ODCINEK 5

Większość dnia mamy już za sobą, gdy wreszcie stajemy nad brzegami Soły. Koryto rzeki jest wprawdzie szerokie, lecz woda płynie właściwie tylko jego środkiem – zaś tutaj, gdzie bród, rozdziela się na kilka dosyć płytkich strumieni, dlatego przebycie rzeki nie przedstawia trudności. Za rzeką teren się wznosi, tworząc wysoki brzeg. Bliżej wody, jak bastion, tkwi zalesiona kępa. Wygląda to obecnie zupełnie odmiennie niż zapamiętałem. No cóż, bezceremonialnie gospodarująca ludzka ręka jeszcze nie zdążyła niczego ruszyć.

Poza niewielką otwartą przestrzenią szerokiego koryta rzeki resztę terenu pokrywa wysokopienny mieszany bór, skutecznie ograniczający dalszą perspektywę. Tak mi się widzi, że gdy wezbrana rzeka podnosi swój stan, przebycie jej staje się problematyczne albo i w ogóle niemożliwe. Stąd już niezbyt daleko do jej ujścia, zaś równoczesny wysoki stan wody w Wiśle wywołuje sporą cofkę, blokując skutecznie swobodny odpływ. Wtedy chyba wszystko dookoła pogrąża się pod wodą i jedynie kępa – późniejsza zamkowa górka – sterczy jak samotna wyspa, oblana zewsząd burymi nurtami Soły. Na szczęście ostatnimi czasy nie było większych lub długotrwałych opadów i przebycie rzeki obywa się nawet bez zmoczenia nóg.

Spoglądam na przyszłą zamkową górkę i tak mi się wydaje, że już chyba wkrótce stanie tam gródek strzegący przeprawy, ale i też czerpiący z niej spore korzyści. Przecież to miejsce wprost wymarzone. Dziwne, że nikt dotąd nie zwrócił na nie uwagi. Gdybym miał ochotę, mógłbym tym kimś zostać. Ale jakoś nie widzę się w roli założyciela grodu i strażnika przeprawy. Zresztą musiałbym zapewne staczać nieustanne boje z amatorami tak łakomego kąska. Zawsze to lepiej zdobyć już coś gotowego, niźli się trudzić z budową gródka od zera. Pozostawiam więc zaszczyt i tytuł oświęcimskiego pioniera dla kogoś innego, o którym i tak historia zapomni, pogrążając jego imię w pomroce dziejów.

Okrążamy wzgórze, wypatrując odpowiedniego miejsca na chwilowy postój i to takiego, aby nie było widoczne z traktu. W przeciwnym wypadku ewentualnych przejezdnych pewnie by zainteresował widok samotnie stojących koni i jeszcze skusił do zaopiekowania się nimi pod naszą nieobecność. Ostatecznie stajemy na skraju lasu u stóp wzgórza, po przeciwnej niż trakt stronie. Wątpliwe, żeby komuś się prawie chciało tutaj plątać, bo i po co? Przywiązujemy szkapy do drzew. Tak będzie bezpieczniej. Przynajmniej uchroni je to przed głupim pomysłem wyruszenia w dalszą drogę bez nas.

Wracamy na trakt do brodu, by od tej strony zacząć przeszukiwanie kępy. Wolno kroczymy zalesionym stokiem w takim od siebie odstępie, aby nie tracić się nawzajem z oczu. Pilnie ślepimy po drzewach, wypatrując niezbyt wysoko umieszczonej dziupli. Przecież Jusuf nie miał czasu na łażenie z workiem po drzewach! Dziupla musiała być w zasięgu ręki. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że swe srebro ulokował w świepiocie. Przecież właśnie to pszczoły tak rozwścieczyło i spowodowało atak na walczących. Wyobrażam sobie niedobitków kupieckiej wyprawy chroniących się na wzgórzu. U brodu pozostały ich wozy wyładowane wszelkimi dobrami, które chwilowo zatrzymały chciwych draczy, lecz nie na długo. Zabrakło w nich bowiem Jusufowego worka ze srebrem. Rozwścieczeni ruszają za zbiegami. Finał jest znany. Tylko, gdzie się odbył ów ostatni bój?

Spoglądam wokoło. A nuż przetrwały jeszcze jakieś ślady tych dni? I w tym mam rację. Wkrótce odnajduję sczerniałe ludzkie kości. Są nieco rozwleczone, ale nie mam wątpliwości, że kiedyś należały do jednej osoby.

  – No tak! Dracze pozostawili swe ofiary bez pochówku. Zapewne nie mieli czasu i ochoty na tak przyziemne sprawy. A może już po prostu byli prekursorami[1] dokarmiania dzikiej zwierzyny?

Jesteśmy więc na dobrym tropie. Z jeszcze większą uwagą rozglądamy się po okolicy. Niebawem trafiamy na następny szkielet w stanie częściowego nieładu, zaś po chwili – następne. Niuk z zainteresowaniem obwąchuje kości i pewnie by miał ochotę się nimi pobawić.

  – Zostaw, Niuku! Niechaj spoczywają w pokoju.

Zbyszko ma nietęgą minę i tak mi się widzi, iż najchętniej rad by co rychlej zmienić miejsce pobytu, kichając na srebro. Jestem jednak uparty i nieczuły. Pewnie, że mi niezbyt przyjemnie patrzeć na poczerniałe ludzkie szczątki oraz spoglądające na nas pustymi oczodołami i szczerzące zęby czaszki zacnych mauretańskich kupców. Gdybym potrafił, zarecytowałbym odpowiednie sury Koranu, aby ulżyć ich zgnębionym duszyczkom. Niestety nic z tego. Koranu nigdy nawet nie widziałem na oczy, a co dopiero mówić o znajomości tej księgi. Co najwyżej mogę pomodlić się po swojemu i odmawiając „wieczny odpoczynek”, westchnąć do Pana o spokój dla ich dusz.

Wspinamy się coraz wyżej dosyć stromym zboczem. Już niedaleko szczytu odnajdujemy jeszcze szczątki trzech ciał. Leżą bardzo blisko siebie. Czyżby właśnie tutaj miał miejsce tragiczny finał boju? Rozglądam się bacznie dookoła. Dotychczas dosyć gęsty las porastający pagórek, tutaj cokolwiek się przerzedza. Spoglądam po drzewach, szukając dziupli. Może być  jedynie w starym. Wypatruję zatem takich. I tym sposobem dochodzę do wiekowego dębu. Nagle aż mi serce podskakuje z emocji, gdyż w pniu i to niezbyt wysoko, czernieje spory otwór dziupli. Przywołuję Zbyszka. Aby dosięgnąć otworu należy się trochę wspiąć. Wystarczy, by jeden z nas wlazł na plecy drugiego. I w tym momencie przypominam sobie o pszczołach stojących na straży skarbu. Chociaż już obecnie przygotowane do zimy, jednak potrafią być przykre, gdyby je niepokoić. Nie mam najmniejszej ochoty zostać pociętym przez rozeźlone owady. Staję niezdecydowany. Po chwili jednak zwracam uwagę na dosyć świeże i wyraźnie kontrastujące z ciemnym pniem, jasne rysy oraz odłupane szczapki wokół dziupli. Czyżby się ktoś do niej dobierał? Dokładnie oglądam pień. Także świeże rysy na ciemnej korze. Lustrując ziemię pod drzewem, spostrzegam wśród więdnącej trawy i opadłych liści resztki pszczelich plastrów. Teraz już nie mam wątpliwości, że to pewnie łasy na miód niedźwiedź dobrał się do barci pracowitych owadów. Biedne pszczółki! Cała ich robota poszła na marne, zaś rój diabli wzięli!

Biorę Zbyszka na ramiona i już po chwili zapuszcza żurawia w dziuplę. Zgłodniały miś precyzyjnie wybrał wszystkie plastry, nie pozostawiając dla nas chociażby tylko nawet marnego kąska. Dziupla jest głęboka i nie sposób ręką sięgnąć dna. Musimy zatem poszerzyć otwór wlotowy na tyle, żeby szczupły Zbyszko mógł się w niego częściowo wcisnąć. W ruch idą noże i „syrenka”. Przez jakiś czas ciężko pracujemy, lecz ostatecznie otwór jest na tyle szeroki, że mieści Zbyszkowe bary.

Odpoczywamy chwilę przed „ostatecznym szturmem”. Następnie znów biorę swego towarzysza na ramiona i unoszę do góry. Wpycha się w dziuplę niemal po pas. I w pewnej chwili słyszę stłumiony okrzyk. Zbyszko wykonuje gwałtowny ruch – tak, że niewiele, a straciłbym równowagę. Puszczam Zbyszkowe nogi, łapiąc się za pień drzewa, żeby nie rymsnąć na ziemię.

  – Jest, jest! – Słyszę podniecony głos dochodzący z głębi drzewa. Ponownie ujmuję jego nogi, by swobodnie mógł wywlec worek na zewnątrz. Szarpie się z nim przez chwilę, a ja w tym czasie gwałtownie balansuję, nie chcąc wylądować na ziemi. Na koniec wysuwa się z dziupli, a za nim niezbyt wielki, wypchany skórzany worek. Waży pewno parę ładnych kilogramów. Czuję to w plecach! Z ulgą pozbywam się ciężaru, stawiając Zbyszka na ziemi. Rozwiązuję rzemień sznurujący worek. I oto naszym oczom ukazują się krążki dirhemów. Jest ich dużo, znacznie więcej, jak na moje dotychczasowe wyobrażenia o Jusufowym skarbie. Teraz pojmuję wściekłość draczy, gdy się im z łap wymknął taki skarb.

  – Zbyszko! Połowa twoja, połowa moja – dzielę zaraz nasze znalezisko. W następnej chwili dochodzę do wniosku, że wypadało by pochować szczątki poległych kupców. Pewnie, że to niezbyt przyjemne zajęcie, ale przecież Jusuf sowicie nam zapłacił za tę przysługę. Nie wypada zatem zostawiać ich kości rozwleczonych po lesie.

Zbyszkowi nie w smak moja propozycja, ale jakoś go w końcu przekonuję. Taszczymy wpierw worek do naszych wierzchowców. Tam biorę swą derkę i wracamy na nasz poprzedni szlak. Przy pierwszym szkielecie odcinam z derki dwa kawałki materiału i przez nie łapię kości, ażeby je ulokować na rozpostartej derce, po czym taszczymy ów sucho klekoczący ładunek ku następnym szczątkom. Ogółem zebraliśmy siedem czaszek z przynależnymi dodatkami. Nie jestem zbyt biegłym anatomem, dlatego nie mogę zagwarantować, iż wszystkie kośćce są kompletne. Ale myślę sobie, że przecież i tak się jakoś pozbierają do kupy w dniu sądu ostatecznego. Gdzie jednak złożyć nieszczęsnych kupców na wieczny spoczynek? Nie mamy łopaty do wykopania odpowiedniego dołu. Rozglądam się za jakimś wykrotem, lecz jak na złość w najbliższej okolicy niczego podobnego nie ma. Wtedy wpada mi do głowy pomysł, żeby na wspólny grób wykorzystać dziuplę w dębie. Jest dosyć obszerna, więc chyba pomieści cały ładunek wraz z derką. Ciągniemy tobół z kupieckimi szczątkami pod dąb i tam bez zwłoki przystępuję do pogrzebu. Trwa to jakiś czas, gdyż muszę się rozdrabniać. Hurtem nijak ich wrzucić do środka – za mały wlot. Gdy kończę, dziupla jest wypełniona po wierzch tak, że jedna czaszka nawet z niej wygląda na Boży świat. Jeżeli Radowit mimo wszystko tutaj zawita w poszukiwaniu mauretańskiego srebra, pozostawię mu przestrogę do czego prowadzi żądza skarbu. Wyjmuję z kieszeni swego dirhema i wkładam w zęby widocznej czaszki, zaś pod nią wycinam w dębowej korze krzyż.

Chwilę stoimy pod drzewem w milczeniu, podczas której proszę Pana o miłosierdzie dla poległych. Słońce już wkrótce zajdzie za borem, najwyższa pora zbierać się w powrotną drogę. Tutaj za żadne skarby nie zanocuję! Zbiegamy „z górki na pazurki” i wnet jesteśmy przy wierzchowcach. Przez ten czas zdążyły wypocząć, teraz więc możemy je troszkę przegonić.

Worek ze srebrem, zawinięty w zrolowaną Zbyszkową derkę, przytraczam do siodła przed sobą. Wolę mieć skarb cały czas na oku. Potem biorę wilczysko na plecy i niezwłocznie ruszmy w stronę brodu, czujnie patrząc po okolicy. Ale wokoło panuje spokój, zaś na trakcie nikogo nie widać. Wjeżdżamy w nurty rzeki, niebawem lądując na drugim brzegu. Opuszczam Niuka na ziemię. Rzucam ostatnie spojrzenie na przyszły zamkowy wzgórek, po czym zagłębiając się w borze, ruszamy traktem w kierunku niezbyt odległej przeprawy przez Wisłę. Dobrze popędzam Ilvę, aby jeszcze przed zmrokiem zdążyć z forsowaniem niezbyt wygodnego wiślańskiego brodu. I nam się to prawie że udaje. Wyjeżdżamy na nadwiślańskie błonia w szarówce zapadającego zmierzchu. Zeskakuję natychmiast na ziemię, by znów na plecy wziąć moje wilczysko, gdy te raptem czujnie nastawia uszy i wyciąga nos. Nauczony doświadczeniem zawracam konie. Na wszelki wypadek lepiej zawczasu zniknąć z otwartej przestrzeni nadrzecznych łęgów. Zbyszko zostaje z końmi na drodze, ja zaś wracam na skraj boru, trzymając psa za pospiesznie założoną obrożę. Niuk jest najwyraźniej czymś zaaferowany. „Radary” pracują, a wyciągnięty niuch łowi zapachy zza rzeki. I oto w pewnym momencie słyszę jakiś nieokreślony dźwięk. Nastawiam uszu, a nuż się znów powtórzy? Jednakże z następnym, w szarzejącym mroku, dostrzegam jeźdźców wyłaniających się z boru za Wisłą. Niestety nic poza tym nie jestem w stanie rozpoznać – za ciemno i za daleko.

  – Któż podróżuje tak późną porą? – Bardzo mi się to nie podoba. Lepiej znikać z traktu. Wracam biegiem do Zbyszka.

  – Konie w las! – Chłopaka jak gdyby zdmuchnęło z siodła. Łapiemy szkapy za uzdy i ciągniemy w las, najdalej jak tylko możemy. Niestety drzewa rosną gęsto, więc nie jest to znów aż tak daleko, jak bym chciał. Przywiązuję Ilvę wodzami do drzewa i niezwłocznie wracam z psem ku drodze, gdyż bardzo jestem ciekaw jeźdźców nadciągających zza rzeki. Czekamy przytajeni za drzewami. Słychać przytłumione stąpanie koni i niewyraźne odgłosy prowadzonej rozmowy. Szczęściem na trakcie jest nieco jaśniej niż tutaj, pomiędzy drzewami, gdzie już na dobre zagościł mrok. I oto nadciągają oczekiwani. Jest ich sześciu. Przodem jedzie dwu obok siebie, a za nimi reszta. Właśnie ci prowadzący wiodą ze sobą rozmowę – coś o nadchodzącej nocy i czekającej ich przeprawie przez rzekę po ciemku. Popędzają konie, mijając mnie kłusem. Ja zaś trzymam jedną ręką mordę Niuka, a drugą kurczowo zaciskam na obroży, czując bardzo wysoko – coś tak, jakby w gardle – szybko stukające serce, zaś poprzez plecy wędruje mi chyba całkiem spore mrowisko, gdyż w prowadzącej dwójce rozpoznaję  dobrych znajomków: Radowita i Włodzisława, a kawalkadę zamyka ex – zbój Godzimir. Cóż za zacne towarzystwo!

  – Czyżby Radowit domyślił się, kto mu spłatał tak nieprzyjemny kawał? A może dla ratowania własnej skóry wyznał Włodzisławowi wszystko, jak na świętej spowiedzi? Nic więc dziwnego, że gilowski gospodzin przygarnął draba, mając widoki na srebro. Tutaj Witomir chyba był bezsilny i zapewne dobrze się musiał nagłówkować, by przy okazji nie padł na niego nawet cień podejrzenia. Tylko dlaczego nie pojechali traktem od Gilowa? Przecież tamtędy mieli o wiele bliżej! Czyżby zatem udali się w trop za nami? A może Włodzisław chciał mnie wpierw złowić na świętej górce, zaś gdy się przekonał, że nie ma tam czego szukać, wzięli kurs na Oświęcim? I tak coś czuję w kościach, że tam mają nadzieję mnie dopaść. No cóż, setnie się zawiodą, a ich nieprzeparta chęć ujrzenia mojej osoby również tym razem nie zostanie zaspokojona. Pewnie do rana nie podejmą już żadnych działań? Staną nad rzeką i dopiero rankiem rozglądną się po okolicy. Rzecz jasna natychmiast odkryją nasze ślady, których przecież nie zacieraliśmy, nie przewidując tak szybkiego obrotu sprawy. Szkoda! Obecnie już za późno na żale. Gdy odkryją dziuplę w dębie z „niespodzianką”, pewnie ich szlag trafi. O nie, za nic bym nie chciał później wpaść w Włodzisławowe łapy! Najpewniej by mnie żywcem odarł ze skóry.

Wracam do Zbyszka i w trzech słowach informuję o sytuacji:

  – Zwiewajmy stąd tak szybko, jak tylko można!

Na łęgu Niuk ponownie wędruje na me plecy i znów ma okazję popatrzeć na świat z góry, chociaż tym razem wątpię, żeby dużo na tym skorzystał. Zbyt ciemno.

Wiślany bród jest niestety dużo głębszy. Moczę nogi prawie że do kolan. Wprawdzie przezornie uprzednio zdjąłem buty i zawiesiłem na karku, jednak nogawki mam mokre. Trudno, będą musiały wyschnąć na mnie. Trzeba bowiem poniechać jakiejkolwiek myśli o biwaku i za wszelką cenę jeszcze dzisiejszej nocy stanąć w Lędzinach.

Na ciemnym niebie zapalają się pierwsze gwiazdy, a nisko ponad borem wypływa wąski sierp księżyca. Noc zapowiada się zimna. Nic dziwnego. Przecież na świecie mamy już późną jesień, zatem trudno wymagać, żeby noce były ciepłe.

Dłuższy czas jedziemy w milczeniu, potem zaś dzielę się myślą, która mi właśnie przed chwilą wpadła do głowy:

  – I czy nie dobrze zrobiliśmy, Zbyszku, grzebiąc kości nieszczęsnych mauretańskich kupców? Wszak to oni nas ocalili przed Radowitem i Włodzisławem. Zostawiając ich kości w borze nie pogrzebane, wcześniej byśmy wyruszyli w powrotną drogę i Radowit z Gilowianami trafili by nas już daleko za Wisłą. Ale by się cieszyli! Ty byś srebro stracił, a ja bym dał pewnie i gardło. Kupcy nie tylko sowicie opłacili nam swój pochówek, ale i też ustrzegli od złego. Zatem za dobre, Pan dobrem odpłacił i niechaj nikt mi nie gada, że to czysty przypadek!

Potem znów jedziemy w milczeniu poprzez uśpiony bór, popędzając konie, by jak najprędzej stanąć u stóp Swarogowej górki.

Księżyc już stoi wysoko na niebie, gdy osiągamy bieruńską polanę. Mijamy bokiem uśpiony gródek, biorąc kurs na świętą górkę. Tym razem droga nie zabiera zbyt wiele czasu. Stajemy przed zamkniętymi wrotami do zajazdu Gościmiły. Zbyszko chciałby zaraz do domu, lecz ja proponuję wpierw zajrzeć do Borzysława. Pewnie będzie coś wiedział o wizycie Włodzisława, jeżeli ten tutaj był przed wyjazdem po srebro Jusufa.

  – Wasz zajazd ktoś przyjazny Włodzisławowi może mieć na oku. Po cóż ma zaraz wiedzieć, że wróciliśmy razem?

Zbaczamy zatem na dróżkę wiodącej na szczyt. Konie, jak zwykle, zostają na polance w siodle pod szczytem. Zabieram Zbyszkową derkę ze srebrem. Teraz już u celu winniśmy stanąć w parę chwil. Trochę mi żal budzić żerzcę w pośrodku nocy, ale nie mam wyboru. Stukam parę razy w zamknięte drzwi. Ostatecznie dopiero głośne dobijanie stawia Borzysława na nogi.

  – Nie ma co, sen ma twardy jak niedźwiedź!

Opowiadam się, kto to też taki dobija się ordynarnie w pośrodku nocy do drzwi wielebnego. Okienko rozbłyskuje migotliwym blaskiem łuczywa i drzwi stają otworem. Przepraszam za nocne najście, po czym bezzwłocznie przystępuję do sprawy. Pytam o Włodzisława.

  – Ano był wczorajszym popołudniem. Przywiózł pozdrowienia i podziękowania od Czcibora oraz zaproszenie do rychłego odwiedzenia Gilowa. Pono Czciborowe oparzenia poczynają się gnoić. Niepokoi to nie tylko Witomira, ale i samego gilowskiego szefa. – Prawdę powiedziawszy, ta nagła troska Włodzisława o brata cokolwiek Borzysława zdziwiła. Lecz możliwe, że po ostatnim pożarze zaczął go doceniać?

Mnie zaś to się wcale nie widzi. Sądzę, że Włodzisław po prostu chce wyciągnąć stąd Borzysława, aby mu nie przeszkadzał w poszukiwaniach pewnego wrednego junoha z czarnym wilczyskiem. Dobrze wie od Radowita, że jestem gościem żerzcy. No, a teraz, po fiasku wyprawy nad Sołę, będzie mnie tropił z jeszcze większą zaciętością. Już tam prędzej stanie na głowie niż dopuści bym mu zgarnął srebro sprzed nosa.

  – Oj biedny Sławku, twa skóra może się wnet znaleźć w srogich opałach! Lepiej zmykać stąd póki czas. Lecz jeżeli ruszy mym tropem, co wtedy? Może by tak się przytaić parę dni na świętej górce lub gdzieś w okolicy i przeczekać aż Włodzisławowi minie pierwsza złość? Najlepiej zaś tak wszystko urządzić, żeby sądził, że już stąd wyjechałem.

  – Nie dopytywał aby Włodzisław o mnie?

Okazuje się, że nie, jednak tym pytaniem uzmysławiam żerzcy jaki też mógł być prawdziwy cel tej niecodziennej wizyty. Zaczyna intensywnie myśleć i natychmiast przypomina sobie badawcze spojrzenia gilowskiego gospodzina rzucane wokoło. Zaglądnął nawet niby to mimochodem do komory.

  – No, to daję głowę, że i także u was Zbyszku ktoś zaglądał do stajni. Byłoby źle, gdyby tam teraz wróciła moja Ilva. Wnet wieść o tym dotarłaby do Gilowa. Gdzie tu ukryć konia na parę dni? Komu możemy zaufać? – Tutaj Borzysław długo się zastanawia i w końcu dochodzi do wniosku, iż najpewniejszym będzie Derwan. To dobry człowiek i przy tym z nim zaprzyjaźniony, jako że nieraz miał w swej opiece jego chore dzieci, a i żonę Derwanową także onegdaj wyciągnął ze srogiej boleści. Najważniejsze zaś, że ma stajnię przy domu, w której Ilva może znaleźć schronienie. Ale wierzchowca będzie tam można zaprowadzić dopiero o zmroku i to tak, aby nikt z osady tego nie widział.

  – Chyba, żeby to uczynić wczesnym rankiem – dodaje po chwili. – Tak będzie nawet lepiej. –  Wobec tego Borzysław zabierze Ilvę o pierwszych zorzach i pojedzie do Derwana. Wyłuszczy w czym rzecz i ma nadzieję pomyślnie załatwić sprawę. Jednak koń Zbyszka musi czekać na niego, aby zdążył wrócić na codzienne modły o świcie. Ja zaś się przytaję na parę dni u niego. Tutaj, w Swarogowym kręgu będę bezpieczny.

Zatem jedną sprawę mam z głowy. Do świtu już niedaleko, nie ma więc sensu układać się do snu. Zbyszko poziewując zabiera się za szykowanie śniadania, a ja w tym czasie zdaję sprawę z naszej eskapady. Borzysław słucha bez słowa, od czasu do czasu kręcąc głową z niedowierzaniem. Gdy zaś rozwijam Zbyszkową derkę i rozsupłuję worek z dirhemami, łapie się za głowę.

Na koniec mówię o spotkaniu na drodze Włodzisława w zacnej kompanii. Skutek jest natychmiastowy. Żerzca ubiera się do wyjścia. Zanim opuszcza chatę mówi zatroskany, że na razie srebro musimy gdzieś dobrze ukryć. Zbyszko żadną miarą swej części nie może zabrać do domu i komukolwiek z rodziny o nim mówić – chyba, że się go pragnie szybko pozbyć.

 – A Swaróg by nie mógł go przygarnąć, przynajmniej do czasu, w swej świątyni na przechowanie?

Borzysław z przekornym uśmiechem potwierdza skinieniem głowy. Jednak o tym będzie czas mówić później, gdy już wróci.

Wychodzimy w mrok panujący jeszcze na zewnątrz. Odprowadzam mych towarzyszy na skraj polany, po czym wolno wracam z psiskiem do chaty. Jestem zadowolony, że Borzysław załatwia za mnie sprawę przechowania Ilvy. Mam nadzieję, iż po stwierdzeniu w zajeździe braku mego wierzchowca, wiadomość ta znacznie ostudzi tropicielskie zapędy Włodzisława lub przez niego nasłanych ludzi. Pewnie uznają, że faktycznie już stąd wyjechałem i raczej będą mnie chcieli złowić, gdzieś na golęszyckich drogach – tym bardziej, iż wiozę ze sobą cenny ładunek. Tylko czy Radowit powie Gilowianom, kto zgarnął srebro? Mój znak jedynie przez niego może zostać prawidłowo odczytany.

 – Palnąłem głupstwo z tym dirhemem w zębach czaszki i krzyżem. – Teraz żałuję, iż niepotrzebnie pozostawiłem czytelny ślad i swą wizytówkę. Wprawdzie wątpię, żeby Radowit ośmielił się tutaj otwarcie przybyć. Prędzej już – jak złodziej – nocą. Muszę się zatem dobrze strzec. Dałbym wiele za wiadomość czy uświadomi Włodzisława, kto im zwinął srebro sprzed nosa, czy też tę wiadomość zachowa dla siebie. Wolałbym, aby okazał dyskrecję. Może chciwość i żądza srebra na tyle go zaślepią, iż utwierdzi się w przekonaniu, że tylko on ma wciąż szansę posiąść Jusufowe dirhemy? Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko mając oczy i uszy otwarte, poczekać na rozwój wydarzeń. „Zobaczymy jak kij popłynie” – przypominam sobie powiedzonko Taty.

Wypada przy okazji poprosić Zbyszka, by mi załatwił jakąś nową derkę – przypominam sobie już w Borzysławowej chacie, gdy mam zamiar podrzemać na ławie. Ubiegłej nocy mało co spałem i nie powiem, abym nie był zmęczony. Dorzucam drew do ognia i ułożywszy się wygodnie, momentalnie zasypiam. Śpię jednak czujnie i powrót Borzysława budzi mnie natychmiast.

 – Derwan przyjął Ilvę na przechowanie i obiecał dochować tajemnicy. – Na dłuższą pogawędkę zabrakło czasu, gdyż do świtu już niedaleko. Borzysław spieszy witać Swaroga.

  – Nic straconego, pogadamy przy śniadaniu. Mamy czas. Włodzisława lub jego ludzi nie spodziewam się prędzej niźli około południa. Wtedy koniecznie muszę zniknąć z widoku.

Ponownie zasypiam na ławie i tym razem już mnie nie budzi powrót żerzcy. Ten zaś użaliwszy się nade mną nie budzi, pozwalając spać niemal do samego południa. Gdy mną wreszcie potrząsa, zrywam się przestraszony, lecz widok nachylonego nade mną oblicza Borzysława przywraca mi spokój.

  – Uff, jak to dobrze, że to nie żaden Włodzisławowy pachołek – oddycham z ulgą.

Jedząc spóźnione śniadanie rozważamy, gdzie najlepiej schować srebro. Niezbyt rozważnie byłoby trzymać je w chacie. Przypominam żerzcy o Swarogowej kącinie. Niestety nie wiem czy tam można? Nie okaże się to aby świętokradztwem? Przecież kącina nie jest bankiem, żeby w niej składać depozyty. No i najważniejsze: jeżeli już się w niej srebro znajdzie, to czy później, bez obrazy Swaroga, można je stamtąd zabrać? Mnie to wprawdzie jest obojętne, ale przecież nie Borzysławowi. Ostatecznie żerzca rozstrzyga ów „problem teologiczny” po mojej myśli. Jestem zdecydowany odpalić Borzysławowi jakąś część skarbu. Mnie i tak nie potrzeba tyle srebra, a on będzie miał przynajmniej na swe utrzymanie. A że przy okazji może przyozdobi kącinę lub jej otoczenie – bynajmniej mi to nie przeszkadza. Jego rzecz, jak wykorzysta Jusufowe dirhemy.

Po śniadaniu wysypuję zawartość worka na ziemię i przeliczam, układając w stosiki po dwadzieścia monet. W ostatecznym rozrachunku wychodzi, że worek zawierał dwa tysiące osiemset sześćdziesiąt dziewięć srebrnych krążków. Dzielę natychmiast skarb na dwie części. Jedną ponownie wsypuję do worka Jusufa, zaś drugą – do sakwy użyczonej przez Borzysława.

Wychodzimy z chaty, taszcząc skarb w stronę kąciny. Na koniec staję przy świętym kręgu zniczy ofiarnych, zaś żerzca podąża dalej. Złożywszy srebro w kącinie, wraca po moją część.

  – No, chociażby teraz przyjechał tu nawet sam Włodzisław i to w dodatku świadomy, że mauretańskie srebro jest na świętej górce, jestem o nie spokojny. W żadnym wypadku nie poważy się go zabrać Swarogowi. Ba, nie zbliży się nawet zbytnio do kąciny, która przecież jest tabu dla zwykłych śmiertelników. Ja bym znów się tak nie obawiał do niej zajrzeć, ale on tego nie uczyni – nie ta epoka.

Pogodę mamy dzisiaj pierwszorzędną. Niebo tylko z lekka zachmurzone i słoneczko może przygrzewać bez większych przeszkód. Wygląda to bardziej na początki września, niż kończący się październik.

Do obiadu jeszcze sporo czasu. Najlepiej się udać na skraj polany w to miejsce, skąd widać trakt biegnący od gródka nad Mleczną. W razie czego zawczasu ujrzymy nadciągających. Siadamy na przywiędłej trawie, by uciąć sobie dłuższą pogawędkę. Rozbudzonej Borzysławowej ciekawości jeszcze bardzo daleko do zaspokojenia. A i ja przy tej okazji chcę się również czegoś dowiedzieć o obecnych czasach. Szczególnie jestem ciekaw wieści z Kraju Wiślan. Aż mnie korci, żeby przy sposobnej okazji tam wyskoczyć i zobaczyć, jak teraz wygląda Kraków?

Niuk ułożył się obok nas i odsypia nocne zaległości. Długo gawędzimy, nie spuszczając traktu z oka. Jednak nic podejrzanego na nim się nie dzieje. I tak nas zastaje Zbyszko, który też przyspał i dopiero teraz przyniósł spóźniony obiad. Zaraz mu komunikuję, gdzie jest srebro. Siada na naszym dotychczasowym miejscu. Teraz on popilnuje, my zaś wracamy do chaty zjeść obiad nim wystygnie.

  – A pilnuj, iżby nas nie zaskoczyli!

Do wieczora nic się nie dzieje. Zastanawiam się, co by to mogło oznaczać? Albo Włodzisław czeka nocy, chcąc spaść na nas niespodziewanie, albo informację kto zabrał srebro, Radowit zachował dla siebie. Tak czy inaczej, w nocy możemy się spodziewać emocji, chociaż z równym powodzeniem może się też nic nie wydarzyć.

Ustalamy z żerzcą, że jeżeli dzisiejsza noc minie spokojnie, jutro wybierze się do Gilowa, by zadość uczynić Włodzisławowemu zaproszeniu i przy okazji zasięgnąć języka. W ostateczności zawsze może otwarcie o mnie pogadać z gilowskim szefem i przy okazji upewnić go, że już wyjechałem. Noc postanawiam spędzić na stryszku Borzysławowej chaty. I raczej będę czuwał, żeby się nie pozwolić zaskoczyć.

Przed zmrokiem Zbyszko opuszcza wzgórze, a ja wchodzę poprzez wąski właz nad izbę. Zabieram dwie dery, gdyż noc zapowiada się chłodna. Niestety na stryszku nie ma wonnego sianka. U krokwi wiszą pęki rozlicznych ziół. Aby więc mieć przynajmniej jako takie siedzenie, muszę naciąć gałęzi jedliny i przynieść je na górę. Jest ich tyle, że się od biedy mogę nawet na nich położyć. Siadam, zaś Niuk zwija się w kłębek u mych stóp. Przynajmniej mnie ogrzeje.

Borzysław jeszcze przez jakiś czas krząta się pode mną, lecz ostatecznie legł na posłaniu.  Postanowiłem czuwać, ale czy mi się to powiedzie? Na razie siedzę i aby nie zasnąć, rozważam różne warianty akcji, które mogą podjąć nasi przeciwnicy.

  – Och, żebym tak znał ich plany!

Gdy już wyczerpałem temat, przypominam sobie, że jeszcze się nie pomodliłem. Natychmiast nadrabiam swe zaniedbanie. Następnie przenoszę się myślą do Unisławowego Źrebu. Śmieszne, lecz już za nim tęsknię. Jak to jednak człeka ciągnie w rodzinne strony – szczególnie wtedy, gdy czuje zagrożenie. W efekcie postanawiam wrócić nad Kłodnicę tak szybko, jak tylko będę mógł. Wprawdzie jest mi tutaj dobrze, ale ostatnimi czasy coś za bardzo zagęściła się atmosfera wokół świętej górki. Czuję się tak, jak bym lazł w potrzask. Najwyższa pora zmienić okolicę, zaś najlepiej w domu.

Księżyc już dawno wychynął na przestwór niebieskiego oceanu, żeglując conocnym kursem ku zachodowi. Spozieram przez wąski właz na fragment polany ze Swarogową kąciną, oświetlony jego srebrzystym blaskiem. Wokoło panuje spokój i nawet nie słychać pohukiwania puchacza, który się gnieździ w jakiejś niedalekiej dziupli wiekowego drzewa. Czyżby dzisiaj polował w milczeniu? Oczy mi się kleją. Przecieram je kilka razy i ostatecznie, nawet nie wiedząc kiedy, zmorzył mnie sen. No cóż – kłaniają się nieprzespane noce!

Budzę się nagle, gwałtownie otwierając oczy. Słońce już dawno zaczęło swą codzienną drogę, a w izbie pode mną słyszę krzątającego się Borzysława. Ale czuwałem! Niech mnie gęś kopnie! Gdyby się coś przypadkiem w międzyczasie przydarzyło i tak bym o niczym nie wiedział. Niuk przeciąga się rozkosznie i poziewuje.

Schodzimy ze stryszku. Śniadanie gotowe, zaś Borzysław zbiera się do wyjazdu. Ma nadzieję wrócić wieczorem, ale nie jest tego pewien. Jeżeli nie zdąży, wróci nazajutrz. Zabierze Zbyszkowego konia. Ilvy lepiej nikomu nie pokazywać. Niechaj pozostanie na dotychczasowym miejscu. Nie dzieje się jej krzywda w Derwanowej stajence. Borzysław zamierza prosić Zbyszka, żeby pod jego nieobecność przeniósł się na wzgórze. Będzie nam raźniej we dwu i zawsze łatwiej czuwać na zmiany. Bardzo mnie to ucieszyło. Przynajmniej będę miał do kogo otworzyć buzię.

Odprowadzam żerzcę aż na skraj lasu u stóp wzgórza. Tutaj, ukryty pośród młodych choin, poczekam na Zbyszka, a przy okazji mam na oku lędzińską polanę. Niebawem dostrzegam odjeżdżającego Borzysława, lecz jeszcze dosyć długo muszę czekać na Zbyszka. Gdy się w końcu pojawia ze sporym zawiniątkiem na ramieniu, właśnie zaczynałem się już niecierpliwić. Ponad drugim ramieniem sterczą mu upierzone lotki strzał w kołczanie, zaś łuk trzyma w dłoni. Uzbroił się niczym na wojenną wyprawę!

Poczekałem aż mnie minął, a potem wyskakuję na ścieżkę, płosząc biednego chłopaka. Widząc jego wystraszoną twarz, robi mi się przykro. Biedny Zbyszko! Też ma nerwy napięte jak postronki, a mnie się trzymają głupie żarty. Przepraszam niezwłocznie za swą głupotę i już zgodnie podążamy dróżką na szczyt.

Dzień przechodzi spokojnie. Cokolwiek łazikujemy po lesie porastającym zbocza wzgórza, przy okazji przynosząc wody ze źródła. Jestem przy tym prawie że pewny, iż za dnia nic się nie wydarzy. Jeśli już, to nocą i będziemy mieli do czynienia tylko z Radowitem. Włodzisław by zadziałał natychmiast. Stąd wniosek, że Zbyszkowy ojczym zachował wiadomość tylko dla siebie. Wątpliwe, by zdobycz chciał dzielić z kimkolwiek. Nie ma strachu, ze samotnym Radowitem poradzimy sobie!

Na wszelki wypadek postanawiamy na jego ewentualne powitanie poczynić pewne przygotowania. Początkowo zamierzamy przed progiem chatki wykopać głęboki dół ze zaostrzonymi kołkami na dnie. Oczywiście dół zamaskujemy. A to się drab zdziwi, gdy niespodziewanie wyląduje na „jeżu”! Jednakże po namyśle, acz z bólem serca, rezygnujemy z tego pomysłu słusznie uważając, iż w dół mógłby wpaść powracający do domu Borzysław albo i zupełnie bogu ducha winny człowiek szukający pomocy u żerzcy. Wobec tego zmieniamy plan. Zrobimy małą niespodziankę przy drzwiach. Zadziała przy ich gwałtownym otwarciu.

Wyszukujemy w lesie krótką kłodę i przynosimy przed chatę, by następnie umocować przemyślnie pod okapem dachu nad drzwiami, połączywszy sznurkiem jej zamocowanie z drzwiami otwieranymi do wewnątrz izby. Zaraz też czynimy generalną próbę – tyle, że drzwi popycham żerdką. Gwałtownie pchnięte pociągają za sznurek, zwalniając zawieszenie i kłoda wali się w dół. Wystarczy wtedy stać pod drzwiami, aby solidnie oberwać po głowie. Jeżeli więc Radowit złoży nam nocną wizytę, „niespodzianka” powinna mu skutecznie wybić ze łba głupie pomysły.

Kłodę ponownie zakładamy późnym wieczorem. Tę noc Zbyszko spędzi w izbie, zaś ja z Niukiem prześpimy się na stryszku. Gdyby mimo wszystko przypętał się tutaj Włodzisław lub jego ludzie, Zbyszkowi nic nie grozi z ich strony. Najwyżej powie, że dawno wyjechałem i tyle. Co do Radowita, dostawszy kłodą po łbie, nie będzie taki skory do natychmiastowego działania i zawsze w porę zdążę zejść na dół.

Przed snem docinam jeszcze gałęzi choiny na posłanie. Nie jestem mnichem, by sypiać na twardych żerdziach!

Kładziemy się spać. W razie czego rumor walącej się kłody zawczasu nas obudzi. Kto inny będzie pukał do drzwi i wtedy wystarczy je delikatnie uchylić, żeby gościa bezpiecznie wpuścić do izby.

Przed snem polecam nas Panu i proszę Jego opieki. Potem jeszcze dosyć długo przewracam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Ostatecznie jednak zasypiam.

Nie wiem jak długo spałem. Budzą mnie głosy dochodzące z izby. Błyskawicznie łapię Niuka za mordę i szeptem nakazuję spokój. Dopiero potem nastawiam uszu, aby się zorientować, komu zawdzięczamy wizytę? Pułapka nie zadziałała, więc Zbyszko otworzył drzwi. Wobec tego pewnie nocą wrócił Borzysław lub też odwiedził nas Włodzisław, czy też posłani przez niego ludzie. Muszę zatem siedzieć cicho, jak mysz pod miotłą, póki się nie zorientuję, co jest grane?

 Słyszę wyraźnie dwa męskie głosy i cichszy – Zbyszka. Po chwili już wiem, że to nie gilowianie. Zbyszko wymienia imię Radowita!

  – O niech to szlag! W jaki sposób znaleźli się w chacie?! Podeszli Zbyszka, że im otworzył drzwi? A może coś spartaczyliśmy w naszej pułapce? Co robić? Sam niewiele zwojuję. Zresztą mają Zbyszka. A może jest ich kilku?

  – Nie nerwowo, Sławku! Dobre rozpoznanie, to połowa sukcesu. – Pozostaję chwilowo na dotychczasowym miejscu, pilnie słuchając odgłosów dochodzących z izby. A tam biedny Zbyszko zostaje wzięty w obroty. Słyszę odgłosy razów i zaraz ostre pytanie o mnie. Zbyszko pochlipując odpowiada, że już wyjechałem.

  – Gdzie srebro?

Próbuje kręcić i zgrywać durnia, lecz Radowit rychło sprowadza go na ziemię. Słyszę z dołu rumor. Wściekłość mnie ogarnia. W tej sytuacji nie mogę pozostać bezczynny. Napinam kuszę i zakładam bełt, lecz w tym samym czasie słyszę, jak Zbyszko drżącym głosem mówi, iż srebro zostało ofiarowane Swarogowi i jest w jego kącinie. Drugi głos klnie ordynarnie, zaś Radowit parska śmiechem:

   – Swarogowi srebro na nic! – Poleca kamratowi spętać Zbyszka. – Wraz pójdą zobaczyć czy tak jest, jako rzekł chłopak, zaś później jeszcze z nim pogawędzą.

Po chwili szarpnięcie drzwi i zaraz rumor spadającej kłody. Moment później wściekłe klątwy Radowita, który z wrzaskiem wraca do Zbyszka i zadaje mu cios, obiecując ostateczną rozprawę po powrocie z kąciny.

Błyskawicznie zjeżdżam w dół po drabinie. W porę łapię Niuka, mającego najwyraźniej ochotę ruszyć do przodu. Równocześnie stwierdzam, że poprzez polanę podąża tylko jedna postać. To Radowit idzie w stronę kąciny niosąc płonącą pochodnię. Czyżby jego towarzysz skutecznie oberwał po łbie?

Wyglądam zza węgła. Przed drzwiami dostrzegam leżącą postać oświetloną nieco blaskiem kaganka padającym z rozwartych drzwi. Jednym skokiem wpadam do izby, przymykając za sobą drzwi. Zbyszko leży na ziemi. Ręce i nogi powiązane powrozem. Drżą mi dłonie przy rozcinaniu pęt. Równocześnie za drzwiami słyszę jakiś ruch i mamrotanie. To pewnie Radowitowy kompan przychodzi do siebie. Dopadam drzwi i staję za nimi z „syrenką” w pogotowiu. Jeżeli wejdzie do środka to go dziabnę! Szczęściem oszczędza mi tej niewdzięcznej roboty. Widocznie dostrzegł płonącą pochodnię przy drzwiach kąciny. Woła Radowita i wściekle coś mamrocząc, rusza za nim.

Odetchnąłem z ulgą. Kończę rozcinanie powroza na Zbyszkowych nogach. Chłopak leży nadal bez czucia. Zaczerpnąwszy wody z cebra, leję mu na głowę. Pomogło. Zbyszko prycha i spogląda na mnie wpierw niezbyt przytomnie. Po dłuższej chwili przychodzi zupełnie do siebie. Z bolesnym grymasem łapie się za głowę.

  – Sławko, Radowit poszedł po nasze srebro! Rzekłem, gdzie ono.

  – Dobra, dobra, wiem. Nie przejmuj się. Zaraz coś z tym zrobię. Leż spokojnie!

Chowam „syrenkę” do pochwy i przywiązuję powróz do psiej obroży. Kusza w dłoń i wychodzę w mrok nocy. Radowit jest już w kącinie, gdyż nie dostrzegam pochodni. Księżyc się prawie schował za chmurą i mało co widać.  Pomykam za drabami. Gdy jestem blisko Swarogowego przybytku, słyszę podniesione głosy dochodzące ze środka. Najwyraźniej się kłócą. Staję za drzewem niemal przy kręgu ofiarnych zniczy.

  – Tutaj poczekam na wracających. I niech mnie kaczki podziobią, jeśli drabów nie ustrzelę! Niechaj no tylko który łeb wychyli! I nie ma strachu, zdążę powtórnie przygotować kuszę do strzału.

Tymczasem w kącinie kłótnia rozgorzała na dobre. Kompan zarzuca Radowitowi, iż go rąbnął w łeb, chcąc dla siebie zagarnąć srebro. Radowit zaprzecza, lecz przeciwko niemu przemawia fakt, że poniechawszy nieprzytomnego towarzysza, sam podążył do kąciny. Poza tym jest chyba w niekorzystnej sytuacji, trzymając w jednym ręku pochodnię, zaś w drugiej bez wątpienia nasze srebro. Słyszę bowiem zaraz jak mówi pojednawczym głosem:

  – Głupiś Godzimirze! Masz Jusufowe srebro. Wszakem cię nie chciał go zbawić[2]. Po łbieś oberwał, wszakże nie za moją sprawą. To Zbyszko u dźwierzy paści zastawił[3] Wrócim ku chacie, obaczysz. Ubiję szczeniaka! Schowaj żelazo[4]!

Godzimir coś tam mamrocze, ale chyba chowa broń i przejmuje worek. Stoję oparty o drzewo, celując w otwarte drzwi kąciny. Pada z nich smuga migotliwego światła. Po chwili ukazuje się Godzimir z workiem w ręku, a za nim Radowit z pochodnią.

To co teraz nastąpiło, kompletnie mnie zaskakuje. Radowit błyskawicznym ruchem dźga  towarzysza mieczem w plecy, zagłębiając go aż po jelce! Srebro z brzękiem pada na ziemię. Godzimir się wypręża, a gdy Radowit wyszarpuje zeń swe żelazo, wali się ciężko przed próg kąciny. Stoję jak sparaliżowany. Takiego obrotu sprawy nigdy bym nie przypuścił!

Zabójca ociera ostrze o swą ofiarę i chowa miecz do pochwy. Podnosi worek z dirhemami i śmiejąc się głośno, unosi pochodnię ku okapowi gontowego dachu. To mnie momentalnie przywraca rzeczywistości.

  – Drań chce podpalić Borzysławową kącinę! – Zanim ogień na dobre objął przypalany gont, ciałem zbira rzuca gwałtownie w kierunku drzwi kąciny. To mój bełt włącza się do akcji. Błyskawicznie repetuję kuszę, bełt na cięciwę i ponownie – trach!

Srebro powtórnie z brzękiem ląduje na ziemi, a za nim płonąca żagiew. Zbój charczy, obejmując dziurawy tors, kiwa się na niepewnych nogach i ostatecznie czyni nawet parę kroków w mym kierunku. Widzi mnie doskonale, jako że księżyc wychynął zza chmury i dostatecznie oświetla polanę. Puszczony Niuk doskakuje do Radowita w momencie, gdy ten  pada. Odstawiam naciągniętą kuszę pod drzewo i wołam Niuka. Podekscytowane wilczysko niezbyt chętnie wykonuje polecenie.

Na ziemi przed progiem dopala się pochodnia, rzucając migotliwe refleksy na wykrzywioną w bolesnym grymasie twarz Godzimira. W paru susach dopadam kąciny i gaszę zarzewie pożaru. Następnie podchodzę do Radowita, ujmuję jego głowę i zaglądam w twarz. Niestety nic już mu nie pomoże. Jego oczy, jeszcze przed chwilą pełne żądzy skarbu i zemsty, zastygły teraz w bezgranicznym zdziwieniu z nieoczekiwanego zakończenia. Ostrożnie opuszczam głowę zbója i niczego już się nie imając, wracam do chaty.

Zastaję drzwi zamknięte. Zbyszko zabezpieczył się na wszelki wypadek. To dobrze, że o tym pomyślał. Stukam w drzwi, opowiadając się kim jestem. Słyszę odsuwaną zasuwę, lecz drzwi nadal pozostają zamknięte. Popycham je ręką, a gdy się otwarły na oścież, widzę mierzący wprost we mnie grot strzały założonej na cięciwie naciągniętego łuku!

  – Cóż ci to, Zbyszku? – Z westchnieniem ulgi zwalnia cięciwę i wkłada strzałę na powrót w kołczan.

  – Co z Radowitem?

 – Zabity! Jego kompan tudzież. Tego sam ubił, nie chcąc się dzielić srebrem. Radowita jam ustrzelił, gdy zagorzeć[5] chciał kącinę. Razem leżą u jej progu, a nasze srebro z nimi. Zostawiłem im. Niechaj się aby kapkę nim nacieszą!

Cóż, kiedy Zbyszko jest zdania, by srebro niezwłocznie znów ulokować w kącinie. Niezbyt mi się widzi powrót ku poległym, ale Zbyszko nalega i postanawia mi towarzyszyć. Odradzam mu tę eskapadę, niestety na próżno. Wychodzimy z izby, zabierając zapalony kaganek.

Staram się nie patrzeć na zabitych, lecz Zbyszko każdego dokładnie ogląda, przyświecając sobie kagankiem. Chciałby się upewnić czy faktycznie nie żyją?

Podnoszę worek z dirhemami. Zdziwiony Zbyszko stwierdza, że to przecież nie wszystko.

 – No tak! Druga połowa jest w Borzysławowej sakwie, na którą widać Radowit nie zwrócił uwagi. Worek znał, wiec go zabrał. Któż zresztą wie, może Borzysław sakwę położył w innym miejscu?

Zbyszko na powrót lokuje srebro w kącinie i zamyka drzwi. Zabitych zostawiamy na miejscu. Niechaj tam spoczywają do powrotu Borzysława. W tym momencie świta mi, że Radowit z towarzyszem najpewniej przyjechali konno. Ich wierzchowce muszą być gdzieś niedaleko. No cóż, niech czekają do rana. Nie mam zamiaru łazić za nimi po ciemku. Wracamy do chaty. Zbyszka boli stuknięta głowa. Ma sporego guza. Robię mu zimny okład i każę się położyć.

Zbyszko chce, żebym resztę nocy spędził w izbie. Przystaję na to. Chyba już do rana nikt więcej nie złoży nam wizyty? Przynoszę derki ze stryszku. Kładziemy się spać, przyłożywszy w ogień dwie szczapy. Jednakże trudno nam zasnąć.

  – Jakim sposobem zbóje znaleźli się w izbie? Dlaczego pułapka nie zadziałała? Pewnie jak złodzieje, cichcem otworzyli zasuwę i wsmyknęli się do środka, lekko uchyliwszy drzwi. Gdy się Zbyszko obudził, Radowit już go trzymał za gardło. – Tutaj kieruję pretensje do wilczyska. Zamiast mnie ostrzec, smacznie spał. – Nie wstyd ci Niuku? Mogliśmy przez to postradać życie! – Reflektuję się jednak, że nie ma co winy zwalać na psa. Przecież i my, zamiast czuwać, spaliśmy w najlepsze, pokładając ufność w skuteczność pułapki. Owszem – zadziałała – tylko ze znacznym opóźnieniem. Ale i tak spełniła swą rolę nadspodziewanie dobrze – pocieszam się po chwili. Rozgrzeszam więc wspaniałomyślnie Niuka. Pewnie śnił o igraszkach z Burą, zaniedbując czujności.

  – Popraw się piesku i nie rób mi więcej podobnych kawałów! – Macha ogonem, co biorę za postanowienie poprawy i szczerą obietnicę na przyszłość.

 

Niuk już dawno pochrapuje, my zaś wciąż powracamy do wydarzeń ostatnich godzin. Przy okazji zmieniam Zbyszkowi okład. Ostatecznie zasypiam dopiero nad ranem. Śpimy długo i gdyby mnie Niuk nie obudził, spalibyśmy jeszcze, pomimo iż słońce już stoi wysoko. Zbyszkowi jeszcze wciąż w głowie szumi i czuje się rozbity. No cóż, Radowit trochę go poturbował. Ponownie zmieniam okład na głowie i pocieszam, że za parę dni zapomni o nocnych przejściach. Mnie także było niezbyt nazajutrz po tym, jak oberwałem po łbie w Gilowie.

Jeszcze przed śniadaniem biorę cebrzyki z nosidłem i w psim towarzystwie wychodzę po wodę. Nie spiesząc się zbytnio, schodzimy na „na bastion”.

Pięknie jest w jesiennym lesie pogodnym porankiem. No, może nie jest to znów już taki poranek, gdyż dniowi bliżej zapewne południa niż świtu, ale czy to tak istotne?

Tęsknie wzdycham za rychłym powrotem Borzysława. Wprawdzie nie ma upału, stąd i też nie ma obawy, by zwłoki poległych zaczęły cuchnąć, lecz zawsze to średnia przyjemność przebywać w ich sąsiedztwie. Jeżeli o mnie chodzi, to mógłbym nawet zaraz przystąpić do kopania odpowiedniego dla nich dołu, ale nie wiem, jak by się na to zapatrywał Borzysław. Może zwłoki winne zostać spalone? Zresztą na górce brak łopaty i musiałbym się po nią pofatygować do osady. Niechaj więc nieszczęśni świętokradcy jeszcze cokolwiek poczekają ze swym pochówkiem. I zaraz też przypominają mi się ich konie. Głupstwo strzeliłem! Trzeba było wpierw poszukać wierzchowców, a dopiero później chodzić po wodę.

Napełniam cebrzyki i niosę na górę tak szybko, jak tylko mogę. Gdy dochodzę do chaty, jestem zdyszany niczym maratończyk na mecie. I po cóż było się spieszyć? Niczego przez to nie zyskałem, nie licząc zmęczenia. I tak wpierw muszę odsapnąć nim przystąpię do poszukiwań.

Ostatecznie staje na tym, że jeżeli wierzchowce czekały tyle czasu, to mogą jeszcze troszkę poczekać, a my w tym czasie zjemy co nieco. Ze śniadaniem uwijamy się szybko, chociaż to podobno niezdrowo. Potem, już bez zbędnej zwłoki, opuszczamy chatkę żerzcy, wyruszając na poszukiwania koni. Wyekwipowaliśmy się przy tym, jak na wojenną wyprawę. Cóż, nauczeni przykrym doświadczeniem, wolimy dmuchać na zimne. Zbyszko w białym zawoju na głowie, kryjącym zimny okład, bardziej przypomina mi Araba.

  – Czyżby dirhemy spowodowały, że zaczął się upodabniać do ich pierwotnego właściciela – myślę przekornie. – Wobec tego tylko czekać, aż zacznie zawodzić sury Koranu, bijąc czołem w kierunku Mekki. Ale byłby cyrk!

Okazuje się, że koni nie musimy wcale szukać. Stoją przywiązane do drzew na polanie siodła. Pewnie już są zdenerwowane przedłużającą się nieobecnością swych panów, zaś teraz dodatkowo peszy je widok mego wilczyska. Zbyszko zaraz do nich podchodzi i poklepując po chrapach, łagodnie do nich przemawia.

Odwiązawszy wodze dosiadamy koni, zjeżdżając dróżką w dół, do rodzinnego domu Zbyszka. Stajnie mają na tyle obszerne, że bez kłopotu pomieszczą nasz nowy „nabytek”. Nie mamy bowiem zamiaru poszukiwać ewentualnych spadkobierców zabitych drabów. Napadli na nas, a dawszy przy tym głowy – nam przypada ich ruchomy dobytek.

Na dziedzińcu zajazdu wita nas Zbyszkowa mama oraz jego dziesięcioletnia siostra Dobroniega i najmłodszy brat, liczący sześć wiosen, o wdzięcznym imieniu Miłobrat. Pani Gościmiła spogląda wystraszona na opuchniętą twarz i „turban” wieńczący głowę syna. Wyjaśniam, że to Radowit z drugim zbójem napadł nas nocą, lecz już wszystko dobrze – dodaję szybko – widząc przerażenie na jej twarzy. – To ich konie. Teraz już nasze – uzupełniam po chwili. – Im już na nic! – Widząc, że to jej bynajmniej nie uspokoiło wyjaśniam:

  – Radowit, zwąchawszy się ze swym dawnym druhem Godzimirem, takim samym draczem jako i on, a z którym ongiś kupców grabili, umyślił na odchodnym ograbić Borzysławów dom i Swarogową kącinę, po czym ją podpalić. Ułowili też Zbyszka i poturbowali. Szczęściem, że nie zabili! Wszakże spieszno im było kącinę rabować, zatem dom Borzysława zostawili sobie na koniec. Przy kącinie powadzili[6] się o łupy i Radowit zabił Godzimira. Ja ustrzeliłem Radowita, gdy ten przypalał szędzioły[7] na kącinie. Nie gadajcie jednak Pani o tym nikomu pierwej aż wróci Borzysław i o wszystkim nie postanowi.

 Gościmiła blednie jeszcze bardziej. Pobielałymi wargami przyrzeka trzymać język za zębami. Rozczula się nad Zbyszkiem i przytuliwszy chłopaka do siebie, wybucha płaczem. Robi mi się głupio, więc odchodzę ku koniom, zdejmuję z nich uprząż oraz siodła z jukami. Z tych ostatnich wywalam całą zawartość na ziemię.

Godzimir niewiele miał dobytku, za to w juki Radowita warto było zaglądnąć. Samego srebra uzbierał się spory woreczek! I po cóż mu było jeszcze więcej? Mógł bezpiecznie wracać w rodzinne strony i zupełnie dostatnio żyć. A tak chciwość go zgubiła.

Rodzeństwo Zbyszka spogląda na mnie ciekawie, a jeszcze bardziej – na czarne wilczysko. Nie mają jednak jakoś śmiałości do mnie zagadać. Wobec tego przejmuję inicjatywę i po chwili już zupełnie miło ze sobą gawędzimy. W dodatku Niuk pozwala się im pogłaskać, więc szczęście dzieci jest pełne. A gdy na koniec uwalił się na ziemi, wystawiając brzuszysko, to omal go nie zagłaszczą. Śmieję się i w jednej chwili zapominam o okropnościach minionej nocy.

Zbyszko z mamą już dawno zdążyli zniknąć w domu, a my wciąż siedzimy na dziedzińcu i beztrosko paplamy. I tak nas zastaje powracający z Gilowa Borzysław. Nie kryje zdziwienia, że mnie tutaj spotyka, a zdziwienie to się jeszcze wzmaga, skoro widzi w stajni dwa spokojnie chrupiące siano konie. Aby dłużej go nie dręczyć wyjaśniam, że to wierzchowce Radowita i jego kompana Godzimira, mieszkającego ostatnimi czasy w Gilowie. Niestety tym stwierdzeniem bynajmniej nie uspokajam żerzcy. Ba, wręcz przeciwnie. Biorę zatem wielebnego na stronę i cicho, by dzieci nie słyszały, opowiadam dokładnie o wydarzeniach ostatniej nocy. Gdy dochodzę do wtargnięcia Radowita do kąciny, kłótni i zabójstwa Godzimira – pobladły dotąd Borzysław sinieje raptownie. Nim go tknie apopleksja, dopowiadam szybko o próbie podpalenia Swarogowego przybytku i położeniu temu kresu za pomocą bełtu – niechaj już w końcu wie o wszystkim!

Milknę i z niepokojem patrzę, jak z trudem łapie oddech. Biorę Swarogowego sługę pod rękę i prowadzę do ławy przed gościnicą, aby na niej spoczął wcześniej niż padnie na ziemię, zaś Dobroniegę szybko posyłam po kubek zimnej wody.

Trwa dłuższą chwilę nim Borzysław jako tako przychodzi do siebie. Pewnie mu pomógł kubek wody, którą przełknął duszkiem. Parę razy ciężko przełyka ślinę i głęboko oddycha. Na twarz zaczynają powracać normalne kolory.

  – Ale go zastrzeliłem swymi rewelacjami. Mało by nóg nie wyciągnął!

Ostatecznie powstaje z ławy i wchodzi do zajazdu, by zobaczyć Zbyszka. Zapewne jest mu teraz łyso, że prosił chłopaka o chwilowe zamieszkanie na świętej górce. Ba, lecz nikt nie mógł się spodziewać właśnie takiego obrotu sprawy.

Zostaję na dziedzińcu, nadal gawędzę ze Zbyszkowym rodzeństwem. Zbliża się pora obiadu. Pozostajemy w zajeździe. Nie ma sensu leźć na górkę i zaraz za nami słać posiłek. Dużo lepiej spożyć go tutaj, niż w bliskim sąsiedztwie zabitych. Wątpię, żeby nam smakował po oglądaniu nieboszczyków, gdyż nie mam wątpliwości, iż Borzysław wpierw by się udał do kąciny. Wpierw sobie podjedzmy, a dopiero potem żerzca zadecyduje co czynić.

Po posiłku wychodzimy przed dom. Chwilę rozmawiam z Borzysławem, powtarzając mu wersję wydarzeń podaną Zbyszkowej mamie. Sądzę, że tego trzeba się nadal trzymać. Wszak nie zaczniemy rozpowiadać o Jusufowym srebrze! Żerzca chwilę się zastanawia i potwierdzająco kiwa głową. Pójdzie zaraz do naczelnika osady powiadomić go o nocnym zamachu na Swarogowy przybytek. Wspólnie zadecydują o dalszym postępowaniu.

Poddaję mu także pod rozwagę czy koniecznym jest ujawnienie tożsamości Godzimira? Spowoduje to niechybnie rzucenie cienia na bogu ducha winnych Gilów i tym samym urazi ambicję Włodzisława.

Przyznaje mi rację. Niczego się przez to nie zyska, zaś stracić można wiele. Chyba, że ktoś rozpozna Godzimira. Wtedy trudno – siła wyższa. Nim odszedł pytam czy przypadkiem gadał o mnie z Włodzisławem?

  – Niestety nie, gdyż ten był nieobecny. Podobno pojechał do Plessa.

  – Aha, jestem w domu. Pewnie ugania się za mną po okolicy. Nawet dobrze! Mogę więc na razie bez obaw pokazywać się na świętej górce. Gilowski gospodzin pilnie mnie szuka na golęszyckich drogach, mając nadzieję na Jusufowe srebro.

Borzysław idzie do Lutobora, zaś ja z Niukiem wracam na szczyt. Gdy już doszliśmy do Borzysławowej chaty, siadam na ławie przed domem i spoglądam w stronę kąciny. Zabici leżą jak poprzednio.

Miał rację Zbyszko chowając na powrót srebro w Swarogowej świątyni. Najpewniej lędziński naczelnik pofatyguje się osobiście, a może i nawet w asyście pomocników, żeby wszystko zobaczyć na miejscu. Nie jest to przecież zwyczajna sprawa. I w tym się nie mylę. Nie mija zbyt wiele czasu, gdy nadchodzą. Lędziński szef dobrał sobie do towarzystwa jeszcze dwu mężów.  Wychodzę im na przeciw, z szacunkiem witając „władzę”. Podążamy ku świątyni. Towarzyszący Borzysławowi z nabożnym szacunkiem zbliżają się do kręgu ofiarnych zniczy i dopiero wyraźnie zachęceni przez żerzcę przekraczają krąg, zbliżając się do kąciny.

Lutobor przyciszonym głosem pyta o przebieg wydarzeń. Mówię to samo co powiedziałem Gościmile, ukazując przy tym na przypalone gonty i zgasłą pochodnię, leżącą opodal progu. Muszę również pokazać skąd ustrzeliłem Radowita. Lutobor wyjmuje jego miecz i bacznie ogląda resztki krwi na brzeszczocie. Przewracają także Godzimira, chcąc dokładnie zobaczyć ranę na wylot przeszywającą tors nieszczęśnika. Kiwają głowami. Na koniec towarzysze Lutobora ujmują nieboszczyków za nogi i ciągną w stronę dróżki. Pytam naczelnika czy mógłbym dostać broń Radowita?

Spogląda pytająco na Borzysława, a widząc jego aprobatę, przyzwalająco kiwa głową.

  – Wszak pokonałem dracza, zatem wszystko co jego mnie się należy. To i tak niewiele za uratowanie kąciny.

Wtedy „strzelam” w nich sentencją, że kto podnosi rękę na Boży dom, tego Bóg rychło zniszczy. Ja byłem jedynie nędznym narzędziem. Bardzo przypada to Lutoborowi do gustu. Korzystając z tego, że jestem przy głosie pytam czy ciała drabów zostaną spalone? – Tu patrzą na mnie zdziwieni.

  – Żadną miarą nie godzi się tego czynić! Już samo przekroczenie świętego miru Swaroga obejmującego wzgórze zamyka drogę do krainy zmarłych. Ci zaś nie tylko, że zbezcześcili samego boga i jego kącinę, ale jeszcze zniszczyć ją zamierzali, tedy żadnemu śmiertelnikowi nie wolno nawet chociażby tylko ułatwić ubitym drogi ku tej krainie. Zostaną w ziemi zakopani, gdzie ich niecne dusze pozostaną na wieki, by gnić ze swą cielesną powłoką. I trza pilnie baczyć, żeby do chwili zakopania żadne żywe stworzenie nie przekroczyło zwłok, czy aby tylko nad nimi przeleciało. Wtedy niechybnie nieboszczyk zamieni się w wąpierza. A i bez tego wcale nie wiadomo czy to nie nastąpi. Wszak już jakiś ptak mógł przelecieć nad ciałami świętokradców. Ale postarają się w porę złu zaradzić.

   – Cóż to jest wąpierz? – Sądzę, że wampir, lecz by się upewnić, pytam o to Borzysława.

  – Wąpierz jest straszny! Najczęściej napada nocą, wpierw swych bliskich i znajomych, z którymi obcował za życia. Zabija, pijąc ich krew i jedząc mięso. Stopniowo poszerza krąg ofiar, zabijając ostatecznie wszystkich mieszkańców osady. Gdy tych braknie, szuka ofiar gdzie indziej. Wąpierz w grobie dobrze zachowuje ciało, które się wcale nie rozkłada. Ma czerwone usta, a przede wszystkim na jego wargach ukazuje się krew.

  – Dobrze sądziłem. To po prostu upiór bądź wampir. Ciekawy jestem jakie powezmą środki zaradcze? Koniecznie muszę to zobaczyć!

Tymczasem ciała drabów już znikły ze Swarogowej polany i Lutobor podąża za swymi ludźmi. Borzysław dołączy później, gdy już wykopią sposobny dół. Teraz zaś wraca ku kącinie i otwarłszy drzwi, wchodzi do środka. Pewnie zanosi się na jakieś ekspiacyjne modły[8], ażeby przebłagać Swaroga za doznaną zniewagę. Idę zatem do chaty, nie chcąc mu przeszkadzać w tym zbożnym dziele.

Wraca po dobrej godzinie i obmywszy ręce, zaraz się zbiera do wyjścia. Pytam czy mogę mu towarzyszyć?

    Nie widzi przeszkód. Zamykamy drzwi i nie spiesząc się zbytnio, schodzimy do osady. Tam już czeka na nas Lutobor.

Pod borem, na samym skraju lędzińskiej polany, daleko od osady, widzę grupkę ludzi. Ku nim też podążamy. Zbyszko idzie z nami. Jego matka została w zajeździe.

Gdy dochodzimy na miejsce, widzę głęboki dół i leżące obok zwłoki. Wśród zgromadzonych dostrzegam Derwana. Trzyma w dłoni dwa spore, żelazne hufnale – niemalże haki i młot. Obok dołu spostrzegam dwa ostro zaciosane kołki, długości oko pół metra.

Do zwłok zbliża się Borzysław i mamrocze nad nimi jakieś zaklęcia, czyniąc przy tym koliste ruchy rękoma. Gdy skończył, na jego skinienie do zwłok przystępuje Derwan i w czoła nieboszczyków wbija po hufnalu, kierując go ukośnie ku dołowi. Następnie podejmuje z ziemi zaostrzone kołki i przebija nimi na wylot pierś – wpierw Radowita, a następnie Godzimira. Tak podwójnie przeszpilone ciała zostają wrzucone do dołu – twarzami do ziemi. Robi mi się niezbyt wyraźnie na widok sterczących z pleców kołków i hufnali w okolicy karku. Lecz mam już zupełnie dosyć, gdy jeszcze na zwłoki zostają zrzucone ciężkie kamienie. W tym celu użyto pomniejszych głazów narzutowych po skandynawskim lodowcu. I pomyśleć, że po to tutaj przywędrowały przed tysiącami lat, żeby teraz uniemożliwić potencjalnym wampirom powstanie z grobu!

Na tym „ceremonia” się kończy. Dół sprawnie zasypano i udeptano na równo z otaczającym terenem tak, że wkrótce nie pozostanie nawet śladu po pochówku.

W drodze powrotnej zagaduję Derwana czy owe kołki na „wąpierza” muszą być z jakiegoś specjalnego drzewa?

  – Tak. Jedynie kołki osikowe lub lipowe spełnią swą rolę, inne nie. – Posiadłem zatem przy okazji wiedzę, w jaki sposób unieszkodliwiać ewentualnego kandydata na wampira.

W jakiś czas później wracamy z żerzcą na świętą górkę. Przy okazji oznajmiam mu, że nie chcę niczego po Radowicie prócz broni. Proszę, by przyjął jego konia – oczywiście z siodłem i uprzężą. Przynajmniej nie będzie musiał wierzchowca pożyczać.

Chwilę się zastanawia i na koniec wyraża zgodę. Wobec tego mam jeszcze jedną prośbę. Chcę aby przyjął część mojego srebra. Ale tutaj napotykam na opór, który po długich perswazjach jakoś mi się udaje pokonać. W razie potrzeby będzie mógł wspomóc potrzebujących, nie oglądając się na łaskę innych.

Jestem z siebie bardzo rad. Myślę mu dać około trzech setek monet. Mnie i tak zostanie dostatecznie wiele.

Potem, już do wieczora, gadamy. Przy okazji dowiaduję się, jak wyglądały jego odwiedziny w Gilowie.

  – Z Czciborem wcale nie było tak źle, jak to przedstawiał Włodzisław. Witomir zaś już wiedział, w jaki sposób Radowit pozyskał łaski gilowskiego szefa. Opowiedział mu o swych usiłowaniach zgładzenia wrednego junoha chadzającego z czarnym wilkiem, a który się okazał być zabójcą Stroimira. Niestety nie powiodło mu się i sam przy tym popadł w tarapaty, musząc ostatecznie pospiesznie opuścić swe dotychczasowe mieszkanie.

Włodzisława zelektryzowała wiadomość, że przebywam u Borzysława. Potem jeszcze Radowit opowiedział o ukrytym mauretańskim srebrze. To było coś dla Włodzisława. Wnet wyruszyli w drogę. Niestety doznali podwójnego zawodu. W zajeździe Gościmiły brak było jakiegokolwiek wierzchowca, zaś z uzyskanych informacji wynikało, że wyjechałem. Tego Włodzisław nie omieszkał sprawdzić osobiście na Swarogowej górce. Potem pojechali po srebro. Po nocy spędzonej nad rzeką, skoro świt, przystąpili do przeszukiwania wzgórza. I tutaj znów klapa! Znaleźli świeżo ociosaną dziuplę z kośćmi. I wtedy Radowit skojarzył sobie atak rozeźlonych pszczół ze srebrem. Jak na ironię, w zębach nieboszczyka tkwiła srebrna moneta, co Włodzisław uznał za bardzo dla siebie zły omen. Nawet żałował, iż tam przybył. Zaraz swą złość wyładował na Radowicie, każąc mu się wynosić do czorta. Ale konia mu nie zabrał. Zresztą Radowit za niego zapłacił srebrem. Wrócili do Gilowa najkrótszą drogą, już bez Radowita. Podobno całą drogą Włodzisław na niego złorzeczył, życząc mu wszystkiego najgorszego. I któż by pomyślał, że życzenia te rychło się spełnią? Kiedy zaś Godzimir opuścił Gilów, tego nikt po prawdzie nie zauważył. Musiał być w zmowie z Radowitem. Włodzisław zresztą również niebawem wyjechał z Gilowa w cztery konie i nie powrócił aż do chwili wyjazdu Borzysława z gródka.

Żerzca przekazuje mi przy okazji pozdrowienia od Czcibora oraz Witomirów.

 

Wieczorem odwiedza nas Zbyszko. Komunikuję mu zaraz, że cały dobytek Radowita należy do niego, z wyjątkiem wierzchowca, który jest dla Borzysława oraz broni. Koń Godzimira jest jego, podobnie jak i broń zbója. Mnie wystarczy Radowitowej.

  – Z polecenia Lutobora broń zabitych czeka już w zajeździe – informuje Zbyszko.

Proszę chłopaka, aby mi nazajutrz z rana przygotował Ilvę do drogi i przywiódł na polanę pod szczytem. Najwyższy czas, abym wracał do Unisławowego Źrebu.

  – A Włodzisław tropiący za tobą po drogach – rzuca Borzysław.

  – Ani myślę jechać traktem! Spróbuję przedrzeć się borem, wpierw ku leżącym na północy wzgórzom, zaś one już mnie tam wyprowadzą nad Kłodnicę. Słońce jeszcze przygrzewa, dlatego warto spróbować. Gdyby zaś coś poszło nie po mojej myśli, wrócę i szlakiem łapaczy podążę do domu. Poczynię też drogą na drzewach zaciosy, żebym przypadkiem nie zabłądził.

Pytam Zbyszka o nową derkę. Tylko machnął ręką i mówi, że mam brać jego.

  – Niechaj mi dobrze służy.

Dziękuję za dar.

Dobrze się gada i bynajmniej się nie zanosi na to, byśmy wyczerpali interesujące nas tematy, lecz jest już późno, a przed jutrzejszą drogą wypada jednak cokolwiek pospać. Kończymy zatem wieczorne rozgawory. Zbyszko idzie do domu, a my z Borzysławem, leżąc już na posłaniach, mimo wszystko jeszcze długo gadamy.

Nazajutrz budzę się wraz z żerzcą, który spieszy na poranne modły. Szybko się ubieram, chcąc mu towarzyszyć. On będzie witał Swaroga, ja zaś w tym czasie odmówię swą modlitwę poranną.

Po zakończeniu modłów Borzysław wchodzi do kąciny po sakwę ze srebrem. W izbie odliczam z niej trzysta czterdzieści monet i daję żerzcy. Wzbrania się przed ich przyjęciem, lecz przypominam co powiedziałem wczoraj i jakoś sprawa zostaje pomyślnie załatwiona.

Niebawem nadchodzi Zbyszko, przynosząc przy okazji Radowitowy miecz i nóż. Minę ma markotną. Smutno mu, że ich już opuszczam.

  – Nie trap się Zbyszku, wkrótce znów tu zawitam. Poczekaj do wiosny.

Pakuję zdobyczną broń do wora wraz z żelazem po Ninogniewie i jego draczach. Nazbierało się tego. Przyniesiony onegdaj z piwnicy tobół z bronią pozostawiam na przechowaniu u Borzysława. (Miecz z niego wyjęty w dniu mego rzekomego wyjazdu darowałem Zbyszkowi. Niechaj mu służy). I tak, już bez tego, Ilva ma co dźwigać.

Wspólnie spożywamy śniadanie i czas najwyższy rozpocząć drogę do domu. Schodzimy na polanę pod szczytem. Tam już czeka osiodłana Ilva. Troczę dobytek u siodła i oto nadchodzi czas rozstania. Żegnamy się serdecznie, obiecując sobie następne spotkanie najpóźniej wiosną. Wskakuję na siodło i trąciwszy konia piętą, ruszam w drogę. Nim zniknę na dobre pomiędzy drzewami boru, odwracam się jeszcze ku przyjaciołom, machając ręką:

  – Bywajcie kochani! Do wiosny! Bywajcie zdrowi!


 

[1]        prekursor – poprzednik, zwiastun.

[2]        go zbawić – go pozbawić.

[3]        u dźwierzy paści zastawił – przy drzwiach zastawił pułapkę.

[4]        schowaj żelazo – schowaj miecz (broń).

[5]        zagorzeć – podpalić.

[6]        powadzili – pokłócili.

[7]        szędzioły – gonty.

[8]        ekspijacyjne modły – modły przebłagalne.

Skip to content