ODCINEK 7

Tydzień później odwiedzam Suligniewa. Nowe łopaty prezentują się – wcale, wcale! Z lekka zaokrąglone ostrza mogą śmiało konkurować z siekierką. I dałbym głowę, iż są o niebo lepsze, niż nasze, dwudziestowieczne sztychówki fabrycznego wyrobu. Oczywiście mają nieco większą wagę, jako że wykuto je z kawału żelaza, a nie wysztansowano z nędznej blachy. Kowal, prócz nitów do zaklepania na trzonku, dodał jeszcze żelazny pierścień – obejmę, zaciskającą dodatkowo łopatę na stylu. Pozostało zatem wyciąć dwie odpowiednie gałęzie czarnego bzu, obrobić ich końce, dodając poprzeczkę na dłoń i wyświdrować po dwa otwory na nity. Potem tylko nity rozklepać i dodatkowo wzmocnić połączenie, nabijając żelazną obejmę.

Uwijamy się z tym we dwa dni. Oczywiście równocześnie warzymy sól, nie dbając na często padający deszcz. Tam właśnie, w wolnych chwilach, mozolnie obrabiamy nożami trzonki łopat. Samo jednak zakończenie roboty odbywa się przed domem.

Cóż to za frajda, gdy w końcu ujmuję gotową sztychówkę. Oczywiście nie mogę się powstrzymać, aby zaraz nie wbić ostrza w ziemię i odwalić kilku sztychów. Mirko wnet idzie mym śladem. Wywalamy z rozpędu wcale niezły dół niemal przed progiem i to zupełnie nikomu nie potrzebny. Niebawem jednak mityguję się w tym nagłym zapale kopacza i parsknąwszy śmiechem, walę Mirka w plecy otwartą dłonią. Ten nie pozostaje mi dłużnym, zaś nasze wilczyska zajęte dotychczas zapamiętałym rozrzucaniem wykopanej ziemi, natychmiast włączają się do akcji, biorąc to za dalszy ciąg zabawy, wspaniale rozpoczętej kopaniem dołu. W efekcie sztychówki lądują na ziemi, a my za nimi w niewiele czasu później, wśród radosnego warczenia i poszczekiwania rozbrykanych czworonogów. Ze stajni wychodzi Unisław zwabiony harmiderem i natychmiast przywołuje żonę, aby i ona zobaczyła darmowy cyrk dziejący się przed domem. Uwolniwszy się na koniec z wilczych objęć, powstajemy i otrzepawszy z grubsza odzienie, zasypujemy niepotrzebny dół.

Mirkowy ojciec podchodzi i wziąwszy łopatę, sam próbuje nowego nabytku. Z uznaniem kiwa głową. To nie to, co drewniana łopata z okutym, grubym ostrzem. Nasza sztychówka sama wchodzi w ziemię, jak w masło. Jeżeli piły okażą się równie świetne, robota wprost sama będzie się nam paliła w rękach.

  – Oj, jak bym tego chciał. Niestety nie obejdzie się przy tym bez naszego potu i znoju. Ale cóż mi tam, roboty się nie boję!

Nazajutrz, chociaż lekko siąpi deszcz, postanawiamy pojechać na trakt, żeby przesadzić kilka świerczków dla zamaskowania naszej dróżki. Odpowiednie choinki wybrałem już uprzednio. Teraz pozostało jedynie szeroko okopać wybrańców tak, aby jak najmniej uszkodzić korzeni i wraz z największą ilością ziemi przenieść do nowych dołów. Niezbyt się przy tym spieszymy, bo i po co? Przecież nie łapiemy pcheł. Pilnuję bardzo, by drzewka, tak jak poprzednio, miały gałęzie skierowane w te same strony świata. Przed wykopaniem na każdym wiążę kawałek gałganka po północnej stronie. Znacznie to ułatwi odpowiednie usytuowanie. Siąpiąca mżawka zrasza korzenie i mam nadzieję, że choinki się przyjmą na nowych miejscach? Zobaczymy na wiosnę.

Prawie kończymy robotę, gdy nasze wilczyska zastygają w bezruchu, wysoko unosząc nosy i nastawiając uszy. Oho, ktoś się zbliża traktem. Żwawo chwytamy psiska i cofamy kilka kroków w głąb boru, aby nie być na widoku. Przywarowawszy za drzewami, patrzymy na drogę. Po dłuższej chwili słyszymy od strony Radoszów: klap, klap, klap – odgłosy końskich kopyt. Wygląda na to, iż nadciąga samotny jeździec. Ciekawe kogo zobaczymy? Może to któryś z chłopaków wybrał się do nas w odwiedziny?

  – Ale się zdziwi nie zobaczywszy ścieżki. Ciekawe jak zareaguje? Będzie ubaw aż miło!

Czekamy zatem z radosnym drżeniem w sercach na rozwój wypadków. Jednak musimy czekać jeszcze drugą długą chwilę, zanim pomiędzy drzewami pojawia się jeździec. Odziany w długi kubrak z jeleniej skóry, ze zachowanym włosem na wierzchu. Na głowie czapa podobna do kaptura. I nie jest to żaden z naszych druhów. Po z lekka przygarbionej sylwetce natychmiast rozpoznajemy Radoszowego „cienia”.

  – Łaska – szepcze Mirko. – Nie upilnował Przemko! Dokąd gad podąża?

  – Szlag trafił – klnę pod nosem.- Co robić?

Tymczasem zacny Przecław obojętnie mija zamaskowany wylot ścieżki, nie rzuciwszy nawet okiem w naszą stronę. Czyżby był aż tak mało spostrzegawczy, że nie dostrzegł zaszłej zmiany? Możliwe, że to mżawka zniechęca go do zbytecznego kręcenia karkiem. To i nawet dobrze. Gdy już nam znikł z oczu, naradzamy się gorączkowo, co czynić? Poniechać draba albo za nim pojechać?

  – Daleko pewnie nie zdąża. Przecież nawet nie przytroczył u siodła juków – przytomnie zauważa Mirko.

  – Racja! Przeto, Mirko, na koń i za nim! Pewnie jedzie do grodu Mikuły. Jedźmy tak, by nas nie zobaczył. Ale gdyby to nastąpiło, podjedziemy z przyjazną gębą i powitamy. Wszak to Radoszowy domownik i druh, zatem i nasz przyjaciel. Zasię jedziemy do grodu Mikuły. Dzisiaj tam targ – przypominam sobie w porę – dlatego Unisław pozwolił nam pojechać.

W mig łopaty nikną pod rozłożystym świerczkiem, którego gałęzie sięgają ziemi. Wątpliwe, żeby je tam ktoś wypatrzył. Potem, już nie zwlekając, wyprowadzamy szkapy na trakt i jednym skokiem lądujemy w siodłach. Wyraźnie ucieszone wilczyska ruszają przodem. Wilczek jest już niewiele mniejszy od Niuka, lecz jeszcze nie tak rozrośnięty w barach. Nic dziwnego, ma dopiero nieco ponad pół roku. Aha, nie powiedziałem dotąd, jak Mirko nazwał wilczka. Długo się nad tym zastanawiał, wynajdując chyba ze sto imion, a co jedno, to bardziej „bojowe”. Jednak nie mógł się w tej mnogości na żadne zdecydować. Wtedy  Zbisława poradziła, żeby go nazwać „Chwatacz”, a to z dwu powodów: Został znaleziony w czasie awantury z Medzamirowymi chwataczami. Drugi powód okazał się bardziej prozaiczny. Szczeniak uwielbiał wszystko łapać swymi ostrymi zębami, czego liczne dowody znajdowały się na naszych rękach i nogach, a już najbardziej Stachowych, którego wilczek pasjami lubił ścigać i gryźć, do czego niestety Mirkowy braciszek wciąż go prowokował. Unisław roześmiał się na propozycję żony, zaś Mirko nieoczekiwanie zaakceptował. Tak więc wilczek został „Chwataczem” i chociażby mu się to nawet nie podobało, nic przeciwko temu nie mógł poradzić. Jeśli o mnie chodzi, bardziej by mi się podobał „Celt”, jako że znaleźliśmy małego opodal starej celtyckiej warowni. Cóż, kiedy wilczek był Mirkowy, więc nie chciałem mu wchodzić w paradę.

Tymczasem nasze wilczyska długim susem przeskakują Kłodnicę. Chwatacz przy okazji moczy troszkę tyłek, lecz mu to nie przeszkadza. Wytrzepuje z futra nadmiar wilgoci, zaś my także już lądujemy na drugim brzegu. Łaska oczywiście dawno zdążył zniknąć w borze, ale to nie zmartwienie. Chociażby chciał i tak nie może zjechać z traktu – chyba, żeby zamierzał skorzystać ze szlaku łapaczy. W to jednak wątpię. Dla pewności uważnie patrzymy za śladami jego konia. Świeże, wyraźnie się odcinają na mokrej ziemi.

Ostatecznie mijamy miejsce, skąd należałoby odbić w bór, aby się wydostać na tajny szlak. Ale Łaska tego nie uczynił, podążając w stronę Mikułowego grodu. Wobec tego i my kierujemy się na niedalekie już wzgórza.

Drogą mało co ze sobą gadamy, pilnując świeżego tropu. Teraz, gdy już jesteśmy pewni, że tropiony zdąża do grodu, zaczynamy kombinować, w jakim celu tam się udaje? Wyjazd musiał nastąpić niespodziewanie, skoro Przemko nie zdołał z nim pojechać. Tego jednak dowiemy się później. Obecnie wypada pilnować, żeby nie stracić z oka naszego obiektu zainteresowania. Najlepiej jeżeli w grodzie się rozdzielimy. Wtedy Łaska nie tak szybko wpadnie na to, że jest śledzony. A gdyby tak jeszcze powiodło się podsłuchać jego rozmowy. W to niestety wątpię. Zbyt wiele szczęścia na raz!

Lecz oto już wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń. Trakt wychodzi z boru, biegnąc poprzez rozległą polanę otaczającą gródek pomiędzy wzgórzami. Ten zaś jest bardzo podobny do grodu Radosza. Otoczony solidnym ostrokołem owal, ponad którym sterczą strome strzechy gęstej zabudowy. I tutaj kilka chałupek, stodół i kleci wyległo już poza okół. Różnica jest taka, że gródek leży w dolinie i otacza go fosa wypełniona wodą. Poprzez fosę do bramy wiedzie most. Nad bramą taka sama czatownicza zwyżka, kryta dranicami. Gród jest jednak większy niż Radoszowy. I otaczająca go przestrzeń polany pomiędzy wzgórzami też wydaje się rozleglejsza. Przecina ją wstęga rzeczki.

  – Aha, to pewnie Jamna – przypominam sobie jej późniejszą nazwę.

Na drodze do gródka, niezbyt daleko przed nami, dostrzegamy Łaskę. Jedzie spokojnie, nie bardzo się spiesząc. Wolałbym, aby nas nie spostrzegł. Później, jeśli się nawet spotkamy, to już trudno.

Przed gródkiem bieleją płócienne daszki kramów, czernią się ludzie, konie oraz niewielkie wozy. To właśnie targ. Na takie zgromadzenie w gródku nie ma miejsca, dlatego targ odbywa się przed grodem. Tutaj nikt nie może narzekać na brak przestrzeni i każdy ma dosyć miejsca dla rozłożenia swych towarów. A jest tego wcale bogaty wybór. Prowadząc nasze szkapki za uzdy, wolno przechodzimy pomiędzy kramami, ciekawie spoglądając na wyłożone dobra. Nasze wilczyska grzecznie idą przy nodze, nieco onieśmielone taką mnogością ludzi i zwierząt. Dla pewności nakazałem uprzednio Niukowi spokój i raczej jestem pewien, iż mi z czymś nie wyskoczy.

Tak sobie myślę, że będąc na miejscu Mikuły, także bym tego całego zgromadzenia nie wpuścił za bramę, chociażby nawet w grodzie było dosyć miejsca. Po prostu bym się bał. Gród łatwo stracić nie dysponując odpowiednio licznym oddziałem zaprawionych do boju wojów.

Łaska nie zatrzymał się przy kramach. Pojechał wprost ku bramie i właśnie znikł w jej czeluści. Przyspieszamy kroku, by za nim nadążyć.

Niedaleko pomostu wiodącego ponad fosą raptownie staję. Niezbyt rozsądnie byłoby pchać się wraz z końmi do grodu. Szybko ustalamy, że ja na razie ze zwierzakami zostanę na miejscu, zaś Mirko – niby to przy okazji przyjazdu na targ – zajrzy do swego wspólnego z Przemkiem przyjaciela i rówieśnika, Bronimierza, żupanowego wnuka. Jeżeli nawet Łaska zdąża z jakąś misją do miejscowego szefa, Mirko może śmiało tam za nim podążyć, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

Po chwili Mirko niknie w bramie grodu. Ja tymczasem troszkę cofam się od mostu, obierając sobie wygodne miejsce pomiędzy dwoma niewielkimi szopkami o plecionych ścianach. Już chcę się schronić pod szerokim okapem strzechy, lecz mżawka widać uznała, iż jej na razie wystarczy. Przestaje siąpić, zaś niebo nawet jaśnieje. Wprawdzie nadal zasnuwają je bure chmury, lecz zaświtał blady promyk nadziei, że może jednak się wypogodzi. A chociażby nawet i nie, to zupełnie wystarczy, gdy nie będzie mi kapało za kołnierz. Mądre wilczyska legły pod ścianą kleci na suchej ziemi. Jakiś czas stoję przy koniach, ale ostatecznie rozbolały mnie nogi, więc lokuję się obok Niuka i Chwatacza, trzymając w ręku wydłużone wodze wierzchowców. Wolę ich nie puszczać luzem, by mi przypadkiem nie zwiały na targ, przekąsić czymś smacznym za darmo.

Siedzę tak dosyć długo, patrząc w rozwartą bramę i właśnie myślę, co bym zrobił, gdyby tak Łaska nagle opuścił gród, gdy na pomoście pojawia się Mirko z drugim chłopakiem. Ten jest od niego ciut wyższy. Pewnie to Bronimierz.

Mirko rozgląda się za mną. Wstaję spod kleci, wychodząc na otwartą przestrzeń. I właśnie wtedy błyska mi myśl: A jeżeli to Mikuła jest mocodawcą Sławoja? W następnej jednak chwili uznaję absurdalność takiego podejrzenia.

  – Nie, Sławko, to oczywista bzdura! Gdyby tak było, Łaska by nie do leśnego parowu jeździł na spotkanie, lecz po prostu do Mikuły, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Nie. Sławko, Mikuła odpada! Nie stąd należy wyglądać zagrożenia.

Niczego więcej już nie zdążyłem wymyślić, gdyż nadchodzi Mirko z towarzyszem. Tak jak sądziłem, jest to Bronimierz. Uśmiecha się, patrząc na mnie lekko przymrużonymi oczyma. I muszę przyznać, że od pierwszego wejrzenia przypada mi do serca. Wilczyska również szybko go akceptują. Po dokładnym obniuchaniu machają ogonami na znak, że wszystko w porządku. Może się przyłączyć do naszej paczki. Chwatacz nawet ucapił zębami Bronimierzową nogawicę i rad by się z nim pobawić. Mirko łagodnie, acz stanowczo, studzi jego zapały. Nie pora na zabawę. Spogląda przy tym pytająco na mnie, wskazując oczyma zajętego wilczkiem Bronimierza. Przez moment nie pojmuję, o co mu chodzi? Dopiero po chwili domyślam się, że nie wtajemniczył dotąd przyjaciela w nasze sprawy, które przygnały nas do grodu. Potakująco kiwam głową. Nie mam nic przeciwko przypuszczeniu do tajemnicy jeszcze jednego uczestnika. Bardzo nam się taki przyda, chociażby już dlatego, że i na gród Mikuły także może być równocześnie przygotowywany zamach. Będąc na miejscu tajemniczego Sławojowego szefa, tak bym właśnie postąpił. Nie można przecież pozostawiać sobie pod bokiem wrogiego grodu, w którym Radosz mógł znaleźć schronienie i oparcie.

Mirko wyraźnie ucieszył się moją zgodą. Przysiadamy pod ścianą, lecz nim Mirko zabiera się za robotę, prosi Bronimierza, aby zobaczył czy ktoś przypadkiem nie siedzi w kleci.

  – Nam nie uchodzi tam zaglądać, by nas snadź kto za chąśników nie poczytał[1].

Bronimierz popatrzał na nas zdziwiony, ale bez sprzeciwu i nie żądając wyjaśnień odsuwa skobel, a następnie lekko uchylając drzwi, niknie w środku. Ciekawskie psiska włażą za nim. Skinąłem głową z uznaniem. Nigdy za wiele przezorności!

Po chwili wraca nasz towarzysz. Czeka aż psiska wylezą z kleci i zamyka drzwi.

  – Nikto w kleci nie siedzi. – To już wiemy, gdyż w przeciwnym wypadku wilczyska nie tak spokojnie by ją opuściły.

Bronimierz przysiada przy nas, a Mirko oznajmiając, że to co usłyszy jest przeznaczone tylko dla jego uszu i żadną miarą gadać o tym nikomu nie może, wtajemnicza go w sprawę, opowiadając jak to spotkałem Łaskę w borze i co z tego następnie wynikło. Bronimierzowi nie chce się w to wierzyć. Przecież zna Łaskę, którego mają za Radoszowego druha i niejeden raz gościli u siebie. To jego najczęściej Radosz przysyła do Mikuły.

  – Szczęście, Sławko, iżeś go naszedł[2] w boru! A to się przeniewierca[3] przytaił w Radoszowym gnieździe! I Radosz nie czuje, iże go gad zniewierzył[4]?

  – Nie znasz, Brońko, aby jakiego Sławoja albo możeś tylko słyszał o takim?

Długo się zastanawia, lecz ostatecznie przecząco kiwa głową.

  – Ha, trudno! Rozpytaj, może kto słyszał o takim? Ale chociażby i nawet się znalazł jakiś Sławoj, wszakże nie musi to być zaraz ten, którego szukamy. Nie jeden pewnie Sławoj po świecie chadza. Jednak poszukać nie zawadzi. Zaś Łaska przybył do twego dziada?

  – Ani chybi. Gdym go zoczył, prawie ostawiał szkapę u bródła i zaraz lazł ku dziadowemu domostwu. Co potem – nie wiem, jako żem uwidział Mirka. A i po prawdzie, tom mało co na Łaskę spozierał, bo i po co? Małom go to razy widywał?

Ale na dzisiaj dosyć już narad! Lepiej Łaskę pilnować w grodzie. Najpewniej w międzyczasie załatwił sprawy z żupanem i teraz, jeżeli oczywiście i taki miał cel, z kimś knuje zdradę. Zupełnie możliwe, że i tutaj ma jakichś wspólników. Nie pora na marnowanie czasu. Chłopaki przyznają mi rację, uznają wszakże abym lepiej z naszym inwentarzem pozostał na dotychczasowym miejscu, zaś oni szybko wrócą do grodu, żeby pilnować przeniewiercę. Już tam Brońkowi najłatwiej przyjdzie go podejść, gdyż jest na własnych śmieciach, to i nikomu nie wpadnie w oko. Co innego my obaj z Mirkiem i to jeszcze z wilczyskami.

W duchu przyznaję im rację, chociaż i mnie korci, żeby pomyszkować za Łaską. Lecz cóż, muszę i innym pozwolić coś czynić w tym względzie. Byłoby czystą głupotą chcieć załatwić wszystko samemu.

Siadam na powrót pod ścianą, podczas gdy Mirko z Brońkiem nikną za bródłem. Niuk z Chwataczem radzi by za nimi polecieli, ale przytrzymuję psiska do czasu, gasząc w zarodku ich podróżnicze zapędy. Jeszcze nieraz będą miały okazję połazikować po Mikołowie i to nie płosząc już nam zacnego Przecława. Taką mam bowiem nadzieję, że go szybko zdemaskujemy.

Próżno gadać, jak długo czekałem. Powiem jedynie, że wpierw zupełnie ścierpły mi nogi od siedzenia w kucki pod ścianą kleci, zaś później zacząłem z zimna szczękać zębami, chociaż byłem nieźle ubrany. A że chłopaków wciąż nie było ani widu, ani słychu, zatem postanawiam zażyć troszkę ruchu dla rozgrzewki. Wprowadzam nasze szkapki głębiej pomiędzy klecie i przywiązawszy je do narożnego słupa jednej z nich, ruszam z wilczyskami przy nodze ku straganom. Targ bowiem trwa nadal i nie myśli się wcale zwijać, chociaż dawno minęło południe. Drogą polecam wierzchowce opiece św. Antoniego, by je strzegł przed ewentualnym złodziejem. Dopiero po dobrej chwili klepię się w czoło:

  – Przecież durniu święty Antoni Padewski jeszcze się nawet nie urodził, a gdzie mu tam do śmierci i kanonizacji! – Staję niezdecydowany. – Iść na targ, czy też wrócić warować przy szkapach? Ee, niech tam – macham w końcu ręką i podążam ku straganom. Wilczyska grzecznie trzymają się mej nogi. Widocznie je peszy mnogość luda i zwierząt. Nie jest to oczywiście tłok jaki zapamiętałem z mych czasów, lecz w porównaniu do Unisławowego Źrebu, tych około czterdziestu ludzi sprawia wrażenie tłumu.

Handluje się wszystkim, aczkolwiek głównie produktami rolnymi. Lecz nie brakuje też innych towarów, w tym materiałów i skór na odzież oraz obuwie. Zaś w kącie dostrzegam nawet wóz garncarza, tutaj zwanego zdunem.

  – Oho, konkurent Unisława! – Podchodzę bliżej, aby się przyglądnąć jego ofercie. – Przynajmniej porównam, który z nich lepszy?

Przy wozie, a właściwie nie wozie, lecz takim większym wózku o pełnych drewnianych kołach, osadzonych na osiach z tego samego materiału, leżą poprzekładane sianem różne dzbanki, dzbany, misy i inne „gliniaki”. Ba, są i wcale zgrabne kubki. Jeden, z wyrytym i pobielonym wzorkiem u obrzeża, wpada mi w oko. Ukazuję więc na niego mężowi stojącemu obok wózka. Spogląda na mnie spod oka, a następnie na towarzyszące mi wilczyska. Przez moment wydaje mi się, że jego oczy rozbłysły, ale zaraz odwraca głowę by podać mi kubek.

Obracam „skorupę” w ręku, patrząc czy nie ma jakiejś skazy. Gdy wzrok mój pada na denko, czuję przyspieszony rytm serca. Podwójna strzałka! Natychmiast jednak opanowuję podniecenie. To i cóż z tego? Przecież nie Miłosz knuje spisek, posyłając Sławoja w tajemnej misji. Co najwyżej Sławoj kupił u niego swój gar.

  – To wy jesteście Miłosz z Plessa – pytam, patrząc wprost w oczy sprzedawcy. Ten się uśmiecha lekko:

  – A zaczem pytasz?

Stukam palcem w gmerek widniejący na dnie kubka.

  – Bystryś junohu!

  – Dobrze znać przedniego zduna znak, by mi kto lada jakiego towaru nie wparował[5]. – Mile podbechtany zdun uśmiecha się od ucha do ucha:

  – Zaś skądś świadom mej cechy?

  – Gdym bawił na świętej górze Swaroga u żerzcy Borzysława, u niego widziałem wasze skorupy. On mi rzekł, kto je zrobił. – Tu nagle wpada mi do głowy szalony pomysł. Kontynuuję więc po krótkiej przerwie, udając zupełną obojętność, lecz w rzeczywistości pełen napięcia:

  – A i nie tylko u niego widywałem wasze dzieła. Także u Ninogniewa w gilowskiej gospodzie, gdziem był przed żniwami. Podobno i gospodzin Włodzisław też nimi nie gardzi, zaś Sławoj to i w drodze ma wasz kubek, nie pomny, że skorupa krucha. – Tutaj garncarz aż pokraśniał z zadowolenia, a pierś mu się tak jakoś sama dumnie wypina.

  – To znasz i Sławoja z Gilowa?

  – Znać po prawdzie to nie znam, ale Ninogniew tak mówił. – Tutaj spoglądam niby za psami, by przypadkiem z mej twarzy nie wyczytał nagłej radości. – Mam Sławoja! Wprawdzie nie musi zaraz być wcale tym, którego szukamy, jednakże jest to już jakiś punkt zaczepienia. I tak mi się wydaje, że właśnie dopasowałem dwa pierwsze elementy intrygującej nas układanki. Jestem z tego tak zadowolony, że mógłbym Miłoszowi za kubek zapłacić nawet całego dirhema! Lecz gdy pytam o cenę, ten się tylko żachnął i dostaję kubek za darmo – na szczęście – w imię zawartej znajomości.

Dziękując serdecznie za dar, zbieram się do odwrotu, nie chcąc przedłużać rozmowy. Mogła by mnie jeszcze sprowadzić na śliskie tory, wolę więc nie ryzykować. Jednak po chwili odwracam się jeszcze w stronę zduna, kiwając przyjaźnie ręką na pożegnanie.

Tym razem już niezbyt długo czekam na mych towarzyszy. Wpierw w rozwartej bramie ukazuje się Łaska, prowadząc swą szkapę za uzdę, zaś niewiele czasu po nim Mirko z Bronimierzem. Łaska zatrzymał się jeszcze krótko przy paru kramach, a potem wskakuje na siodło i ostro rusza w powrotną drogę. Ma drab nosa, gdyż od zachodu niebo znów ciemnieje, zwiastując nowy deszcz. Wobec tego i nam nie wypada zbytnio marudzić. Nim jednak ruszymy w drogę, przysiadamy znów pod ścianą kleci, aby chłopaki zdali sprawę ze swych poczynań. Zaś te okazują się wcale owocne.

Istotnie, Łaska dosyć szybko uwinął się ze zleceniem Radosza u Brońkowego dziadka. Lecz zabawił jeszcze dobrą chwilę u żupana, a wychodząc z jego domu, wziął zaraz kurs na miejscową gościnnicę[6]. Wkrótce po nim nadszedł Racisław. Można by go nazwać odpowiednikiem Łaski przy Mikule, chociaż nawet w połowie nie zaskarbił sobie takich łask u swego żupana, jak nasz zacny Przecław u Radosza. Widocznie był mniej bystry albo też nie posiadał natury pochlebcy, a może w końcu Mikuła okazał się bardziej odpornym na takie zagrywki? Jednakże Racisław często bywał u żupana i z jego polecenia ruszał w drogę – już to do Międzyświecia – warownego grodu Golszyców u podnóża gór albo i dalszej Lubomi. Jednak nie udało mu się zająć pozycji prawej ręki Mikuły. Tę od lat nie kwestionowanie zajmował Więcław – stary druh żupana i jego prawie równolatek. Teraz rzadziej ruszał w drogę, bo to już nie ten wiek, żeby ganiać po świecie. I w tym go właśnie wyręczał Racisław.

Zatem Racisław znikł wkrótce po Łasce za progiem gościnnicy. I tu zaraz przeszkoda: Chłopakom żadną miarą nie uchodziło podążyć za nimi. Przykleili się wprawdzie niemal do ściany gospody, lecz małe okienko zostało już założone ramką z natłuszczoną skórą, więc nie dawało szansy zapuszczenia żurawia[7] do środka, zaś nie wiedząc gdzie się Łaska usadowił, daremnym było przykładanie ucha do ściany w nadziei złowienia chociażby tylko strzępków rozmowy. Zresztą wcale nie było pewne czy Łaska w ogóle rozmawia z Racisławem.

Ostatecznie Brońko podjął ryzyko zaglądnięcia do środka. W przeszłości, ze dwa razy był w gospodzie, szukając starego Radogosta. Teraz także postanowił to udawać. Oczywiście Radogosta wewnątrz nie było, lecz krótka chwila pobytu pozwoliła mu stwierdzić, że Racisław z Łaską siedzą na ławie w kącie przy dzbanku piwa i o czymś cicho rozprawiają[8]. Wiedząc już w którym miejscu przyłożyć ucho do ściany, chłopaki przysiedli za węgłem gospody i niby to grając w kamyki, zamienili się w słuch. Wprawdzie opchane mchem ściany dosyć skutecznie tłumiły głosy, ale zawsze coś tam ze środka dolatywało do pilnie nastawionych uszu. I dobrze się stało, że na przeszpiegi ruszyli we dwu, gdyż sumując teraz uzyskane wyniki, mogli skorygować, a nawet uzupełnić jeden drugiego. Nie zawsze przecież mieli okazję równocześnie zastygnąć z uchem przy ścianie.

Nie myliliśmy się sądząc, że Łaska i tutaj będzie knuł zdradę. To bowiem niedwuznacznie wynikało z podsłuchanych strzępów rozmowy. I w dodatku nie mogła to być ich pierwsza rozmowa dotycząca tej kwestii, gdyż nazbyt swobodnie ze sobą gwarzyli. Musiał zatem nasz zacny Przecław już uprzednio wciągnąć Racisława do zmowy. Teraz zaś jedynie utwierdzał swego towarzysza w uprzednio powziętym zamiarze zdrady, roztaczając słodkie miraże przypadających stąd na niego korzyści i nie skąpiąc pochlebstw przy okazji:

  -„Już to samo twe miano ukazuje, iże nie z byle kim sprawa!…” (Dla wyjaśnienia powiem, że Racisław, od słowa rać – wojna, oznacza męża wojnami sławnego).

Słodził zatem Łaska swemu druhowi, obiecując – ni mniej, ni więcej – a władanie grodem, oczywiście z poręki przyszłego kniazia mającego objąć te dziedziny. Tutaj chłopaki aż dech wstrzymali, mając nadzieję usłyszenia przynajmniej jego imienia. Niestety ich ciekawość nie została zaspokojona, gdyż po prostu nie dosłyszeli następnego fragmentu prowadzonej cichszym głosem rozmowy. Na koniec doszło ich uszu coś, co mogło – acz pośrednio – naprowadzić nas w przyszłości na właściwe tropy. Otóż Łaska powiedział, zachwalając swego kniazia, iż: „dola z dawna już mu włodź[9] przeznaczyła.” I na koniec jeszcze: „Pomnij Racisław, iże kniaź suli[10] niźli żupan, co jen włodzić tyle zdolen, ile wiec da.”

Wprawdzie na tym ich rozmowa się nie zakończyła, ale wiedli ją teraz tak cicho, iż nie było sposobu czegokolwiek więcej usłyszeć. Chłopaki więc słusznie uznali, że kurcząt pod gospodą nie wysiedzą, wobec tego lepiej się zbierać spod ściany i gdzieś na boku poczekać na spiskowców. Po cóż im niepotrzebnie leźć w oczy? Jakoż z tym długo nie czekali. Racisław poszedł wprost do siebie, zaś Łaska, zabrawszy wierzchowca, ruszył ku bramie.

A więc mieliśmy dodatkowy problem, gdyż spisek zatoczył szersze kręgi niż przypuszczaliśmy. Nie tylko włości Radosza były zagrożone. Tego właściwie należało się spodziewać od samego początku, lecz nam to jakoś nie przyszło do głowy. Przecież sam peryferyjny gródek Radosza nie stanowił aż tak smakowitego kąska i bez Mikułowa nie można było się do niego dostać – oczywiście nie znając tajnego szlaku łapaczy. Chyba, żeby to ktoś z północnych stron miał na niego chrapkę. To jednak wydawało się wątpliwe, jako że od tej strony było dosyć daleko do zamieszkałych terenów. Zresztą znaleziony w szałasie Sławoja gar niedwuznacznie wskazywał kierunek południowy.

 – Licho się, Sławku, sprawiłeś – mruczę pod nosem. – Detektyw do bani! Gdyby nie przesadzanie świerczków, to byśmy w ogóle nie wpadli na ten trop. No, chyba żeby się Łaska z tym wygadał przed Gniewkiem. Chociażby i nawet udało się nam udaremnić zamach na Radoszowy, przy stracie grodu Mikuły, odcięty od zaplecza Radosz i tak by wnet musiał zdać swój gródek.

  – I cóż, Brońku, wypada nam teraz czynić? Radosz wprawdzie nie świadomy zmowy, ale Przemko i Gniewko tak, i są w grodzie na podorędziu. Gniewka pewnie Łaska wkrótce wciągnie w swe ciemne sprawki, będziemy więc świadomi jego każdego kroku. A zawczasu znając co zamierza, w porę zdołamy zniweczyć jego niecne zamysły, już to chociażby ostrzegając Radosza. Teraz, gdyby nawet rzec o wszystkim Przemkowemu ojcu i tak nie da wiary zaślepiony rzekomą przyjaźnią Przecława, zaś ostrzeżony Łaska jeszcze bardziej się utai i co wtedy? Nas czterech ma na niego oko, lecz tyś sam. Co robić? Powiedzieć o wszytkim twemu dziadkowi? A czy to nam uwierzy? Albo i rozsierdzony[11] skręci kark Racisławowi, a skąd tu potem wiedzieć, kto jeszcze był z nim w zmowie? Już tam lepiej śledzić Racisława, by to on sam wskazał resztę przeniewierców. Znając już wszystkich, wraz ich Mikuła zgarnie, udaremniając zdradę. Najlepiej dobierz sobie jeszcze ze dwu druhów i śledź każdy krok gada, byś poznał kto z nim jeszcze w zmowie. Ostatecznie zawsze możesz wszytko rzec ojcu, ale nam by się bardziej widziało samym złapać wiarołomców, odpłatę za zdradę zostawiwszy żupanowi. Gdyby tak jeszcze złapać samego kniazia, który tu zamierza władać! Lecz tak sobie myślę, że wystarczy wiedzieć kto to taki, by złu w porę zaradzić. Miej, Brońku, oczy i uszy otwarte, a wiesz gdzie nas szukać, gdyby ci trzeba było pomocy.

Na koniec ustalamy jeszcze, że od czasu do czasu będziemy wpadali do niego, żeby wiedzieć, jak się sprawy mają.

Tymczasem na świecie znowu pociemniało  i zaczyna znów padać. Nie ma więc co dłużej zwlekać z powrotem. Żegnamy Brońka i w drogę!

Wilczyska, skuliwszy uszy, biegną przodem, nie zwracając uwagi na targ, który także już zaczyna się zwijać. Popuściwszy koniom wodzów, ruszamy przed siebie, chcąc jak najrychlej wjechać w bór, gdzie deszcz będzie nam mniej zacinał w twarze.

Zaledwie pierwsze drzewa oddzieliły nas od grodowej polany, zamroczyło się niemal zupełnie i po chwili – jak nie sypnie mokrą kaszką! Zza białej zasłony mało co widać. Szczęściem jesteśmy już w lesie, jako tako osłonięci drzewami, ale i tak kulimy się w siodłach, chyląc twarze ku końskim karkom i, jak tylko możemy, wciągając głowy pomiędzy ramiona. Niebawem zaś błyska i po chwili huk gromu przewala się ponad borem. Spłoszone konie szarpią do przodu, lecz po chwili wracają do poprzedniego tempa. Niuk ze skulonymi uszami trzyma się boku Ilvy.

  – Nie bój się piesku! Łupnie parę razy i przejdzie. To już nie lato. – Jakoż wkrótce znowu zagrzmiało, a potem jeszcze dwa razy i cokolwiek jaśnieje, zaś kaszka przechodzi w deszcz, zrazu gęsty, lecz z każdą chwilą tracący na swej intensywności. Ostatecznie znów siąpi mżawka – tak, jak przed południem.

Po niewczasie Mirko stwierdza, iż trzeba było jeszcze nieco poczekać z wyjazdem, a byśmy nie zmokli. Pod okapem kleci, zasłonięci od wiatru, mogliśmy przeczekać krótką nawałnicę.

  – Ba, trza ci było to rychlej rzec!

Jakiś czas kolebiemy się w siodłach bez słowa i tak osiągamy dolinę Kłodnicy. Przeprawa przez rzeczkę nie przedstawia żadnych kłopotów, jako że poziom wody się nie zmienił. Niech no jednak tak popada z parę dni, wtedy przeprawa stanie się poważnym problemem. Dojechawszy do zamaskowanej ścieżki, jeszcze raz oceniamy naszą pracę. Świerczki wyglądają tak, jakby rosły w tym miejscu od swego zarania i trudno się za nimi domyśleć wygodnej dróżki. Wziąwszy szkapki za uzdy, prowadzimy je jeszcze kawałek w stronę Radoszów, by dopiero po chwili skręcić w bór i klucząc pomiędzy drzewami, wyjść na ścieżkę.

Mirko właśnie opuścił trakt, ja zaś mam zamiar pójść jego śladem, gdy wśród panującej dookoła ciszy rozlega się rżenie konia. Wilczyska, które zdążyły z Mirkiem zniknąć w borze,  wracają, a zatrzymawszy się na moment dla złapania wiatru, już sadzą traktem w stronę Radoszów.

Wskakuję na Ilvę, ruszając za nimi. Niedaleko ujechałem. Minąwszy zakręt, gwałtownie ściągam wodze. Na środku drogi leży człowiek, zaś opodal stoi osiodłany koń. Rzut oka wystarczył, bym rozpoznał Łaskę. Psiska pilnie go obwąchują, lecz on nie reaguje na poszturchiwania wilczych mord. Chwatacz zdążył już się nawet zabrać za jego but. Zaparłszy łapy w ziemię, ciągnie zań ile siły. Cichy jęk uświadamia mi, iż nasz zacny Przecław jeszcze nie całkiem wyzionął ducha. Zeskakuję z wierzchowca i fuknąwszy na Chwatacza, pochylam się nad nieszczęśnikiem, ostrożnie odwracając go na plecy. Prawa ręka przy tym tak mu jakoś lata, że podejrzewam złamanie. Na skroni, po prawej stronie, widnieje spora szrama.

  – Dostał w łeb i pewnie spadł z konia, by się przytulić do matki ziemi – myślę przekornie. – Że też ta go jeszcze w ogóle chce nosić?! Lecz któż tak draba urządził?

Wołam Mirka. Widać już wcześniej się zorientował, że coś nie tak, gdyż po chwili jest przy mnie. Przybiegł, pozostawiwszy Strzałę na ścieżce. Teraz zdziwiony spogląda na Łaskę. Po chwilce wykrztusza:

  – Ubity?

  – Nie, Mirko, żyje! Dopiero co stękał. – Tu łapię Przecława za przegub, chcąc zbadać puls. Serce równo puka.

  – Oberwał po łbie i stracił czucie, ale któż go tak urządził – ponawiam pytanie.

Mirko bez słowa rozgląda się wokoło, cofa parę kroków i uważnie spogląda na ziemię. Następnie podchodzi w miejsce, gdzie twardo lądował Łaska. Jeszcze kilka kroków w stronę konia. Patrzy na niego, coś łagodnie mówi, po czym poklepuje zwierzę po pysku. Ujmuje luźno zwisające wodze i podprowadza konia.

  – Nie, Sławko! Jeden ślad, Łaskowy. Nikto inszy tędy nie chadzał.

Tym zabił mi klina. Dotąd sądziłem, że ktoś na niego zapolował, lecz usłyszawszy nas nadjeżdżających, zbiegł.

  – Zobacz, Mirko, jeszcze raz, czy aby na pewno? Nikt nie uskoczył w bór?

Tym razem Mirko dłużej krąży w koło, pilnie wypatrując jakichkolwiek znaków na ziemi, ale gdy wraca, jeszcze raz zaprzecza. Nikogo, prócz Łaskowego konia i nas nie było – chyba, żeby ptak.

  – Koń się spłoszył – ukazuje trop wierzchowca wyraźnie widniejący na mokrej ziemi. Głębokie odciski kopyt – jedne koło drugich. Chyba więc koń, czymś nagle przestraszony, stanął dęba, zaś niczego nie spodziewający się Łaska wyfrunął z siodła i grzmotnął łbem w ziemię. Wobec tego patrzymy za czymś twardym. Przecież do szramy na głowie coś się musiało przyczynić. Ostatecznie uznajemy, iż niechybnie był to korzeń sosny sterczący z ziemi na środku drogi, który wypłukała spływająca z góry woda. Wystawił w górę piękne kolanko, jakby wprost zapraszał, by w nie tryknąć główką. Nachyliwszy się, badam go centymetr po centymetrze, posiłkując się moją soczewką. Oczywiście! Końcem noża ostrożnie zdejmuję kawałek skrwawionej skóry i pokazuję Mirkowi.

  – Prawda, Mirku!

Chwilę kombinujemy, co z drabem zrobić? Ostatecznie Mirko podnosi z ziemi namokłą Łaskową czapę i wraca do Kłodnicy zaczerpnąć wody. Ciekawe ile jej doniesie? Okazuje się, że nawet dosyć dużo. Nie zwlekając, wylewam całą zawartość na głowę nieboraka. Pomogło, jak ręką odjął. Zacny Przecław stęknął, prychnął i otwarłszy oczy, popatrzał dookoła, jeszcze niezbyt przytomnie. Następnie ma zamiar pomacać obolałą głowę, ale przy pierwszej próbie ruchu ręką, bolesny grymas wykrzywia mu twarz. Kiepsko z tym wybrał – myślę.

  – Ręka pewnie złamana, przeto się nie turbujcie! Wraz pomożemy – uspokaja go Mirko.  Wyciąwszy z leżącej opodal gałęzi dwa równe kawałki, w tak zaimprowizowanych łubkach ostrożnie unieruchamiam rękę. Łaska siedzi na ziemi i chyba jeszcze nie ze wszystkim kontaktuje. Gdy kończę, Mirko podprowadza konia i pomaga Łasce wstać oraz wygramolić na siodło.

  – Szlag trafił! Ale z nas samarytanie – myślę ze złością. – Nie lepiej było dać drabowi w łeb i po wszystkim? – Lecz natychmiast się mityguję. – Tylko bez takich pomysłów. Ale z ciebie chrześcijanin!

Wskakuję na Ilvę i ruszam w kierunku Radoszów, asekurując Łaskę. Wkrótce dogania nas Mirko, który musiał wrócić na ścieżkę po swą Strzałę. I tak asystujemy Łasce aż do grodu. Ten nic drogą nie gada i takie mam wrażenie, że się jeszcze niezbyt pozbierał po fatalnym upadku. A może nawet nie wie, co mu się przytrafiło? By nas nie podejrzewał o jakikolwiek udział w tej żałosnej przygodzie, mówię do niego, już prawie przy bramie gródka:

  – Koń się wam spłoszył, Przecławie i na ziemię zwalił, zaś głowa gracko w korzeń trafiła, stąd się wam pewnie jeszcze we łbie ćmi. – Lekko skinął głową, krzywiąc przy tym boleśnie twarz.

  – Musi mu szumieć w czerepie, że aż miło! Prócz złamanej prawicy ma pewnie i wstrząs mózgu. Poleży zatem cokolwiek nim wydobrzeje. To i dobrze! Na jakiś czas wypadnie z gry, lecz co się odwlecze, to nie uciecze. I tak go złowimy! Mamy za to wspaniałą okazję, żeby mu podesłać Gniewka. Niechaj zaskarbi jego zaufanie. Byłoby świetnie, gdyby mu się powiodło zastąpić Łaskę na jakiś czas w spiskowej robocie. Wtedy wnet poznamy wszystkich zwolenników kniazia i to może także w grodzie Mikuły.

Lecz oto już brama grodu. Wkrótce stajemy przed drzwiami domu żupana. Łaska pewnie by tutaj skierował swe kroki, chcąc zdać sprawę Radoszowi ze swej misji do Mikuły. Troskliwie pomagamy zsiąść mu z konia. Mirko, ująwszy go pod lewe ramię, wprowadza do środka. Zostaję z wilczyskami przed domem. Po chwili wybiega do mnie Przemko. Rzuciwszy okiem wokoło czy jesteśmy sami, cichym głosem informuję druha o ostatnich wydarzeniach. Aż zgrzytnął zębami.

  – To i u Mikuły gad judzi?! Że też karku nie skręcił!

 – Cii Przemku! Próżno nie gadaj! Gniewko duchem winien się wokół niego zakrzątnąć, łaski Przecławowe sobie skarbiąc. A tak mu słodzić, by go rychło do zmowy przypuścił, zaś przypuszczony – taką ochotę dla kniaziowego władania w grodzie wykazywać, żeby Łaska zdał na niego swą robotę do czasu aż wydobrzeje. Powiedzie się, wnet będziemy znali kto jeszcze przeciw twemu ojcu knuje zdradę. To mu przekaż nie zwlekając, aby wiedział co robić. I daj znać, jak się sprawy mają.

Tymczasem dzień ma się ku końcowi. Najwyższa pora wracać do domu. Pewnie już tam nas od dawna z niepokojem wyglądają. Przecież przesadzenie kilku drzewek nie mogło nam zabrać aż tyle czasu! Szczęściem Mirko wkrótce wraca. W paru słowach opowiedział Radoszowi, jak to trafiliśmy Przecława leżącego na drodze. Jeszcze tylko umawiamy się z Przemkiem, a potem na koń! Zmokłe wilczyska najprawdopodobniej już myślą tylko o pełnej misce i ciepłym kącie. Popędzamy szkapki. Spod kopyt tryska błoto. Potem jeszcze tylko ostrożnie kluczymy pomiędzy drzewami, zacieramy ślady przy zjeździe z traktu i zabrawszy łopaty spod świerczka, galopujemy w stronę polany.

Przy ostatnich blaskach gasnącego dnia wjeżdżamy w obejście. Z otwartych drzwi wyglądają Mirkowi rodzice oraz Stacho. Śmiesznie to wygląda, jako że się w nich ledwie mieszczą, zaś głowa Stacha znajduje się już blisko progu. Zaraz zresztą muszą ustąpić miejsca naszym zmokłym czworonogom, które machając radośnie ogonami, pchają się do środka. Tym to dobrze! My musimy wpierw oporządzić i nakarmić wierzchowce, a dopiero potem, ochlapawszy się troszkę w korycie, możemy skorzystać z rozkoszy stołu.

Drogą z Radoszów rozważaliśmy czy się pochwalić pobytem w grodzie Mikuły? Wpierw wydawało nam się lepszym zatajenie tego faktu, ale później doszliśmy do wniosku, że nie ma co kłamać. Ostatecznie nie uczyniliśmy niczego zdrożnego – ba, wręcz przeciwnie. Lecz tym nie należało się już chwalić – przynajmniej do czasu. Zaś raz puszczone kłamstwo zazwyczaj nie przynosi niczego dobrego. Najczęściej pociąga za sobą następne, to zaś następne i tak dalej, aż się wszystko tak pogmatwa, że już nie sposób rzeczy rozwikłać, a przy okazji człowiek zupełnie się pogrąża, tracąc twarz i zaufanie, jakim go dotąd bliscy darzyli. Nie warta skórka za wyprawę! Tak więc teraz, siedząc przy stole i patrząc w cokolwiek gniewną twarz Unisława, nim jeszcze padło pytanie, mówimy natychmiast o wypadzie na targ do grodu Mikuły. Wprawdzie o targu zupełnie zapomnieliśmy, ale jadący drogą Łaska nam to uświadomił. Wobec tego w mig ukończyliśmy robotę, a jako że deszcz prawie przestał padać, wyskoczyliśmy do Mikułowa, myśląc szybko wrócić. Wprawdzie na targu zeszło nam niewiele czasu, jednak napatoczył się Brońko, więc nie wypadało zaraz wracać, poniechawszy Mikułowego wnuka. W powrotną drogę ruszyliśmy najprędzej, jak się tylko dało, nie zwracając uwagi na nadciągającą burzę. Jednakże po drodze znaleźliśmy Łaskę leżącego bez czucia w błocie. Tu już opowiadamy dokładnie, jak się rzeczy miały.

Unisław, wpierw chmurny, rozpogadza oblicze. Przecież nie wypada mu nas besztać za ratowanie Radoszowego druha. Dla takiego czynu nie wolno szczędzić czasu.

Oddychamy z ulgą. Spodziewana burza szczęśliwie przechodzi bokiem. Aby zupełnie udobruchać Mirkowego ojca, mówię o spotkaniu na targu Miłosza i pokazuję darowany kubek. Ocenia go fachowym okiem i chwaląc wyrób, śmieje się, że przysłodziwszy zdunowi, po prostu wycyganiłem od niego skorupę. A to już duża sztuka, gdyż Miłosz znany jest z tego, iż bardzo nierad cokolwiek komu darmo daje.

  – Bystryś, Sławko, nie ma co gadać!

Zaraz też się okazuje, jak dobrze uczyniliśmy nie zatajając wyprawy do Mikułowa. Zaniepokojony naszą długą nieobecnością Unisław, na prośbę Zbisławy osiodłał konia i pojechał jeszcze przed burzą na koniec ścieżki. Przesadzone choinki pięknie zamykały dróżkę, lecz nas ani śladu! Zostawiwszy wierzchowca, wyszedł na trakt. Niewiele czasu mu zajęło stwierdzenie faktu, że ruszyliśmy w stronę grodu Mikuły. Ba, znalazł nawet łopaty ukryte pod świerczkiem.

  – Ale byśmy wpadli, nie mówiąc prawdy! Po raz wtóry oddycham z ulgą, dziękując Bogu, że mi w porę przypomniał nauki Mamy.

 

 

Następnego ranka przybywa w odwiedziny Wojsław – stary druh Unisława, którego tak niespodziewanie spotkał po latach w rozsypującej się celtyckiej warowni na górze. Obecnie Wojsław mieszkał kątem w grodzie Radosza, lecz dosyć często gościł w Unisławowym Źrebie. Pomagał nam w najprzeróżniejszych robotach, a gadania z Mirkowym ojcem zawsze mieli tyle, że wątpiłem, aby kiedykolwiek te gadki zakończyli. No cóż, nie widzieli się tyle lat, więc teraz musieli jakoś nadrobić zaległości. Przysłuchiwałem się tym gadkom, a najczęściej wtedy, gdy Wojsław opowiadał o rodzinnych stronach i życiu pod władaniem kniazia Medzamira. Wynikało z nich, iż dziedziny kniazia po większej części stanowią góry poprzecinane dolinami rzek, rzeczek i strumieni, a w tym największej – Wagu, który właśnie w niedalekim sąsiedztwie książęcego grodu zakręca na południe – ku Dunajowi. I właśnie jedną z wąskich dolin przedarła się na naszą stronę wyprawa kniazia tropiąca nikłe ślady starego celtyckiego szlaku na północ, której Wojsław był uczestnikiem. Przypominając sobie mapę Beskidu Żywieckiego sądziłem, że miało to miejsce, gdzieś w okolicach Zwardonia. Niestety niezbyt się orientowałem w topografii terenu po Słowackiej stronie. Blado pamiętałem, że kiedyś biegła tam linia kolejowa do Czadcy, niestety za moich czasów od dawna nieczynna. Na południe, za tą Czadcą, może w odległości około trzydziestu kilometrów, otwierała się dolina Wagu i chyba w tamtej właśnie okolicy rzeka zakręcała, biorąc kierunek południowy. Ale jakie tam były miasta? Zresztą czy to takie ważne? Przecież tych miast najprawdopodobniej jeszcze w ogóle nie ma. Coś mi się po głowie plątała Żylina, lecz nie byłem pewien czy leży bardziej na wschód – przed zakrętem Wagu, czy też już poniżej. Jedno wiedziałem na pewno: W dół rzeki był Trenczyn, dokąd w drugim wieku naszej ery dotarły rzymskie legiony. Tak mówił nam Tata podczas jednej z górskich wycieczek w okolicach Zwardonia. Było to przecież tylko około sto kilometrów od tego miejsca. Mirka bardzo wtedy ta wiadomość zafrapowała i dosyć długo z Tatą o tym rozmawiali. Mnie, prawdę powiedziawszy, to ani grzało, ani ziębiło, ale zapamiętałem jednak ich rozmowę. Gdy Mirek zapytał skąd o tym wiadomo, Tato roześmiał się i rzekł, że już wtedy było modne pozostawianie po sobie napisów na pamiątkę; wprawdzie nie na ścianach domów, drzewach czy przystankach autobusowych, lecz po prostu na skałach. Oczywiście wykonanie takiego zabierało dużo więcej czasu, jako że litery kuto w kamieniu. Za to napis był trwały. I właśnie w Trenczynie rzymscy legioniści upamiętnili swój pobyt odpowiednią inskrypcją naskalną, która przetrwała do naszych czasów. Mirek był jej ciekawy, niestety dotarcie do Trenczyna było niemożliwe, gdyż na drodze stała granica państwowa, tej zaś bez paszportów w żaden sposób nie dało się sforsować. Mirko obiecał sobie, że gdy dorośnie, wybierze się w te strony, ażeby zobaczyć ów zabytek. Z rozmowy zapamiętałem jeszcze, że w Trenczynie biją ciepłe źródła. Zatem przy którejś rozmowie zapytałem o nie Wojsława.

Popatrzał wpierw na mnie – tak jakoś dziwnie, a potem potwierdził. Z tego co powiedział wynikało, iż do źródeł z kniaziowego grodu będzie z dzień drogi. Trzeba wędrować z biegiem rzeki. Oczywiście droga szybciej zejdzie jeśli by płynąć łodzią. Wtedy strzeliłem tym rzymskim napisem na skale.

  – Czyżbym już był w tych stronach?

Unisław, tłumiąc śmiech, poważnie pokiwał głową i rzekł przyjacielowi, że i jego czasami zadziwiam znajomością różnych niecodziennych rzeczy, ale nie należy się temu zbytnio dziwić, jako że jestem wszystkiemu bardzo ciekaw, a i podróżując, niejedną rzecz słyszałem. Różni ludzie wiedzą różne rzeczy, można się tedy od nich wiele nauczyć. I tym sposobem Unisław wyratował mnie z opresji. Przecież nie mogłem powiedzieć prawdy o mym pochodzeniu.

Z częstego powracania w rozmowach do stron rodzinnych wywnioskowałem, że Wojsław bardzo tęskni do swoich, chociaż stara się tego nie okazywać. Gdy więc po dopołudniowej robocie w lesie zebraliśmy się przy obiadowym stole i Unisław z przyjacielem w rozmowie znów powrócili w swe rodzinne strony, poczekałem cierpliwie na chwilę przerwy i zapytałem Wojsława, dlaczego nie wraca? Przecież nic mu teraz w tym nie przeszkadza. Nikt, prócz nas, nie wie co się wydarzyło w opustoszałej górskiej warowni, więc nie ma komu donieść kniaziowi na niego. Może śmiało wracać – jeszcze zyska łaski Medzamira, jako że będzie jedynym, który powróci z tej nieszczęsnej wyprawy. Przy okazji może jeszcze i Wyszomirowi przypiąć łatkę złorzecząc, iż to przez niego wyginęli wszyscy jego dobrzy towarzysze, wpadłszy w zasadzkę w górskim przesmyku. Walczyli dzielnie, lecz już od początku nie mieli szansy na zwycięstwo. Jedynie straszliwej nawałnicy, która przerwała walkę zawdzięcza, że mu się powiodło ujść z życiem. Zaś późny powrót można prosto wytłumaczyć: kontuzjowany w walce, błąkał się w obcym terenie. Kluczył, chcąc ujść pościgowi. Ostatecznie, dobiwszy ludzkich siedzib, trochę pracował – i tyle. Natomiast dla Unisława i jego rodziny ten powrót byłby cenny. Najpewniej kniaź nie spocznie i chyba nie będzie zbyt taił swych zamiarów co do znienawidzonego bratanka. Jeżeli zatem Wojsław usadowi się odpowiednio blisko, może nas w porę ostrzec. Znając zamysły Medzamira, możemy je pokrzyżować tak, by uniknąć niebezpieczeństwa. Wątpię bowiem, aby kniaź po podwójnej porażce poniechał swych zamiarów. Raczej go te klęski jeszcze zdopingują do działania, niźli zniechęcą.

Tu obaj przyjaciele popatrzeli zaskoczeni na siebie i przy stole zapadła cisza. Przerywa ją Zbisława przyznając mi rację. Podobnie jak ja wątpi, aby Medzamir tak łatwo ich poniechał. Dopóki żyje Unisław, dopóty kniaź będzie się czuł zagrożony, chociaż Mirkowy ojciec zupełnie nie myśli o książęcym stołku. Stokroć bardziej woli wieść spokojne życie na naszej polanie. Cóż z tego, jeżeli stryj uważa inaczej, wietrząc wszędzie podstęp i zdradę. Sądzi wszystkich według siebie, a mając wiele na sumieniu, nie może sypiać spokojnie.

Teraz dopiero rozgorzała dyskusja! W efekcie – obiad przeciągnął się do zmroku, gdyż ani żeśmy się obejrzeli, a zapadł już zmierzch. Zbisława zebrała ze stołu miski, zaś Mirko zapalił łuczywo. Unisław odpalił od niego kaganek i z Wojsławem poszli oporządzić nasz żywy inwentarz, a powróciwszy po jakimś czasie, nadal rozważają wszystkie za i przeciw mojego pomysłu. Ażeby im nie przeszkadzać, przenosimy się z wilczyskami do mnie.

Gdy znów na wieczerzę pojawiamy się w izbie, zaraz widzę, że decyzje już zapadły. Obydwaj przyjaciele pociągają z kubków sycony miód. Na stole stoi gąsiorek tego wybornego trunku, zaś po izbie rozchodzi się miodowy aromat, którego nie jest nawet zdolny unicestwić kopcący kaganek. Siadamy cicho przy stole i cierpliwie czekamy na wieczerzę oraz co powiedzą starsi. Przecież nie wypada się dopytywać o rezultat narady. Tutaj nasza cierpliwość zostaje wystawiona na długą próbę. Zjedliśmy bowiem wieczerzę, niewiele gadając i dopiero potem Unisław oznajmia, że Wojsław wraca i to w dodatku niezwłocznie. I właśnie co do tego Mirkowi rodzice mają największe obiekcje. Namawiali by wracał dopiero wiosną. Lada dzień mogą spaść śniegi, utrudniając – jeśli nawet nie wręcz uniemożliwiając podróż. Jednakże Wojsław, gdy już zadecydował wracać, nie chce tego odkładać ani o dzień. Obliczył sobie, że droga zajmie mu około siedmiu – ośmiu dni, a przy sprzyjających warunkach nawet i mniej. Oczywiście pojedzie konno. Wprawdzie lepiej by wyglądało, gdyby wrócił pieszo, lecz w tym wypadku nie może ryzykować. Przecież na dniach może nadejść zima. Zresztą konna podróż jest dużo bezpieczniejsza. Oponującego Unisława zbił w końcu argumentem, że Medzamir już zapewne zimą postanowi, co przedsięwziąć w sprawie znienawidzonego bratanka. Z tym nie musi czekać do wiosny, a długie zimowe wieczory sprzyjają snuciu planów. Chce zatem być zawczasu na miejscu, żeby mieć wszystko na oku i w porę przesłać ewentualne ostrzeżenie. Nazajutrz poczyni wszelkie niezbędne przygotowania i wieczorem zjedzie do nas, zaś pojutrze – skoro świt – ruszy w drogę.

Tu Unisław pyta czy przypadkiem i Lubor nie zamierza wracać? Wojsław tylko się roześmiał i macha ręką.

  – Bardziej mu teraz w głowie Wszeborowa Siecisława niż rodzicielski dom. Możliwe, iż wybierze się tam wiosną, wszakże głównie po to, aby słać zaraz swatów do Wszebora.

  – To i dobrze – odetchnął Unisław. – Taki wspólny powrót mógłby się wydać kniaziowi podejrzany, a sam Lubor niechcący powiedzieć coś niestosownego, co by naraziło Wojsława na zemstę Medzamira. Lepiej więc, żeby zimę przesiedział u Radosza. Bardziej przywyknie do Golęszyców i później już nie tak skory będzie służyć kniaziowi.

Tu Wojsław wstaje od stołu, narzuca na grzbiet skórzany kabat i życząc wszystkim dobrej nocy, kieruje się do drzwi. Unisław odpala pochodnię i wychodzimy przed dom. Wyprowadzenie konia ze stajni i osiodłanie nie zabiera wiele czasu. W migotliwym blasku żagwi[12], jednym skokiem ląduje w siodle, opuszczając otaczający nas krąg światła. Dopiero uniesienie pochodni wysoko do góry przywraca nam jego obraz.

  – Pomnij na stromiki[13] u kraju steczki – przypomina Unisław.

 – Nie zabaczę[14]! Bywajcie! – Spięty ostrogą wierzchowiec ostro rusza do przodu. Szybko oddalający się tętent galopującego konia i niebawem nad polaną znów zapada cisza.

W milczeniu zamykamy wrota. Wracamy do izby. Mirkowi rodzice są jacyś tacy zamyśleni, jakby nieobecni duchem. Uznaję więc, że najlepiej pójść do siebie i położyć się spać.

 

 

 


Początkowo żal mi było ciąć lasu. Ale potem spojrzałem na tę sprawę oczyma Unisława. Lasów wszędzie moc, natomiast gruntu pod uprawę tyle co kot napłakał. Wycinając drzewa na zachodnim skraju polany, gdzie gleba jest lepsza, prócz budulca na domek oraz zabezpieczający nas przed niespodziewaną napaścią ostrokół, uzyskujemy teren pod uprawę. Nie były to oczywiście żadne znów tam hektary, gdyż trudno za takie uznać te kilka arów poręby, z którą jeszcze przyjdzie się wiele namozolić, by ją ostatecznie zamienić w uprawne pole.Dnia następnego, już od wczesnego brzasku, jesteśmy na nogach. Nie pora na barłożenie się w ciepłych posłaniach! I chociaż bolą gnaty po wczorajszej robocie, nie ominie nas jej dzisiejsza porcja. Zaczęliśmy bowiem wycinanie drzew, nie czekając Suligniewowych pił. Wprawdzie nie wycinamy znów wiekowych drzew, jako że na mój domek bynajmniej nie potrzeba grubaśnych tramów[15], lecz zawsze to dobra gimnastyka nim się pień przerąbie na tyle, aby drzewo padło. A przy tym rzecz całą należy robić z głową, żeby przy okazji człowieka nie przygniotło, zaś drzewo padło w odpowiednią stronę. I na tym jeszcze wcale nie koniec. Pozostają gałęzie, przy których jest drugie tyle roboty, a może i nawet więcej. Uwijamy się zatem przy obalonym drzewie, jako te myśliwskie ogary skaczące wokół powalonego dzika. Jedyna różnica: zamiast psiego jazgotu, niesie się borem stukot toporów. Jest jednak nadzieja usprawnienia roboty. Suligniew obiecał wkrótce dostarczyć zamówione piły. Jeżeli tylko będą gotowe, Wojsław je przywiezie wieczorem, zaś jutro zapowiedzieli się z pomocą Gniewko i Przemko.

Po kilku dniach pracy z przerażeniem stwierdzam, że wkrótce zostaniemy zasypani masą gałęzi uzyskanych z wycinki. Wpierw myślałem, iż będą one stanowiły dla nas zapas paliwa. Niebawem jednak uznaję swą pomyłkę. Nawet dziesięciu lat braknie, aby to wszystko przepuścić przez nasze piece! Dopiero Unisław wyprowadza mnie z błędu. Owszem, grubsze gałęzie zabierzemy na opał, natomiast całą drobnicę i pozostały nadmiar spalimy na miejscu. Popioły użyźnią porębę, gwarantując przez jakiś czas niezłe plony.

  – Aha, gospodarka żarowa – przypominam sobie wiadomości historyczne. – Mam zatem szerokie pole do popisu w unowocześnianiu rolnictwa. Przecież nieraz w naszym ogrodzie nawoziłem grządki kompostem bądź obornikiem. Wprawdzie na tym prawie się kończą moje rolniczo – ogrodnicze wiadomości, lecz stanowią już coś bynajmniej nie do pogardzenia. Blado jeszcze pamiętałem o płodozmianie, mogę więc z powodzeniem popraktykować nowatorskich rozwiązań uprawy roślin, popychając ją przy okazji ku późniejszemu rozwojowi. Szkoda jedynie, że brakuje ziemniaków. Stęskniłem się za nimi, ale niestety musi jeszcze upłynąć parę wieków, nim je ktoś przywiezie z Ameryki. Przecież nie będę się specjalnie po nie tam wyprawiał. Zresztą chociażby i nawet, to czym? Przecież nie na tratwie! Zatem z ziemniakami muszę sobie dać raz na zawsze spokój – oczywiście, jeżeli już do kresu swych dni pozostanę w tej rzeczywistości, zaś z tą myślą coraz bardziej się oswajam. Cóż zresztą innego wypada mi czynić?

Cały dzień ciężko harujemy jako drwale. Aby nie tracić próżno czasu, postanawiamy obiadować dopiero o zmroku. Ten zaś zapada wcześniej, więc znów aż tak bardzo nie będziemy pokrzywdzeni. Gdy ostatecznie zasiadamy do stołu, jestem tak skonany, iż nie mam zupełnie ochoty na jedzenie. Jednak przełamuję się i skoro na stole ląduje pełna micha jagieł solidnie skąpanych w gęstym, mięsnym sosie, puszczam w ruch drewnianą łychę. A gdy już zastartowałem, jedzenie zaczyna żwawo znikać z mej miski.

Na później Zbisława zapowiada jeszcze smakowitą polewkę. Ale tę dopiero zjemy po przyjeździe Wojsława. To i dobrze. Teraz, chociażbym i chciał, niczego więcej nie przełknę. Żadną miarą nie zmieszczę.

Unisław kończy posiłek. Wstajemy od stołu. Zapalam kaganek i idę do siebie. Najwyższy czas solidnie przepalić w piecu, by nocą nie szczękać zębami. Pogoda bowiem zdecydowanie się poprawiła, lecz chociaż za dnia na błękitnym niebie świeci słońce, to i tak nie jest za ciepło. Po prostu w powietrzu już czuć zimę. Za to nocą, przy wygwieżdżonym niebie, temperatura spada zapewne do paru stopni poniżej zera. Rankiem wodę w korycie pokrywa lód.

Szczęściem w izbie mamy solidną bekę ze sporym zapasem wody. Druga beka, przystosowana do przewozu wody, jest na konnym wózku. Dzięki temu wystarczy co drugi dzień odwalić kurs do źródła, aby w pełni zaspokoić nasze potrzeby. Teraz to się nawet Mirko dziwi, iż poprzednio tyle razy dziennie ganiali z cebrzykami na piechotkę, zamiast już od dawna sprawić sobie wóz i sposobną do przewozu wody beczkę. Cóż za wygoda!

Drobno połupane szczapki błyskawicznie zajmują się płomieniem i już niebawem w piecu ogień hula aż miło. Zaraz w izdebce robi się przytulniej. Siedzę wpatrzony w tańczące płomienie, co jakiś czas dokładając nową porcję drewna, która wnet ginie w żarłocznych czeluściach pieca, wśród trzasku strzelających iskier i lekkiego pomruku buzującego ognia. Przydeptuję większe iskry, którymi co jakiś czas uraczy mnie piec. Wprawdzie podłogę z uklepanej na twardo gliny regularnie zamiatam miotłą z brzozowych witek, więc nie ma co się na niej zapalić, lecz zawsze to lepiej dmuchać na zimne. Widziałem na przykładzie Ninogniewowej gospody, co ogień potrafi. I raczej nie mam ochoty praktykować jego możliwości na własnej skórze. Serdeczne dzięki! Wolę zdecydowanie tą wątpliwą przyjemność pozostawić komuś innemu.

Niuk grzeje swe gnaty wyciągnięty jak długi opodal pieca, lecz już poza zasięgiem strzelających zeń iskier. Mądre psisko. Jak to on wyliczył? Zamknąwszy oczy równo oddycha, pochrapując niekiedy, zaś co jakiś czas lekki skurcz przelatuje przez jego łapy. Pewnie śni o kolejnej wędrówce.

  – Śpij piesku, śpij. Chwilowo wystarczy tego, co już było. Obecnie mamy zupełnie inne zajęcia. I chociaż pewnie ci się wkrótce znudzi bezczynność, nic na to nie poradzę. Do wiosny raczej sobie wybij z głowy dłuższe wędrówki. Nie mam najmniejszej ochoty uganiać się po borach w charakterze głównego dania dla zgłodniałej wilczej hordy! Lepiej tę przyjemność zostawić Sławojowi lub Łasce. (Wątpliwe jednak, aby drewniane łubki na Łaskowej ręce zbytnio przypadły wilkom do smaku. No cóż, nie ma róży bez kolców!) Zaś tak po prawdzie, wcale nie miałbym pretensji, gdyby ten zaszczyt spotkał nieznanego, a podstępnego kniazia i jego spółkę.

Zaczyna mnie ogarniać senność. Niestety jeszcze nie czas na spanie. Piec przed nocą musi się dostatecznie rozgrzać. Chcę zresztą jeszcze zobaczyć Wojsława. Mam przy tym nadzieję, że przywiezie zamówione piły. Nie będę wtedy musiał ganiać do Radoszów. Ze zapłatą za towar Suligniew może poczekać parę dni. Przynajmniej w międzyczasie sprawdzimy, jak się piły spisują przy robocie? Znając jednak Suligniewa jestem pewny, iż wszystko będzie w porządku. Solidna firma!

Właśnie dokładam w piec kolejną porcję drew, gdy Niuk unosi łeb nastawiając uszu i zaraz się zrywa na równe łapy. Głośne szczekanie przerywa panującą dotąd ciszę. Po chwili słyszę stąpanie konia i prawie równoczesne wołanie oznajmiającego się Wojsława. Dorzucam w palenisko dwie grubaśne szczapy, wdziewam kaftan i złapawszy czapkę, wychodzę wraz z Niukiem. Przed domem Mirko z ojcem przyświecają wysoko uniesionymi pochodniami. Wojsław zeskakuje ze swej dobrze objuczonej szkapy. U siodła juki, a i za siodłem jeszcze tobołek. Przynajmniej może się o niego oprzeć plecami. Coś tam gmera przy tobołku i w następnej chwili podaje Unisławowi wpierw jedną, a potem drugą piłę. Podchodzę, witając Unisławowego druha, by co prędzej dostać piły w swe ręce. Muszę trochę poczekać, aż Mirkowy ojciec nacieszy nimi oczy. Wkrótce nam je podaje. Mirko bierze jedną, zaś ja drugą.

  – Bardzo zgrabna! Wprawdzie nieco węższa i krótsza niż ta, którą zapamiętałem z domu, lecz to w niczym nie przeszkadza. Sądzę, że tak samo dobrze, jak tamta, będzie piłowała grube kloce. Jedynie dorobić krótkie drewniane rączki na końcach i można się zabierać za robotę. Odpowiednie kliny do ścinki wykonałem już uprzednio. Ciekawe, jak też jutro wyjdzie nam piłowanie? Oczywiście minie troszkę czasu, nim moi przyjaciele nabiorą wprawy w pracy nowymi narzędziami. Przecież i mnie zrazu z tym nie szło zbyt sprawnie. Dobrze pamiętam napomnienia Taty, bym się nie spieszył: „Spokojnie. Nie spiesz się! Ciągnij trutniu równo ku sobie i nie pchaj piły w mą stronę!” No, teraz będę mógł to samo zaaplikować Mirkowi. Pewnie niejeden raz się zapomni i pchając piłę ku mnie, wyboczy ją i zakleszczy w rzazie[16]. To nieuniknione. Za to, gdy już nabierzemy wprawy i rozmachu – drżyjcie narody!

Tego wieczora długo siedzimy przy stole. Tyle się nazbierało gadki, iż mało co, a byśmy w ogóle zapomnieli o śnie. Ostatecznie Zbisława uznaje, że na dzisiaj wystarczy i każe się zbierać spać. Wszak Wojsława czeka ciężki dzień i to niejeden. Chcąc jak najrychlej stanąć w domu, nie może się drogą oszczędzać. Wypada żeby przed wyruszeniem troszkę pospał. Nam oczywiście niezbyt się uśmiecha w najciekawszym momencie wędrować na posłanie, a już najbardziej Unisławowi i Wojsławowi. Tak im się dobrze gada, zaś nie wiadomo kiedy znowu się zobaczą? Wprawdzie solennie sobie to obiecali na przyszłe lato, ale człowiek strzela, a Pan Bóg strzały nosi! Można sobie dużo planować. Dopiero przyszłość pokaże, co z tego wyniknie.

Na wezwanie pani domu młódź posłusznie wstaje z ławy i życząc dobrej nocy, grzecznie przygotowuje się do snu. Zabrawszy Niuka, idę do siebie.

Na dworze zimno, zaś ciemne niebo utkane tysiącem srebrzących się gwiazd. Ogień w piecu prawie że wygasł. Jedynie miejscami w popiele tlą się drobne iskierki. Dokładam suchej jedliny i dmuchając w palenisko, usiłuję na powrót rozniecić ogień. Upływa jednak nieco czasu, nim płomień – zrazu nieśmiało – zatańczył znów na palenisku. Dokładam grubsze patyki, a gdy się już na dobre rozpalają, dodaję połupanych szczap. Potem jeszcze tylko myję ręce i twarz oraz szybko przebieram się do snu. Wieczorna modlitwa i na koniec, przyłożywszy do ognia trzy grube szczapy, ląduję na swym legowisku, a okrywszy się po brodę, wkrótce zasypiam.

Nazajutrz, wczesnym rankiem, pożegnawszy Wojsława, idę z Mirkiem wypróbować nasz nowy nabytek. Unisław wybrał się odprowadzić przyjaciela do grodu Mikuły. Tak jak się tego spodziewałem, Mirkowi wpierw piłowanie niezbyt wychodzi. Jednak po kilku napomnieniach, które Tato by zakwalifikował jako nad wyraz łagodne, pomogło. Mirko odtąd bardzo się pilnuje, aby nie popełniać tych samych błędów i zaraz robota składniej rusza do przodu. Wprawdzie nie wszystko od razu wychodzi tak, jak bym sobie tego życzył, lecz jest dużo lepiej niż przypuszczałem. Nim nadjechał Gniewko z Przemkiem, zdążyliśmy spuścić parę drzew i teraz Mirko może się przed przyjaciółmi zgrywać na bywałego[17] drwala.

Ponownie zmieniam się w instruktora. Klaruję grodzianom na czym polega piłowanie, a przy okazji zwracam uwagę na bezpieczne wykonanie roboty. Nie nadaremno Tato wbijał mi to do głowy przy każdej okazji. Cóż za zysk z obalonego drzewa, jeżeli padając przywali drwala?

Potem już przystępujemy do przerwanej pracy. Mirko piłuje z Przemkiem, zaś ze mną męczy się Gniewko. Wpierw niezbyt nam idzie, ale szybko łapie rytm i już odtąd nie ma kłopotów. Gdy Unisław wraca, tniemy drzewa aż gwiżdże, zaś spod pił tryskają trociny. To nie to, co mozolne machanie toporem!

W ciągu następnych trzech dni pilnie pracujemy na porębie w piątkę. Jesteśmy zadowoleni z uzyskanych wyników. Z boku piętrzy się pokaźna hałda gałęzi, a nieco dalej spoczywają wyciągnięte końmi pnie.

Czwarty dzień sądzimy spędzić podobnie jak poprzednie. Nie czekając spóźniających się jakoś grodzian, wędrujemy we trzech na porębę. Nieco później dołączy do nas Stacho, którego zadaniem będzie odciąganie na stos odrąbanych gałęzi. Teraz by nam jedynie wadził przy robocie, a i niepotrzebnie wystawiał się na niebezpieczeństwo. Te zaś przy ścinaniu drzew zawsze istnieje.

Gdy pada pierwsze drzewo, biorę topór i zabieram się za okrzesywanie pnia z gałęzi, podczas gdy Mirko z ojcem tną następne. Wkrótce wali się z chrzęstem łamanych gałęzi. I właśnie wtedy nadciągają nasi radoszanie. Na powitanie pokpiwamy sobie, iż przyspali, zmachani trzydniową robotą. Niestety w następnej chwili już nam wcale nie do śmiechu. Okazuje się, że znikł Lubor, a co gorsza – znikł już wczoraj!

Unisław momentalnie się zasępia. Jeżeli Lubor jest nadal wierny kniaziowi i teraz ruszył do domu w ślad za Wojsławem, to ten ostatni ma przed sobą marne widoki. Ani chybi da głowę, lecz zanim to nastąpi, wiele wycierpi. Medzamir potrafi być okrutnym!

  – A w ogóle skąd wiadomo, że Lubor znikł – pytam przytomnie.

 – Wszebor z tym przyszedł wczoraj do Radosza, pytając czy żupan wie dokąd wyjechał. Niestety Radosz nic o tym nie wiedział i bardzo się zdziwił nagłym wyjazdem niedawnego jeńca. Przepytali strażników pełniących służbę przy bramie i wtedy się okazało, że Lubor wyjechał z gródka konno około południa, opowiadając się, iż zmierza do grodu Mikuły.

Siecisławę nagły wyjazd lubego także zaniepokoił, jako że nic jej o nim nie wspomniał. Dopiero dzisiaj Przemko pomyślał o Wojsławie i poszedł z tym do Gniewka. Postanowili troszkę poniuchać w grodzie. Może kto kogoś widział z Luborem przed wyjazdem albo i nawet z nim gadał? Dobrze już cokolwiek wiedzieć nim przyjadą do Unisławowego Źrebu. I tutaj sprawa się zagmatwała. Stary Świerad twierdził, że Lubor ostatnimi czasy często zaglądał do Łaski. To samo rzekła Gniewkowi Jarucha. Nie dalej jak wczoraj rano widziała Lubora wychodzącego z Łaskowej chaty. Wobec tego Gniewko zajrzał do Łaski – niby to odwiedzić chorego. Przy okazji, tak mimochodem, zagadnął o Lubora, gdyż ma do niego sprawę. Odpowiedź Przecława była zaskakująca. Łaska – ni mniej, ni więcej powiedział, iż Lubora już dawno nie widział. Przecież słabuje i rzadko wychodzi z izby. Gniewko nie dał po sobie poznać zaskoczenia i pogadawszy jeszcze trochę, zaczął się zbierać do wyjścia, obiecując na odchodnym ponowne odwiedziny. Dzisiaj przyrzekł Unisławowi pomoc przy spuszczaniu drzew, dlatego niestety musi już iść. Wróciwszy do niecierpliwie oczekującego Przemka, natychmiast ruszyli do nas.

Dlaczego Łaska kłamał twierdząc, iż się nie widział z Luborem? Bo że kłamał, w to nikt ani przez chwilę nie wątpi. Niestety nie potrafimy tej zagadki sensownie rozwiązać. Ostatecznie dajemy sobie z tym spokój. Ważniejszym wydaje się ustalenie, dokąd Lubor pojechał? Jeśli zmierza do domu, trzeba mu w tym przeszkodzić. Nie można ryzykować głowy Wojsława!

Pytam Gniewka czy aby nie wie, jak Luborowy koń był objuczony – mocno, czy też nie? Strażnik przy bramie przecież widział!

 – Nie, najprawdopodobniej koń w ogóle nie był objuczony. W przeciwnym wypadku strażnikowi by się to natychmiast rzuciło w oczy. Wszak Lubor opowiedział się, iż zdąża do Mikułowego gródka. Po co by mu więc na tak krótki wyjazd wypchane juki?

Teraz to już zupełnie zgłupiałem. Wybierając się do domu, musiałby zabrać przynajmniej worek z obrokiem dla konia oraz minimum niezbędnego w podróży ekwipunku dla siebie. Nie pozostaje nam nic innego, jak natychmiast ruszyć jego śladem, póki trop jest jeszcze ciepły. Naturalnie wszyscy chcą jechać, lecz we czwórkę nie ma to sensu. Z powodzeniem  wystarczy dwu. Aby nikt nie czuł się pokrzywdzonym, ciągniemy losy. Unisław równo trzyma w garści patyczki. Gniewko wyciąga krótki – jedzie. Następnie Mirko i Przemko wyciągają długie. Dla mnie zostaje krótki. Jadę zatem z Gniewkiem. Ten chce wpierw wracać do Radoszów, aby się przygotować do drogi. Uznaję to za zbędną stratę czasu. Przecież ma przy sobie broń – miecz i łuk z pełnym kołczanem strzał. Resztę niezbędnego na drogę ekwipunku skompletujemy tu na miejscu. A i obroku dla koni mamy dosyć.

Wracamy niezwłocznie do zagrody. Unisław w paru słowach informuje żonę o powstałej sytuacji. Zbisława, bez zbędnych słów, zajmuje się zaopatrzeniem, zaś Unisław wybiera ciepłą derkę dla Gniewka. Co do mnie, jestem gotowy w parę chwil. Po krótkim namyśle zamieniam „syrenkę” na „awarkę”. Tym razem ją zabiorę, by mi przypadkiem od bezczynności nie zardzewiała w pochwie. Kuszę z bełtami ładuję do tłumoka przytroczonego za siodłem. Po cóż mam drogą świecić nią wszystkim w oczy? W razie konieczności mogę broń łatwo z wora wydobyć.

Posilamy się jeszcze przed wyjazdem, a potem na koń i w drogę! Pochlebiam sobie przy tym, że i tak jesteśmy szybcy. Od przyjazdu grodzian do Unisławowego Źrebu minęło bowiem niewiele ponad godzinę.

Złapanie tropu w grodzie Mikuły zajęło trochę czasu i nie obyło się oczywiście bez Brońka. Bez niego wątpię, aby się to powiodło. Lubor faktycznie był w grodzie, zabawił krótko i ruszył traktem na Plesso. Żegnamy Brońka prosząc, by dał znać Unisławowi, że podążyliśmy dalej za Luborem.


 

[1]        za chąśników nie poczytał – nie wziął za złodziei.

[2]        naszedł – spotkał (znalazł).

[3]        przeniewierca – zdrajca.

[4]        zniewierzył – zdradził.

[5]        wparował – wepchnął.

[6]        gościnnica – gospoda.

[7]        zapuścić żurawia – zaglądnąć.

[8]        rozprawiać – rozmawiać.

[9]        włodź – władanie, władza.

[10]      suli – lepszy.

[11]      rozsierdzony – rozłoszczony.

[12]      żagiew – pochodnia.

[13]      stromiki – drzewka.

[14]      nie zabaczę – nie zapomnę.

[15]      tram – kłoda.

[16]      rzaz – cięcie.

[17]      bywały – doświadczony.

 

Skip to content