, ale cóż począć, jeżeli ich nie posiadali? Z nożem tego „mojego”, mam pewne kłopoty, gdyż wciąż mocno tkwi w zaciśniętych palcach. Ostatecznie jednak dostaję jego żelazo, pomagając sobie nożem Ninogniewa, który mi posłużył jako dźwignia. Długo myję rękojeść zdobyczy w strumieniu. Nie jestem amatorem trupiego jadu!

Zastanawiam się, co robić? Czekać do zmroku na obu Gilów, czy też poniechawszy spętanego draba, już teraz wrócić do Czciborowej sadyby? Wątpię, żeby mi umknął – zbyt dobrze związany. Chyba, żeby miał wspólnika? Ale wtedy by nie przychodził tutaj sam. Jest pewnie jeszcze zostawiony gdzieś koń. Tym się później zaopiekują Gilowie.

Podnoszę z ziemi kuszę i rzucając jeszcze raz wokoło okiem, ruszam z powrotem w stronę drogi. Znów podążamy wzdłuż strumienia. Przed traktem odczekuję jakiś czas, pilnie patrząc wokoło i nasłuchując. Ale nic nie zakłóca panującej wokół ciszy. Przeskakujemy na drugą stronę, natychmiast niknąc pośród drzew. Idąc nadal wzdłuż strumyka, wyjdziemy na polanę z drugiej strony – już na tyłach zagrody. W razie jakiejś draki łatwiej przyjdzie zniknąć w borze.

I ostatecznie osiągamy polanę. Zza drzew spoglądam na jej otwartą przestrzeń i nastawiam uszu, czy aby nie usłyszę czegoś podejrzanego? Odnoszę jednak wrażenie, że wszystko w porządku. Chyłkiem podbiegam do żerdziowego płotu i poprzez szparę zapuszczam żurawia do wewnątrz. Tam spokojnie. Przeskakujemy płot, ostrożnie podchodząc ku chacie. Zaraz też Czuj poszczekuje radośnie. Otwierają się drzwi i wychodzi z nich Czcibor. Uśmiecha się na nasz widok, a potem zatrzymuje zdziwiony wzrok na trzech dodatkowych nożach tkwiących za mym pasem. Teraz ja się uśmiecham i pytam o Witomira.

– Nie, jeszcze nie przybył. – Wchodzimy do izby. Widzę, że Czcibora ciekawość aż wprost rozpiera, lecz powstrzymuje się z pytaniami. Aby go więc dłużej nie dręczyć, opowiadam po kolei o wszystkim, zachowując imię Ninogniewa na koniec. Jestem ciekawy jaki to sprawi efekt? Zaś, że sprawi, tego jestem pewien. Gdy więc ostatecznie „strzelam” imieniem ex – gospodzkiego, pilnie patrzę na bartnika.

W pierwszej chwili zaniemówił z wrażenia. Wpatruje się we mnie zdziwionymi oczyma, z niedomkniętą w pół słowa gębą, jak gdyby z nagła ujrzał jakiś dziw. Wygląda to śmiesznie. Parskam śmiechem, sam nie wiedząc dlaczego i co gorsza, nie potrafię się opanować. Śmieję się jak głupi, ocierając dłonią łzy napływające mi do oczu. Zdezorientowany Niuk nie wie, co o tym sądzić? Więc dla pewności czyni wyskok i aplikuje mi swe niezawodne „ślap – ślap”. Wciąż się śmiejąc, próbuję go odpędzić, lecz ten, biorąc to za dobrą zabawę, ponawia „atak”, przy czym zdecydowanie bierze górę. W efekcie ląduję na ziemi, zaś pies daje upust swej czułości. Kończy się tym, że mam dokładnie wylizaną twarz. Akcja psa osiąga wszakże zamierzony skutek – idiotyczne chichotki przechodzą, jak ręką odjął. Biedny Czcibor pewnie pomyślał, że mi odbiło. Przecież śmiałem się bez powodu.

Zaś Witomirowy ojciec wciąż nie może uwierzyć, że Ninogniew sprowadził na niego zbójów.

– Dlaczego? Przecież nie uczynił mu niczego złego.

Tego niestety nie potrafię wyjaśnić. Może uprzykrzył sobie Witomira? Przecież to on zarządza gospodarstwem. Przy tym pewnie boleśnie przeżył degradację i znaczne obniżenie swego prestiżu w Gilowie. Mogło to w efekcie zrodzić pragnienie zemsty na Gilach. Któż go tam wie, jakie snuł plany na przyszłość, a tu nagle wylądował w stajni.

Czcibor kręci głową, jednak w końcu uznaje, że i tak mogło właśnie być. Ale cóż teraz począć z byłym oberżystą?

– Ano Czciborze, pewnie znów trzeba będzie przed Włodzisławem błysnąć zwycięstwem, a i nie tylko zwycięstwem, lecz przede wszystkim przezornością i chytrością, z jaką zastawiliście paści1 na przeniewiercę. I nie patrzcie tak na mnie! O mnie, żadną miarą, Włodzisławowi nie można powiedzieć! Jeszcze mi życie miłe! Musicie to wziąć na siebie. Mógł by też Witomir już zjechać do nas. – Szczęściem życzenie to wnet się spełnia. Do zmierzchu pozostało jeszcze nieco czasu, gdy się zjawia na polanie – dzisiaj już po raz trzeci. Nie zdążył nawet jeszcze dobrze zsiąść z konia, gdy Czcibor przekazuje mu ostatnie rewelacje, zaskakując syna.

– Nie, być to nie może!

– Gdzież zatem Ninogniew – w Gilowie?

– Nie, pojachał do Plessa.

– Ano właśnie! Pojechał, ale tam nie dotarł. Daję głowę za to. Cóż tu dużo gadać. Leży powiązany jak baran przy toplawisku. Wystarczy tam pójść i zobaczyć. – Tutaj muszę powtórnie opowiedzieć dokładnie o mych podejrzeniach, zastawieniu pułapki i ujęciu zdrajcy. Teraz już nie wątpi.

– A to gad!

– Radźmy, co z nim uczynić?

Witomir, bez zbytecznych ceregieli, najchętniej zaraz by mu kark skręcił. Czcibor jednak uważa, iż najlepiej wydać go Włodzisławowi. Przecież on przewodzi w Gilowie, niechaj więc postanowi o losie Ninogniewa. Ostatecznie Witomir, acz niechętnie, przystaje na to. Wypada zatem wpierw całą rzecz dokładnie uzgodnić, żeby w relacji Czcibora wszystko miało ręce i nogi. Ustalamy, że tak jak było faktycznie, Czciborową zagrodę napadło trzech draczy. Dwu padło, zaś trzeci – zraniony uciekł w bór. Za nim to ruszył w trop z Czujem. Odnalazł obóz draczy i podsłuchał rozmowę, z której wynikało, iż mają w Gilowie wspólnika. Niestety nie padło jego imię. Ustrzelił dwu, zaś trzeci – ten ranny ze zagrody, w panicznej ucieczce wlazł w bagno i utonął. Chcąc dostać zdrajcę, nie powiedział o obozowisku i losie reszty zbójów. Spodziewał się, że wspólnik przybędzie do swych kompanów po tym, jak zobaczy ciała poległych w Czciborowej zagrodzie. I miał rację. Zasadził się z psem w kępie choin. Resztę można przekazać, tak jak było. Lecz w tej samej chwili przypominam sobie przestrzeloną na wylot głowę draba.

– O niech to! Przecież Włodzisław natychmiast skojarzy to sobie z bełtem wciąż tkwiącym w belce stajni. Co robić?

Witomir proponuje proste rozwiązanie. Wyrwie bełt z czaszki i już! Wątpliwe, żeby Włodzisław dokładnie oglądał głowę zabitego, bo i po co? W miejsce bełtu wetknie swą strzałę.

– Tak, to zupełnie dobre rozwiązanie, jednakże co z Ninogniewem?

– Ninogniew będzie miał dosyć trosk na swej głowie, by pamiętał jeszcze o cudzej. Zresztą nawet nie wiadomo czy to w ogóle spostrzegł? Nie, to nie zmartwienie.

Postanawiają ruszyć bezzwłocznie, jako że trzeba jeszcze odnaleźć kobyłę Ninogniewa, a i jego samego również by wypadało odstawić do Gilowa i zdać sprawę Włodzisławowi. Czcibor przy tym wątpi, aby wrócił na noc do zagrody. Pewnie zanocuje w Gilowie.

– Dobrze, popilnuję wszystkiego, zaś jutro ruszę w dalszą drogę. Chyba wtedy już Włodzisław ściągnie czatę u brodu? Przecież sprawa zakończona.

Ojciec i syn opuszczają zagrodę. Ciekawe czy Ninogniew przyszedł już do siebie po ciosie w łepetynę? Ma biedak najwyraźniej pecha. Minęło niewiele ponad dwa miesiące, a on powtórnie obrywa po łbie. Ba, lecz jemu chyba już wszystko jedno. Wątpię bowiem, aby z tej opresji wyszedł cało. Najpewniej da głowę i taki będzie jego marny koniec. Przecież podniósł rękę na Włodzisławową rodzinę – wprawdzie niezbyt kochaną – ale to zawsze więzy krwi zobowiązują! Więc się zapewne z tego nie wykpi. Zaś przy okazji Włodzisław wszystkim pokaże, co czeka zdrajcę.

– Nie, dziękuję! Zdecydowanie wolałbym nie być w skórze Ninogniewa!

Zapada zmrok. Siedzę przed chatą, patrząc na pieski uganiające się po obejściu. Że też im się tak jeszcze chce? Ostatecznie dają sobie spokój i zziajane nikną w uchylonych drzwiach chaty, aby niebawem powrócić do mnie z mokrymi pyskami. Ugasiwszy pragnienie, legły u mych stóp. Spoglądam na ciemne niebo i pierwsze gwiazdy zapalające się na jesiennym nieboskłonie. Noc znów zapowiada się chłodna. Decyduję się spędzić ją w izbie. W gęstniejącym z każdą chwilą mroku, wraz z psami, podążam jeszcze do strumyka, aby pobieżnie zmyć z siebie brudy dnia. Potem jeszcze tylko modlitwa pod gołym niebem i ostatecznie idę spać, zamknąwszy uprzednio furtę na drewnianą zasuwę i tak samo drzwi do izby. Kładę w palenisko dwa krótkie sosnowe klocki i potem, już leżąc wygodnie okryty derką, patrzę na tańczące płomienie. Zasypiam, nawet nie wiedząc kiedy.

Wokoło panuje noc głucha, gdy zostaję brutalnie wyrwany ze snu. Moje psisko gwałtownie domaga się wypuszczenia z izby. Bezczelnie trąca mnie nosem, a to znów łapą. Popiskując podbiega do drzwi, skrobie w nie i znów wraca do mnie.

– No tak! Zajęty z wieczora zabawą, nie pamiętał o swych naturalnych potrzebach, a w dodatku napił się jeszcze dobrze przed snem i teraz są tego skutki. – Niezbyt mi w smak opuszczać przytulne i ciepłe posłanie, ale cóż mam począć? Przecież nie zagnoimy Czciborowi izby! Powstaję z posłania i włożywszy na nogi buty, otwieram drzwi. Niuk wybiega na zewnątrz. Nie mam najmniejszej ochoty pójść jego śladem. Poczekam przy drzwiach aż wróci.

Stoję tak dłuższą chwilę, lecz psisko nie ma jakoś zamiaru wracać. Na dworze chłodno. Najchętniej ległbym już na powrót pod derką i wcale mi się nie widzi długie oczekiwanie. Przywołuję psisko, jednak bez rezultatu. Wobec tego, już wnerwiony, zarzucam na grzbiet derkę i wychodzę z chaty. Rozglądam się po obejściu za psem. Niestety jest ciemno i niebiańskie oświetlenie nie bardzo funkcjonuje. Po chwili lokalizuję czarnego czworonoga na tle potu.

– Ale ma wymagania! Jakby to nie mógł się wysikać byle gdzie. – Podbiega ku mnie wyraźnie ucieszony. Mnie zaś raczej w tej chwili bardzo daleko do radości. Ostatecznie opanowuję zły humor i poklepuję nawet jego kudłaty łeb.

– Chodź Niuku. Trzeba jeszcze pospać. Do rana daleko.

Odwracam się w stronę chaty i wtedy kątem oka dostrzegam, iż ponad borem – na południu – niebo wyraźnie pojaśniało. Cóż to być może? Długo gapię się w tę jasność i na koniec dochodzę do wniosku, że wygląda mi to na łunę. Pali się coś? Trzeba by sprawdzić. Tylko jak? Bór wszystko zasłania.

Niewiele się zastanawiając rzucam derkę na progu chaty i przeskakując ogrodzenie, spieszę na skraj boru. Odszukuję wysmukłą lipę, pod którą leżałem wczoraj i zaczynam wspinaczkę „ku gwiazdom”. Niezadowolony Niuk zostaje pod drzewem. Też by chciał wyleźć za mną, lecz to zdecydowanie ponad jego możliwości. Pnę się coraz wyżej, starannie dobierając gałęzie, ażeby przypadkiem nie zlecieć. I muszę przyznać, że po ciemku takie wspinanie wygląda zupełnie inaczej niż za dnia.

Wchodzę prawie że na sam czubek, gdyż dopiero stamtąd mogę popatrzeć w dal ponad borem. Pode mną ciemny dywan puszczy, z którego od czasu do czasu sterczą wierzchołki leśnych olbrzymów. Horyzont na południu rozświetla drgająca, ognista łuna. Na chwilę przygasa, by znów rozbłysnąć z mocą. To nie bór płonie! Kierunek wskazuje, że pożar hula najwyraźniej na gilowskiej polanie.

– Czyżby płonęło gospodarstwo Gilów? O niech to! – Chociaż wytrzeszczam oczy, jednak nic ponadto nie mogę dostrzec. Nie powiem, żeby na czubku drzewa było zbyt przytulnie. Przenikliwy ziąb chodzi mi po plecach, zaczynam więc powrotną drogę ku ziemi. Nim stawiam znów na niej nogę, upływa sporo czasu. Nie, zdecydowanie nie odpowiadają mi nocne wędrówki po drzewach. Zmarzłem solidnie, więc dla rozgrzewki funduję sobie bieg do zagrody. Skok przez płot i już jestem przy drzwiach chaty. Co było do przewidzenia, Niuk dociera tam pierwszy. Wchodząc do izby, podnoszę derkę z progu. Dokładam drew na palenisko i po długim dmuchaniu w niemal wygasły żar, udaje mi się w końcu ponownie rozniecić ogień. Dołożywszy grubszych szczap, kładę się wreszcie na posłaniu. Jest mi ciepło i przyjemnie, lecz zamiast zasnąć wciąż myślę o pożarze. Cóż go mogło spowodować? Nieostrożność pachołków? Chyba tak, gdyż przecież obecnie tylko oni tam są. Ninogniew już pewnie zdał sprawę z włodarstwa swego. Przynajmniej on za to nie oberwie, chociaż stąd słaba dla niego pociecha.

– A jeżeli ktoś celowo podpalił stajnie bądź klecie? Lecz któż taki? – Jakoś mi to się coraz mniej podoba. Jestem wybity ze snu. Pewno nie zasnę, a jest dopiero parę minut po trzeciej. Powstaję z posłania i się ubieram. Opasuję kubrak pasem z przytroczoną „syrenką” i nożem. Chwilę siedzę w izbie, by ostatecznie wyjść za drzwi w ciemną noc. Towarzyszy mi moje wilczysko.

– No tak, gdzie ja tam i on! Czuj został w izbie. Ten przynajmniej jest mądry. Nocą się śpi, a nie łazikuje – tym bardziej, że ziąb przenika kości. Może się jeszcze zdrzemnę przed świtem? – Ale póki co, postanawiam czuwać. Wolno okrążamy zagrodę wzdłuż płotu. Zaglądam do stajni, a potem siadam na progu. Cóż, kiedy ziąb wnet stawia mnie ponownie na nogi. Niewiele myśląc wchodzę na stryszek i ległszy wygodnie na sianie, spoglądam przez otwór włazu na Boży świat spowity mrokiem. Wciąż myślę o pożarze.

– Na ile dało się uratować stadninę? Tak czy inaczej, jest to dla Gilów ogromna strata – tym bardziej, że nadciąga zima. A jeśli spłonęły także plony zgromadzone w gospodarstwie? Biedny Witomir! Wyobrażam sobie furię Włodzisława.

Pogrążony w smutnych myślach i gapiąc się w mrok, nie dostrzegam zmiany w zachowaniu Niuka. Dopiero jego krótkie „muff” natychmiast przywołuje mnie do porządku. Przesuwam się bardziej do ściany tak, bym mógł z włazu obserwować furtę. Wprawdzie na zewnątrz nadal jest ciemno, ale oczy przywykłe do mroku rozróżniają niewyraźne kształty. W pewnej chwili dochodzi mnie przytłumiony odgłos stąpającego konia i wkrótce potem rejestruję ruch u furty. Ktoś przeskakuje ogrodzenie i ją otwiera oraz wprowadza konia w obręb zagrody.

– Czyżby wrócił Czcibor? Nie, on by tak zgrabnie nie skakał. A może to Witomir? Poczekam aż bliżej podejdzie i wtedy zobaczymy. Do tego zaś czasu siedźmy, jak mysz pod miotłą! Zresztą Czuj winien poznać swego.

Furta się zamyka, lecz wierzchowiec pozostaje na dotychczasowym miejscu. To mi się nie podoba. Wyjmuję z pochwy „syrenkę”. Pod nami Czuj podnosi alarm. Teraz już nie mam wątpliwości, że to obcy. Tylko kto? Siedzę cicho, obejmując psa ramieniem.

– Spokojnie piesku. Nie płosz draba! Tego by mi jeszcze brakowało, aby nas zdradził. – Jednak pies nie jest wcale taki głupi. Przywarował i spod oka spogląda w dół, gdzie tymczasem niewyraźna postać zbliżyła się do domu. Czuj awanturuje się za drzwiami. Przybysz staje na chwilkę u drzwi, jakby niezdecydowany, spogląda wokoło i ostatecznie zaczyna się wspinać ku nam.

– Któż to być może? Czyżby Włodzisław? Ee, chyba nie. Ten by z pewnością przybył w liczniejszym towarzystwie.

Nasz „gość” tymczasem wchodzi ze trzy kroki w głąb stryszku – na siano. Chociaż mija mnie w odległości wyciągniętej ręki, nie rozróżniam jego twarzy.

– Dziabnąć go zaraz w plecy, czy też nie? – kłębią się w głowie gorączkowe myśli. Jeszcze chwila i nas pewnie odkryje, chociaż na razie jazgot Czuja mu w tym przeszkadza. Czego tutaj szuka?

Słyszę szelest i zaraz potem trzask krzesiwa. Zamurowało mnie na chwilkę, gdyż w momencie, krótkim jak błysk, zrozumiałem – pożar gilowskiego gospodarstwa i cel niespodziewanej wizyty.

– Przeklęty podpalacz! – Znów krzesiwo sypnęło skrami2 .

– Zimno ci? Leź zatem do izby i tam ognia krzesz! – Sekunda ciszy i nagły rzut w moją stronę, na wyczucie. Walę plecami o ścianę, przygnieciony ciężarem napastnika, a równocześnie wrzask i wtórujący mu wściekły charkot Niuka.

W końcowym efekcie rzut na mnie okazał się kiepskim pomysłem, o czym mój przeciwnik przekonał się w chwili, gdy „syrenka” wyszła mu pomiędzy łopatkami, równocześnie swą rękojeścią nie robiąc mi omal dziury w brzuchu. Z trudem zrzucam z siebie charczącego podpalacza. Równocześnie dostrzegam płomyk tańczący na sianie. Doskakuję, tłumiąc rodzący się ogień. Następnie sprawdzam czy się jeszcze coś gdzieś nie tli? Ale nie. Pożar został stłumiony w zarodku. Odwracam się w stronę przybysza, lecz ten jest już chyba do niczego. Niuk wciąż się przy nim awanturuje, lecz bez odzewu. Nadal nie wiem, z kim miałem do czynienia? Wyjmuję zapalniczkę – i pstryk! Przyświecam sobie, odwracając nieco bezwładne ciało, pilnując przy tym, by przypadkiem nie dokończyć „zbożnego” dzieła, tak przez draba obiecująco zaczętego. Na koniec zaglądam mu w twarz.

– Szlag trafił! Czy to możliwe? – Jakoś nie mogę uwierzyć własnym oczom. Przez chwilę gapię się z rozdziawioną ze zdumienia gębą, gdyż zupełnie nie pojmuję, jakim sposobem mógł się tutaj zjawić były gilowski oberżysta, patrzący teraz na mnie niewidzącymi oczyma!

Zaciskam zęby ujmując za rękojeść „syrenki” i jednym szarpnięciem wyrywam mieczyk z nieszczęśnika.

– Pewnie przygnało go tutaj pragnienie zemsty. Pechowiec! Marnie z tym trafił!

Do rana nie zmrużyłem już oka, bo i gdzie? Przecież nie na stryszku wraz z nieboszczykiem! A i w izbie – przy kałuży krwi, która niechybnie spłynęła z góry także nie bardzo. Zresztą jestem tak zdenerwowany, że nawet nie czuję ziąbu panującego na dworze. Chodzę po obejściu, a oba pieski za mną. Nasłuchuję, czy aby jeszcze ktoś nie przybędzie w ślad za Ninogniewem? Przecież musiał mieć wspólników. W przeciwnym wypadku nie umknąłby z Gilowa. A i pościgu również można się rychło spodziewać. Jak by na to nie spojrzeć, wypada czym prędzej stąd zmykać. Lecz, jak dotychczas, wokoło nadal panuje cisza i nic się nie dzieje. Zdążyłem już spakować swój dobytek, wyprowadzić ze stajni Ilvę i ją osiodłać. Tymczasem na wschodzie niebo jaśnieje. Z ulgą witam budzący się dzień. Teraz jednak muszę jeszcze bardziej wytężyć uwagę. Pewnym jest, że już wkrótce ruszy za Ninogniewem pościg i niechybnie jego śladem dotrze na polanę. Trzeba stąd znikać, póki jeszcze czas! Troczę swój wór za siodłem, a następnie grubo owijam kopyta klaczki kawałkami skóry znalezionymi w komorze. Podprowadzam konia Ninogniewa do chaty. Na moment wyskakuję poza obejście i odłamawszy gałązkę choiny, biegiem wracam do zagrody. Włażę na stryszek i wtykam gałązkę w dłoń Ninogniewa: Pokój wam! Mam nadzieję, że zrozumieją mój znak?

W półmroku dostrzegam nóż u pasa gospodzkiego. Ten się mnie należy! Czuj chętnie by ruszył z nami.

– O nie piesku! Trudno, lecz musisz pozostać. Pan pewnie rychło wróci. – Poklepuję go po łepetynie i zamykam w izbie. Teraz już w parę sekund jestem przy Ilvie. Wyprowadzam klacz za furtę. Skok na koński grzbiet i ruszamy przed siebie. Trzymam się wpierw skraju ścieżki, a następnie odbijam w bór – mniej więcej w tym miejscu, gdzie po raz pierwszy na nią wkroczyliśmy latem. Zatrzymuję się na chwilę, zeskakuję na ziemię i starannie zacieram ślady, po czym ruszam, wiodąc konia za sobą. Przez cały czas pilnie nasłuchuję czy przypadkiem nie dosłyszę nadciągającego pościgu. Lecz – jak dotychczas – nic nie zakłóca ciszy wczesnego poranka. Pomiędzy drzewami snują się mgiełki ograniczające i tak już niezbyt dobrą widoczność.

Osiągnąwszy trakt, skokiem ląduję w siodle i jadąc skrajem drogi, zdążamy w stronę brodu. Przed rzeką Niuk znów zajmuje miejsce na mych plecach, po czym przeprawiam się na drugi brzeg. Minąwszy rozdroże, zdejmuję Ilvie z kopyt maskujące skóry i zwinąwszy je w rulon, przytraczam rzemieniem u łęku siodła. Teraz już na „najwyższych obrotach” ruszamy w stronę świętej górki. Ilva trącona piętą rusza z kopyta, zaś Niuk musi dobrze wyciągać łapy, by nie zostać w tyle.

Gdy słońce wschodzi nad jesiennym borem, jesteśmy już za Korzeńcem. Mam nadzieję, że pościg za Ninogniewem jeszcze nie dotarł na Czciborową polanę. W każdym razie wolałbym do tego czasu zwiać jak najdalej. A może początkowo w ogóle nie dostrzegą mego śladu? Za to pewnie ich zaciekawi, kto tak odmownie załatwił byłego oberżystę? I już chociażby tylko dla samej przyjemności zabawią się w tropicieli śladów. Czyli – jak by nie było – najrozsądniejszym wyjściem jest trzymanie Ilvy na „wysokich obrotach”, ażeby szybko wzrastała odległość dzieląca mnie od gilowskich włości.

W czasie przeprawy przez Gostynkę powtarzam manewr z Niukiem na plecach. Za rzeką trochę odpoczywamy, gasząc przy okazji pragnienie. Przecież jeszcze dzisiaj nie śniadaliśmy! Wyjmuję z wora dwa podpłomyki, dzieląc się nimi z psem. Na razie to musi wystarczyć. Porządne śniadanie mam nadzieję zjeść dopiero u Borzysława.

Podczas pobytu u Czcibora Ilva wypoczęła na zapas i teraz jest chętna do biegu. Widocznie obrzydła jej uprzednia bezczynność. Mam zatem nadzieję stanąć na Swarogowej górce nawet wcześniej niż w dwie godziny.

Słońce już na dobre zaczęło swą dzienną wędrówkę po jesiennym niebie. Wraz z nim wędrują białe, pulchne obłoczki, popędzane niezbyt silnym, wschodnim wiatrem.

Ostatecznie drzewa rozchodzą się w boki i wyjeżdżamy na polanę z gródkiem nad Mleczną. Pola pokryte ostro sterczącym rżyskiem, na którym teraz opadła mgła srebrzy się kropelkami rosy. Dostrzegam pasące się barany i białe kozy oraz mały tabun koni, pilnowany przez dwu koniuchów. Pozdrawiam ich z dala gestem ręki i później, mijając gródek z rozwartą bramą, bierzemy kurs na Lędziny. Wjechawszy w bór zatrzymuję Ilvę, zsiadam z konia i wyjąwszy z wora Borzysławową tarczę, zawieszam ją na plecach pod kubrakiem. Początkowo nawet chciałem ją powiesić sobie z przodu, ale doszedłem do słusznego wniosku, że po to mam z tej strony oczy, by się pilnować. Zaś z tyłu, to niby jak? Ściągnąwszy kubrak pasem, ruszam w dalszą drogę, która, jak mi się wydaje, tym razem będzie bezpieczna. Nieznany strzelec żadną miarą nie może wciąż czatować przy drodze w nadziei, że się przypadkiem znowu tutaj pojawię. Zresztą skąd ma wiedzieć, że wtedy zamach się nie powiódł? Lecz później – czuj duch! A może do tej pory już coś się w tej sprawie wyjaśniło? W każdy razie, wyjeżdżając z boru na lędzińskie pola, czuję się nieszczególnie. Popędzam kobyłę, chcąc co rychlej stanąć u Borzysława. Wzgórze w jesiennej szacie prezentuje się odmiennie niż latem. I muszę przyznać, że właśnie takie podoba mi się najbardziej. Droga pnie się pod górkę. Z prawa – nastroszone rżyskiem pola, przerośnięte perzem. Za nimi widnieją strzechą kryte domki osady. Co jakiś czas spoglądam w las porastający zbocza górki, lecz – jak dotychczas – niczego podejrzanego. Ostatecznie skręcam w ścieżkę wiodącą na wzgórze. Nie spiesząc się zbytnio, zdążamy ku polance pomiędzy dwoma szczytami. Tam z ulgą zeskakuję na ziemię i przywiązuję kobyłę do drzewa, a następnie zakładam jej worek – paśnik z obrokiem na pysk. Niech sobie podje. Zdjąwszy z wierzchowca swój skromny dobytek, kieruję kroki na ścieżkę wiodącą na szczyt. Niuk pewnie rozpoznał miłe sobie miejsce i pobiegł przodem. Nawet się nie spodziewałem, że Borzysław tak mu przypadnie do serca.

Dochodząc do celu słyszę radosne poszczekiwanie. A więc Borzysław jest już uprzedzony o mym przybyciu. Ciekawe jak zareagował na widok czarnucha?

Wychodzę na otwartą przestrzeń polany. Borzysław jest już za płotkiem okalającym domek, zaś Niuk skacze wokół niego, radośnie poszczekując. Od lasu pozdrawiam żerzcę ręką, a po chwili uradowany Borzysław bierze mnie w ramiona, jakby dawno wyczekiwanego syna. I muszę przyznać, iż w tym momencie robił mi się tak jakoś miękko na sercu, jak gdybym po długiej nieobecności powrócił do domu. Niuk zazdrośnik nas obszczekuje, gdyż to on chce być w centrum uwagi. Żerzca głaszcze go po łbie, za co zostaje nagrodzony solidnym „ślapem” w nos. Następnie psisko urządza sobie mały galop, my zaś w tym czasie kierujemy się ku domowi. Już przy drzwiach dołącza do nas zziajane psisko i razem wkraczamy do izby. Tutaj wilczysko rozgląda się zaraz za wodą, by ugasić pragnienie.

Siadamy na ławie. Zbyszka na razie nie ma, gdyż dopiero co poszedł do domu. Podobno jeszcze wróci. Borzysław pyta czy jadę od Czcibora?

– Tak. Przecież z Unisławowego Źrebu żadną miarą nie mógłbym stanąć tu tak wcześnie. Przy okazji przekazuję pozdrowienia od Gilów, zastrzegając się, że zapewne tak by mi uczynić polecili, niestety zabrakło na to czasu. Widząc w jego oczach zdziwienie, a zarazem pytanie, nim je zdążył zadać, opowiadam o wydarzeniach ostatnich dni. Wpierw niezbyt mi to wychodzi, lecz w miarę mówienia jakoś się rozkręcam. Żerzca słucha, nie przerywając. Od czasu do czasu aż kiwa głową, uznając widać, że to nieprawdopodobne. Przy tym nie rozdrabniam się w szczegóły. Na to nie mam najmniejszej ochoty. Gdy kończę, Borzysław milczy przez dłuższą chwilę. Korzystając z tego pytam czy nie uważa, iż ktoś z Gilowa może aż tutaj przybyć mym tropem? Bynajmniej nie pragnę takiego spotkania!

Borzysław uznaje to za możliwe, lecz na świętej górce jestem bezpieczny. Tutaj, pod opieką Swaroga, nikt nie poważy się podnieść na mnie ręki.

– No, a strzała?

– Wszak nie strzelano do cię na wzgórzu!

Będąc już przy tej sprawie, pytam o Zelmirę – nie odnalazła to się aby?

– Ano nie. Wszakże może jeszcze do dom wróci? Tak mi się widzi, iże w tym ta sama ręka, co na cię godziła.

W tym miejscu natychmiast dziękuję raz jeszcze za tarczę, która mi dwukrotnie ocaliła życie. I w tej chwili konstatuję, że przecież wciąż ją mam na grzbiecie. Śmiejąc się rozpinam kubrak i zdejmuję tarczę. Tutaj chyba jej nie muszę nosić? Borzysław potakuje. Chowam ją więc do worka. Potem już gadamy o napadzie draczy na Bognę i Czcibora. Borzysław zachodzi w głowę, cóż mogło skłonić Ninogniewa do takiego postępku. Pewnie, że Włodzisław niezbyt jest przyjemnym dla swych podwładnych, zaś szczególnie tych, którzy mu w czymś zawinią. Jednak Ninogniew nie był winien pożaru gospody, mógł zatem liczyć na rychłe przywrócenie do łask. Chyba, że miał jakieś skryte, dalekosiężne zamiary, gdy zaś te zostały zniweczone, a on upokorzony, wpadł w ślepą wściekłość. Nie mogąc dosięgnąć Włodzisława, czy też nie mając na to dosyć odwagi, całą złość skierował na Czcibora i Witomira, którzy – dla ironii losu – traktowali go przyzwoicie.

– Któż wie, jakież to niecne zamysły lęgną się w mrocznym ludzkim czerepie, gdy serce przepełnione jest nienawiścią?

Dobrze się gada, ale z głodu kiszki mi zaczynają grać marsza, najwyższa zatem pora, aby cokolwiek przekąsić. W jaki sposób by tu naprowadzić Borzysława na zbawienną myśl poczęstowania nas jedzeniem? Pytam więc, czy by nie odprowadzić Ilvy do Zbyszkowych rodziców? Wprawdzie nie dzieje się jej krzywda. Podjada sobie z worka obrok, ale może lepiej odprowadzić ją do gościnicy?

Borzysław uznaje, żeby to pozostawić Zbyszkowi. Z przyjemnością się przejedzie. Niestety nie ma ku temu wielu okazji, zaś chłopak aż się rwie do koni. Pewnie wkrótce nadejdzie, a może w międzyczasie coś przekąszę? Tego nie musi mi powtarzać. Rzucam mimochodem, że właściwie to jeszcze dzisiaj niczego nie mieliśmy w gębie. Nie było po temu czasu ni okazji. Zdopingowało to żerzcę i nie mija wiele czasu, a już się opycham, dzieląc sprawiedliwie dary boże ze swym czarnuchem. Borzysław spogląda na nas z uśmiechem. Prawie kończymy, gdy nadchodzi Zbyszko. Poznał Ilvę, zatem wie kto zawitał na świętą górkę. Niuk ledwie raczy na niego szczeknąć i zaraz sobie daje spokój. Witamy się i natychmiast przystępuję do sprawy:

– Podobno lubisz konie? Jeśli masz ochotę, możesz pojeździć na Ilvie, byleś jej zbytnio nie zgonił. Potem zaś odprowadź ją do ojcowskiej stajni. – Chłopakowi aż oczy zalśniły, jednak rzuca Borzysławowi pytające spojrzenie. Ten z uśmiechem przyzwala skinieniem głowy. No i w następnej chwili Zbyszka już nie ma. Pomyślałem sobie:

– Jeżeli kiedyś zdobędę na kimś konia, to może by go tak sprezentować chłopcu? Zapewne własny rumak jest jego skrytym i nieosiągalnym marzeniem. Szkoda, że dopiero co pokonani dracze chadzali piechotką, a wierzchowiec Ninogniewa należał bez wątpienia do Gilów. Lecz w przyszłości postaram się sprawić mu uciechę darowanym konikiem. Przecież z własnego doświadczenie wiem, ile przynosi radości takie spełnione marzenie. A i dobrze także mieć o jedną przyjazną duszę więcej.


 

1 paści – sidła.

2 skry – iskry.

Skip to content