ODCINEK 8

Jest już dobrze po południu, gdy zaczynamy zjeżdżać traktem w dolinę Pszczynki – Małą Wisłą obecnie zwaną. I chociaż zbocza doliny porasta gęsty las, zaraz poznaję to miejsce. Przecież w Pszczynie bywałem niejednokrotnie. Stąd pochodziła Mama. Przez moje pierwsze siedem lat życia często bawiłem u pszczyńskiej Babci – szczególnie wiosną i latem, a nawet jakiś czas mieszkałem. Najczęściej chadzaliśmy z Mamą po rozległym książęcym parku, kończącym się cmentarzem św. Jadwigi – „Jadwiżką” zwanym i żołnierzy radzieckich, zaraz obok – na szczycie górki. A i na cmentarzu Wszystkich Świętych, za starą drogą do Katowic, gdzie spoczywał Dziadek Józef, również często bywałem. Za tym cmentarzem odbijał na wschód stary pocztowy trakt – „Pocztażyńcem” kiedyś zwany. Teraz oczywiście nie było cmentarzy i droga nie biegła wykopem, lecz dwoma zakosami spływała w dolinę, lecz sam trakt na wschód odbijał mniej więcej w tym samym miejscu. Zaraz poczułem się tak, jakbym wrócił w dobrze znane mi strony. Jednakże gdy zza zasłony drzew wyłoniła się rzeka płynąca rozległą doliną pośród ponurych toplawisk, porośniętych kępami bezlistnych obecnie krzaków i łanami wysmukłych, a zwiędłych trzcin, poczułem się głupio, gdyż – tak zupełnie podświadomie – spodziewałem się zapamiętanego widoku miasteczka nad rzeką. Oczywiście niczego podobnego być nie mogło.

Poprzez mokradła biegnie niska i wąska grobla, zaś jej drugi koniec – już za mostem z okrąglaków przez rzekę – zamyka solidna brama z czatowniczą zwyżką. Obok bramy kawałek ostrokołu w jedną i drugą stronę. Reszta rozległej kępy dźwigającej się pośród bagnisk nie jest obwarowana. Dla bezpieczeństwa z powodzeniem wystarcza bagna. Na kępie stoją porozrzucane skupiska chat, krytych wysmukłymi czapami strzech, zaś gdzieniegdzie wielkie drzewa na kształt błagalnika wyciągają swe gałęzie jak ręce ku niebu. Spostrzegam także kilka bocianich gniazd i to zarówno na szczytach dachów, jak i drzewach rosnących u skraju toplawisk. Ponad strzechami snują się niebieskawe pasma dymów i wnet do nosa dolatuje woń palonego drewna. I chociaż cieszę się z przybycia w miejsce niemalże rodzinne, to zastany widok nastraja mnie tak jakoś melancholijnie. No bo cóż może być wesołego w obrazie cichych i osnutych dymami chat, odartych z listowia drzew oraz szeleszczących na lekkim wietrze zeschłych trzcin?

Chociaż dostrzegam również kilka rozłożystych świerków, nieco urozmaicających zielenią swych szpilek tę smutną i nagą monotonię.

Gniewko zatrzymał się jeszcze w borze. Postanowiliśmy bowiem wjechać do osady każdy z osobna – ot, taka sobie przezorność. Dzisiaj już dalej nie ruszymy. Zbyt późno, a i pewno dużo czasu pochłonie odszukanie tropu Lubora. Musimy o nim zasięgnąć języka. Ma nad nami dzień przewagi i zapewne nie tylko on tego dnia zawitał w Plessie. Mamy jednak nadzieję czegoś się dowiedzieć. Najpewniej tutaj zanocował, więc gospodzki lub ktoś inny, coś nam o nim powie. Wieczorem zaś się spotkamy, gdzieś na uboczu i zsumujemy uzyskane wiadomości oraz zadecydujemy, co dalej czynić? Jedno jest pewne – nie można dopuścić, żeby teraz Lubor odjechał do domu.

Nie spiesząc się podjeżdżam groblą do rzeki. Stukot kopyt o dyle mostu i oto już mijam szeroko rozwartą bramę osady, bacznie lustrowany spojrzeniem czatownika z samborza. Ale cóż za zagrożenie może stanowić młodzik z czarnym wilczyskiem? Mijam spokojnie wrota i zaraz ciekawie rozglądam się po okolicy.

  – Gdzieś tu musi być zajazd. Przecież to w nim zatrzymywał się nieszczęsny Ninogniew. Aha, gospodzki był jego dobrym kumplem, dlatego wypada być czujnym. Lepiej dmuchać na zimne!

Zlokalizowanie zajazdu nie zabiera zbyt wiele czasu. Stoi niedaleko bramy, po lewej stronie. Ot – takie sobie małe skupisko różnych kleci i obórek, z dużą, prostokątną chatą w pośrodku oraz wielkim korytem do pojenia, wyciosanym z grubego pnia. Kręcący się przy stajence pachołek potwierdza, iż to zajazd Radogosta. Jakoż i niebawem objawia się przed progiem sam gospodzki.

W mig załatwiam sobie nocleg, zaś Ilvie miejsce i wikt w stajni. Nie gardzę także propozycją przekąszenia czegokolwiek po wyczerpującej zapewne drodze. Tu nie wykazuję zbyt wybrednych gustów i zadowalam się kraszonymi jagłami oraz kubkiem piwa na dodatek. W międzyczasie dobija i Gniewko. Mrugnąwszy mu porozumiewawczo wychodzę z gospody, pozostawiając pod opieką Radogosta moje skromne mienie. Przecież nie będę taszczył na grzbiecie swego tobołka wraz z siodłem! Idę połazić po osadzie i porównać zastaną rzeczywistość z tym, co świetnie zapamiętałem z dalekiej przyszłości. Może mi się nawet uda zlokalizować miejsce domu babci? Dzieląc w wyobraźni pszczyńską kępę pośród toplawisk na cztery ćwiartki, wypadałoby szukać go w południowo – wschodniej kwarcie. Ale wpierw czynię ogólną rundę po osadzie, chcąc się z grubsza zorientować w miejscowej topografii. Dopiero później poszukam bliskich mi miejsc.

Osada składa się z kilku skupisk zabudowań, jednak pomiędzy nimi pozostaje jeszcze sporo wolnego miejsca porośniętego zwiędłą trawą, kępami krzaków i nieregularnie porozrzucanych drzew. Jest także studnia z dębową cembrowiną i królujący ponad nią żuraw. Obok studni, na dwu kamieniach, spoczywa ciosane w pniu koryto wypełnione wodą. Na południowo – zachodnim krańcu osady dostrzegam drugą bramę i niską groblę przez moczary, którą wybiega trakt. Z psem u nogi wolno obchodzę całą kępę. Ostatecznie zatrzymuję się dłużej, chcąc ustalić miejsce babcinego domu. Cóż, kiedy niezbyt mi to wychodzi. Owszem, w przybliżeniu wiem, lecz nikła stąd pociecha. Teraz wygląda to zupełnie inaczej i nawet nie stoi tam żadna nędzna kleć. Pewnie znaczną część późniejszego ogrodu stanowi obecnie toplawisko nad Kwistkiem opływającym kępę od południa.

Niezbyt daleko od bramy stoi kuźnia. Właśnie do niej podjeżdża jakiś wyrostek, przywiązuje wierzchowca do poprzecznej żerdzi, a po chwili wychodzi doń brodaty mąż i pochyliwszy się, unosi tylną nogę konia, patrząc na kopyto. Pewnie zgubił podkowę? I chyba mam rację, gdyż zaczyna się krzątać przy koniu.

Daję sobie spokój z poszukiwaniami rodzinnych stron. Kieruję kroki w stronę gospody. Uszedłem niezbyt daleko, gdy niespodziewanie nadziewam się na Miłosza, niedawno poznanego w Mikułowym gródku. Na mój widok uśmiecha się od ucha do ucha.

  – Ho, ho, a kogóż to bogi przywiodły na plessa? Toż to mój znajomek! Witaj junohu! Jakoż widzę, iżeś niespokojny duch i cięgiem żeś w drodze. Pójdź tedy do mnie. Rad bym cię gościć! – Bezceremonialnie ujmuje mnie pod rękę i gadając przez cały czas, prowadzi prawie że na drugi koniec osady. Tam, już troszkę na uboczu, stoi jego dom w towarzystwie dwu kleci. Parę kroków dalej kępa się kończy, przechodząc w nadrzeczne bagniska. Za nimi widać bór porastający zbocze wzniesienia.

Według mego podziału pszczyńskiej kępy, Miłoszowa sadyba leży na styku północno – wschodniej i północno – zachodniej ćwiartki.

Wchodzimy do izby, której ściany prawie że w całości wypełniają półki z najprzeróżniejszymi skorupami. Istny magazyn ceramiki. Gary, garnki, dzbanki, dzbanuszki, miski, kubki i co tam jeszcze kto woli. I muszę przyznać, że wszystko ze smakiem ozdobione. Nie ma co, fachman z Miłosza pierwszorzędny.

Kiwam z uznaniem głową, chwaląc wspaniałą kolekcję na półkach. Widzę, że mu to sprawia wyraźną satysfakcję.

Gospodarz wskazuje na ławę przy stole, zaś z komory wychodzi niewiasta z dzbanem. To żona Miłosza. Zdun zdejmuje z półki dwa kubki i nalewa pienistego piwska. Zagaduje o cel mojego przyjazdu „na plessa”.

  – Aha, przyjechałem „na bagna”. Widocznie osada nie ma jeszcze ustalonej nazwy. – W międzyczasie z komory wychodzi dziewczyna z dwoma drewnianymi wiaderkami. Będzie może w moim wieku. Przesuwa się w milczeniu do drzwi i wychodzi. Miłosz nie zwraca na nią zupełnie uwagi, tak jakby była powietrzem. Widocznie jest to dziewka służebna. Jeśli idzie po wodę do studni z żurawiem, wcale jej nie zazdroszczę. Niezły spacer, szczególnie z pełnymi wiadrami.

  – Ano Miłoszu, jadę w trop za znajomkiem. Na wyjezdnym zapomniał powiedzieć o pewnej sprawie żupanowi Radoszowi, więc gnam za nim, żeby mnie zdał sprawę, co zdziałał ze zleceniem żupana? Wystarczy parę słów nim ruszy w dalszą drogę, a i przy tym mam do niego posłanie od dziewki miłej jego sercu. Zatem wypada mi wnet wracać do gospody, gdzie stanąłem na noc i pogadać z Radogostem. Może mi co o min rzeknie? Godzi się zajrzeć i do stajni zobaczyć czy memu koniowi nie poskąpiono owsa? Dobrze wiedzieć, za co się płaci. Zaś rankiem pewnie ruszę w dalszą drogę. Czas już na mnie. – Tu powstaję z ławy, dziękując serdecznie za poczęstunek. Cóż, kiedy Miłosz nie chce nawet słyszeć bym nocował w zajeździe. Toż to dla niego czysta obraza! Jestem jego gościem i nie ma mowy bym się poniewierał po jakichś nędznych gościnnicach. Jednak konia mogę zostawić u Radogosta, gdyż w jego stajence brak miejsca dla drugiego, zatem Radogost nie będzie zły, że mu umknąłem. Wystarczy bym powiedział, kto mnie gości – i tyle.

  – Idź i rychło wracaj wieczerzać.

Wychodzę z Niukiem, obiecując wkrótce wrócić. Już na dworze rozglądam się za dziewczyną. Jeśli szła do studni, wypada nam przez jakiś czas w tę samą stronę. Zawsze to raźniej w towarzystwie, a tym bardziej, jeżeli jest nim zgrabna dziewczyna. Niestety nigdzie jej nie dostrzegam, chociaż przecież wyszła mało co przede mną. Widocznie się spieszy. Mijam skupisko zabudowań i za ostatnim węgłem omalże nie wpadam na nią. Wiadra stoją na ziemi, a ona majstruje przy bucie. Niuk na jej widok macha ogonem. A to babiarz, każda mu się podoba!

  – But cię uwiera – zagaduję zadowolony, że ją spotykam.

 – Nie, wszelako ty co rychlej umykaj, iżbyś się snadź nie zatchnął[1] Miłoszów gościną!

  – Co tobie? Powiedz jasno! Czyżby Miłosz zdradę zamyślał?

 – Dobrze ci wie, ktoś zacz. Po czarnym wilku wnet poznał u Mikuły. Gadał to do dom wróciwszy. Wszak gilowski Włodzisław pono okrutnie za tobą stęsknion. Zasię Miłosz z Włodzisławem trzyma. Zoczył cię jakeś ino do osady przybył. Wpadłszy do izby, wraz swego Lesława konno słał do Gilowa, klnąc się na bogi, iże cię najmniej do rana przytrzyma, tedy Włodzisław łacno ucapi junoha z czarnym wilkiem chadzającego. A i Miłosz, nimeś go naszedł, pobieżał[2] do Bolczesta, by cię za wrota nie wypuszczono. Tak mi się widzi, iżeś w matni junohu.

To mnie kompletnie zaskoczyło. Chwilę stoję bez słowa, gapiąc się w dziewkę, jakbym zjawę zobaczył. Muszę przy tym głupio wyglądać, gdyż lekko się uśmiecha. W końcu przypominam sobie o języku w gębie i uznaję, że przynajmniej wypadałoby się przedstawić.

  – Zwą mnie Warcisław, dla przyjaciół Sławko. A ty jak masz na imię?

  – Dobromiła, zaś matuś wołała mnie Miłka.

  – Dlaczego ostrzegasz mnie o Miłoszowym przeniewierstwie? Nie cierpisz go?

  – Rzekłeś! A stokroć bardziej gilowskiego gospodzina! – Zaciska zęby, zaś na twarzy maluje się taka zaciętość, że już o nic więcej w tym względzie nie pytam.

  – Zatem, Miłko, nijak mi umknąć z Plessa? A to Włodzisław rad będzie. Ozłoci Miłosza.

  – Byłby sposób, wszelako bez konia. Z koniem żadną miarą plessa nie przeleziesz!

  – Powiedz, Miłko, jak umknąć? Powiedz proszę!

Dziewczyna podejmuje z ziemi wiaderka i żwawo rusza ku studni. Dosyć już czasu zmitrężyła. Teraz go musi jakoś nadrobić. Miłosz żadną miarą nie może wpaść na to, iż ze mną gadała. W paru słowach przekazuje wiadomość uzyskaną jeszcze od matki.

   Poprzez toplawiska wiedzie tajemna ścieżka, żerdziami wysłana i ławka[3] na Małej Wiśle, dla niepoznaki ukryta tuż pod powierzchnią wody. W razie zagrożenia można się tamtędy wydostać z osady do boru porastającego zbocze wzniesienia za toplawiskiem. Jednak na sam szczyt wzniesienia na próżno chodzić nie wolno. Jest tam święty gaj, zaś bogowie niechętni śmiertelnym nachodzącym ich przybytek. Wskazuje na rozłożysty krzak głogu rosnący tuż nad bagniskiem. Tam jest początek ścieżki. Idąc nią trzeba mieć wciąż przed nosem olszę stojącą pośród łozin, zaś minąwszy olszę – grubą brzozę, bielejącą u skraju boru. Dobrze mieć ze sobą żerdkę dla macania drogi.

  – Daj baczenie, plesso zdradliwe! Umykaj, Sławko, ostawiwszy konia. Nie żałuj go! Umykaj, gdy wszyscy posną. Do świtu czasu za tela[4]. A przytaj[5] się dobrze. Włodzisław łacno nie spocznie[6]!

  – Dzięki, Miłko! Stokrotne dzięki! Już mnie Włodzisław tak łatwo nie dostanie.

W parę chwil naciągam wody ze studni i napełniam obydwa wiadra, lecz gdy się schylam, by je podnieść z ziemi, Miłka nie pozwala. Woli sama wodę zanieść. Lepiej bym już poszedł do Radogosta.

Odchodzę w stronę zajazdu. Drogą gorączkowo rozmyślam, w jaki sposób wydostać Ilvę z matni? Nie widzi mi się bowiem wędrowanie piechotką. Oczywiście – w najgorszym wypadku zawsze mogę dojść do domu o własnych nogach. Jednak lepiej coś wymyślić. Z konia zrezygnuję dopiero w ostateczności.  I gdy już dochodzę do zajazdu, świta mi pewna myśl.

  – Tak, może się powiedzie? Tego Miłosz raczej nie przewidział. Warto spróbować i to szybko, nim zmrok zapadnie.

Zaglądam do gościnicy za Gniewkiem. Niestety tam go nie ma. Podążam do stajni i tu zastaję swego towarzysza przy koniu. Mrugnąwszy na niego, wychodzę. Po co pachołek ma wiedzieć, że to mój znajomek.  Niebawem spotykamy się za drugą klecią. Bez próżnych słów mówię, w co wpadłem. Aż zgrzytnął zębami:

  – I myślisz nocą ujść stegną[7] poprzez plessa?

 – Tylko ta droga mi została. Wszakże ty natychmiast zabieraj konia i ruszaj z osady! Zaś dowiedziałeś się czegoś o Luborze – przypominam sobie główny cel naszego tutaj przybycia.

  – Radogost wiele nie powiedział. Potwierdził jedynie pobyt Lubora. Niczego więcej o nim nie wiedział lub też powiedzieć nie chciał. Dopiero uraczony piwem pachołek okazał się bardziej rozmownym. Z jego relacji wynikało, że Lubor przybył do Plessa pod wieczór. Był w gospodzie, ale tylko po to, żeby zapytać o dom Miłosza i zaraz do niego poszedł.

  – A niech to, ale wpadłem!

  – Dzisiaj zaś, około południa, wyjechał z osady – kontynuuje Gniewko – i zgadnij, Sławko, w którą stronę? Ku nam! Nie ku swoim – na południe – lecz ku nam, tą samą bramą, którą wjechał! Pojmujesz co z tego? – Tym mnie zaskoczył.

  – Jeżeli nie na południe pojechał, to gdzie? Przecież nie do Radoszów, gdyż byśmy musieli go spotkać wracającym. Wobec tego mógł jedynie ruszyć na wschód. Czyżby do obozu łapaczy? Miałbyż tam czegoś szukać? Ale zaraz zapala mi się w głowie czerwona lampka: Gilów, Sławko, oczywiście Gilów! Przecież Włodzisław współpracował ze Stroimirem. Zatem do czasu Wojsław bezpieczny – oddycham z ulgą. Czego szuka nasz były jeniec w Gilowie? Warto by wiedzieć. Lecz teraz najważniejszym jest wydostanie Ilvy z osady. Tu wyłuszczam Gniewkowi mój pomysł: Powiem Radogostowi, że się przenoszę do Miłosza. Zabiorę konia i tobołek. Potem, gdzieś na uboczu, przytroczymy nasze bagaże na Ilvie. Mnie wystarczy derki na noc. Reszta jedynie by mi zawadzała. Gniewko uwiąże Ilvę za wodze do swego wierzchowca i tak, we dwa konie, minie bramę osady, opowiadając się, iż zdąża do Gilowa. Radogostowi przedstawił się jako Luborowy przyjaciel, więc nikogo to nie zdziwi.

  – Tak mi się widzi, że imię Włodzisława nawet nocą by ci rozwarło wrota. A na mnie czekaj przy rozstaju dróg, tam cię odnajdę. Zwlekać długo nie będę. Tylko posną – idę! Może przy piwie Miłosz coś nieopatrznie powie? Któż wie? Ruszaj więc, zaś ja niedługo po tobie.

Gdy po jakimś czasie mówię Radogostowi o zamianie kwatery, ten się wpierw krzywi, lecz dowiedziawszy się, że mnie gości Miłosz, już nic więcej nie gada. Opuszczam gospodę, prowadząc Ilvę za sobą. Ukrywszy się za większą kępą krzaków, wyjmuję z tobołka derkę. Od studni nadciąga Gniewko. Błyskawicznie przerzucamy na moją szkapę jego tobołek i troczymy przy siodle. Wysoko podwiązane strzemiona nie plączą się po bokach. Teraz tylko przywiązuję wodze Ilvy do Gniewkowego siodła i klepnąwszy przyjaciela w ramię, biorę pod pachę zrolowaną derkę.

  – Bywaj, Gniewko! I czekaj na mnie! Trzykrotnie zahukam, jak puchacz. Jedź, nie zwlekaj!

Patrzę za odjeżdżającym pełen niepokoju. Puszczą za bramę, czy też nie? Oddycham z ulgą, gdy niknie w bramie i po chwili pojawia się na grobli. Jedzie, niezbyt się spiesząc. Niebawem odwraca się jeszcze w siodle i macha ręką. Czyżby do mnie? Ee, chyba nie. Prędzej już strażnikowi przy bramie.

  – No, to jeden kłopot z głowy. Bierzmy się Niuku do Miłosza wieczerzać. I chociaż niezbyt mi się widzi towarzystwo przeniewiercy, to nie mam innego wyjścia, jak skorzystać z jego gościny. Byle mnie drab nie struł przy okazji. W to jednak wątpię. Jeżeli zamyśla mnie wydać Włodzisławowi, to przecież nie w charakterze nieboszczyka. Ten by się na nic zdał gilowskiemu szefowi. Wypada się jednak pilnować, żeby przypadkiem nie zostać potraktowany sposobem Ninogniewa. Szkoda głowy. Muszę być bardzo czujny, a najlepiej wnet udać zdrowo podpitego i pójść spać. – I z tym postanowieniem wkraczam do Miłoszowej chaty.

Nad paleniskiem w kącie izby coś tam bulgocze w przystawionym do ognia garze, zaś na rożnie skwierczy słuszny kawał mięsiwa. Krząta się przy nim Miłoszowa żona, od czasu do czasu przywołując Miłkę z komory.

Miłosz na mój widok przyjaźnie szczerzy zęby.

  – Już mnie pewnie gad widzi w Włodzisławowych pętach. Oj, niedoczekanie twoje wredny garnkolepie! Ale się zdziwisz, nie zastawszy mnie rankiem. Teraz zapewne się czujesz jak pająk, gdy złowi w sieć smakowity kąsek. Ciekawe, jak ci będzie skoro stwierdzisz, że klatka pusta, a ptaszek wyfrunął? A tu mu się jeszcze na kark zwali Włodzisław i to zawiedziony w swych nadziejach. Nie, zdecydowanie bym nie chciał być wtedy w twej skórze. Sam się pokarasz za złamanie świętego prawa gościnności.

Odwzajemniam uśmiech gospodarzowi i rzucając derkę na ławie, siadam na niej. Niuk lokuje się u mych stóp pod stołem. Miłosz proponuje bym odpiął „awarkę” dyndającą u pasa. Tylko będzie wadziła podczas posiłku. Niezbyt mi się to podoba, lecz cóż zrobić? Odmowa jedynie by wzbudziła jego czujność. Niechaj gad sądzi, że wszystko idzie po jego myśli. Odpinam miecz i wręczam gospodarzowi, ten zaś zawiesza go na kołku.

Miłka wynosi z komory dzban piwa. Zdun nalewa pełne kubki. Piję zdrowie gospodarza i jego rodziny. Na stole ląduje stosik podpłomyków, a w ślad za nimi micha parującej polewki. Jestem z tego bardzo zadowolony, jako że troszkę zgłodniałem. Wyciągam z buta swą łychę i zabieram się za jedzenie. Dla Niuka moczę kawałki placków w polewce i podaję pod stół. Niechaj i on zaspokoi pierwszy głód. Jednak Miłka ulitowała się nad wilczyskiem i przynosi dla niego pełną miskę. Psisko dziękuje machając ogonem i natychmiast zabiera się za robotę. Słychać tylko trzask gnatów miażdżonych wilczymi zębiskami.

Miłosz ponownie napełnia kubki. Jest bardzo wesoły. Pewnie pod mą nieobecność golnął już parę piwek. To i dobrze! Odwzajemniam jego radość, opowiadając przy okazji o mych rzekomych stronach rodzinnych leżących na południu – w dziedzinach kniazia Medzamira. Przydały się tutaj pogwarki Mirkowego ojca z Wojsławem. Zrobię przynajmniej drabowi mętlik we łbie. Jeżeli ma coś wspólnego z sąsiadami zza gór, moja gadka zdrowo go zbałamuci.

Przywędrowałem do Golęszyców niby to z kupcami. Kraj mi się podoba, lecz mam zamiar wracać do swoich. Zamierzałem to uczynić wespół z Luborem, niestety on, nie wiadomo o co urażony, cichcem opuścił Radoszowy, zbałamuciwszy uprzednio córkę żupanowego zastępcy. I tak plotę trzy po trzy, poziewując co jakiś czas i kiwając się na ławie. Bo i też w dzbanie widać dno. Znikła również w naszych gębach pieczeń, zaś jej smutnymi resztkami zaopiekował się Niuk. Że mu się tak jeszcze chce? Boki ma wypchane, jak kotna suka na moment przed rozwiązaniem. Ale niech tam! Tak mi się widzi, iż w najbliższym czasie przyjdzie nam chyba pościć, niechaj więc sobie suto podje. Nie zaszkodzi troszkę Miłosza objeść. Na biednego nie trafiło!

  – Miodu – woła rozochocony zdun w kierunku komory. I natychmiast, jak na zawołanie, pojawia się w izbie pani domu z dwoma kubkami w ręku, a w mej głowie zapala się czerwone, ostrzegawcze światełko. Dlaczego podaje napój już nalany, zamiast postawić na stół pełen gąsiorek i puste kubki? Czyżby aż tak skąpiła nam napoju? Przecież zapewne w domu mają niejeden pełny gąsior.

Stawia kubki przed nami – wpierw mój, a następnie mężowski. W tej samej chwili, za jej plecami, z komory na moment wychyla się Miłka, dając przeczący znak głową.

  – Baczność, Sławku, coś nie tak!

Pani domu wraca do komory. Już mamy podjąć kubki, gdy Niuk, porzuciwszy ogryzane gnaty, zrywa się na równe nogi i z głośnym szczekaniem podbiega do drzwi. Miłosz odwraca głowę za psem, ja zaś bez chwili zwłoki podmieniam kubki, podsuwając swój gospodarzowi. Teraz zacny zdun wypije to, co dla mnie zgotowała jego luba. Ujmuję kubek i kiwając się, pokrzykuję na psisko:

  – Spokój, Niuku, cicho! – Po czym wznoszę kubek: Wasze zdrowie Miłoszu! Wypijmy i rad bym już legł spać. Zdrożonym bardzo.

Tego nie trzeba gospodarzowi powtarzać. Trąciwszy się kubkami, lejemy w gardła ich zawartość.

Pyszny! Czuję w ustach błogi smak niebiańskiego trunku, wolno spływającego gardłem do żołądka. Miłosz dawno już wypił swą porcję, podczas gdy ja wciąż się delektuję, spijając nektar drobnymi łyczkami. Gospodarz spogląda na mnie pełen napięcia. Wyraźnie mu ulżyło, gdy się na koniec oblizuję, odstawiając na stół próżny kubek.

  – Niebo w gębie! Zacny trunek!

Wstaję od stołu, kiwając się na wszystkie strony i pytam, gdzie mógłbym spocząć? Najbardziej by mi się widziało siano.

  – Na sianie, najlepsze spanie – rymuję, czkając rozgłośnie na zakończenie.

Miłosz wpierw się certoli, iż nie uchodzi gościa z chaty słać na noc do kleci. Cóż, kiedy ja z pijackim uporem obstaję przy sianie.

  – Mam ciepłą derkę, a i mój wilk nawykły do takiego spania. W izbie mu za gorąco. Jeszcze nam gotów nocą wyć nad uchem.

Ten argument chyba przeważa szalę. Pani domu dodaje mi drugą derkę i w towarzystwie gospodarzy udajemy się do kleci pełnej siana. Głośno ziewając, walę się na siano, zaś zdun troskliwie okrywa mnie derkami.

  – Dzięki, Miłoszu – wolno jąkam. – Dobrej nocy – mamroczę na zakończenie. Zamykam oczy i po chwili zaczynam lekko chrapać.

  – Rychło usnął – słyszę cichy głos Miłosza. – Czy nie za wiele ziela mu zadałaś?

  – To się okaże – myślę. – Ale będziesz zdziwiony! Byle ziółka nie zaczęły działać zbyt wcześnie.

Słyszę lekki skrzyp zamykanych drzwi, oddalające się kroki i ostatecznie zapanowała cisza. Jakiś czas leżę nieruchomo. Nagle przypominam sobie „awarkę” wiszącą na kołku w izbie.

  – A niech to szlag! W żadnym wypadku nie mogę po nią wrócić. Zbyt dobrze zagrałem pijanego. – Jestem na siebie zły. Po chwili jednak przychodzi refleksja. – To i nawet dobrze, że miecz został w izbie. Będą tak pewni swego, że im do głowy nie przyjdzie podejrzewać mnie o chęć ucieczki. Przecież zapominając o własnej broni, muszę być zdrowo zaprawiony. Taki zaś nigdzie nie zwieje. Spokojna głowa!

Odczekawszy jeszcze jakiś czas, mam właśnie zamiar powstać, gdy słyszę zbliżające się kroki i widzę odblask światła padającego z zewnątrz poprzez plecionkowe ściany. Chrapię głośno, a następnie stękając, przewracam się na drugi bok. Drzwi uchylają się. W kręgu światła rzucanego przez kaganek dostrzegam twarz chłopca podobną do Miłoszowej gęby. Spogląda na mnie z triumfującym uśmiechem. Pewnie syn gospodarza. Czyżby ten, którego słał do Gilowa? Wróciłby tak prędko?! Czuję znajome mrówki wędrujące po grzbiecie. Najchętniej palnąłbym go w tę uśmiechniętą gębę. Ale cóż – narobiłby hałasu i żegnaj Sławko! Jednak chłopak najwyraźniej nie przypadł do gustu Niukowi. Pies obnaża wpierw zęby, a gdy to nie odnosi skutku, z jego gardła wydobywa się ostrzegawcze warczenie.

Głowa i ręka z kagankiem raptownie znikają i słychać trzask zamykanych drzwi. Coś tam jeszcze szura, lecz wkrótce znów zapanowała cisza. Wstaję z siana i roluję derki. Najwyższy czas ruszać w drogę. Oczekujący mnie Gniewko pewnie już zdążył zapuścić korzenie.

Lekko popycham drzwi, te ani drgną. Napieram całym ciałem – nic.

  – A niech to! Podparł drań drzwi kołkiem!

 – Jak nie lądem, to powietrzem. – Wyjmuję nóż zza pasa i w tylnej ścianie kleci zaczynam wycinać dziurę. Jak to dobrze, że kleć ma plecione ściany. Witki dawno już zeschły, więc robota sprawnie się posuwa do przodu. Ale mija jeszcze nieco czasu nim wyłazimy na zewnątrz. Ujmuję Niuka za obrożę.

  – Chodź piesku. Tylko nie szczekaj, bo nas złapią. Cicho!

Skrajem bagniska pomykamy w kierunku głogu. Pod pachą trzymam zrolowane derki. Niezbyt to wygodne, ale szkoda mi było je zostawić. Wystarczy już, iż postradałem „awarkę”.

Ustawiam się za głogiem, mając na wprost przed sobą olszę pośród łozin czerniejącą na tle jaśniejszych trzcin. Macam nogą grunt, lecz dopiero po chwili wyczuwam pod stopą opór żerdzi wyścielających ścieżkę odwrotu. Przeżegnawszy się i poleciwszy nas opiece Pana, nisko pochylony, wkraczam na niepewny szlak, mocno trzymając wilczysko siedzące mi na grzbiecie. Wolno idę do przodu, wymacując wpierw nogą każdy krok. Czuję pot obficie perlący się na czole i następnie spływający po nosie. Niestety nic przeciw temu nie mogę zaradzić. Przecież nie puszczę Niuka!

Ile czasu zeszło, by osiągnąć kępę łozin z rosnącą pośród nich olszą – nie wiem. Chyba dużo. W każdym razie wydaje mi się, że przynajmniej minął wiek, a tu dopiero mamy połowę drogi za sobą. Przed nami rzeka i bagno za nią. A jeszcze na dodatek jest ciemno. W takich warunkach łatwo o fałszywy krok, który może być tym ostatnim. Pozbywszy się chwilowo ciężaru, stoję opierając plecy o chropowaty pień drzewa i ciężko dyszę. Ochłonąwszy nieco, rozglądam się za brzozą na skraju lasu. Coś tam wprawdzie bieleje w oddali, jednak nie jestem pewien czy to obiekt mych poszukiwań. Z równym powodzeniem może to być jedynie złudzenie. Gorąco wzdycham do Pana o pomoc. I wtedy, jak gdyby w odzewie na błaganie, zza warstwy chmur, nisko zalegających ponad borem, zaczyna wschodzić nikła światłość – wpierw słaba, lekko seledynowa poświata – przybierająca z każdą chwilą na mocy. Niebawem zza chmur ukazuje się zamglona tarcza księżyca, otoczona aureolą blasku – jaśniejszą w centrum, a lekko pomarańczową na obrzeżu. Jeszcze chwila i niebiańska lampa wychynęła zupełnie ponad cienką warstwę chmur.

  – Dzięki ci, Panie, za światło! Prowadź proszę ku wolności!

W księżycowym blasku dostrzegam upragnioną brzozę. Od dołu ma pień niemal czarny, dlatego tak trudno było mi ją zlokalizować. Teraz tylko sforsować rzekę i przebyć jeszcze spory kawałek bagniska. Na szczęście drogę mam cokolwiek oświetloną i dzięki temu łatwiej przyjdzie utrzymywać prawidłowy kurs.

Wymacuję podwodną kładkę. Nie jest szeroka. Biorę znów psisko na barana i z duszą na ramieniu, wolno posuwam się chybotliwą ławką. Nagle noga nie natrafia oporu. Pogrąża się w wodzie! Odruchowy rzut ciała do tyłu. Chwieję się niebezpiecznie, omal nie puszczając derek i psa. W końcu łapię równowagę. Chwilę stoję, ciężko łapiąc oddech, który mi z emocji niemal zatkało. Ostrożnie sonduję nogą. Po chwili już wiem, że to nie koniec kładki urwanej w połowie nurtu, lecz tylko dziura. Pewnie woda zerwała kawałek nawierzchni.

Długi krok i dziura za nami. Chyboczę się znowu na wąskiej kładce, ale zaraz łapię równowagę. Oddycham z ulgą osiągnąwszy drugi brzeg. Z dwojga złego wolę już zdecydowanie wędrówkę poprzez bagno po żerdziach, niż chybotanie się pośród wodnej toni na dziurawej ławce ponad głębiną. Oczywiście byłoby mi lżej, macając przed sobą tyką. Niestety nijak mi to czynić, mając wilczysko na grzbiecie i derki pod pachą.

Ustawiam się dokładnie na brzozę wyraźnie widniejącą w księżycowej poświacie. I znów sondując nogą przed sobą, wolno brnę przez bagno. Jakie to szczęście, że na naszym kursie nie rosną trzciny. Wtedy, nisko pochylony pod dźwiganym ciężarem, w żaden sposób nie mógłbym utrzymać właściwego kursu.

Gdy ostatecznie staję na twardym gruncie, jestem tak skonany, iż wątpię, abym był zdolny zrobić jeszcze chociażby tylko dziesięć kroków. Opuszczam Niuka na ziemię i padam obok, ciężko dysząc. Nie reaguję na wdzięczne „ślap – ślapy”. I zapewne długo bym tak leżał, gdyby nie zimno. Zaczynam szczękać zębami. Powstaję zatem, ruszając skrajem boru w kierunku drogi. Jak to dobrze znów stąpać po twardym gruncie!

Wychodząc na trakt wspinający się zboczem rzecznej doliny, oddycham głęboko z ulgą tak, jakbym już co najmniej był przed progiem domu. Zaledwie czynię kilka kroków, słyszę idące stępa konie. W jednej chwili łapię Niuka za obrożę i w następnej – trakt jest pusty. Przypadłszy za drzewem, patrzę w napięciu na oświetloną księżycem drogę. Wkrótce w polu widzenia ukazują się jeźdźcy – jeden, dwu, trzech, czterech. Jadą spokojnie, coś ze sobą gawędząc. Niestety nie rozróżniam słów. Dopiero gdy mnie mijają, słyszę wyraźnie:

  – Pewnie Ostromir i Miłoszów szczeniak już go dzierżą. Nie umknie wam gospodzinie!

Gdybym w tej chwili mógł się przeglądnąć w lustrze, pewnie bym zobaczył przeraźliwą bladość swej gęby, nadającej się doskonale dla zareklamowania jakiegoś wybielającego proszku do prania. W prowadzącym bowiem kawalkadę jeźdźcu bez trudu rozpoznaję gilowskiego Włodzisława, a w pół kroku za nim jadącym – Sławoja! Odczekawszy aż znikną za zakrętem, wyskakuję na trakt i puszczam się biegiem w przeciwną stronę, zaś strach dodaje mi skrzydeł. Wkrótce osiągam rozdroże. Pohukuję trzykrotnie, stojąc na środku drogi.

W borze trzask łamanych gałęzi i na trakt wychodzi Gniewko, prowadząc za wodze nasze rumaki. W chwilę przytraczam derki u łęku siodła, opuszczam strzemiona i jednym skokiem ląduję w siodle.

  – W drogę! Dokąd? Oczywiście, że do Czcibora, a właściwie do jego chaty. Przecież stoi teraz pusta. To najbliższe znane mi schronienie. Zaś Lubor także najpewniej jest w Gilowie, to i nam po drodze. Daremny byłby nasz dotychczasowy trud, gdyby teraz przyszło wracać do domu, nie wiedząc, co jest grane? Przecież Lubor, ot tak – dla kaprysu, nie zmieniłby miejsca pobytu. Coś się za tym kryje. – I nie mam raczej już wątpliwości, że wiąże się to ze spiskiem, którego emisariuszem jest Sławoj. Warto było pojechać do Plessa, wystawiając – chociaż nieświadomie – na hazard swą wolność, a może i głowę. Teraz już wiem, że Sławoj z leśnego obozu oraz ten z Gilowa, to jedna i ta sama osoba. Zlokalizowałem więc, acz  przypadkowo, dyspozycyjny punkt szykującej się awantury, chociaż nadal nie mam pojęcia, kto stoi za Włodzisławem. Tajemniczym kniaziem może być Medzamir, aczkolwiek w to powątpiewam, biorąc pod uwagę odległość, jaka dzieli nas od jego dziedzin. Jednak nie mogę zupełnie wykluczyć i takiej możliwości. Kto wie, może Unisławowy stryj, nabrawszy z czasem apetytu, zamyśla stworzyć wielkie księstwo? Poza nim w grę może wchodzić także jakiś Wiślanin. Przecież Gilowie swój rodowód od nich wywodzą. Mam zatem nową zagadkę. Wypada poniuchać w okolicach Gilowa. A nuż się szczęście do nas uśmiechnie i wpadniemy na trop kniazia? Poza tym pozostaje jeszcze zagadka nagłego wyjazdu Lubora. I to ostatnie mam nadzieję wyjaśnić. Pewnie, że odetchnęliśmy z ulgą stwierdziwszy, iż nie pojechał za Wojsławem. Lecz słaba stąd pociecha. Może tylko zatrzymać się w Gilowie dla załatwienia nieznanych nam spraw, zaś później ruszyć do domu. Tak, to wydaje się bardzo prawdopodobne, szczególnie wtedy, jeśliby za spiskiem stał Medzamir.

  – Och, gdybyż tak wiedzieć kim jest ów kniaź, mający chrapkę na golęszyckie ziemie!

Drogą Gniewko pokpiwa sobie ze mnie dobrotliwie, że utytłałem się błockiem do kolan, nie wspominając już o zupełnie przemoczonych spodniach, zaś Niuk jest prawie suchy. Widać musi być dużo sprytniejszy ode mnie.

  – Jeśliś taki bystry, powiedz któż to taki jechał traktem? Musiałeś widzieć, siedząc przy drodze.

  – Ano czwórka jeźdźców jachała, chociaż pierwej dwu. Nie trza bystrości by rzec, iże to ani chybi gilowiany po cię.

  – Sam Włodzisław, Gniewku, sam Włodzisław! Nie poznałeś, że zacny gilowski gospodzin jechać po mnie raczył?

  – Breszesz[8], Sławko! Tedy srodze pomstować będzie, nie naszedłszy cię u Miłosza. A to Miłosz odeń oberwie!

  – Masz rację. Pewnie Miłosza bardzo zasmuci moja nieobecność, a i zniknięcie jego dery. Ba, lecz na biednego nie trafiło! – I tak sobie pogadując wesoło, kłusujemy w stronę Gilowa, zaś obrany kierunek ma tę zaletę, że jeżeli Włodzisław będzie mnie szukał, to wszędzie, tylko nie pod swym nosem.

Prawdopodobne, iż pogna traktem na południe bądź też północ. Można więc jutro, a właściwie to dzisiaj, gdyż zapewne jest już dobrze po północy, ostrożnie pomyszkować około Gilowa i spróbować nawiązać kontakt z Witomirem. Ten zapewne coś wie lub przynajmniej się domyśla, jeżeli Włodzisław nie przypuścił go do swych spraw. Muszę koniecznie pogadać z Czciborowym synem. Oczywiście znacznie lepiej byłoby pogadać także i z ojcem. Spróbować nie zawadzi. Może się powiedzie?

Księżyc szybuje ponad borem, odwalając conocną robotę. W tej aureoli lub jak kto woli – lisiej czapie – wygląda niczym wielka lampa, w z lekka mlecznym, baniastym kloszu, zawieszona wysoko na mrocznych niebiosach. Dzięki niej możemy kłusować przed siebie leśnym traktem bez obawy, iż wpadłszy z nagła w jakiś wykrot, skręcimy kark, a już w najlepszym wypadku połamiemy gnaty. Biedny Niuk musi dobrze wyciągać łapy, by nadążyć za nami.

Minąwszy mokradła przy Dokawie, przez które prowadzi wąska grobla, zwalniamy tempo. Psisko musi odetchnąć. Wprawdzie wolałbym szybszą jazdę, gdyż wtedy mógłbym prędzej zrzucić z siebie mokrą odzież. Niestety nie mogę myśleć jedynie o sobie.

A tymczasem na Bożym świecie znacznie się oziębiło. Dotąd rozgrzany miodem i piwem, a już najbardziej przeżytymi emocjami, niewiele na to zwracałem uwagi. Jednak teraz, ochłonąwszy już nieco, zaczynam szczękać zębami. Musi być dobry przymrozek, gdyż kałuże pokrywa cienka warstwa lodu.

W pewnej chwili, gdzieś hen – z boru – po lewej stronie traktu, dochodzi nas przytłumione odległością, żałosne wycie wilka. I zaraz następuje odzew, tym razem znacznie bliższy, zza naszych pleców. Przyspieszamy biegu.

  – Tfu – pluję przez lewe ramię dla odpędzenia uroku, a przez plecy przechodzi dreszcz. – Brr! Zdecydowanie wolałbym nie słyszeć tego koncertu, a jeszcze bardziej, nie natknąć się na jego wykonawców!

Niuk, podtuliwszy ogon, sadzi długimi susami, trzymając się boku Ilvy.

I oto wreszcie rozstaje dróg u brodu. Stajemy przed rzeką. Zeskakuję na ziemię i schyliwszy się, zachęcam Niuka do skoku na moje plecy. Nie trzeba mu tego powtarzać dwa razy. Gramolę się na siodło, przyciskając jedną ręką psisko do grzbietu. Gdy staje tylnymi łapami na siodle, ostrożnie wprowadzam konia w nurt Małej Wisły. Szczęściem stan wody nie jest zbyt wysoki i rzekę pokonujemy bez żadnych przeszkód. Psisko ponownie ląduje na ziemi. Spinamy konie, by jak najprędzej przebyć odległość dzielącą nas od ścieżki wiodącej do Czciborowej sadyby. Mam zupełnie skostniałe nogi. Marzę tylko o tym, aby zrzucić z siebie mokre buty i spodnie, a w gardziel wlać coś gorącego.

  – Już niedługo! Niebawem winna być ścieżka. – Śmieszne to i nieprawdopodobne, ale wzięliśmy taki rozpęd, że przelatujemy obok, zupełnie jej nie zauważywszy. Dopiero, gdy droga zaczyna opadać, orientuję się, że jesteśmy już za daleko. Ściągam wodze Ilvie, gwałtownie hamując. Gniewko dopiero po chwili zatrzymuje swego wierzchowca. Zawracamy, jadąc już teraz wolniej skrajem drogi. Tym razem obywa się bez wpadki. Jeden za drugim wjeżdżamy na ścieżkę i zaraz stajemy. Na wszelki wypadek trzeba zatrzeć ślady. Po cóż się narażać na wykrycie?

Potem jedynie parę chwil i stajemy przed furtą. Otwieram ją ostrożnie. Konie wkraczają w obręb zagrody. Niuk zachowuje się spokojnie, więc nadal jest niezamieszkana. Wprawdzie Czcibor chyba już wydobrzał, lecz zimę pewnie spędzi w Gilowie. Pszczoły zimują, zatem nie ma na razie przy nich zajęcia.

Otwieramy stajenkę założoną kołkiem, by wprowadzić konie do środka. Następnie forsujemy drzwi chaty. Na półce, zaraz obok drzwi, winny być łuczywa. Macam ręką – są! Robię użytek z zapalniczki. Po chwili łuczywo płonie. Trzymam je jakiś czas płonącym końcem w dół, aby się dobrze rozpaliło.

Z chaty ciągnie wilgocią. Odszukuję smolną pochodnię i odpalam od żywicznej drzazgi. Gniewko szybko sposobi drwa i wkrótce na palenisku płonie ogień. Teraz możemy zadbać o konie, wycierając je suchymi wiechciami. Na koniec nakładamy w żłób siana i zamknąwszy drzwi, wracamy do izby, która w międzyczasie już się cokolwiek przewietrzyła.

Gniewko dokłada drew do ognia, ja zaś zdejmuję z siebie wpierw przemoczone buty, a następnie mokre odzienie. Owinięty dwoma derkami przysiadam blisko paleniska, wyciągając zziębnięte nogi do ognia. Gniewko kpi, że nie będzie musiał szykować spóźnionej wieczerzy, jako że starczy nam mych pieczonych nóg. Dobrze mu kpić. On nie brodził w bagnie i nie kąpał nóg w rzece! A co najważniejsze – nie musiał potem sterczeć w mokrym odzieniu jeszcze parę godzin na chłodzie. Uznam za cud, jeśli się nie przeziębię!

Tymczasem mój towarzysz nastawił gar wody, a gdy zawrzała, sypie w nią garść wonnych ziół i po chwili odstawia garnek od ognia. Następnie myszkuje po komorze i po chwili wraca, triumfalnie potrząsając gąsiorkiem. Odczekawszy aż ziele opadnie na dno garnca, napełnia wywarem do połowy dwa kubki i uzupełnia do pełna eliksirem z gąsiorka. Wnet po izbie rozchodzi się ziołowo – miodny aromat.

  – Pij, Sławko! Niechaj ci idzie na zdrowie!

Pociągam gorący likwor drobnymi łyczkami. Już po kilku czuję rozkoszne ciepło rozgrzewające mnie od środka. Jedynie nogi mam wciąż zdrętwiałe. Ale przy ogniu grzeje się już drugi gar wody, którą, gdy jest dostatecznie ciepła, wlewam do cebrzyka i wstawiam w nią nogi. Siedzę tak okutany w dwie derki i początkowo nie czuję nawet gorąca bijącego od wody. Dopiero po chwili wraca czucie w stopy. Gwałtownie wyciągam kopyta z cebra. Parzy! Zanurzam stopy ponownie na moment i wyjmuję. Niebawem jednak nogi na tyle przywykły do gorąca, że mogę już je trzymać w wodzie – wpierw same podeszwy, a potem i całe stopy zanurzone do kostek.

Zjadam z apetytem podpłomyk i wysączam drugi kubek Gniewkowego likworu. On zaś w międzyczasie przynosi ze stryszku tyle siana, że wystarczyłoby go najmniej na cztery wygodne posłania.

Likwor zaczyna działać. Czuję rozpierający mnie gorąc. Kończę moczenie nóg. Wycieram je do sucha i owinąwszy suchymi onucami, walę się na siano, okrywszy swą zacną osobę derkami aż po czubek nosa. Gniewko jeszcze krząta się po izbie, mnie zaś zaczyna wszystko we łbie kołować. Pamiętam jeszcze Niuka zwijającego się w kłębek na sianie u mych stóp, lecz jest to już ostatnie doznanie jakie zarejestrowała moja świadomość. Zapadam w głęboki sen, nie zdążywszy nawet podziękować Panu Bogu za ocalenie.

 

 

 

Spałbym chyba do wieczerzy, gdyby nie Niuk. Właśnie śnię, że z Czciborem mam podbierać miód z barci podwieszonej na naszej lipie w Unisławowym Źrebie. Będę wykurzał pszczoły dymem tlącego się próchna, natomiast Czcibor podbierze miód. Nagle coś się na mnie rzuca z boku i obala na ziemię. Odruchowo zasłaniam twarz rękoma, usiłując jednocześnie dostrzec, któż to tak chamsko sobie ze mną poczyna? Niestety nie zdążyłem. Krótkie szczeknięcie tuż nad uchem oraz rozkoszne „ślap, ślap” w twarz powoduje, iż momentalnie zrywam się z posłania. To Niuk daje upust swym uczuciom. Mokre łapy i brzuch świadczą, że musiał dopiero co wrócić z dworu. Spoglądam po izbie.

  – Do wieczerzyś legać umyślił? – To Gniewko. Właśnie wkracza do izby, zamykając za sobą drzwi.

  – Czyżbym przespał dzień? Ee, chyba nie jest znów aż tak źle. Przecież za natłuszczoną skórą zakrywającą okienko jest jasno.

   – Zaś nie mów byle czego. Trochę przyspałem i tyle. Zaraz się ogarnę i trzeba by się brać ku gilowskiej polanie dać znak Witomirowi.

 – Jako żywo! Prawyś[9], Sławko! Wszelako jeśliś jeno ku temu rzyć z barłoga dźwignąć umyślił, legaj nazad. Jużem to uczynił.

  – Czemuś mnie nie budził? We dwu zawsze raźniej.

 – Twardoś, Sławko spał, tom się użalił, iżbyś mi do cna nie zwiotszał[10]. Zabrawszy tedy Niuka, samem ruszył ku Gilowie.

Tym mnie zaskoczył. Wybrał się wprawdzie pieszo i w razie czego miał możność w każdej chwili uskoczyć w bór, lecz to bynajmniej nie umniejszało ryzyka. A co by było, gdyby tak niespodziewanie nadjechał Włodzisław, w dodatku wściekły z doznanego niepowodzenia? Jakkolwiek zabrał Niuka, który zawczasu winien go był ostrzec o niebezpieczeństwie, to jednak taka samotna wyprawa była niebezpieczna. Czy to tak trudno zostać z nagła zaskoczonym na niezbyt sobie znanym terenie? Ciekawe, jak mu się powiodło?

  – Gadaj, jak ci poszło?

Gniewko zawsze jest niezbyt skory do gadania. Widocznie ma już taką małomówną naturę. Teraz więc także streszcza rzecz w paru słowach. Muszę zadać jeszcze parę pytań, aby mieć jasny obraz.

Jak powiedział, żal mu było mnie budzić, a do tego moje ubranie, szczególnie buty, jeszcze nie wyschły po nocnych przejściach. Niuk już wstał, więc po śniadaniu powędrowali w stronę Gilowa. Miał nadzieję w jakiś sposób dać znak Witomirowi, że jesteśmy w pobliżu. Tutaj bardzo liczył na Niuka, którego Czciborowy syn przecież dobrze znał. A i nie tylko on. Takiego drugiego czarnucha trzeba byłoby raczej szukać ze świecą w ręku i to najpewniej z nędznym skutkiem. Prawdę powiedziawszy, bardziej liczył na Bognę bądź młodego Borzysława. Drogą bardzo się pilnował, aby nie zostać z nagła zaskoczonym. Lecz szczęściem trakt był pusty i bez przeszkód dotarli na gilowską polanę. Tę obszedł skrajem boru i zasadził się, jak tylko mógł najbliżej zabudowań gospodarczych. Wiatr wiał od wschodu, zatem nie musiał się obawiać, że ich psy wyniuchają. W gospodarstwie panował ruch, ale niestety nikt nawet nosa nie wystawił za ogrodzenie. Zeszło południe, a on wciąż czekał. Niukowi już to się znudziło. Zaczął się obawiać, żeby mu zniecierpliwione psisko nie wywinęło jakiegoś kawału. Przemawiał doń łagodnie, głaszcząc psią łepetynę i skrobiąc za uszami oraz po brzuchu – byle psisko czymś zająć. Szczęściem, już dobrze po południu, na ścieżce od Gilowa ukazali się Borzysław z Bogną, niosący ojcu posiłek. Towarzyszyła im oczywiście Bura. I to właśnie było to. Niuk zaraz zaczął merdać ogonem i przebierać łapkami, ciągnąc w stronę suki. Gniewko uspokajał go jak tylko mógł, obawiając się, by przedwcześnie nie narobił zbyt dużego zamieszania. Gdy rodzeństwo podeszło bliżej, wypuścił wilczysko na skraj lasu, na całą długość powroza. Pies szarpnął, stanął świecę i zaskowyczał. Bura podbiegła, zrazu niepewna, lecz przecież poznała Niuka. Szczeknąwszy radośnie, w dwu susach przypadła do psa. Teraz Gniewko dopiero wpadł w tarapaty. Jak tu utrzymać tańczącego psa?

Zagadane rodzeństwo wpierw nie zwróciło na to uwagi. Dopiero radosne szczekanie pląsających na tylnych łapach psów przyciągnęło ich wzrok. I tutaj Bogna okazała błyskawiczny refleks. Podczas gdy Borzysław stanął zdziwiony, ona w paru susach dopadła psów i złapawszy Burą, wciągnęła ją w bór, a wraz z nimi zniknął też z pola widzenia mój czarnuch. Wystraszyła się zobaczywszy Gniewka. Przecież spodziewała się mnie ujrzeć. Tu Gniewko, nie tracąc czasu powiedział, że jestem w pobliżu, więc nie ma się czego obawiać. W tym czasie dobił do nich i Borzysław. Teraz więc, już na spokojnie, wytłumaczył w czym rzecz: Musimy się widzieć z Witomirem, a jeżeli można, to i z Czciborem. Oczekujemy ich w Czciborowej chacie, gdzie chwilowo stanęliśmy. Nic nas jednak nie nagli, dlatego niechaj przybędą, kiedy im czas pozwoli i nie zwrócą na siebie niczyjej uwagi. Pewnie przecież ktoś od czasu do czasu zagląda do dziadkowej chaty?

Okazało się, iż mamy szczęście. Już bez mała od tygodnia Czcibor wybierał się z synem do siebie, lecz zawsze coś w ostatniej chwili im przeszkadzało. Nikogo więc nie zdziwi ich eskapada. Jest już dawno zapowiedziana i jedynie pilniejsze sprawy ją dotąd odwlekały. I z tym się rozstali. Gniewko nie chciał przeciągać rozmowy. Im jego późniejszy powrót, tym większe ryzyko napotkania Włodzisława powracającego do Gilowa. Miał wprawdzie trudności z Niukiem, gdyż ten ani myślał porzucać miłego towarzystwa, lecz w końcu jakoś udało mu się nakłonić psa do powrotu, Borzysław zaś, ucapiwszy sukę za kark, odszedł z siostrą do ojca. Ten już przecież od dawna wyglądał obiadu.

Nie pozostawało nam zatem nic innego, jak tylko spokojnie oczekiwać wizyty Gilów. Byle nie kazali na siebie zbyt długo czekać. Niestety kończą nam się zapasy żywności. Konie są w dużo lepszej sytuacji. Niewiele dotąd obroku ześrutowały ze swych worków. Zdecydowanie bardziej dbamy o wierzchowce niźli własne osoby. Obecnie jednak zaświtała nadzieja uzupełnienia zapasów ze spiżarni Gilów. W ostateczności zawsze możemy z jeden dzień pościć. Przecież więcej nam czasu nie zajmie powrót do domu.

A tymczasem za okienkiem zapadł zmrok. Muszę ze wstydem przyznać rację Gniewkowi – przespałem prawie cały dzień. Ale dzięki temu czuję się dobrze i – jak na razie – nic nie wskazuje, żebym miał odchorować wczorajszą kąpiel. Za to jestem głodny jak wilk. Przygotowując wieczerzę, proszę przy okazji o przepis na ziołowo – miodowy eliksir. Muszę bowiem przyznać, że działa świetnie. Ani śladu kataru, nie mówiąc już o bólu gardła i tym podobnych „przyjemnościach”.

Po wieczerzy długo siedzimy przy ogniu, kombinując z czym też Lubor przyjechał do Gilowa? Sądzę, że przywiózł jakieś tajne posłanie od Łaski. Przecież przed wyjazdem bawił u niego. Jeżeli zaś Łaska, to niezawodnie zmowa. Ostatecznie nic więcej z naszych rozważań nie wynika. Lepiej z tym poczekać na Gilów. Nasza cierpliwość zostaje tym razem wystawiona na próbę. Mija przeszło połowa następnego dnia, nim możemy się pokłonić gospodarzowi. Na wstępie przepraszam za samowolne zajęcie jego chaty, ale niestety nie mieliśmy innego wyjścia. Tu opowiadam o ostatnich przejściach. Okazuje się, że już  cokolwiek wiedzą o naszych przygodach. Włodzisław opuszczając Gilów, zaklinał się, że już mnie tym razem ma. Żadną miarą nie umknę!

  – Taki był pewien Miłosza? A to się zawiódł. Wrócił to już do domu po nieudanych łowach?

  – Wrócił i lepiej doń nie przystępować!

  – Biedny Miłosz! Musiało mu się dobrze oberwać.

  – Miłosz, jak Miłosz, atoli Ostromir wrócił poturbowan wielce. Mało go Włodzisław ubił, iże cię nie upilnował.

  – Tak to już bywa, gdy się bardziej trunków patrzy niż poleceń szefa. – Tu opowiadam, co u nas słychać. Nawiązuję przy tym do tajemniczej wizyty Sławoja i szykującego się zamachu na golęszyckie gródki. Co najgorsze, Włodzisław siedzi po uszy w tej zmowie. Niestety nie wiemy, kto może być owym tajemniczym kniaziem, na rzecz którego działa? W miarę jak mówię, miny obu Gilów zasępiają się coraz bardziej. Gdy kończę, długo panuje milczenie. Przerywa je ostatecznie Czcibor. Mówi cicho – tak, jak gdyby sam do siebie.

    Od jakiegoś czasu przeczuwał, że szykuje się coś złego. Tajemnicze narady Włodzisława z jego trzema zaufanymi druhami, ich niespodziewane wyjazdy i znów długie narady za zamkniętymi drzwiami po powrocie. Wietrzył w tym jakąś nową niegodziwość – podobną tej z łapaczami, lecz w głowie mu nawet myśl nie powstała, iż brat zamyśla gródki golęszyckie zagarniać dla jakiegoś kniazia.

  – Jako żywo, nażarł się szaleju lubo też bogowie rozumu go zbawili[11]! Wszak styknie[12] samej wieści o tym powziętej przez plemienną radę golęszyców i Gilowa nie ma, nim jakikolwiek kniaź palcem ruszyć zdoła! Nie po to ociec tyle się trudził, iżby z Golęszyce zawdy[13] dobrze żyć!  – Tu klnie się na bogi, że uczyni wszystko, by dla dobra gilowian Włodzisławowe szaleństwa ukrócić, póki jeszcze czas. Biada, jeśliby temu nie sprostał!

Oddycham z ulgą, gdyż dotąd wcale znów nie byłem taki pewny reakcji Gilów na nasze rewelacje. Przecież w machinacjach Włodzisława mogli także z powodzeniem upatrywać szansy wywyższenia Gilowa wraz z ich rodem. Zawsze to w grę wchodziły więzy krwi.

  – Zaś co do Lubora, niestety nic nam nie mogą powiedzieć poza tym, iż rzeczywiście przybył do Gilowa i zatrzymał się u Sławoja. Obiecują czegoś się dowiedzieć. Lecz z tym niestety musimy poczekać.

Możemy, gdyż do nikąd nam nie spieszno, ale obawiam się, że nam zabraknie jedzenia. Dla koni mamy zapas obroku. Gorzej z nami.

Czcibor tylko się roześmiał – byleśmy dotrwali do jutra. Wezmą zapas słomy, dla niby to załatania strzechy, zaś w nią wetkną, co nam potrzebne. Nie musimy się frasować, że pomrzemy z głodu! Potem rozmowa schodzi na sprawy bardziej powszednie. Witomir opowiada o pożarze gospodarstwa, reakcji Włodzisława na śmierć Ninogniewa oraz odbudowie spalonych zabudowań.

Dobrze się gada, lecz wkrótce zapadnie zmrok, zatem najwyższa pora by Gilowie ruszyli w powrotną drogę.

  – A nie wyłaźcie na trakt! Lepiej się przytaić na czas jakiś. Licho nie śpi – przestrzegają przed wyjazdem.

  – Nie ma głupich! Jeszcze nam życie miłe!

Tymczasem robi się coraz zimniej. Wprawdzie czyste niebo ponad głowami oraz świecące za dnia słońce nie wróżą nagłego załamania pogody, lecz temperatura wciąż spada, zaś ziemię ściął mróz. Jeżeli nic się nie zmieni, rzeki rychło skuje lód. Dla nas dobrze, przynajmniej będzie można ruszyć z zagrody bez obawy pozostawienia za sobą śladów.

Wyjeżdżając z domu za Luborem ubraliśmy się ciepło, jednakże teraz uznajemy, że niedostatecznie. Należało się zaopatrzyć przede wszystkim w futrzane kapoty, najlepiej z kapturami i podobnie ciepłe buty oraz rękawice. Nie wiadomo, jak jeszcze długo pozostaniemy w drodze? Zresztą i nawet w domu nie miałem takiego odzienia. Rada w radę, postanawiamy poczynić odpowiednie sprawunki. Oczywiście nie będzie to takie proste, ale mam nadzieję, że uda nam się uczynić to w którejś z osad. Najprędzej byłoby w Plessie, niestety – z wiadomych powodów – nie mogę tam się pokazywać. Pozostaje więc gródek nad Mleczną, a przy tej okazji i możliwość odwiedzenia świętej górki. Jeżeli czegoś nie uda się nam sprawić w Bieruniu, może uzupełnimy sprawunki w osadzie opodal Swarogowej kąciny? Dobrze, że zabrałem z domu kilka dirhemów. Przynajmniej nie będzie kłopotów ze zapłatą. Za to srebro mógłbym z powodzenie ubrać od stóp do głów nie tylko nas dwu. Jeden kłopot z głowy. Byle się wydostać za Małą Wisłę.

Postanawiamy ruszyć nazajutrz, zaraz po odwiedzinach Gilów. Przy okazji zabiorę dla siebie jakiś miecz z Radowitowego tobołka pozostawionego u Borzysława. Jakkolwiek bardzo mi szkoda „awarki”, która została u Miłosza, nie jestem w stanie czegokolwiek przedsięwziąć, żeby ją odzyskać. Muszę się pogodzić, że przepadła na zawsze. Szkoda, lecz mówi się: trudno! Głowa ważniejsza od żelaza!

Gdy więc nazajutrz wstaje blady świt, jesteśmy na nogach, przygotowując się do wyjazdu, żeby później już nie tracić zbędnie ani chwili. Zjadamy obfite śniadanie, na które poszła cała reszta zapasów. Gniewko w sakwę wkłada mały gąsiorek syconego miodu. Przyda się, gdy zziębniemy.

Tym razem nie musimy zbyt długo czekać. Zimowe słońce zdążyło się niewiele wznieść ponad borem, gdy przed furtą staje przyprowadzony przez Witomira i młodego Borzysława konny wózek, kopiasto wyładowany słomą. Aby go przepchnąć przez furtę, musimy zdjąć z niego niemal połowę ładunku. Dopiero na dnie znajdują się przeznaczone dla nas wiktuały. I muszę przyznać, że jestem zaskoczony ich mnogością. Teraz to nawet możemy tutaj beztrosko siedzieć i miesiąc, chociaż z drugiej strony, spędzenie Godów i Nowego Roku poza domem na pewno by mi nie odpowiadało. No, może z Nowym Rokiem nieco przesadziłem. Czegoś takiego chyba się jeszcze tu nie obchodzi? Wystarczy samych Godów. Przecież to od nich słońce idzie ku lecie i fakt ten jest wystarczającym powodem do radości i świętowania zziębniętych ludzi.

Dziękujemy Gilom za hojne dary. Tu Witomir śmieje się, że to głównie zasługa Luby i Bogny. Już tam one zadbały, żeby nam niczego nie brakło!

Co się zaś tyczy Lubora, to jak dotychczas – nic nowego. Ale Czcibor już się kręci około tego, aby coś wyniuchać. Po powrocie do Gilowa i on się także tym zajmie.

  – Dobra jest! Nie pali się, a żywności mamy teraz moc. – Mówię o planowanym wyjeździe do gródka nad Mleczną.

Witomir wprawdzie by wolał, byśmy się daremnie nie plątali po okolicy, jednak uznaje nasze racje.

  – Będziemy to aby mieć wolną drogę do brodu? Nie wybierał się kto z Gilowa w tę stronę?

  – Nie. Lecz najlepiej, gdy sadybę opuścimy razem. My ruszymy ku Małej Wiśle, zaś oni do Gilowa. Gdyby ktoś zdążał od gródka w naszą stronę, zagadawszy go, przytrzymają na chwilę. W międzyczasie zdążymy przebyć Małą Wisłę i bezpiecznie się oddalić poza dróg rozstaje.

Obiecujemy wrócić nazajutrz wieczorem, zaś gdyby nas coś zatrzymało – najdalej pojutrze rano.

Upływa jeszcze trochę czasu nim ruszamy. Gilowie nie mogą tak od razu wracać. Przecież naprawa uszkodzonej strzechy musi potrwać. Witomir z synem ruszają przodem, my zaś ostrożnie podążamy w ślad za nimi. Gdy się okazuje, że droga wolna, wyskakujemy na trakt i przynagliwszy konie, ruszamy ku rzece galopem. Jakoż niebawem stajemy przy brodzie. Wziąwszy Niuka na grzbiet, ostrożnie wjeżdżam w niezbyt szeroko rozlany nurt Małej Wisły. Na drugim brzegu wilczysko ląduje na ziemi i po chwili osiągamy rozdroże. Zaraz też przypominam sobie, jak to powiązany niczym baran, odbywałem tę drogę do niedalekiego obozu Stroimirowych łapaczy. Przecież było to tak niedawno, a od tego czasu tyle już się zdążyło wydarzyć. Dba o mnie Przygoda, bym się nie nudził – nie ma co!

Mijając miejsce skąd należałoby skręcić w bór, by po kilkunastu metrach trafić na ukrytą ścieżkę do obozu, dostrzegam na podmokłym, lecz obecnie świeżo zamarzniętym gruncie ślady końskich kopyt. Gwałtownie ściągam wodze, jednocześnie wskazując Gniewkowi tropy. Wystarczy mu gestu. Nisko pochylony nad ziemią, wpatruje się w wyraźnie odbite ślady. Wraca kawałek, a następnie zagłębia w borze. Gdy na powrót staje przy swym wierzchowcu, rzucam krótkie:

  – Kiedy?

  – Nie dalej niż wczoraj. Przy trakcie ślad jest mniej widoczny, chociaż tak samo tu mokro. Wszelako przy drodze ziemia rychlej marzła niźli w boru, tako i tam trop wyraźniejszy, chociaż teraz ziemia już jednako wszędy twarda. Aliści brak tropu nazad wiodącego. Tedy abo jeździec jeszcze tam bawi, lubo też ziemię na tyla mróz ścisnął, iże koń nie ostawił śladów.

  – Zobaczymy, Gniewku, kto to taki? – Na potwierdzające skinienie głowy kieruję Ilvę pomiędzy drzewa, zdjąwszy uprzednio kuszę z pleców i przygotowawszy do strzału.

Gniewko pierwszy trafia na ścieżkę i ostrożnie rusza w stronę obozu. Jadę tuż za zadem jego wierzchowca, pilnie nastawiając uszu i patrząc po okolicy. Niuk trzyma się boku Ilvy i najwyraźniej nie ma ochoty nas wyprzedzić. Zjeżona sierść na karku i podkulony ogon świadczą, że czegoś się obawia.

  – Czuj duch Sławku! Coś nie tak! – Psykam na Gniewka, a gdy się zatrzymuje, ukazuję na Niuka:

  – Pies się czegoś boi. Nie lepiej zawrócić?

Chwilę rozważamy taką możliwość, lecz w końcu ciekawość bierze górę. Postanawiamy jednak dalszą drogę odbyć pieszo. Przywiązawszy konie do drzew, chyłkiem pomykamy do przodu, z bronią w pogotowiu. Niuk omalże nie przykleił się do mej nogi. Ze skulonymi uszami i wyciągniętym przed siebie nosem, nerwowo łowi zapachy, które słaby wschodni wiatr niesie ku nam z boru. W pewnej chwili staje jak wmurowany i już ani kroku postąpi do przodu! Znów psykam na Gniewka.

  – Co robić? Coś tam musi być przed nami, czego się pies obawia.

I prawie równocześnie na środku ścieżki dostrzegam leżący topór i obok jakiś potargany łach. W jednej chwili przypadamy do drzew. Zza pni ostrożnie lustrujemy okolicę. Ale cóż można zobaczyć w lesie, gdzie gęsto rosnące drzewa skutecznie ograniczają pole widzenia?

Nasłuchujemy. Spoglądam na psa. Wciąż to samo – zjeżony jak lew, z podwiniętym ogonem, wietrzy zapamiętale zmarszczonym nosem.

Znów patrzę na ścieżkę. Lecz tam wciąż dotychczasowy spokój. Przekradam się ostrożnie o trzy drzewa do przodu i nawet się nie spostrzegłem, jak staję za pniem rozłożystego buka. Dopiero dotykając jego gładkiego pnia, instynktownie unoszę oczy ku górze. Oczywiście! Przecież to buk z czatowniczą platformą przed obozem. I w następnym momencie z wrażenia łapie mi dech, bowiem poza platformę wystaje obuta noga! Stoję chwilę bez ruchu, wstrzymując nawet podświadomie oddech. Wpatruję się w ten but i czekam, co dalej? Jednakże nadal panuje cisza, zaś noga – tam w górze ani drgnie. Nagle aż się wzdrygnąłem, gdy niespodziewanie coś mi kapnęło na nos! Odruchowo przecieram go wierzchem dłoni i znów czuję serce niemal w gardle, gdyż na dopiero co odjętej od nosa dłoni jest krew. Rzut oka na podnóże pnia. Nie ma wątpliwości, że człowiek na platformie jest ranny. Pewnie stracił przytomność i teraz, wraz z kropelkami krwi, wycieka z niego życie.

Daję Gniewkowi znak, by się zbliżył, jednocześnie wskazując w górę na czatownicze gniazdo. Z dalsza prędzej dojrzy, co się tam dzieje. Jako i po chwili mam druha przy sobie. Niuk także, acz niechętnie, postępuje ku nam parę kroków na sztywnych łapach. Gdy dotykam jego karku czuję, że cały drży.

Pokazuję krew na pniu. Gniewko bez słowa przerzuca łuk przez ramię i chowa strzałę w tuł. W następnej chwili pnie się w górę. Nerwowo rozglądam się wokoło, trzymając w ręku kuszę gotową do strzału. W pewnym momencie wiatr przynosi jakiś pogłos. Niestety nie mogę zidentyfikować, co by to też być mogło? Coś jakby mruczenie czy warczenie. Nastawiam uszu. A nuż się to znów powtórzy? Lecz Gniewko skutecznie odwraca moją uwagę, psykając z góry. Gdy nasze oczy się spotkają, szepcze:

  – Lubor! Na poły umarlec[14]. Ledwie dycha!

  – Lubor? – powtarzam niedowierzając. – Nie widzisz aby, co w obozie? Niuk mało co kłami nie dzwoni.

Patrzy w kierunku obozu, po czym przykłada palec do ust w geście nakazującym ciszę. Na jakiś czas tracę go z oczu. Słyszę jedynie ruch na górze. Cóż on tam wyprawia? Już mam zamiar wspiąć się za nim, gdy staje ponownie na skraju platformy, mając na plecach bezwładne ciało Lubora. Wprawdzie przytroczył je do siebie powrozem, ale i tak musi przytrzymywać naszego niedawnego jeńca jedną ręką. Kładę kuszę i niezwłocznie wyłażę na drzewo, żeby mu pomóc dostarczyć Lubora na dół. Gdy się to nam w końcu udaje, jestem zlany potem. Mało co, a byśmy ze dwa razy spadli z drzewa, jak te przejrzałe ulęgałki. Odetchnąwszy głęboko parę razy, Gniewko daje znak i sprężyście, jak kot, bierze się do tyłu, taszcząc Lubora na plecach. Podejmuję z ziemi kuszę, a następnie leżący na ścieżce topór i podartą opończę. Tę przerzucam przez ramię, zaś topór zatykam za pas. Muszę mieć wolne ręce.

Oglądając się przez cały czas, ostrożnie odchodzę spod buka. Gdy staję przy koniach, Lubor leży już przerzucony przez siodło Gniewkowego wierzchowca. Bez zbędnych słów odwiązujemy wodze i prowadząc nasze szkapy za uzdy, wolno wycofujemy się w kierunku drogi.

Skoro ją osiągamy, oddycham z ulgą. Lecz w następnym momencie mrozi mnie niezbyt odległe wycie wilka. Kątem oka dostrzegam, że Niuk unosi łeb ku górze. W ostatniej chwili łapię go za pysk, by w porę stłumić odzew. Też mu się prawie przypomniały wilcze przodki!

  – Cicho! Spokój! Napytasz nam biedy czarny głupolu! – Teraz już bowiem nie mam żadnych wątpliwości, kto tak urządził Lubora. Potwierdzają to pobieżne oględziny rannego, a i na ostrzu topora dostrzegam zakrzepłą krew i przyklejone bure kłaki. Widocznie się bronił zanim znalazł schronienie na drzewie.

Z głębokiej szarpanej rany na nodze sączy się wolno ciemna krew. Pewnie uszkodzona żyła. Już niemal tradycyjnie odrywam pas płótna z mej koszuli i zacisnąwszy nogę poniżej rany, dokładnie bandażuję.

Gniewko wyjmuje z sakwy gąsiorek i sączy kroplami ożywczy likwor w gardło wciąż nieprzytomnego Lubora.

Krótka narada – co czynić? Niestety nie możemy biedaka dostarczyć do Gilowa. Ta droga jest dla nas zamknięta. My sami go nie uratujemy. Do Plessa również nie ma co jechać. Jedyny zatem ratunek w jak najrychlejszym dostarczeniu nieboraka Borzysławowi. Kto jak kto, ale najprędzej on potrafi przywrócić go życiu. Oczywiście uprzednio ranny musi tam dotrzeć żywy. Bez zbędnych słów przytraczam na powrót Lubora do pleców Gniewka i pomagam przyjacielowi wygramolić się na siodło. Potem tylko skok na Ilvę i w drogę – byle prędzej i byle dalej!

Gdy już Korzeniec pozostał za nami, pytam Gniewka, co dojrzał w obozie łapaczy?

  – Ano wilcy ucztowali przy Luborowym koniu, żrąc się o co lepsze kąski. To i szczęście dla nas, iże mieli co czynić, zasię wiatr był od nich ku nam, tedy nas nie wyniuchali.

  – Ba, gdyby nie Niuk, jak nic byśmy wleźli na nie. A tak, tyle smakowitego mięsa umknęło im sprzed pysków!

Przez resztę drogi mało co gadamy. Biedny Gniewko pewnie musi włożyć wiele wysiłku, aby się utrzymać w siodle z nieprzytomnym Luborem na plecach. Wjeżdżając w końcu na dziedziniec Zbyszkowej gospody jest tak zmachany, że z trudem mu się udaje zsiąść z konia. Zresztą gdyby nie moja oraz pani Gościmiły pomoc, pewnie by rymsnął na ziemię.

Pytam o Zbyszka. Jest na świętej górce u Borzysława. Proszę więc, aby czym prędzej posłała Miłobrata po żerzcę. Może mu się jakoś powiedzie uratować Lubora?

Chłopak poleciał jak na skrzydłach, my zaś z gospodynią taszczymy rannego do izby. Wnet znalazły się czyste szmaty i garnek wrzątku, w który pani domu sypie jakieś ziele. Potem, już przestudzonym wywarem, przemywa ranę.

Niebawem nadchodzi Borzysław ze Zbyszkiem, niosącym dosyć sporą sakwę. Witamy się serdecznie i natychmiast przechodzimy do rannego. Wyjaśniam, co mu się przytrafiło. Nie dosyć, że go wilki poraniły, to jeszcze solidnie zmarzł, przesiedziawszy część dnia na drzewie. Stracił sporo krwi i pewnie dlatego leży bez czucia. Żerzca zamienia jeszcze parę słów ze Zbyszkową mamą, po czym zabiera się za rannego. Zbyszko mu asystuje, mając nadzieję w przyszłości posiąść taką wiedzę i umiejętności w leczeniu ludzi, jaką posiada Borzysław. Może i on zapragnie być kapłanem Swaroga?

Ranny wędruje do komory, gdzie będzie miał spokój, a i Borzysławowi nie będziemy wadzili przy robocie. Pani Gościmiła tymczasem prosi nas na ciepły posiłek. Na pewno zziębliśmy w drodze?

Tego nam nie trzeba dwa razy powtarzać. Wkrótce zajadamy gęstą polewkę, zagryzając podpłomykami. Parę razy wpada do nas Zbyszko, przekazując mamie pilne zlecenia żerzcy.

Zbliża się już wieczór, gdy Borzysław wreszcie kończy. Uczynił wszystko co mógł. Teraz jedynie pozostaje czekać. Ma jednak nadzieję, że Lubor jakoś się z tego wywinie. Jest młody, zaś młodość to najlepszy lek na niemoc! Teraz śpi – oby jak najdłużej. Sen przywraca zdrowie.

Siada przy nas na ławie. Jesteśmy wprawdzie syci, lecz „zespół reanimacyjny” od dawna nic nie miał w gębie, zatem najwyższa pora spożyć im spóźniony obiad, a właściwie to już wieczerzę.

W czasie gdy jedzą, opowiadam o naszych przygodach. Specjalnie nie wspominam o spisku. Wystarczy zupełnie głównego powodu naszej wyprawy – troski o bezpieczeństwo Wojsława.

Borzysław dziwi się, dlaczego Lubor zboczył z drogi i zjechał do Gilowa. Stracił przez to najmniej dwa dni i to w czasie, gdy liczy się każda chwila. Tylko patrzeć śniegów.

  – Może coś zostawił w obozie albo i czegoś szukał? Przecież właśnie tam go wilki dopadły.

  – Tak, to prawdopodobne. Jeżeli wydobrzeje, możliwe że nam to sam powie. – Tu Borzysław wstaje od stołu i dziękując pani Gościmile, kieruje się do drzwi. Już od progu rzuca:

  – Nawiedzisz mnie, Sławko?

  – Poczekajcie chwilkę, tylko się ubiorę!

Na odchodnym proszę Gniewka, by uważał na Lubora.

  – Może się prędzej obudzi niźli przypuszcza żerzca? Dobrze wtedy przy nim być. Może coś powie? Wszakże nie wolno go przynaglać do gadania. Słaby – jeszcze by nam gotów zemrzeć!

Wychodzę z psem w mrok. Żerzca czeka przy wrotach. Ujmuje mnie pod rękę i ruszamy na świętą górkę. I tu zaraz niespodzianka:

  – A teraz rzeknij mi to, coś taił przed Gościmiłą i Czesławowymi dziećmi – zaskakuje mnie Borzysław.

  – Ale bystry, nie ma co!

Zaczynam więc od powrotu ze świętej górki, pobłądzeniu, noclegu w borze i nieoczekiwanym spotkaniu jeźdźca, za którym w trop dotarłem do obozu w jarze oraz co z tego wynikło. Oczywiście tego wszystkiego nie zdołałem opowiedzieć podczas niezbyt przecież dalekiej drogi na szczyt. Gdybym się miał z tym zmieścić przed przybyciem do Borzysławowego domu, górka musiałaby pewnie być z dziesięć razy wyższa.

Siedzimy więc w izbie, przy wesoło trzaskającym ogniu i grzejąc nogi, kontynuujemy rozmowę, gdyż mimo wszystko jest to rozmowa, jako że od czasu do czasu żerzca rzuca krótkie pytanie, chcąc zaraz wyjaśnić ewentualne niejasności.

W międzyczasie w kociołku nad ogniem zewrała woda. Borzysław sypie w nią wonne ziele, które wnet swym aromatem napełnia izbę. Po chwili odstawia kociołek od ognia i po jakimś czasie zlewa ostrożnie wywar do dzbanka. Na stole lądują kubki oraz garnuszek wybornego lipowego miodu. Dzięki temu nie zaschnie mi w gębie. A muszę przyznać, że od gadania zaczęło mnie już drapać w gardle.

W dalszym ciągu snuję opowieść o spisku, zakańczając ją ostatnimi odkryciami dokonanymi w Plessie. Dzięki temu znamy źródło oraz wiemy, że za Sławojem stoi Włodzisław. To właśnie w jego imieniu Sławoj podejmował swe wyprawy, jednając w upatrzonych gródkach popleczników gotowych pomóc w przejęciu władzy i zaprowadzeniu nowych porządków. Niestety jeszcze się nie wydało, dla kogo pracuje Włodzisław. Ale to teraz nie takie ważne. Kniaź czy to zza gór, czy też z wiślańskich dziedzin, stanowi dla nas takie same zagrożenie i ostatecznie jest obojętne, skąd wywodzi swój ród. Oczywiście Medzamir jest groźniejszy dla Unisławów, lecz my i tak musimy w zarodku zniweczyć kniaziowe zakusy na nasze ziemie. Niechaj tam już sobie włada u siebie, nie wyciągając łap po cudze!

I w tym momencie świta mi w głowie, że przecież ów kniaź, prócz gródków Mikuły i Radosza, przy pomocy Włodzisława może przygotowywać to samo i w pobliskim gródku nad Mleczną. A już bardzo smakowitym i pożądanym kąskiem będzie sanktuarium Swaroga. Położywszy łapę na świętej górce, można dobrze się obłowić – już to tylko chociażby na samych pielgrzymach, pragnących u żerzcy w wyroczni zasięgnąć rady. Zaś usadziwszy tu swego poplecznika jako kapłana, miałoby się tak jakby i aprobatę zaświatów, znacznie umacniającą kniaziową władzę.

  – Cóżeś tak z nagła zamilkł w pół słowa – wyrywa mnie z zamyślenia głos żerzcy. Jeszcze przez sekundę lub dwie nie kontaktuję, lecz spojrzawszy na niego, szybko powracam na ziemię i natychmiast uświadamiam biednemu Borzysławowi, co go może spotkać w najbliższej przyszłości. I muszę przyznać, że go tym zastrzeliłem. Spogląda na mnie zrazu zdumiony, nie pojmując, iż miałby się znaleźć świętokradca, podnoszący bez skrupułów rękę na Swarogowy przybytek dla tak niskich celów. Lecz po chwili zaczyna do niego dochodzić okrutna prawda. Żerzca wpierw blednie, a następnie czerwienieje na twarzy, pojmując wreszcie w czym rzecz. Sapie gniewnie.

  – Zaś Czcibor i Witomir świadom, co Włodzisław gotuje?

  – Dopiero od wczoraj, jak im powiedziałem. Bardzo się zasmucili. Gotowi czynić wszystko, żeby Włodzisława w tym szaleństwie powstrzymać, ale nie wiedzą co robić. Już tam teraz dobrze powęszą, chcąc znać prawdę. Powziąwszy pewne wieści, zaraz was uwiadomią, więc będzie jeszcze czas uradzić, jak zaradzić złu. Tak mi się widzi, że nie zawadzi pogadać o tym z Lutoborem. Niechaj wie co się święci, żeby na czas obronę obmyślić. Lecz mi się zdaje, iż Włodzisław wpierw ruszy na nas, by tam kniazia władztwo ponieść, a umocniwszy się, dopiero później łapę swą na Swarogowej górce będzie usiłował położyć. Głupcem byłby daremnie wszystkich rozdrażniając, nie umocniwszy się wpierw. Co do Plessa, to Bolczest z ręki mu je, więc nie musi sobie nim głowy zawracać. Uczyni jak Włodzisław zechce. Ale każdy inny gródek zagarnąć musi – już to zdradą, już to walczyć o niego. Zaś sił dużych nie mając na podorędziu, jeden po drugim podebrać zechce. Dlatego jeszcze macie czas.

Tym stwierdzeniem znacznie uspokajam żerzcę. Widzę, iż wyraźnie odetchnął – tak, jakby się pozbył ugniatającego mu pierś ciężaru. Jeszcze jakiś czas rozmawiamy o snutej przez Włodzisława intrydze, rozważając przy okazji, kim by mógł być ów kniaź? I tutaj Borzysław wpada na myśl, która mi nawet w głowie nie zaświtała. Tym razem to on mnie zastrzelił.

  – A jeżeli Włodzisław działa jedynie we własnym imieniu? Wykroiwszy z golęszyckich i wiślańskich nadgranicznych dziedzin jakiś kawał ziemi dla siebie, zamyśla nimi władać jako kniaź? Wszak bywał w świecie i wielu rzeczom się napatrzył. Włodzeniu zawdy żądnym był[15], tedy być może, iże umyślił sobie kniaziem ostać?

Tego bym nawet nie przypuścił, jednak myśl żerzcy jest przednia. Już nawet tylko imię gilowskiego szefa przecież głosiło, iż władaniem jest sławny. Napatrzywszy się na zachodzie i południu różnym kniaziom, włodykom i sam jeden Pan Bóg wie jakim jeszcze panom, czort zna co mu do łba mogło strzelić? Czy to aż tak wiele trzeba, żeby przystąpić do tworzenia jakiegoś księstewka? Teraz prawie na to nastała moda. Człowiek ambitny, żądny władzy i do tego bez skrupułów, a na wszystko zdecydowany, tak właśnie może postąpić. I muszę przyznać, że bardzo bym chciał, aby tak właśnie było. Wtedy grożące nam niebezpieczeństwo okazałoby się dużo mniejsze niż w wypadku, gdyby za Włodzisławem stał jakiś konkretny książę, dysponujący chociażby nawet niezbyt wielkimi siłami. Tutaj jednak musimy okazać cierpliwość – przynajmniej do czasu, aż się nasi Gilowie czegoś dowiedzą. Sami na razie niczego więcej nie wymyślimy.

Na koniec wybieram sobie z Radowitowego tobołu miecz i zagaduję żerzcę o zakup zimowej odzieży. Bardzo by się nam taka przydała – najbardziej futrzane kurty z kapuzami, a i buty futrem podbite także na obecny ziąb byłyby wskazane.

Borzysław uśmiecha się, wstaje z ławy, a podszedłszy do jednej ze skrzyń, otwiera wieko i przez chwilę grzebie w jej czeluściach. Ostatecznie wyjmuje zgrabny i nie za długi kożuch z kapturem.

  – Dzierżyj Sławko, mnie przyciasny, tedy leży daremnie. Zaś skórznie Derwan szyje. Pewnie coś tam dla was najdzie. Atoli Gniewko najpewniej kożuch u Sulisława utarży [16]. Jutro wraz pójdziem, iżby was snadź ze skóry nie obrali[17].

Niuk już dawno śpi, rozkosznie wyciągnięty pod ławą. Gadamy jeszcze jakiś czas, lecz coraz częściej ziewanie rozdziera nasze gęby. Uznajemy zatem, że najwyższa pora spocząć.


 

[1]        zatchnął – udławił.

[2]        pobieżał – pobiegł, poleciał.

[3]        ławka – kładka.

[4]        za tela – dużo, wiele.

[5]        przytaj – ukryj.

[6]        łacno nie spocznie – łatwo nie zrezygnuje.

[7]        stegna – ścieżka.

[8]        breszesz – opowiadasz.

[9]        prawyś – masz rację.

[10]      iżbyś mi do cna zwiotszał – żebyś mi zupełnie zmarniał.

[11]      zbawili – pozbawili.

[12]      styknie – wystarczy.

[13]      zawdy – zawsze.

[14]      na poły umarlec – na pół trup.

[15]      włodzeniu zawdy żądnym był – zawsze był żądny władzy.

[16]      utarży – zakupi.

[17]      obrali – odarli.

Skip to content