ODCINEK 4

Dawno minęło południe, a my wciąż siedzimy w Borzysławowej izbie, debatując nad uzyskanymi przez żerzcę wiadomościami. I chociaż Borzysław wątpi w mauretańskie srebro, mnie to wygląda na prawdopodobne – tym bardziej, że tłumaczy dlaczego Zelmira wciąż żyje. W przeciwnym wypadku pewnie by już od dawna gryzła ziemię. Pośrednio zaś i wyjaśnia dlaczego Radowit zatrzymał się w tej okolicy, zamiast wracać w rodzinne strony. Pewnie widział Jusufowe srebro, a musiało tego być niemało, skoro wciąż tu był i miał nadzieję dostać je w swe ręce.

  – Nawet niegłupio sobie wykombinował, aby Zelmira wskazała miejsce jego ukrycia. Jednak czy baba była w stanie zadośćuczynić jego oczekiwaniom, to już inna sprawa. Wprawdzie gadała coś o pracowitym ludku stojącym na straży skarbu, lecz cóż znaczyło takie gadanie? Krasnoludki, skrzaty, czy też inne baśniowe stworki? Najważniejszym byłoby znać miejsce napadu. Skąd jednak Radowit wiedział, że dracze nie dostali Jusufowego worka? Jeżeli był w składzie karawany i brał udział w bitwie, a uniósł z niej cało głowę, to wyłącznie uciekając zawczasu z miejsca boju. Zatem skąd wiedział, co się wydarzyło później, gdy dorżnięto resztę kupców broniących się na wzgórzu? Nie, coś tutaj nie grało! Chyba, że Radowit walczył po stronie przeciwnej? Wtedy mógłby wiedzieć, że srebra nie znaleziono. Ba, jednak podobno przywlókł się nad Mleczną ranny i bez grosza, zaś kupiecka karawana, prócz srebra Jusufa, wiozła zapewne również masę innych dóbr, którymi zbóje także się dobrze obłowili. Tak więc, znów kolejna zagadka. Mogę popróbować przepytać Radowita o te sprawy, ale wątpię, aby mi w tym względzie udzielił jakichkolwiek odpowiedzi. A gdyby tak pokierować rozmową, żeby przynajmniej zlokalizować miejsce napadu? Wiadome, że nie mogę mu przy tym dać poznać, że cokolwiek wiem o srebrze. Wtedy kapota! Nie rzeknie ni słowa! – I chociaż Borzysław nadal zachowuje daleko posunięty sceptycyzm, Zbyszko zapala się do tej sprawy.

  – Spróbuje popytać matkę. Może będzie się orientowała, gdzie miał miejsce ów napad?

Borzysław z kpiącym uśmiechem życzy nam powodzenia. Jego srebro nie pociąga. Nadmiar dóbr i żądza bogactwa tylko człeka niszczy, stając się źródłem wszelkiej niegodziwości.

Przyznaję mu rację, lecz mnie bynajmniej nie zależy na srebrze. Jeśli go spróbuję poszukać, to tylko dla przygody. I za wszelką cenę wcale nie muszę skarbu odnaleźć. To nieco uspokaja żerzcę. Już myślał, że i nas opanowała gorączka łatwego zdobycia majątku.

Na tym kończymy. Zbyszko wraca do domu, Borzysław zajmuje się swymi sprawami, zaś ja z Niukiem idę połazikować po okolicy. Tym razem wybieramy kierunek północny. Wpierw wychodzimy na bliźniaczy szczyt świętej górki. Jest całkowicie porośnięty lasem. Za to jego północne zbocze opada łagodnie w dół. Dosyć długo wędrujemy borem. Przy okazji stwierdzam, że z powodzeniem można by tędy przecisnąć się konno lub w najgorszym wypadku, prowadząc rumaka za sobą. Ciekawe czy dalej także będą do tego odpowiednie warunki?

Do niezbyt wysokich wzgórz, ciągnących się wałem od północy, nie jest znów aż tak daleko. I właśnie wtedy wpada mi do głowy nieco zwariowany pomysł, żeby popróbować tędy dotrzeć do Unisławowego Źrebu. Wzgórza winny mnie wyprowadzić ku źródłom Kłodnicy. Gdyby mi się powiodło przetrzeć taki szlak, byłaby to duża sprawa. Ile zaoszczędzonej drogi i co ważniejsze, nie musiałbym się plątać w pobliżu Włodzisławowych włości.

  – Tak, muszę to sobie spokojnie przemyśleć i przy okazji pogadać z Borzysławem. Na pewno mi rozsądnie doradzi.

Spoglądam w niebo i chociaż słońce kryje się za chmurami, uznaję że jest już późne popołudnie. Najwyższa pora wracać, by nas noc nie zastała w drodze. Bierzemy kurs powrotny na świętą górkę, orientując się po uprzednio poczynionych zaciosach. Lecz i tak stajemy na szczycie o zmierzchu.

Nazajutrz znów troszkę przysypiam. Budzi mnie dopiero psisko witające Borzysława wracającego z porannych modłów. Zrywam się z posłania. Przez te wczorajsze gadki o skarbie, Zbyszko zapomniał o uzupełnieniu zapasu wody. Teraz w cebrzyku są tylko jej nędzne resztki. Zaraz naprawię jego zaniedbanie. Łapię cebrzyki i drążek – nosidło. Zadowolone psisko gania wokół mnie, demonstrując radość z porannego spaceru. Szybko schodzimy zboczem do źródła. Napełniam cebrzyki. Lecz gdy mam wracać, przypominam sobie sznur, który pozostał na miejscu zasadzki.

  – Ale trąba ze mnie! Już dawno wypadało zlikwidować pozostałości pułapki. Po cóż kloc ma wisieć na dębie? Szkoda powroza.

Podążam na skraj lasu. Kloc wciąż dynda na grubym postronku, a od niego w bok ciągnie się mój sznurek, którego drugi koniec zwisa wysoko z gałęzi sąsiedniego buka. Wchodzę na dąb i odwiązuję powróz, opuszczając kloc na ziemię. Prawie mam schodzić, gdy na drodze od osady pojawia się jeździec. W momencie jestem na ziemi. Bardzo mu się spieszy. Ciemne włosy powiewają wokół gołej głowy. I w tej samej chwili brzydko zakląłem, gdyż rozpoznaję rudawy kubrak Radowita.

  – O niech to jasny szlag! – Po prostu nie chcę wierzyć własnym oczom. – W jakiż sposób zdołał się pozbyć więzów i opuścić zamkniętą piwnicę? – Tu nagły strach ściska mi gardło.- Przecież Zbyszko idąc do nas, miał wpaść do piwniczki, żeby go nakarmić! Gdybym to miał ze sobą kuszę! Niestety dysponuję jedynie nożem. – Leżę więc bez ruchu za pniem dębu, przytrzymując Niuka. Mam nadzieję, że nas nie dostrzegł? Lecz jemu teraz co innego w głowie. Gna na złamanie karku, nie patrząc po bokach. Nic dziwnego, że czując śmierć na karku, chce stąd jak najprędzej zniknąć. I mu się to uda, gdyż nie ma żadnych możliwości, aby go zatrzymać. Jeszcze chwila i niknie w borze.

Zrywam się na równe nogi i gnam w stronę piwniczki. Takiego sprintu nie powstydziłby się żaden olimpijczyk. Czuję, iż pobiłem wszystkie rekordy. Gdy zdyszany staję u celu, widzę uchylone drzwi. Z ciężkim sercem i duszą na ramieniu, rozwieram je na całą szerokość, spodziewając się najgorszego. Jednakże piwniczka jest pusta, przynajmniej tak mi się wydaje na pierwszy rzut oka. Spoglądam za kluczem w umówionym miejscu – jest! Oddycham z ulgą. Zbyszko nie otwierał drzwi. Wyszukuję żywiczną szczapę, nożem odłupuję parę drzazg, które zapalam zapalniczką, a następnie od nich przypalam szczapę, trzymając ją jakiś czas zapalonym końcem w dół. Dopiero gdy się dobrze rozpaliła, wchodzę do środka. Rozglądam się wokoło. Na ziemi leży rozbity dzban. Pośród skorup odnajduję srebrną monetę.

  – A to chytrus! Trzymał srebro w dzbanie!

Przy cuchnącym barłogu stoi wypalony kaganek, zaś obok leży przepalony sznur.

  – Ale dureń ze mnie! Sam mu go zostawiłem! Tylko kto przysunął kaganek tak blisko? Przepalił powróz krępujący ręce. Pewnie się przy tym dobrze poparzył, lecz odzyskał swobodę ruchów. Spoglądam na zamek u drzwi. Rozbity, zwisa smętnie na jednym hufnalu, zaś na ziemi obok leży spory kamień. Czasu miał dosyć i nie musiał się obawiać, że ktoś mu będzie przeszkadzał. Pozostało potem jedynie zabrać ze stajni własnego konia i hajda!

  – Trzeba się jak najprędzej zobaczyć ze Zbyszkiem. – Wychodzę z piwniczki, biorąc kurs na gościnicę. Nie uszedłem daleko. Z otwartych wrót wychodzi Zbyszko ze sporym zawiniątkiem pod pachą. Przyspieszam kroku, dając mu znaki, aby się zatrzymał. Spogląda na mnie zdziwiony.

  – Radowit uciekł – mówię, będąc już blisko. Nie chce w to uwierzyć. Opowiadam więc zaraz, co widziałem na drodze i zastałem w piwnicy.

Wyraźnie zbladł. Nie wiem czy z wrażenia, czy też uświadomił sobie, co by go czekało, gdyby się prędzej wybrał nakarmić więźnia. Ale teraz to już nie ważne.

Podaje mi węzełek i szybko wraca do domu sprawdzić stajnię. Czekam niecierpliwie. Czy przypadkiem drab nie wpadł na pomysł unieszkodliwienia mojej Ilvy?

Po dłuższej chwili powraca.

  – Tak, brakuje ich wierzchowca. Nikt nawet nie zauważył kiedy znikł. – Pytam o Ilvę.

  – Jest w stajni i nie wygląda na to, aby ją spotkało coś złego. – Jestem jednak niespokojny, wracamy więc tam jeszcze raz.

Oddycham z ulgą stwierdzając, że wszystko w porządku. Ale gdy rzucam okiem na uprząż wiszącą obok, omal nie zgrzytam z wściekłości zębami. Paski pięknie pocięte nożem! Chociażbym i chciał, nie mogę osiodłać konia. Trzeba będzie wszystko mozolnie pozszywać, wzmacniając skórzanymi nakładkami miejsca przecięcia. Robota przynajmniej na dzień. A to mnie uziemił!

Możemy wracać do Borzysława. Zbaczamy wpierw pod dąb po postronki, a następnie cebrzyki stojące przy źródle, po czym z wolna windujemy się w kierunku szczytu, podążając na skos zbocza. Drogą parę razy wypada odpocząć. Gdy w końcu wychodzimy na polanę, dostrzegam Borzysława przed chatą. Zobaczywszy nas, wychodzi na przeciw.

  – Już sądził, że przytrafiła mi się znów jakaś przygoda.

  – Ale ma nosa! Niewiele brakowało, a miałbym przygodę, gdyby mnie Radowit dostrzegł pod dębem. – Powiadam bezzwłocznie żerzcy, co się stało.

Nie mogę sobie wybaczyć, że w piwnicy zostawiłem mu zapalony kaganek. Bez tego nie zdołałby umknąć. Tutaj Zbyszko także bije się w pierś – to on przysunął kaganek bliżej barłogu, gdy go o to Radowit poprosił. Niby drobiazg, a jakie fatalne skutki! Lecz teraz już próżne nasze biadolenie. Więzień zwiał i chyba tu nigdy nie wróci. Przecież wie, czego się może spodziewać.

  – Biedna Gościmiła, znów jej zajazd pozostał bez gospodarza. Chyba, żeby już teraz Zbyszko go zastąpił.

Dokąd zwiał Radowit? Wątpię, aby się chciał zatrzymać gdzieś w pobliżu. Zbyt ryzykowne. Najpewniej pierwszym etapem będzie Gilów. Tam, u Włodzisława, może znaleźć bezpieczne schronienie, ale chyba tylko do czasu. Wątpię, żeby Włodzisław chciał się narażać, chroniąc świętokradcę. Pewnie to rozumie i sam Radowit, dlatego sądzę, iż nie będzie długo popasał w Gilowie. Przygotuje się do drogi i może ruszy w ojczyste strony? Chociaż czy tak łatwo zrezygnuje z Jusufowego srebra? Przecież jednak niczego nie uzyskał od Zelmiry, skąd ma więc wiedzieć, gdzie Jusuf schował skarb? Chyba, żeby przekopał cały wzgórek. Gdzie to może być? Pytam Zbyszka czy się przypadkiem czegoś nie dowiedział od matki?

  – Niezbyt wiele – tyle, że tragiczny koniec kupieckiej karawany nastąpił, gdzieś u przeprawy przez rzekę. Gościmiła uważała, iż chodzi o trakt biegnący z bieruńskiej polany na wschód, lecz nie była tego pewna.

Myślę intensywnie: jadąc od Bierunia na wschód, drogę wpierw nam przetnie Wisła w okolicy Nowego Bierunia. Tam jednak jest płasko! Następnie będzie Soła w Oświęcimiu. Może to tam? Jest też wzgórek, na którym stanie zamek. Drogę dobrze pamiętam. Przecież parę razy jechałem tamtędy z Tatą do Suchej Beskidzkiej. Jeśliby nawet karawana chciała się kierować na Gilów, to i tak musiałaby forsować Sołę, gdzieś w okolicy późniejszego Oświęcimia. Może zatem napad miał miejsce właśnie w Oświęcimiu? No, może nie zaraz w Oświęcimiu, gdyż na razie niczego prócz boru tam nie ma, lecz na jego późniejszym terenie. Wzgórze jest. Dobrze je pamiętam, z zamkiem zaraz przy moście przez Sołę. Oczywiście na most także trzeba będzie jeszcze bardzo długo poczekać.

To by się zgadzało. Na piechotkę będzie stąd dzień drogi, a i miejsce można uznać za wiślańskie pogranicze. A jeżeli jeszcze biegnie jakiś inny szlak w kierunku Krakowa? Pamiętam taką drogę z Nowego Bierunia przez Chełmek. Nie wypada zatem nic innego, jak tylko samemu sprawdzić na miejscu. Próżno sobie głowę łamać przed czasem. Wystarczy dnia, by konno wszystko obskoczyć i wtedy już będę pewny. Wpierw jednak należy naprawić uprząż.

  – A co będzie, jeżeli spotkam tam Radowita? Ee, wystarczy odrobina ostrożności. On się mnie tam nie będzie spodziewał, ja zaś wiem, że to możliwe. To mi daje przewagę. Zresztą nie wiadomo czy jeszcze myśli o Jusufowym srebrze, skoro jego własna głowa jest zagrożona. Gdybyż to Czcibor siedział w swej zagrodzie! Pojechałbym natychmiast do niego i poniuchał wokół Gilowa. Wnet bym wiedział czy Radowit tam bawi. Niestety nic z tego. Nie mogę się pokazywać na gilowskiej polanie. Pal licho Radowita! Najwyżej popytam jeszcze Zelmirę i ostatecznie wyskoczę na miejsce napadu, żeby się rozejrzeć. Jeśli srebro leży tam już tyle czasu, to może jeszcze sobie trochę poczekać.

Podczas śniadania gadamy niewiele, lecz gdy kończymy, zagaduję Borzysława czy by się tak nie wybrać do Zelmiry? Wypada jej zanieść jedzenie. Mamy go w nadmiarze, jako że więzień zwiał. Pewnie się ucieszy, a przy okazji może powie coś więcej o miejscu tragicznych wydarzeń sprzed lat? Borzysław uśmiecha się pod nosem:

  – Tak was to srebro pili? Dobrze, możemy społem pójść. – Tego nam nie trzeba powtarzać dwa razy. W mig przypasuję „syrenkę”, na ramię zarzucam kołczan z bełtami, a w rękę ujmuję kuszę. Już tam wolę być dobrze uzbrojonym. Lepiej dmuchać na zimne! Zbyszko także w chwilę jest gotów do drogi, zatem możemy ruszać. Borzysław zamyka drzwi i nie spiesząc się schodzimy ścieżką w dół. Zadowolony Niuk biegnie przodem. Dochodząc do chatki Zelmiry, dostrzegam lekko uchylone drzwi. Żerzca żartuje, że tym razem pewnie będzie dobrze wyspana i tym samym rozmowniejsza.

  – A i jadło, które niesie Zbyszko, zapewne wprawi ją w dobry nastrój. Gdyby tak jeszcze dodać dzbanuszek syconego miodu.

Podchodzi do drzwi i woła Zelmirę. Nic, żadnej odpowiedzi. Czyżby baba wyszła? Ponownie woła, a gdy nadal brak odpowiedzi, popycha drzwi i wchodzi. Odczekawszy chwilę, podążamy za nim. I zaraz staję jak wryty.

Baba leży na posłaniu, zaś żerzca klęczy przy niej. Rzut oka wystarczy by wiedzieć, że niczego więcej od niej już nie usłyszymy. Leży wciąż tak, jak ją śmierć we śnie zaskoczyła. Z piersi sterczy rękojeść długiego noża. Krew zdążyła wsiąknąć w posłanie.

  – A to się drań spieszył! Zadźgał babę we śnie i już. Nawet noża poniechał. Tak się bał o to mauretańskie srebro, że ją zabił, by przypadkiem komuś o nim nie powiedziała? Miał rację Borzysław mówiąc, iż żądza bogactw jest przyczyną wszelkiej niegodziwości. Że też zostawiłem zbirowi ten nieszczęsny kaganek! Gdybym mógł, sam bym sobie dał po gębie.

Niuk siadłszy na środku izby, uniósł łeb ku górze i zawył przeciągle. Przez plecy przebiega mi dreszcz. Odmawiam za babę „wieczny odpoczynek” i opuszczam izbę zabierając Niuka.

  – Nic tu po nas! – Czuję się podle, ale równocześnie w sercu wzbiera gniew. – To mu nie powinno ujść na sucho! I pomyśleć, że tak jeszcze niedawno litowałem się nad nim, doszukując się dobra, rzekomo drzemiącego w głębi jego duszy. Masz durniu dobroć! Dziękuj lepiej Bogu, że was wszystkich we śnie nie zaciukał!

Gdyby nie pociął uprzęży, pewnie bym natychmiast ruszył w ślad za nim. Niestety, aby się dokądkolwiek ruszyć, muszę wpierw zreperować pocięte paski. I tak dobrze, że nie zabrał Ilvy. Wtedy mógłbym sobie najwyżej za nim zagwizdać.

Z chatki wychodzi pobladły Zbyszko, ściskając kurczowo w ręku węzełek z żywnością. Widocznie pierwszy raz spotyka się z morderstwem. Aby odwrócić jego uwagę od spraw tragicznych, pytam czy w osadzie nie ma jakiegoś człeka, który mógłby naprawić mi uprząż? Chciałbym bowiem jak najprędzej ruszyć w trop za Radowitem. Zbyszko jest w takim stanie, że muszę powtórzyć pytanie, nim pojmuje o co mi chodzi. Kiwa potakująco głową.

To dobrze. Nim jednak ruszymy do zajazdu, wypada zaczekać na Borzysława. Wychodzi niebawem. Teraz już pewnie nie wątpi w istnienie Jusufowego srebra. Przed chwilą miał przed oczyma najlepszy na nie dowód. Widać, że i on jest wstrząśnięty śmiercią Zelmiry. Kiwa głową, jakby z niedowierzaniem.

  – Nie, to przechodzi jego pojęcie!

Trzeba iść do zajazdu, żeby Zbyszkowej mamie powiedzieć całą przykrą prawdę. Na szczęście to niewdzięczne zadanie bierze na siebie Borzysław. My w tym czasie zabieramy ze stajni pociętą uprząż i wybywamy do człeka biegłego w rzemiośle rymarsko – siodlarskim. Chata mistrza znajduje się na drugim końcu osady. To Derwan – miejscowa „złota rączka” – mąż w sile wieku. Przedstawiam sprawę. Ogląda paski, kiwając głową. Proszę o możliwie rychłe wykonanie roboty, a na poparcie swych słów wyjmuję srebrnego dirhema i kładę na stole obok uprzęży. Wiem, że dirhem to o wiele za dużo, lecz mnie się spieszy! Mistrz uśmiecha się szeroko i obiecuje natychmiast przystąpić do roboty. Co będzie trzeba, wymieni. Do wieczora powinien ukończyć.

Dziękuję i wychodzimy. Zbyszko obiecuje odebrać uprząż. Przynajmniej nie będę po nią musiał ganiać aż z górki. W drodze powrotnej postanawiam nie wstępować do zajazdu. Jakoś byłoby mi nieswojo. Lepiej wrócić na szczyt i tam spokojnie pomyśleć nad dalszymi działaniami. Mam bowiem zamiar ruszyć za Radowitem jutro, skoro świt. Zatrzymam się w Czciborowej sadybie. Tam będę względnie bezpieczny. Muszę jeszcze tylko wymyślić jakiś sposób na skontaktowanie się z Witomirem. Żegnam chwilowo Zbyszka i z psiskiem wracam pod opiekuńcze skrzydła Swaroga.

  – A co będzie jeżeli Radowit opowie o mnie Włodzisławowi? Ha, to jest problem! Z równym powodzeniem może też i nic nie powiedzieć, udając normalne odwiedziny. Pewnie się z dawna znają. Po co ma się chwalić swymi niecnymi czynami i nędzną porażką, w dodatku za sprawą wyrostka i żerzcy. Niczego tym nie zyska. Lecz i taką ewentualność również należy wziąć pod uwagę. Jeżeli wciąż by jeszcze chciał szukać Jusufowego srebra, byłby ostatnim głupcem wspominając o tym Włodzisławowi. Ten by go już tam szybko z niego obrał!

Będąc na powrót w Borzysławowej chatce rozmyślam, jak najlepiej całą rzecz ułożyć? Wpierw wypada niepostrzeżenie dotrzeć do Czciborowej zagrody. Tam mogę bezpiecznie zostawić Ilvę, a i także samemu się schronić oraz spokojnie przespać. Wątpliwe aby ktokolwiek tam zaglądał. Jeżeli już, to najprędzej Witomir lub młody Borzysław. I nie muszę dodawać, że taka wizyta by mi sprawiła wielką radość. Wnet bym wiedział czy Radowit jest w Gilowie i co dalej zamierza. Wtedy lędziński naczelnik winien by się natychmiast zgłosić u Włodzisława po zabójcę. Tylko czy Włodzisław wyda zbiega? Na to już niestety nie będę miał żadnego wpływu. Ba, wręcz przeciwnie. Niechaj Włodzisław się dowie, iż to ja byłem głównym celem Radowita, nie tylko że nie wyda zbiega, lecz sam stanie nawet na głowie, żeby mnie dostać w swe łapy. Stąd wniosek, iż w tym czasie najlepiej być już daleko.

  – W jaki sposób skontaktować się z Witomirem? Szkoda, że nie potrafi czytać. Napisałbym wiadomość na brzozowej korze i podrzucił do gospodarstwa. Przecież tam dziennie bywa. – Najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się wcześnie wyjechać, zostawić konia u Czcibora i natychmiast ruszać na gilowską polanę. Możliwe, iż dojrzę tam Bognę z Burą. Wtedy miałbym ułatwione zadanie. Już tam potrafię dać jej znak. Jeżeli Bogny nie będzie, znak że jestem w pobliżu muszę przekazać Witomirowi. Żałuję iż wcześniej nie ustaliłem z nim jakiegoś sygnału. Tym razem już o tym nie zapomnę.

  – Najlepszym rozwiązaniem byłaby wspólna podróż ze Zbyszkiem. On bez żadnych przeszkód może pojechać do gospodarstwa, a nawet i do Gilowa pogadać z Witomirem. Posłał go Borzysław zatroskany o Czcibora. Tak, to niezły pomysł. Tylko czy Zbyszko się zgodzi? No, a poza tym, na czym ma pojechać? Ich konia zabrał Radowit. Chyba, żeby siadł ze mną na Ilvie. Nie jesteśmy znów aż tak ciężcy, by nas nie uniosła. Rosły mąż niewiele mniej waży niż my obaj razem wzięci, a często i dużo więcej.

Pomysł wydaje mi się dobry, jednakże nim Zbyszkowi zaproponuję wspólną eskapadę, wpierw muszę rzecz całą omówić z Borzysławem. Jeżeli nie wyrazi sprzeciwu, pogadam ze Zbyszkiem.

  – Szkoda, że uprzęży nie da się prędzej naprawić. Wtedy bym ruszył w drogę jeszcze dzisiaj i przed nocą stanął w Czciborowej sadybie. Jeśli Radowit pojechał do Gilowa, to pewnie przed wieczorem już się z niego nie ruszy, bo i dokąd? Przenocuje i dopiero jutro może coś przedsięwziąć. Zatem z dużym prawdopodobieństwem mogę przyjąć, że dzisiaj podróż byłaby bezpieczniejsza, a człowiek mniej narażony na niespodziewane spotkanie z zabójcą. Niestety nie mamy zapasowej uprzęży i muszę czekać na naprawę swojej.

Gdy wraca Borzysław, dzielę się z nim moimi przemyśleniami.

  – Czy warto, Sławku, głowę stawiać dla schwytania dracza? Przez to i tak Zelmirze żywota nie wrócisz, zaś swój łacno możesz postradać.

  – Zgoda, lecz nie wiemy co dalej Radowit zamierza? A jeśli ma zamiar wrócić dla dokonania zemsty? Wszak nie tylko o mnie tu chodzi. Odjadę niebawem, ale Wy ze Zbyszkiem zostaniecie. Jeśli więc Radowit nie nad zemstą przemyśliwał będzie, a o dalszej ucieczce w ojczyste strony, poniecham go, aby swej głowy próżno nie narażać. Jednak gdyby zamierzał pozostać, złu w porę trzeba zaradzić. – Tutaj stawiam sprawę udziału Zbyszka w wyprawie.

W pierwszej chwili, aż się żachnął. Ja zaś wykładam swe racje. Gdy kończę, długo milczy, lecz ostatecznie przyznaje mi słuszność.

    Co do Zbyszka, to ani przez chwilę nie wątpi, że wyrazi zgodę. Dla chłopaka coś takiego będzie nie lada gratką. Gościmiła pewnie niezbyt temu będzie rada, lecz wątpi, żeby się otwarcie sprzeciwiła. Jest dostatecznie wstrząśnięta śmiercią Zelmiry i niecnymi postępkami Radowita. I chociażby tylko dla oka sąsiadów uczyni wszystko, by złoczyńcę ująć. Lepiej zaraz pójść do Zbyszka i uprzedzić o czekającej go przygodzie. Musi mieć czas, aby się przygotować do drogi.

 

 

 

D

zień z wolna dobiega kresu, my zaś rytmicznie podskakujemy na grzbiecie Ilvy. Poza nami została już Gostynka oraz Korzeniec i jedynie jeszcze Pszczynka, Małą Wisłą tutaj zwana, sprawi nam wkrótce niejakie kłopoty. Gdyby mi to ktoś powiedział w chwili, gdy z żerzcą opuszczaliśmy jego chatę, by się udać do Zbyszka – uznałbym, że sobie kpi ze mnie. Cóż, widać Przygoda znów ujęła nasze sprawy w swe ręce i tak nimi pokierowała, iż rzeczy z pozoru niemożliwe, gdzieś po drodze zgubiły przedrostek „nie”. Derwan, zdopingowany sowitą zapłatą, tak się przyłożył do roboty, że wczesnym popołudniem ukończył wszystko i w dodatku sam przyniósł uprząż do zajazdu. Bardzo mnie to ucieszyło. Podziękowałem za solidną robotę.

Zbyszkowi nie musiałem powtarzać mej propozycji. Tylko mu się oczy zaświeciły. Przekonanie Gościmiły wziął na siebie Borzysław i rzecz pomyślnie załatwił. Przed wyjazdem pytam jeszcze Zbyszka czy dobrze sobie radzi z łukiem?

Potwierdza. Aby nie być gołosłownym przynosi łuk wraz z kołczanem i wziąwszy na cel spory sęk w odległej może o pięćdziesiąt kroków lipie, śle w niego trzy strzały.

  – Nieźle!

Przed wyjazdem daję mu długi nóż z Radowitowego tobołu. Przyczepia go niezwłocznie u pasa. Na drogę zabieramy jedynie trochę żywności i swoje derki oraz do połowy już opróżniony worek obroku. Na nim to obecnie siedzi Zbyszko. W trakcie przeprawy przez rzeki siada przede mną, gdyż „na barana” biorę znów Niuka, chcąc mu oszczędzić zbędnych kąpieli. Chłopaka bardzo bawi ta sztuczka. Nigdy by mu do głowy nie przyszło brać psa na grzbiet i tak jechać na koniu.

Wreszcie pokonujemy Pszczynkę i teraz już jedziemy bardzo uważnie, czujnie patrząc wokoło.

 – Oj, wcale by mi się nie widziało spotkanie Radowita, a tym bardziej Włodzisława! Pocieszam się myślą, że wieczorem raczej już nigdzie nie będą wyjeżdżali. Lecz na wszelki wypadek mam kuszę gotową do strzału. Jednak bez przygód osiągamy ścieżkę wiodącą do Czciborowej sadyby. Oddycham z ulgą opuszczając drogę. Byle prędzej zniknąć z traktu!

Ujechawszy parę kroków spoglądam na ziemię i natychmiast ściągam Ilvie wodze:

  – Prr! Stój! – Zeskakuję na ziemię, patrząc na świeże tropy dwu koni biegnące w kierunku Czciborowej polany.

 – Kie licho? Czyżby Witomir z Borzysławem? – Muszę to dyskretnie sprawdzić, by przypadkiem nie wpakować się w jakąś kabałę.

Zbyszko z Ilvą wędrują w bór na bezpieczną odległość od ścieżki. Tam poczeka na wynik zwiadu, zaś ja z Niukiem pomykam w stronę polany. Zajdę zagrodę od tyłu i popatrzę, kto też w niej gospodarzy?

I oto już przede mną otwarta przestrzeń polany oświetlona ostatnimi blaskami gasnącego słońca. Przemykam skrajem boru na tyły zagrody i ostrożnie podchodzę do płotu. Szparę pomiędzy żerdziami zaglądam do środka. Przed stajenką stoją dwa konie. Na jednym juki i wypchany worek za siodłem. Słyszę męskie głosy, lecz nikogo nie widzę, gdyż zasłania ich chata. Wobec tego zmieniam miejsce i po chwili znów zaglądam do środka.

Przed chatą dwu mężów. Niestety nie są to Gile. Po rudawym kubraku w mig rozpoznaję Radowita. Zresztą niebawem zwraca się ku mnie twarzą i wtedy już nie mam żadnych wątpliwości. Drugiego nie znam. Ma u pasa długi nóż i zgrabny topór. Łuku nie dostrzegam. Radowit zdejmuje wór z końskiego grzbietu, a następnie siodło z jukami. Otwarłszy drzwi do stajenki, wprowadza konia do środka. Drugi wierzchowiec pozostaje nadal osiodłany i nikt się nie kwapi wprowadzić go w ślad za pierwszym. Widocznie jego właściciel ma zamiar przed nocą odjechać.

Podchodzą do drzwi chaty i zwyczajnie je forsują, by się dostać do środka. Radowit ujmuje siodło z jukami, a jego towarzysz wór i wnoszą do izby.

  – Aha, niedawny lędziński gospodzki zamyśla przenocować u Czcibora, chociaż ten zapewne nic o tym nie wie. Skąd wiedział o chacie i to w dodatku, że obecnie jest pusta? Nic innego, tylko ten drugi musi mieszkać w Gilowie. Pewnie przyprowadził kumpla na polanę pod nieobecność Czcibora. Miejsce ustronne i bez obawy może sobie tutaj posiedzieć. Niech to szlag! Przecież Czciborowa zagroda miała być dla mnie bezpiecznym schronieniem. Co robić? Słońce już zaszło i mrok wkrótce ogarnie ziemię. Najlepiej, żeby Zbyszko pojechał do Gilowa. Może tam zjechać bez obawy i przenocować u Witomira. Przynajmniej Ilva na noc  znajdzie bezpieczne schronienie. Ja tymczasem zostanę na miejscu i popróbuję cokolwiek podglądnąć i podsłuchać. A nuż się dowiem czegoś ciekawego? Najwyżej noc spędzę pod „znajomą lipą” na skraju polany. Poproszę tylko Zbyszka, by mi zostawił derkę. Przecież noce są chłodne. Okryty dwoma nie zmarznę.

Czynię odwrót i po pewnym czasie odnajduję Zbyszka. Przekazuję co zastałem w zagrodzie i wysyłam w dalszą drogę.

  – Powiedz wszystko Witomirowi, a i to, co ostatnimi czasy zaszło na świętej górce. Tylko o Jusufowym srebrze ani mru, mru!

Na odjezdnym zostawia mi swą derkę i cały zapas żywności.

  – No, to bywaj Zbyszku! Pozdrów Czcibora i Witomira oraz pozostałych domowników. Zaś jutro będę cię czekał w obozie draczy przy toplawisku, albo – jeśli bym musiał dalej umykać – w starym obozie łapaczy za Małą Wisłą. Niechaj cię tam młody Borzysław przyprowadzi. – Odjeżdża spiesznie, by jeszcze przed nocą stanąć w gródku, ja zaś z wilczyskiem wracam na polanę. Rozglądam się pilnie, czy też aby towarzysz Radowita już nie wraca? Ale nie. Na ścieżce nikogo nie widać.

Zachodzę na stare miejsce i znów spoglądam przez szparę. Obydwaj siedzą na kłodzie przed domem. W ręku trzymają kubki, a u stóp stoi zupełnie słuszny dzban. Czyżby Radowit zdołał go zabrać z piwniczki? Raczej wątpię, aby wtedy myślał o pełnym dzbanie. Najpewniej to już gilowski nabytek.

Przepijają do siebie. Radowit na chwilę niknie w izbie, a gdy się ponownie pojawia, niesie duży kawał pieczeni. W ruch idą noże, a następnie szczęki. Oni jedzą, zaś nam ślinka cieknie. Zbyszkowy ojczym dolewa do kubków i popijają.

Pies zaczyna się niecierpliwie wiercić. Ponownie nakazuję mu spokój. Aby go czymś zająć, wyjmuję ze sakwy jedzenie i daję po kawałku. Mając pełen brzuch, będzie mniej skory przesadzić płot, by porwać pieczeń na zimno leżącą na kłodzie. Przy tej okazji i sam także coś przegryzam.

Niestety z obecnego miejsca niewiele mogę dosłyszeć z ich gadki, chociaż wiodą ożywiony dyskurs. Postanawiam przeskoczyć płot i podejść bliżej, gdy się tylko dostatecznie ściemni. Może wtedy wejdą do izby i łatwiej mi przyjdzie podsłuchiwanie?

Zmrok szybko zapada i na ciemnym niebie zapalają się pierwsze gwiazdy. Draby wciąż siedzą na kłodzie, zaś ich rozmowa jest zdecydowanie głośniejsza. Pozwala mi to więcej zrozumieć. Wspominają stare dzieje, śmiejąc się co chwilę. Musi im się już dobrze kopcić z czupryn. W dzbanie pewnie jest mocniejszy od piwa trunek. Zresztą czort wie, ile tego już zdążyli dotychczas wyżłopać? Tak mi się widzi, iż najpewniej zaczęli jeszcze w Gilowie. Jest mi to jak najbardziej na rękę. Im bardziej pijani – tym lepiej. Będę sobie mógł śmielej poczynać. W razie czego dam przecież rady dwu pijakom, a i Niuk mnie wesprze w potrzebie.

Przeskakujemy ogrodzenie na tyłach obejścia i podkradamy do chaty. Dla pewności trzymam psa za obrożę. Nie tracąc próżno czasu, włazimy natychmiast na stryszek. Leżąc wygodnie na sianie, mogę słuchać ile dusza zapragnie. Teraz już z rozmowy nie umknie mi żadne słowo. A jest o czym posłuchać. Z bezładnej gadaniny poznaję dobry kawał ich życiorysów. To zwyczajni zbóje! Owszem, brali udział w kupieckich wyprawach jako członkowie zbrojnej straży, jednak szybko uznali, iż korzystniej kupców grabić, niż ryzykując głowy, osłaniać ich za nędzną zapłatę. Jednakże czynili to sprytnie, najmując się wpierw do ochrony i wędrując wraz z kupcami nawet w dalekie kraje. Poznawszy dobrze bogactwo swych chlebodawców i pozyskawszy ich zaufanie, rabowali na koniec w drodze powrotnej. Teraz wspominają te piękne czasy, zaśmiewając się z naiwności obrabowanych. Czekam niecierpliwie czy nie padną słowa o Jusufie i mauretańskich kupcach. Niestety z tym muszę cokolwiek poczekać. Okazuje się, że była to ich ostatnia udana akcja. Udana, lecz nie do końca. Jakiś Łapka ze swymi ludźmi, z którym pozostawali w zmowie, przechytrzył ich i po udanym wyrżnięciu kupców, nie tylko, że nie podzielił łupów zgodnie z umową, ale jeszcze zdrowo poszczerbił swych niedawnych sprzymierzeńców.

  – To przez te przeklęte Jusufowe srebro, którego nie było – dowodzi kompan Radowita. Ten zaś uparcie twierdzi, że było i pijackie przekonywania się nawzajem trwają dłuższą chwilę. Godzimir – towarzysz Radowita, daje się ostatecznie przekonać. Dłuższy czas trwa dyskusja, co z workiem srebra Jusuf uczynił przed śmiercią? Pomysłów mają ze sto, ale żaden nawet o krok nie zbliża do celu.

  – A wszytko bez przeklętą Łapkę – wybucha Radowit. – Bez łakomość[1] i bezumność[2] zwolił kupcom umknąć na wzgórek! Przeczże[3] gmerali we wozach, miast pierwej kupce utłuc? Byłoby srebro, a tak przepadło! Przeklęty Łapka!

  – Wszelako nieskorzej[4] przez pczoły pokąsan był – dorzuca Godzimir i zaśmiewają się chyba do łez nad przykrą przygodą zdradzieckiego sprzymierzeńca. Jeszcze jakiś czas ględzą o tych rozeźlonych pszczołach, które zwycięsko zakończyły bój na wzgórzu. Kupcy legli, lecz i dracze musieli dać nogę, zostawiając plac boju rozeźlonym owadom. Wprawdzie później wrócili, by obszukać zabitych, niestety spodziewanego srebra nie znaleźli. Rozeźleni, ulżyli sobie na Radowicie i jego kompanie, którym jedynie szybka ucieczka uratowała życie. Tutaj znów ciskają ciężkie gromy na głowę Łapki i jego kompanów. Zaś mnie zaczyna coś świtać w głowie i chyba już wiem, gdzie Jusuf ukrył skarb. W połączeniu z jedynym zdaniem Zelmiry na ten temat, wszystko się pięknie wiąże w jedno. Tylko, gdzie miał miejsce napad? Jeżeli mi się nadarzy okazja, popytam Witomira o szlaki do Kraju Wiślan i przeprawy na nich.

Nadal się przysłuchuję coraz bardziej pijackiemu bełkotowi. Z gadki mogę wnosić, że jeśli Radowit jeszcze się jakoś trzyma, to Godzimir ma najwyraźniej dosyć. Powtarza po kilkakroć te same kwestie, przerywa w pół słowa, jak gdyby na chwilę tracił świadomość. Ostatecznie słyszę odgłosy gwałtownych torsji, a potem Godzimir drżącym głosem oznajmia, iż ma dosyć i wraca do Gilowa. Radowit troskliwie pyta czy da radę dojechać do gródka. Może by przespał na miejscu? Cóż, kiedy Godzimir z pijackim uporem obstaje przy powrocie do Gilowa. Po chwili słyszę niepewne kroki, jakieś mamrotanie i niebawem rusza koń. Wyglądam z włazu, aby popatrzeć na odjazd Radowitowego kompana. I chociaż jest ciemno, to przecież nie na tyle, abym nie potrafił odróżnić na tle ogrodzenia i rozwartej furty, kolebiącej się we wszystkie strony sylwetki jeźdźca.

  – Będzie mógł mówić o dużym szczęściu, jeśli drogą nie skręci karku. Ale to już wyłącznie jego zmartwienie!

Przez moment zastanawiam się, czy by przypadkiem nie opuścić stryszku? I tak niczego więcej już się nie dowiem – chyba, żeby Radowit dalej gadał sam do siebie. W to jednak wątpię. Z drugiej zaś strony, dokąd mam pójść? Na sianku przytulniej niż w borze. Pijany Radowit i tak pewnie zaraz legnie, aby przespać do rana, a może i nawet do południa. Mogę więc troszkę podrzemać i dopiero wczesnym rankiem zmienić miejsce pobytu.

  – A gdyby tak nocą dobrać mu się do juków? Zaś jeszcze lepiej, schować je gdzieś w borze. A to się zdziwi! –  Pomysł wydaje się być przedni. Już w wyobraźni widzę jego głupią minę, a do tego jeszcze ten kac. – Ale mu wywinę kawał! Żeby mi się tak jeszcze udało zabrać jego broń. To byłby szczyt! Poczekam aż zaśnie, zaś potem do dzieła. Mógłbym przy tym popróbować go związać, lecz takie działanie nie wydaje mi się zbyt bezpieczne. Nie, lepiej z tego zrezygnować. Obiecałem wszak Borzysławowi nie ryzykować daremnie. Sprzątnięcie juków i ewentualnie broni zupełnie wystarczy.

Czekam więc z niecierpliwością na odpowiednią chwilę, by przystąpić do dzieła. Jednak Radowit, jak na złość, tłucze się po izbie niczym przysłowiowy Marek po piekle i marudzi z ułożeniem swej zacnej osoby do snu. Ostatecznie spoczął na Czciborowym posłaniu. Słyszę jak się przewraca z boku na bok. Coś mamrocze pod nosem i wkrótce znów słychać kroki na dole, a po chwili lekki skrzyp drzwi oznajmia, że wyszedł z chaty.

  – Gdzież to go znów niesie? – Mam zamiar podpełznąć do włazu, żeby rzucić okiem na zewnątrz, lecz zatrzymuję się w pół ruchu, słysząc posapywanie draba lezącego ku nam po drabinie! Drętwieję na moment, ale natychmiast czynię ruch do tyłu i w bok od włazu. Łapię Niuka, najwyraźniej zdradzającego chęć bliższego zapoznania się z nieproszonym gościem. Nakazuję mu szeptem spokój. Drugą ręką, w miarę bezszelestnie, wyjmuję z pochwy „syrenkę”. Nieprzydatna kusza spoczywa pod ścianą obok włazu.

  – Czegóż on tu szuka?! A bodaj spadł! – Niestety moje pobożne życzenie nie zostaje spełnione. Po chwili zasłania sobą cały właz i już jest na stryszku.

  – Dźgnąć go natychmiast, czy też z tym jeszcze poczekać?

Na szczęście nie wchodzi głębiej. Maca rękoma po sianie. Mamrocząc coś pod nosem, zgarnia całe naręcze i wyrzuca na zewnątrz. Zaraz potem zagarnia następne. Tym razem niestety wybiera także je spod Niuka!

Głęboką nocną ciszę, której przecież nie zakłócał lekki szelest zgarnianego siana, brutalnie przerywa warczenie rozeźlonego wilczyska. I nic przeciwko temu nie mogę zaradzić.

  – O Boże, znów się zaraz zacznie! – Ostrze „syrenki” odgradza mnie od draba, stojąc na straży dostępu do mnie. Celuje swym końcem wprost w niego. Wystarczy jeden ruch w mym kierunku, a natychmiast zrobię z niej użytek.

  – Kto tu – słyszę ochrypły głos. I w tej samej chwili, sam nie wiem dlaczego, gdyż do namysłu po prostu brakło mi czasu, słyszę swój głos – tyle, że o oktawę niższy:

  – Pójdź Radowicie! To ja, Czart, czekam ciebie. Pójdź, już czas!

Nigdy bym nie przypuścił, jak wielka może się okazać moc słowa. No, może nie samego, gdyż w tym wypadku towarzyszy mu blask rozeźlonych wilczych ślepiów. Efekt jest taki, że w następnym momencie przestrzeń włazu znów jest czysta i w jego kwadracie widzę ciemny granat nieba podziurawiony srebrzystymi punkcikami gwiazd, zaś z podwórza dochodzą odgłosy panicznej ucieczki. Grzmot zatrzaskiwanej furty brzmi jak wystrzał i niewyraźna biała plama koszuli pędzącego przez polanę wkrótce niknie w borze.

  – W nogi miły bracie! W nogi, nim się zbój opamięta. – „Syrenka” do pochwy, kusza w rękę i błyskawicznie zjeżdżamy po drabinie. Już chcę pędzić do płotu na tyłach zagrody – przecież pod lipą na skraju boru zostawiłem derki, gdy wpada mi do głowy świetny pomysł:

  – Koń! Zwinę mu wierzchowca! – W paru susach dopadam stajenki, otwieram drzwi i przyświecam zapalniczką. Szczęściem szkapa ma założoną uzdę z wodzami. Odzywam się łagodnie do zwierzaka, poklepuję lekko po pysku i ująwszy wodze, wyprowadzam ze stajni, zamykając za sobą drzwi.

  – Teraz szybko do furty! Nie ma czasu na siodłanie. W międzyczasie Radowit już mógł ochłonąć, zaś ja nie mam najmniejszej ochoty się z nim spotykać.

    Biegniemy do lasu na tyłach zagrody i wkrótce jesteśmy pod lipą. Podnoszę derki z ziemi, zarzucam na koński grzbiet i jednym susem ląduję na derkach. Zupełnie fajnie się siedzi, lecz nie ma w co nóg włożyć. Tymczasem ochłonąłem na tyle, by uznać, iż mimo wszystko lepiej byłoby siedzieć w siodle. Derki drogą wnet zjadą z końskiego grzbietu, a ja wraz z nimi. Niezbyt mi się widzi jazda na oklep i perspektywa niechybnego upadku, i to być może w najmniej pożądanym momencie.

  – Czy nie lepiej wrócić do chaty po siodło? Uwinę się szybko! W razie czego zawsze zdążę prysnąć przez płot.

Nie tracąc próżno czasu zeskakuję na ziemię, przywiązuję konia do drzewa i kładę kuszę na ziemi. Jedynie by mi wadziła. Podbiegam do ogrodzenia i hyc na drugą stronę. Jak zwykle wyprzedza mnie Niuk. Nasłuchuję, rozglądając się dookoła. Wygląda na to, że dotychczas uciekinier jeszcze nie wrócił. Furta przymknięta tak, jak ją zostawiłem. Podchodzę do chaty, jedną ręką przytrzymując wilczysko, zaś w drugiej dzierżąc gotową do akcji „syrenkę”. Ostrożnie wyglądam zza węgła. Drzwi do izby otwarte, a na ziemi wciąż leży zrzucone siano. W trzech susach jestem w izbie. Na palenisku żarzą się resztki grubej szczapy. Bez chwili zwłoki zapalam łojowy kaganek i w jego nikłym blasku odnajduję siodło z jukami oraz wór. Na grzebanie w Radowitowym dobytku nie mam czasu. Odpinam juki i biorę siodło na plecy. Zdmuchnąwszy kaganek, ostrożnie wystawiam głowę za drzwi. Droga wolna. Krótki bieg na tyły zagrody. Zarzuciwszy siodło na ogrodzeniu, hyc na drugą stronę. Zdejmuję je i teraz, już się zbytnio nie spiesząc, podchodzę do lipy. Spokojnie siodłam konia, przypinając za siodłem zrolowane derki.

  – Gotowe! Można ruszać. Tylko czy aby nie natknę się na powracającego Radowita? – Na wszelki wypadek szykuję kuszę do strzału, a następnie objeżdżam wolno polanę skrajem boru, kierując się na ścieżkę wiodącą w stronę traktu. Przy tym mało co oczu nie wypatrzę za białą koszulą draba.

  – Lecz czy po tak silnym przeżyciu będzie zaraz taki skory wracać do chaty? I to jeszcze nocą? Ja bym chyba nie wrócił, przynajmniej do rana. A i za dnia, także z duszą na ramieniu. Zgoda, lecz on wcale nie musi reagować tak jak ja. Prawda, ale to właśnie on jest dużo bardziej podatny na różne cuda – nie widy i rzeczy z kręgów nadprzyrodzonych. Sądzę więc, iż jednak tym razem ominie mnie wątpliwa przyjemność spotkania jego zacnej osoby. A chociażby i nawet drogą się napatoczył, przemknę obok nim pokapuje w czym rzecz. Przecież mnie dostrzeże później niż ja jego. Ja nie paraduję w białej koszuli. – Podniesiony tym na duchu, poczynam sobie śmielej. Zdejmuję bełt, zwalniając cięciwę kuszy, po czym  broń przewieszam przez plecy. Jedynie by mi zawadzała w kierowaniu koniem. Zaś w nagłej potrzebie bardziej przydatną będzie „syrenka”. Mocniej ujmuję wodze, ruszając ścieżką w kierunku traktu. Wytrzeszczam oczy, aby cokolwiek dostrzec w mroku i nie przyuważyć[5] przypadkiem łbem w jakąś gałąź. Do tego jeszcze dochodzi wypatrywanie białej plamy Radowitowej koszuli. Szczęściem nic podobnego przede mną nie majaczy. Ostatecznie osiągam trakt. Odetchnąwszy z ulgą, kieruję konia w stronę brodu na Pszczynce. Postanowiłem bowiem resztę nocy spędzić w byłym obozie łapaczy. Mam nadzieję, że szałasy jeszcze stoją? Któż by zresztą je miał rozwalać i po co? Jest wprawdzie jeszcze i mogiła tragicznie zmarłych Medzamirowych wojów, ale cóż mi mogą uczynić nieszczęśnicy spoczywający pod słuszną warstwą ziemi?

Pokonuję bród z Niukiem na plecach, a później, przy nikłym blasku gwiazd, odszukuję steczkę wiodącą do obozu.

Dlaczego właśnie wybrałem obóz łapaczy? Ano, można do niego bez trudu dojechać konno. Do obozu draczy nad toplawiskiem trudno byłoby nocą nawet tylko doprowadzić konia, a co dopiero mówić o jeździe. Przy tym po trochu liczyłem na jako taki dach nad głową i zgromadzony zapas gałęzi na ognisko. Wystarczy przecież w tym celu rozebrać któryś z szałasów.

Mijam znajomy buk z czatowniczą platforemką i niebawem staję na miejscu. Zeskakuję z konia i przywiązuję do drzewa w pobliżu Wyszomirowego szałasu. Niuk myszkuje po opustoszałym obozie, zaglądając do szałasów. Wyjmuję z pochwy „syrenkę” i przystępuję do robót rozbiórkowych. W niedługim czasie mam już spory stos drewna na opał. Drobię suche gałązki jedliny, układając z nich mały stosik, który zaraz podpalam. Gdy bucha jasnym płomieniem, okładam go grubszymi patykami, a na koniec już grubymi gałęziami. Ognisko płonie, oświetlając ruchomymi blaskami najbliższą okolicę. Odpalam żywiczną szczapkę, by zaglądnąć do Wyszomirowego szałasu. Po chwili namysłu wywalam z niego całą zeschłą ściółkę. I właśnie wtedy coś zadźwięczało, uderzając o korzeń. Ponownie ujmuję łuczywo i przyświecając sobie, pochylam się ku ziemi, wypatrując co to być mogło? Po chwili odnajduję żelazny klucz. Zdążył w jednym miejscu lekko przyrdzewieć.

  – Do czego też może być? Do domu Wyszomira? A może do jego piwnicy? Zresztą to wcale nie takie ważne w tej chwili. Mam klucz, niestety brak do niego zamka i drzwi. Pewnie jednak się nie wybiorę w dziedziny kniazia Medzamira, żeby je znaleźć. – Już zamierzam cisnąć kluczem w bór, lecz w ostatnim momencie robi mi się go żal.

  – Po cóż klucz wyrzucać? – Chowam znalezisko w kieszeni, postanawiając nazajutrz uwiązać go na sznurku, by się przypadkiem ponownie nie zgubił. Może to los posyła mi zaproszenie do następnej przygody?

Przed snem pętam przednie nogi wierzchowca. Na wszelki wypadek wolę się zabezpieczyć. A nuż bydlę nagle poczuje nieprzepartą chęć na samotny spacer? Zaś ze spętanymi nogami nijak mu spacerować!

Naciąwszy spore naręcze świeżej jedliny, moszczę w szałasie wygodne leże. Przy ognisku spożywamy resztki zabranych ze świętej górki wiktuałów i dołożywszy na koniec w ogień kilka grubych konarów, wpełzam z wilczyskiem do szałasu, lokując się na wonnym i sprężystym posłaniu. Potem, już owinięty w dwie derki, leżę nieruchomo, spoglądając spod przymkniętych powiek w tańczące płomienie ogniska. Zrazu nie mogę zasnąć, jeszcze raz przeżywając ostatnie wydarzenia. W końcu jednak zasypiam, sam nie wiedząc kiedy.

Noc mamy spokojną i nic nie zakłóca naszego snu. O świcie zrywam się zziębnięty z posłania. Dosyć długo rozdmuchuję nikłe resztki żaru przygasłego ogniska. Gdy w końcu bucha płomieniem, dokładam ostatki zapasu suchego drewna i zabieram się za rozbiórkę następnego szałasu. Czymś muszę podsycać ogień do czasu przybycia mego towarzysza, zaś raczej wątpię, żeby mnie rychło odnalazł. I mam rację. Jesienne słońce stoi już ponad borem, gdy Niuk nastawia „radary”. Na wszelki wypadek szykuję kuszę do strzału, kucając za szałasem. Z napiętą uwagą spozieram w kierunku ścieżki. Niebawem słyszę przytłumione odgłosy stąpania koni i zaraz potem dostrzegam jadącego przodem Witomira, a w ślad za nim młodego Borzysława i Zbyszka. Zdejmuję bełt i zwalniając cięciwę kuszy, wychodzę im na spotkanie. Niuk szczeknął radośnie na powitanie i pobiegł do nich.

Czynię honory domu, witając gości. Niestety kuchnię mamy nieczynną, gdyż resztki zapasów zabranych ze Swarogowej górki już nocą znikły w naszych żołądkach. Witomir śmieje się od ucha do ucha:

  – Luba trafnie przewidziała sytuację i już na odjezdnym wręczyła Borzysławowi spory tłumoczek z wiktuałami. Nie zabrakło nawet czegoś na ząb dla wilczyska, zaś jam nie zapomniał o bukłaczku.

W trakcie posiłku pytam o Godzimira – czy szczęśliwie dotarł do gródka?

  – Koń przyszedł nocą do gospodarstwa, ale jego samego znaleźli dopiero po drodze, smacznie śpiącego przy skraju traktu. Mieli nawet niejakie trudności z dobudzeniem draba. Gdy im się to w końcu powiodło, zziębnięty  okazał duże zdziwienie, że jest na drodze, a nie w Gilowie. I zupełnie nie mógł dojść przyczyny tego dziwnego faktu.

Pytam jeszcze o Radowita.

  – Nie, jego nie spotkali.

Widzę, że mych gości wprost rozpiera, aby zapytać o wydarzenia ostatniej nocy. Żeby ich zatem dłużej nie dręczyć, opowiadam o wszystkim ze szczegółami. Początkowo nie bardzo pojmują mą zagrywkę z Lucyferem i dopiero, gdy wyjaśniam w czym rzecz, parskają śmiechem. Witomirowi aż łzy ciekną z oczu. Wykorzystuję to, by odskoczyć na skraj obozu, gdzie w żerdziowej zagródce po koniach łapaczy zostawiłem Radowitowego wierzchowca. Chcę zrobić Zbyszkowi niespodziankę. I mi się to nad podziw udaje. Gdy ponownie staję przy ognisku, wiodąc za sobą osiodłanego konia, Zbyszko rozdziawia ze zdziwienia gębę, zaś domyślny Witomir aż rechocze z uciechy.

  – A to Radowit ma pecha! Nie dosyć, że noc spędził błąkając się w borze, to jeszcze stracił wierzchowca!  – Zaś Zbyszko wprost nie może uwierzyć, że odtąd ma własnego konia.

Wypytuję jeszcze Gilów o pobyt Radowita w gródku i jego ewentualne dalsze zamiary, ale dowiaduję się niewiele więcej ponad to, co już wiem. Radowit bowiem nawet nie wspomniał Włodzisławowi o swej rozpaczliwej sytuacji, udając zwyczajne odwiedziny z okazji podróży. Dlatego Witomira zaskoczyła wieczorna wizyta Zbyszka, a jeszcze bardziej przekazane wieści. Dowiedziawszy się o bezceremonialnym zajęciu ojcowskiej sadyby, zawrzał gniewem i niewiele brakowało, aby jeszcze nocą ruszył przegnać intruza. Jednak rozsądny Czcibor uprosił syna, by dał sobie z tym spokój – przynajmniej do czasu.

 – Gdyby mi zależało na przegnaniu Radowita, niechybnie bym rzekł o tym Zbyszkowi. Jeśli nie powiedziałem, trzeba zostawić go w spokoju, chociażby tylko do rana. I nazajutrz także lepiej wpierw ze mną pogadać, żeby przypadkiem nie palnąć jakiegoś głupstwa.

Podziwiam rozsądek Czcibora. Nie ma co, ma facet łeb nie od parady! Opowiadam jeszcze o Radowicie, pomijając sprawę Jusufowego srebra. Przy okazji chytrze zagaduję Witomira, gdzie by też być mogło miejsce ostatniego boju kupców? Chyba niezbyt daleko, skoro raniony Radowit przebył w ciągu dnia drogę do gródka nad Mleczną.

 Witomir przytakuje – tak, zna to miejsce. Był tam kilkakrotnie z Włodzisławem. Z Gilowa łatwo dotrzeć szlakiem wiodącym do Kraju Wiślan. A i droga biegnąca od strony świętej górki, tam się właśnie łączy z drogą od Gilowa, aczkolwiek bardziej uczęszczany jest trakt przez gilowską przeprawę, który jest dużo wygodniejszy. Jadąc zaś od gródka nad Mleczną, trzeba wpierw się przeprawić przez Wisłę niezbyt bezpiecznym brodem, z braku przewozu niedostępnym przy wyższych stanach wody w rzece.

  – No, to jestem w domu! Miałem rację z Oświęcimiem! I niechaj mnie kaczka kopnie, jeżeli nie znajdę świepioty[6] na zamkowym wzgórzu, chociażbym miał obejrzeć i obmacać każde drzewo! Ale z tym to się musimy pospieszyć, aby nas przypadkiem Radowit nie ubiegł. Wprawdzie nie wie, gdzie ukryto srebro, lecz przed ostatecznym opuszczeniem tych stron, zapewne nie omieszka jeszcze raz popróbować szczęścia. Mnie zaś by się wcale nie uśmiechało ponowne spotkanie z drabem.

Ustalam jeszcze z Gilami, że za Radowita zabiorą się zaraz po naszym odjeździe – wracamy bowiem na świętą górkę. Teraz już są świadomi jaki z niego ptaszek, niestety trudno przewidzieć, co z nim pocznie Włodzisław? Może go wydać lędzinianom, ale i też puścić wolnym. Gdyby miał stąd odejść wolno, w żadnym wypadku nie można dopuścić, aby odjechał konno, chociażby za konia płacił srebrem. Niechaj do Plessa podąża na własnych nogach. I Witomir przyrzeka tego osobiście dopilnować.

Na odjezdnym proszę o przekazanie pozdrowień Czciborowi i Bognie, zaś specjalnie pani Lubie, z podziękowaniem za żywność. Obiecuję ponowne odwiedziny na wiosnę. I tak już za długo tutaj bawię, gdy tymczasem w Unisławowym Źrebie czeka jeszcze moc roboty przed zimą.

Żegnamy się serdecznie. Witomir z Borzysławem obiecują przy sposobnym czasie odwiedzić nas nad Kłodnicą. Jeszcze tam nie byli, są zatem ciekawi naszych stron. Tajnym szlakiem to przecież wcale nie tak daleko.

Zgasiwszy ognisko opuszczamy obóz i po chwili jeszcze raz się żegnamy na rozdrożu opodal brodu. Obieramy kurs na północny wschód. Wprawdzie nad Sołę dużo prędzej i wygodniej byłoby dojechać drogą przez Gilów, jednakże ta jest niestety dla mnie zamknięta. A w dodatku po co Gile mają wiedzieć, że nie jedziemy na Swarogową górkę? Postanowiłem bowiem jeszcze dzisiaj stanąć przy przeprawie przez Sołę, u stóp przyszłego zamkowego wzgórka w Oświęcimiu. Nie chcę z tym zwlekać. Przynajmniej jestem pewien, że dzisiaj Radowit będzie bardzo zajęty i raczej nie wyruszy w dalszą drogę, by nam wadzić w poszukiwaniach. A chociażby i nawet ruszył, to na piechotę i w przeciwnym kierunku. Potem, gdy już się zaopatrzy w konia, my dawno wrócimy do Borzysława. I wtedy niechaj sobie jeździ dokąd chce, byle nie stawał na mej drodze.

Wracamy wpierw na bieruńską polanę, by dopiero stamtąd odbić w kierunku wiślańskich dziedzin. Do południa pozostało jeszcze troszkę czasu, mam więc nadzieję gładko dojechać na miejsce i pomyszkować na wzgórku, aczkolwiek z powrotem na świętą górkę najprawdopodobniej przyjdzie nam się już trudniej wyrobić. To nie lato i zmierzch zapada dużo wcześniej. Zapewne wypadnie stanąć gdzieś biwakiem albo i powrotną drogę odbyć nocą. Lecz tym będziemy się później martwili. Wpierw trzeba wiedzieć, ile czasu zajmie droga nad Sołę? Konie mamy wypoczęte i nakarmione, więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby popuściwszy im wodzów, ruszyć z kopyta na spotkanie nowej przygody.


 

[1]        bez łakomość – przez chciwość.

[2]        bezumność – głupota.

[3]        przeczże – dlaczego.

[4]        nieskorzej – później.

[5]        przyuważyć – uderzyć.

[6]        świepiota – dziupla zasiedlona przez rój pszczół.

Skip to content