ODCINEK 1

Deszcz lał już drugi dzień. Jednostajny szum ulewy nie nastrajał człowieka zbyt optymistycznie – tym bardziej, jeśli się właśnie było w podróży i to w takiej sytuacji, że nawet każdą tylko myśl o jakimkolwiek solidnym dachu należało zawczasu wyrzucić z głowy jako nieziszczalną mrzonkę niepoprawnego marzyciela. Nie, w tym górskim pustkowiu nie było najmniejszej szansy napotkać nawet najmarniejszej kleci, nie mówiąc już o jakiejś bardziej ludzkiej siedzibie. Niestety od tych ostatnich dzielił nas spory kawał drogi i to niezależnie od obranego kierunku. Ale w tym wypadku narzekanie na swą dolę byłoby niestosowne. Nikt nas nie przymuszał do wyprawy, a i teraz można przecież uznać, że los przesłał nam swój uśmiech, stawiając na drodze niezbyt rozległą pieczarę w górskim zboczu. Rosnąca tuż obok niej wielka jodła runęła onegdaj, odsłaniając niezbyt duży właz, zaś my stanęliśmy obozem właśnie w tym miejscu. Gdy więc nazajutrz ciemne chmury zasnuły niebo, wróżąc niechybny deszcz, rozglądnęliśmy się uważnie po najbliższej okolicy w poszukiwaniu jakiegoś stosownego miejsca dla przeczekania spodziewanej ulewy. I właśnie wtedy Gniewko odkrył pieczarę. Była sucha i na tyle obszerna, iż mogła łatwo pomieścić naszą piątkę z wilczyskami oraz podręcznym dobytkiem. Gałęzie jodły zapewniły dostateczną ilość surowca na doskonałe posłania oraz spory zapas paliwa. Wprawdzie nikt nie przewidywał zbyt długiego postoju, lecz tak się nam jednak wydawało, że tego dnia raczej już nie wyruszymy w dalszą drogę. Lepiej zatem, na wszelki wypadek, było zawczasu dobrze się urządzić, przewidując najgorsze. Zawsze to przyjemniej mile się rozczarować po niewczasie, niż niepotrzebnie narażać swe zacne osoby na kaprysy niepewnej aury – tym bardziej, jeżeli to nie wymagało zbyt wiele wysiłku. Obraliśmy lokum w pieczarze i już niebawem okazało się, jak rozsądnym było nasze posunięcie.

Deszcz, zrazu niezbyt gęsty, z godziny na godzinę przybierał na sile, by ostatecznie się ustabilizować na zupełnie niezłym poziomie. Szare strugi zasnuły właz pieczary, a jednostajny szum lejącej z niebios wody uzmysławiał nam, że pewnie nie tak szybko ruszymy się z tej nory. Bór zaczęły wypełniać mgły, skutecznie ograniczając i tak już marną widoczność. Na Bożym świecie oziębiło się, dlatego Mirko z Przemkiem rozniecili u wejścia niewielkie ognisko, zapewniające przytulne ciepełko oraz możliwość przyrządzenia gorącego posiłku. Na razie żywności było pod dostatkiem. Gdyby jednak deszcz miał potrwać przez dłuższy czas, wtedy gorsza sprawa. Ale przed czasem nie miało sensu daremnie się trapić. Z tym zawsze zdążymy.

Siedzimy zatem chwilowo uziemieni, jak króliki w norze i tęsknie wyglądamy poprawy pogody. Niestety wcale się na to nie zapowiada. Jeżeli już, to nie prędzej niż jutro. Wprawdzie wreszcie ruszył się wiatr, dając słabą nadzieję przepędzenia brzemiennych deszczem chmur, lecz byłbym bardziej zadowolony, gdyby dmuchał zdecydowaniej. Jednak zamiast narzekania na pogodę, lepszą mi się wydaje opowieść o tym, co nas wygnało z domu i dlaczego doszło do nowej wyprawy.

Po zażegnaniu niebezpieczeństwa płynącego z władczych ciągot gilowskiego Włodzisława i udaremnieniu zmowy Przecława – Łaski, na najbliższą przyszłość zapowiadały się spokojne czasy, które zamierzałem wykorzystać na budowę chatki oraz umocnienie zagrody. Prócz tego czekały jeszcze normalne zajęcia gospodarskie, których rytm od wieków dyktowały zmieniające się pory roku. Przecież z czegoś wypadało żyć i to właśnie było najważniejsze – codzienny mozolny trud zapewniający pożywienie. Ba, można było wprawdzie żywność kupić za Jusufowe dirhemy, poświęciwszy się wyłącznie robotom budowlanym, lecz ani nam w głowach nawet myśl nie powstała, aby pozwolić sobie na takie marnotrawstwo zasobów srebra. Te zawsze można było wykorzystać w bardziej sensowny sposób lub też po nie sięgnąć w trudnych chwilach. Dobrze ukryty skarb stanowił niezbędną rezerwę i zabezpieczenie na przyszłość. Przy tym nierozważne szastanie dirhemami mogło wzbudzić ludzką zawiść i żądzę, aby je posiąść. Po cóż zatem na swe głowy ściągać niepotrzebne kłopoty?

Gdy więc na świecie na dobre zagościła zima, odetchnąwszy po spiskowych emocjach, zajęliśmy się wpierw przygotowaniami do rychłych godów. Skoro zaś już okres świąteczny stał się jedynie wspomnieniem uroczystości oraz obrzędów spełnionych na okoliczność wędrówki Swaroga – słońce „na lato”, przyszło powrócić do poprzednich zajęć. Cięliśmy nadal bór na zachodnim skraju polany, szykując niezbędny zapas surowca dla zaplanowanych robót budowlanych, a przy okazji i miejsce na poszerzenie pól uprawnych. Zbisława z Miłką wzięły na siebie obrządzanie gospodarstwa, my zaś w tym czasie możemy bez przeszkód machać piłami i toporami. Przy pracy dzielnie nam sekunduje Stacho, którego zadaniem jest robienie porządku z uzyskanymi przy wycince gałęziami. Przy tym miał teraz i nowe zajęcie, któremu oddawał się z zapałem. Na gody Unisław darował mu łuk, nieco mniejszy niż normalny, z którego obecnie szył w co się tylko dało, ćwicząc przy okazji rękę i oko. I muszę przyznać, że szybko czynił postępy. Oczywiście uprzednio miał z łukiem już do czynienia, wszakże po ostatnich wypadkach jego ambicją stało się dorównanie starszym, jeżeli nie ich prześcignięcie. Stanął zaraz problem strzał. Posiadany zapas, chociaż użyty wielokrotnie, szybko się skończył. Musiał się więc zająć także ich produkcją. A że paluszki ma zgrabne, wnet doszedł w tym do wprawy. Na brak sposobnego materiału nie mógł narzekać. Gorsza sprawa z grotami. Wykorzystywał wprawdzie te ze strzał połamanych, lecz i tak niebawem zużył wszystkie. Widząc jego niekłamany zapał, załatwiłem u Suligniewa dwie kopy żelaznych grocików. Teraz, dysponując przeszło setką pocisków, mógł się swej nowej pasji oddawać bez ograniczeń. I tak upływał dzień za dniem, a wciąż rosnący opodal zagrody stos pni świadczył, że nie próżnujemy. Słońce co dnia stawało w zenicie coraz wyżej, zwiastując zbliżającą się wiosnę.

Podczas lutowych zamieci na jakiś czas wypadło zawiesić roboty. Jakby na tym nie dosyć, polanę nawiedziła wataha zgłodniałych wilków, mająca najwyraźniej ochotę – jeśli już nie na nas – to przynajmniej na nasz żywy inwentarz. Szczęściem solidny płot chronił przed kudłatymi głodomorami, zaś nasze wilczyska wprost szalały przy płocie, czując bliskość pobratymców. Nie spuszczaliśmy ich z oka pilnując, aby przypadkiem nie wyszły za ogrodzenie. Marny wtedy byłby ich los!

Skoro wilki za płotem zaczynały sobie coraz śmielej poczynać, byliśmy zmuszeni użyć w końcu łuków oraz płonących głowni, by przepędzić rozjadzoną hordę.

Jeszcze parę następnych dni nie wyścibialiśmy nosa za bramę w obawie, żeby nie wróciły. Ale dostawszy solidną nauczkę, więcej się już nie pokazały.  Potem mróz zelżał i dniami śnieg zaczął wolno topnieć. Wprawdzie jeszcze parę razy sypnęło, bieląc świat, lecz to już były ostatnie podrygi ustępującej zimy.

Jednego dnia z południa solidnie dmuchnęło i wkrótce zaczęło ciurkać z dachów. Niebawem spod czapy śniegu wyjrzały strzechy. Wiatr nadal dął, srożąc się i hucząc w borze  całą noc, lecz nazajutrz śniegu pozostało tyle, co kot napłakał. Rozkisłe błocisko pokryło okolicę. W tej sytuacji przywiezienie wody ze źródła stało się problemem. Potem troszkę podeschło i już można było się ruszyć z chaty bez obawy zgubienia butów w grzęzawisku. Równocześnie nadeszła pora wiosennego przesilenia, a z nią czas uroczysty, poświęcony głównie pamięci zmarłych, ale i również składania ofiar na odrodzenie nowego życia i uproszenia u bogów obfitych plonów. Zapłonęły ognie na żalnikach[1] i dróg rozstajach, by zmarli mogli się przy nich ogrzać. Dostali przy tym obfity poczęstunek – tak, żeby im w zaświatach niczego nie brakowało. I my zapaliliśmy kres[2] na kopcu Jarki, zaś odświętnie ubrani Zbisława i Unisław ponieśli jej różne smakołyki w ozdobnych garnuszkach.

Ogień na kurhanie płonął długo, a my ucztowaliśmy, rzucając w płomienie każdy pierwszy kęs, wspominając nie tylko Jarkę, ale i przodków, którzy swe kości gdzie indziej złożyli. To właśnie głównie dla nich były przeznaczone te pierwociny rzucane w ogień, gdyż Jarka swą część otrzymała osobno.

Ostatecznie do domu wróciliśmy grubo po północy, kładąc się natychmiast spać, jako że nazajutrz czekało nas uroczyste rozpoczęcie orki. Na tę okazję w zgrabnej kobiałce czekały ozdobione jajka – prekursorki znanych mi pisanek. Nazajutrz, po solidnym śniadaniu, odświętnie ubrani, ruszamy w pole. Mirko wiedzie dwa konie z powplatanymi w grzywy wstążkami, zaprzęgnięte do pługa. Ten jest drewniany, ale lemiesz ma już żelazny. (Tu wypada wtrącić, że powszechnie do orki używano wołów, jednakże Unisław takich nie posiadał, a że miał konie, na których przywędrował w te strony, zaś obecnie jeszcze „tabun” ten się rozmnożył o wierzchowce zdobyte, dlatego ich używał do ciągnięcia pługa. I chociaż było to trochę niewygodne, jako że koń bywa bardziej narowisty, w przeciwieństwie do silnego i spokojnego wołu, niestety nic przeciwko temu nie mógł zaradzić. Planował wprawdzie część koni sprzedać i zakupić w ich miejsce parę wołów, ale o te ostatnie było w naszych stronach trudno).

Stajemy u skraju porosłego trawskiem pola. Unisław trzykrotnie chyli czoło przed słońcem, zanosząc modły do Swaroga. Potem, klęknąwszy na obydwa kolana, pochyla głowę, by ucałować ziemię. Teraz kolej na modły do Matki Ziemi o dobre plony, a zarazem przeprosiny za zadanie jej ran orką.

W końcu Unisław powstaje i ujmuje rączki pługa. Mirko cmoka na konie i gdy ruszają, Unisław zagłębia lemiesz w ziemi. Zaprzęg wolno sunie przez pole, zaś za nimi lśni wilgocią świeżo odwalona skiba. Do akcji wkracza Zbisława z kobiałką pełną kraszonych jajek. Towarzyszy jej Miłka. W równych odstępach sadzą jaja w świeżo wyoranej bruździe. To żertwa[3] dla Matki Ziemi na odrodzenie życia.

W międzyczasie oracze ciągną już drugą skibę wąskiego zagonu. Wilczyska, dotąd stojące przy nas, bystro obserwują nasze panie. I gdy te się już nieco oddaliły, idą zobaczyć, co to też takiego chowają w ziemi? Węszą w świeżo zaoranej skibie. Nagle Niuk rozgarnia ziemię łapą i już trzyma w zębach kraszonkę! Startuję natychmiast, żeby w zarodku zniweczyć niecne „świętokradztwo”, lecz on nie ma najmniejszego zamiaru na mnie czekać. Zadowolony z odnalezienia „zguby” macha ogonem, a potem – jak nie pryśnie w bok! Pędzę za nim. Wyprzedza mnie Chwatacz, bardzo zadowolony z nowej zabawy. Za mną biegnie Stacho.

Niuk odsadziwszy się spory kawałek staje i czeka na nas. Ucieszony wilczek Mirka skacze wokół niego. Gdy już mam złapać za kark czarnuch, ten daje susa – i łapaj człecze wiatr!

Zwariowana gonitwa trwa jakiś czas, nieoczekiwanie urozmaicając uroczystość pierwszej orki. Wreszcie Niuk pozwala się złapać – i o dziwo – oddaje nie zgniecione jajo. Oblizując się, macha ogonem. Zziajani wracamy na zaorany zagon i zakopuję oślinioną pisankę w skibie.

  – Nie wolno, Niuku! Nie rusz! Potem wraz z Chwataczem biegną do zagrody, aby przy korycie z wodą ugasić pragnienie.

Niestety pisanek nie ma na tyle, żeby nimi „obsadzić” cały zagon. Wystarcza na pierwszą skibę – i kropka. Po zaoraniu zagonu wracamy do zagrody. Dzisiaj już nie będzie żadnych prac, poza niezbędnymi. Niestety nasz zwierzyniec chce jeść. Dostanie zatem, co mu się należy, a my będziemy ucztowali i świętowali do wieczora. Za to od jutra zacznie się harówa. Czeka nas bowiem uprzątnięcie ze stajni grubej warstwy gnoju nagromadzonego zimą. Już tam zwierzaki dbały byśmy teraz mieli co robić. Przy tym nikt nie żałował im słomy słanej pod nogi. Wywleczemy to całe śmierdzielstwo w pole, rozrzucimy i zaorzemy w zagonach. Tu muszę się pochwalić, że będzie to mój skromny wkład w rozwój rolnictwa, podobnie jak i stos kompostowy za stajnią, na który wyrzuca się kuchenne odpadki. Z czasem będzie z tego dobry nawóz.

Unisławowi wpierw niezbyt się widziało gnojenie pola. Dotychczas uprawiał połowę gruntów, podczas gdy druga leżała odłogiem. Teraz go namówiłem, aby wynawozić, zaorać i obsiać również ubiegłoroczne rżyska, które miały w tym roku odpoczywać. Część pól zaorano już jesienią i obsiano oziminą, ale nie było tego za wiele. Tak się składało, że zawsze siał więcej zboża jarego, w tym najwięcej prosa.

Czekała nas zatem moc roboty, by z orką zdążyć na czas i obsiać pola jak najrychlej. Kołatało mi się bowiem po głowie zasłyszane od Taty przysłowie: „Kto sieje w błoto, ten zbiera złoto”. Chcąc uzyskać przysłowiowe złoto, należało się spieszyć.

Po wywleczeniu obornika i rozrzuceniu na roli, najbliższe dni schodzą na mozolnym oraniu. Może nie jest to aż tak ciężka praca, ile monotonna i przez to już samo nużąca. Naturalnie oracz musi włożyć sporo wysiłku w prawidłowe prowadzenie pługa, za to poganiacz zaprzęgu już to się tylko najbardziej nachodzi.

Wpierw orzą Unisław z Mirkiem, zaś po pewnym czasie Mirko przy pługu luzuje ojca, a ja obejmuję jego dotychczasowe stanowisko. Jakiś czas trwa nim łapię odpowiedni rytm. Za to Mirko pewnie prowadzi pług, odwalając równe skiby. W końcu i ja próbuję tej sztuki. Niestety marny ze mnie oracz! Lemiesz albo mi wyskakuje na powierzchnię, drąc tylko samym końcem zarośnięte rżysko, albo znów zagłębia się tak, że konie stają. Nie mówię już o samej skibie, której daleko do linii prostej. Szybko daję sobie z tym spokój, pozostawiając wątpliwe rozkosze płynące z prowadzenia pługa mężom bywałym. [4]

Orzemy pola przez kilka dni, zmieniając jedynie konie w zaprzęgu. Ostatecznie wszystkie zagony są zaorane. Teraz pora na bronowanie. Dotychczas Unisław używał w tym celu krótkiego pnia choiny ze sterczącymi ostrymi sękami. Gdy pierwszy raz zobaczyłem to dziwo, zaraz mi się przypomniały żelazne brony z moich czasów. Cóż, kiedy obecnie rzecz taka była nieosiągalna. Ale przypomniałem sobie także drewniane grabie i coś mi zaczęło się kołatać w głowie, że przecież przed bronami żelaznymi stosowano drewniane. Dlatego jeszcze zimą wzięliśmy się z Mirkiem za robotę i zmajstrowali dwie zgrabne brony z drewna. Zęby w nich były drewniane, wystrugane z dębowych kołków, osadzonych w wyświdrowanych otworach kraty o łączeniach powiązanych rzemieniami. Teraz więc bronowanie, a właściwie bornowanie, jako że bronę nazywają tutaj borną, przebiegało o wiele składniej.

Same zasiewy nie zajmują zbyt wiele czasu i zaraz na pole powtórnie wkraczają brony, aby wysiane ziarno okryć warstewką ziemi. Kończymy w samą porę. Nazajutrz niebo od rana zasnuwają bure chmury i wszystko wskazuje na to, że te niecałe dwa tygodnie pogody się zakończyły. Ale tym razem jest to nam jak najbardziej na rękę. Niechaj leje! Ziarnu potrzeba wilgoci.

Jako i przez najbliższy tydzień leje, a jeśli już nie, to przynajmniej pada. Siedzimy w domu, nie wyścibiając niepotrzebnie nosa poza drzwi. Gdy w końcu zza chmur wyjrzało słońce, nie wytrzymujemy i osiodławszy nasze kobyłki, obieramy kurs na Radoszowy. Najwyższa pora odwiedzić grodowych przyjaciół.

 

Ani się spostrzegłem, a tu już kres dróżki wiodącej od traktu na naszą polanę. Opuszczamy siodła i wiodąc konie za sobą, wychodzimy na trakt.

Spoglądam na poprzesadzane choinki maskujące ścieżkę, czy się przyjęły na nowym miejscu? Na końcach gałązek dostrzegam świeże żółtawe odrosty.

  – Dobra jest!

Postępuję jeszcze trzy kroki z zamiarem rychłego wskoczenia na grzbiet Ilvy. Mirko już siedzi w siodle i z uśmiechem spogląda na mnie. Staję przy Ilvie i już mam włożyć nogę w strzemię, gdy mój druh parska śmiechem.

  – Cóżeś taki śmieszek?

  – Anoś w gówno wlazł, błogo zyszczesz[5]!

Patrzę na but – a jakże! Zajęty choinkami nie patrzyłem, gdzie stąpam i ani się spostrzegłem, rozdeptując sporą kupkę końskich bułeczek. Ocieram but o trawę u skraju traktu. Nawóz jest świeży i dobrze się trzyma podeszwy. Skoro w końcu but jest już jako tako wyczyszczony, wskakuję na siodło i odruchowo zerkam na rozdepniętą kupkę. Ziemia wokoło zdeptana kopytami świadczy, że koń parkował tutaj dłuższy czas. Dlaczego właśnie w tym miejscu? Może właśnie tutaj jego właściciel, powodowany nagłą potrzebą, polazł w krzaki? Zatem nic dziwnego, że i jego szkapa także sobie ulżyła.

  – Oj, gdyby ta rozdeptana kupka końskiej mierzwy potrafiła do nas przemówić! Najpewniej nasze losy w najbliższym czasie inaczej by się potoczyły. Ale taka refleksja naszła mnie dopiero grubo po niewczasie. Ha, trudno!

Ruszamy błotnistym traktem pod górkę. Spływająca ostatnimi czasy zboczem woda dała się drodze solidnie we znaki, żłobiąc w niej bruzdy oraz wymywając nawet spore dziury. Trzeba uważać, omijając zawczasu wykroty, żeby koń przypadkiem nie nadwerężył sobie nogi. Zadowolone wilczyska biegną przodem i bynajmniej im nie przeszkadza, że wybłocone są jak prosiaki. Wcale im się nie dziwię. Przecież wreszcie ruszyły się z polany, zaś co jak co, lecz podróże wprost uwielbiają.

Dobijamy Radoszów. Odszukanie przyjaciół nie zajmuje zbyt wiele czasu. Obydwu zastajemy w jednym miejscu, gdyż Przemko właśnie wybrał się do Gniewka, aby go namówić na wypad do Unisławowego Źrebu.

Tyle mamy sobie do powiedzenia, że ani się człowiek obejrzał, a tu już minęło południe i najwyższa pora zbierać się w powrotną drogę. Zachodzimy jeszcze do Przemka pokłonić się Radoszowi. Jakoś mi w domu żupana brak dotąd prawie wszechobecnego Łaski. Ale Radosz, sparzywszy się raz nadużyciem zaufania przez rzekomego przyjaciela, nikogo już nie przypuścił do siebie, tak by mógł zająć opróżnione przez Łaskę miejsce. Rozmawiamy przez chwilę z Przemkowym ojcem, przekazując mu pokłon od Mirkowych rodziców. Przy okazji pyta czy już zaczęliśmy budowę mej chatki?

  – Na dniach rozpoczniemy. Wpierw trzeba było pola przygotować do siewu i zboże posiać.

  – Rzepy to aby, Mirku, ociec dosyć wysiał – pyta pani Ludmiła.

  – Ze dwa zagony. Na tela nasienia stykło[6].

Dostajemy zatem od Przemkowej mamy lniany woreczek nasion, które jej zostały po obsianiu żupanowych zagonów.

  – W Unisławów Źrebie miejsca za tela[7], tedy ociec pewnie jeszcze najdzie jaki zagonek i nasieniu nie da zmarnieć.

Dziękujemy za dar. Jeszcze chwilę przed domem gadamy z Przemkiem, umawiając się na rozpoczęcie budowy chatki. Dawno wybrane miejsce czeka na ułożenie kamieni węgielnych[8].

Dosiadamy koni i gwizdnąwszy na psiska, ruszamy w powrotną drogę. Co było do przewidzenia, spóźniamy się na obiad. Aby z góry zapobiec ewentualnym pretensjom, przekazujemy pozdrowienia od Przemkowych rodziców oraz darowany woreczek nasion. Nie uchodzi się więc na nas gniewać za to, że gadaliśmy z żupanem, przywożąc nawet od niego podarunek.

Nasionkami rzepy zabijamy Unisławowi małego klina. Przecież już wszystkie zagony obsiane. Z drugiej zaś strony nie uchodzi darowanych nasion zmarnować. Rada w radę, Unisławowie decydują się na przeoranie kawałka pastwiska przy wschodnim skraju polany -niemal na krawędzi „dołów”. Wprawdzie dużo lepsza ziemia jest na świeżej porębie, jednak ta na razie nie nadaje się pod uprawę. Wszędzie sterczą nie wykarczowane pnie, a i najpewniej przyjdzie jeszcze to i owo wyciąć. Przy tym pozostaje także spory zapas gałęzi, z którymi trzeba zrobić porządek. Staje więc na tym, że zaorzemy jeden niezbyt duży zagonek i tam się rzepę wysieje. Będzie później, jak znalazł. Jeszcze przed wieczorem idziemy wyznaczyć grunt do zaorania. Uwiniemy się z tym jutro i zaraz wysiejemy nasiona, aby już później nic nie przeszkadzało w robotach przy chatce.

Nazajutrz świt zastaje nas na nogach. Chcemy jak najprędzej uwinąć się z robotą. Po wczesnym śniadaniu wychodzimy w pole. Unisław z Mirkiem biorą się za orkę. Ja w tym czasie naprawiam nadwerężony zawias u wrót. Towarzyszy mi Stacho z nieodłącznym łukiem. Przy okazji urządza małe strzelanie do mej ubiegłorocznej tarczy. Gdy kolejna strzała nieprzyjemnie blisko zabzykała mi koło ucha, fuknąłem na niego w obawie, że mnie postrzeli. Odchodzi za oraczami, gdzie ma dużo wolnej przestrzeni i zdecydowanie mniejszą szansę przypadkowego postrzelenia któregoś z nas. Wystarczy przecież, żeby strzelał w przeciwnym kierunku.

Asystujące mi dotąd wilczyska, znudzone tkwieniem w jednym miejscu, porzucają moje zacne towarzystwo i podążają za Stachem.

  – Uważajcie pieski, by was przypadkiem nie skrzywdził – rzucam im na odchodnym.

Namozoliwszy się przy robocie, wreszcie kończę i zaraz sprawdzam uzyskany efekt.

  – W porządku. Wrota lekko się otwierają i mam nadzieję, że mój remont wystarczy na dłużej. Robiąc wokół zagrody bródło w miejsce płotu, to i owo najpewniej wypadnie przy niej zmienić, lecz tym się będę martwił później.

Włażę na kłodę – zwyżkę, namiastkę samborza i znad płotu rzucam okiem na oraczy. Wszystko wskazuje na to, że wkrótce zakończą orkę. Wyprowadzam zatem ze stajni Ilvę i zaprzęgam do podwójnej brony przy dębowym orczyku. Odwróciwszy brony zębami do góry, cmokam na kobyłę, ruszając w stronę świeżo zaoranego zagonu.

Unisław z pługiem wraca do zagrody, podczas gdy Mirko siada na skraju boru, spuszczając nogi z owej niewielkiej skarpy i odpoczywa. Dokładnie bronuję zagon, co jakiś czas podnosząc brony, aby uwolnić zgromadzone pomiędzy zębami kłącza i trawsko. Na koniec ściągam to całe barachło na skraj pola. Spalimy je, gdy dostatecznie podeschnie.

Zostawiwszy Ilvę, siadam obok Mirka. Nasz strzelec niedawno znikł z psami w borze. Pewnie rozpoczął wielkie łowy.

Po pewnym czasie wraca Unisław z nasionami. Na zabronowanym zagonie Mirko ciągnie kijem równe bruzdki, w które Unisław ostrożnie sypie nasionka. Gdy kończy, odpinam brony od orczyka. Mirkowy ojciec ujmuje wodze Ilvy i rusza na zagon, samym tylko orczykiem zawłóczyć wysiane nasiona.

Chce mi się pić. Przez moment rozważam, gdzie pójść? Do zagrody czy też źródła? Źródło jest bliżej. Pytam Mirka czy idzie ze mną, lecz jemu niezbyt się chce. Nachodził się za końmi, więc mi nie dziwne, że wybiera odpoczynek.

Podążam do źródła, bystro spoglądając po bokach, czy aby nie dostrzegę czającego się gdzieś Stacha? Lepiej zawczasu wiedzieć w jakiej okolicy przebywa, aby przypadkiem nie wejść mu na linię strzału i przy tej okazji zostać upolowanym zamiast wyimaginowanego niedźwiedzia bądź dzika. Dochodzę bezpiecznie do źródła. Po obmyciu potu z twarzy i brudu z rąk, czerpię w dłonie wody, a następnie piję, gasząc pragnienie. Wprawdzie mamy dopiero kwiecień, ale słońce już dobrze przygrzewa.

Właśnie ponownie zanurzam dłonie, gdy od strony polany dolatuje mnie okrzyk i zaraz następny.

  – Czyżby Stacho coś zmalował? Lepiej zobaczyć i to bez zwlekania! – Puszczam się biegiem. Gdy wypadam na otwartą przestrzeń, jeden rzut oka powoduje, że staję jak wryty. U stóp owej niewielkiej skarpy, o trzy kroki od boru leży Unisław, a na nim rozpłaszczony Mirko, jakby chciał sobą osłonić ojca. Niestety jest na to cokolwiek za mały. Od zachodu zbliża się ku nim trzech drabów z łukami w dłoniach. Właśnie jeden, niezbyt się spiesząc, wyjmuje strzałę z kołczanu i zakłada na cięciwę. Drugi przystanął, biorąc na cel leżących, zaś trzeci – najbardziej oddalony, podąża za swymi towarzyszami, trzymając w garści łuk gotowy do strzału. Wystarczy naciągnąć – i brzdęk!

Moje niespodziewane pojawienie powoduje niejakie zamieszanie. Ale zaraz drugi strzelec przenosi cel i tylko gwałtowny pad na ziemię chroni mnie przed strzałą. Gwizda nieprzyjemnie blisko, szybując w bór. Błyskawicznie turlam się w bok i natychmiast staję w lekkim przysiadzie, jeszcze w ruchu wyrywając nóż z pochwy, by na samym końcu drogi cisnąć nim z rozmachem w gotowego do strzału napastnika.

  – Trafiłem! – Bolesny okrzyk. Łuk pada na ziemi, zaś trafiony kuląc się, obejmuje rękoma lewy bok.

Pozbyłem się noża. Na szczęście pozostała jeszcze „syrenka” u pasa. Niestety niewiele nią zwojuję na odległość.

Znów gwałtowny unik przed strzałą. Z mieczem w ręku staram się zmniejszyć dystans, biegnąc zakosami ku napastnikom. Ponownie na moment przypadam do ziemi. Następna strzała śwista nieprzyjemnie blisko. Czy zdążę uniknąć kolejnej? Teraz już dwu bierze mnie na cel. Że też nie zabrałem z domu kuszy!

Raptem jeden z prześladowców szarpie się w tył, jak gdyby z nagła smagnięty biczem. Z ramienia sterczy upierzona brzechwa[9]. Puszczony łuk ląduje na ziemi, a zwolniona strzała grzęźnie w murawie o parę kroków przed nim. Gwałtownie skaczę w bok, aby zejść z linii strzału tego drugiego. Lecz on, zerwawszy strzał, odwraca się do mnie plecami i gna ile sił w nogach w kierunku wylotu dróżki z boru. W ślad za nim podążają i jego towarzysze. Śwista jeszcze jedna strzała, doganiając w biegu otwierającego stawkę. Pada, lecz w następnej chwili wstaje i utykając, kontynuuje bieg.

Na scenę wkraczają zapóźnione wilczyska. Długimi susami pędzą za zamachowcami. Jeszcze chwila i Niuk ląduje na grzbiecie ostatniego z umykających. Padają, turlając się po trawie. Od boru, po przeciwnej stronie polany, nadlatuje strzała. Wbija się w ziemię tuż obok mego czarnucha. Jeszcze mi go ustrzelą!  Gwiżdżę rozkazująco:

  – Niuk, do nogi! Pal licho draba, niechaj ucieka. – Pies, acz niechętnie, porzuca swą ofiarę i z zerwanym w trakcie szamotaniny kołczanem w zębach wraca do mnie. Jeszcze bolesny okrzyk niesie się ponad polaną, gdy to Chwatacz na pożegnanie gryzie w tyłek powalonego. Ten ciska czymś w wilczka, lecz Chwatacz jest szybszy. Uskakuje w bok i zaraz – cap za nogę! Jak by też mógł nie mieć ostatniego słowa w „dyskusji”! Poniechawszy ofiarę, pędem wraca do nas.

Przebieg wydarzeń jest tak szybki, że Mirko jeszcze nie zdążył się połapać w sytuacji. Nadal usiłuje osłaniać ojca. Ja jednak sądzę, że wespół z Unisławem został postrzelony i dlatego wciąż leżą pod skarpą. Rzuciwszy okiem na przeciwległy skraj polany, czy aby stamtąd nie grozi nam ponowne niebezpieczeństwo, biegnę do nich. Jednakże Stacho jest szybszy. Z łukiem w garści przypada do leżących. Dopiero teraz Mirko pojmuje, że już po wszystkim.

  – Ranionyś?

  – Nie. Ociec ranion!

Spoglądam na Unisława. Spod lewej łopatki sterczy mu upierzona brzechwa strzały.

  – Oj niedobrze! Jest jednak przytomny i ma nawet zamiar powstać.

  – Leżcie Unisławie! Wpierw zobaczymy, jako was postrzelili?

Koszulę wokół brzechwy barwi szeroka krwawa plama, przechodząca do przodu. Delikatnie odwracamy Unisława na prawy bok. Z przodu koszula także zakrwawiona i sterczy z niej żelazny grot oraz parę centymetrów brzechwy. Wygląda na to, że strzała, natrafiwszy żebro, ześlizgnęła się po nim i wyszła przodem. Zatem pewnie nie naruszyła poważnie żadnego organu wewnątrz. Ale rana krwawi obficie. Trzeba bezzwłocznie usunąć strzałę, wyczyścić ranę i zatamować upływ krwi.

Oddycham z ulgą, cóż kiedy o chwilę za wcześnie. Unisław popatrzywszy na wystający z ciała grot gwałtownie blednie i dopiero po chwili zbielałymi wargami szepcze:

  – Czemer[10]! Jad na płoszczy[11]!

Pochylamy się gwałtownie. Na brzechwie, u nasady grotu, widnieją dwa podłużne wyżłobienia wypełnione brązowawą substancją. Zresztą brązowa maź jest również i na poprzecznie karbowanym grocie. Ile jadu pozostało w ranie? Trudno zgadnąć. Jedno jest pewne, dawka jest dużo mniejsza niż w przypadku, gdyby grot tkwił w ciele. Przecież strzała zatrutym końcem jedynie przeszła poprzez ranę. Szczęście to w nieszczęściu. Nie namyślając się długo, ostrożnie ujmuję palcami brzechwę poniżej grotu, już poza zasięgiem trucizny i pociągnąwszy ją jeszcze nieco ku sobie, łamię. Złożywszy złomek na ziemi, zabieram się za resztę. Unisław zaciska zęby, a ja złapawszy strzałę za pierzaste lotki, zdecydowanym ruchem wyjmuję pozostałość pocisku sterczącego z pleców. Rana krwawi obficie. Nawet dobrze. Przynajmniej jeszcze trochę jadu zostanie wypłukane.

Pomagamy Unisławowi wgramolić się na Ilvę. Mirko ujmuje wodze i ruszamy w stronę zagrody.

Co się działo w domu – zamilczę. Powiem tylko tyle, że najprędzej opamiętała się Miłka. W samą porę, gdyż mi już nieznośnie zaczęła ciążyć atmosfera głębokiej rozpaczy. Wszak Unisław żył jeszcze i – jak na razie – nic nie zapowiadało jego rychłej śmierci. Raz, dwa, przemywamy z Miłką wylot i wlot rany przestudzonym wrzątkiem. Krwawienie w międzyczasie zmniejszyło się zdecydowanie. Tymczasem i Zbisława przychodzi także do siebie. Sypie jakieś ziele w garnek z wodą, przystawia do ognia i gotuje jakiś czas. W drugim garnku wrze woda, do którego wrzucam dwa kawałki płótna, by je wysterylizować. Miłka jeszcze raz przemywa ranę i na koniec namoczonymi w ziołowym wywarze płóciennymi kompresami ją okłada. Na koniec poszkodowanego bandażujemy pasami wydartymi z chusty. Unisław wędruje na posłanie.

  – Co dalej czynić? Czekać bezczynnie na ewentualne działanie jadu w nadziei, że silny organizm Unisława jakoś sobie poradzi? Wiadomo, że nie dostał pełnej dawki trucizny, lecz któż wie, ile jej wystarczy, by wysłać człowieka w zaświaty?

Pytam czy w Radoszowym gródku jest ktoś znający się na ranach zadanych zatrutą bronią.

Wszebor zna się na ranach, ale czy jest świadomy działania jadów, tego już nikt nie jest pewny. Nic to! Skoczymy do Radoszów i sprowadzimy Wszebora. W następnej jednak chwili uzmysławiam sobie, że niezbyt rozsądnie byłoby dla ewentualnej obrony zagrody zostawiać jedynie Stacha. Odprowadzę więc tylko Mirka do traktu i wrócę. Lepiej dmuchać na zimne. Przecież zbóje mogli się gdzieś przytaić, by ponowić atak. Tu dopiero pytam Mirka o sam napad.

Okazuje się, że napastników zobaczył w ostatniej chwili. Pewnie przemknęli za Kłodnicą, wychodząc na otwartą przestrzeń już w sąsiedztwie zaoranego zagonu. Gdy tylko zobaczył, wpierw jednego, a potem jeszcze dwu zbrojnych, wrzasnął na ojca. Unisław wpierw patrzał na nadchodzących, przysłoniwszy dłonią oczy przed blaskiem słońca, chcąc rozpoznać, kto nadchodzi? Lecz gdy jeden z przybyszów – ten idący przodem – zdjął łuk z ramienia, wtedy, nie tracąc ni chwili, prysnął w stronę lasu, lecz u podnóża skarpy dosięgła go strzała. Wtedy Mirko padł na niego, chcąc zasłonić ojca przed następnymi strzałami. Widać jednak draczom nie bardzo się spieszyło bądź też nie mieli zamiaru daremnie strzelać w Mirka, mając pewność dostania Unisława za chwilę. I właśnie wtedy zjawiłem się nieoczekiwanie, mieszając im szyki. Wkrótce po mnie nadbiegł i Stacho ze zbawczym łukiem, którego, nie tracąc głowy, natychmiast użył. Strzał był daleki, ale trafił w cel, osiągając nadspodziewany efekt. Napastnicy pojęli, że sami stali się celem i wnet mogą postradać życie. Nie czekając zatem na następne strzały dali nogę, ale i tak Stacho jeszcze trafił drugiego z napastników. Jemu więc zawdzięczaliśmy ocalenie. Dziękuję mu natychmiast za mężną postawę.

Wątpię, ażeby dracze jeszcze się tutaj plątali. Wszyscy odnieśli rany, więc pewnie są już daleko. Pytam Unisława, czy aby przypadkiem nie rozpoznał któregoś z napastników.

  – Ano nie. Słońce w oczy raziło.

  – Pójdźmy, Mirku. Czas nam w drogę!

Szykuję kuszę do strzału i przewieszam przez plecy. Ruszamy galopem. Wkrótce jednak zwalniamy. Na wszelki wypadek lepiej być ostrożnym.

Spoglądam na wilczyska biegnące przodem z nosami przy ziemi. Gdy wychodzimy na trakt, psy biorą się zaraz w lewo – ku niedalekiej Kłodnicy. A więc tam uszli napastnicy. Przez chwilkę myślę, czy by nie pojechać za nimi, lecz ostatecznie daję sobie z tym spokój. Cóż zyskamy łapiąc ich? Teraz co innego jest ważne.

Mirko z Chwataczem rusza do Radoszów. Niuk wpierw biegnie za nimi, lecz widząc że zostaję, zawraca. Wracamy. Drogą rozglądam się za tropami uciekinierów. Oczywiście mieli konie, które zostawili spory kawałek przed polaną. Zeskoczywszy na ziemię, dokładnie badam ślady wyraźnie odbite na ścieżce. I w pewnym momencie – mam! Na jednej z odbitek końskich podków widnieje niezbyt wyraźny ukośny krzyżyk, znany mi aż za dobrze z ubiegłorocznej awantury z łapaczami.

  – A więc Medzamir nie dał za wygraną! Cóż z Wojsławem? Dlaczego nas nie ostrzegł? – Lecz w następnej chwili nachodzą mnie wątpliwości. – Przecież zamachowcy bynajmniej nie musieli przybyć aż zza gór! Z równym powodzeniem tylko koń może być po łapaczach. Przecież sporo ich zostało w naszych stronach. Za takim rozwiązaniem przemawiał by fakt, że tylko jedna podkowa znaczona jest iksem. No cóż, pożyjemy – zobaczymy.

Po dotarciu na polanę staję przy świeżo zaoranym zagonie, zostawiając Ilvę przy w pośpiechu porzuconych bronach. Chcę się rozglądnąć po niedawnym placu boju. Podnoszę dwa łuki oraz zerwany przez Niuka kołczan. Wyjmuję z niego strzałę.

  – No tak! Brązowa masa na karbowanym grocie oraz brzechwie w dwu podłużnych wyżłobieniach! Ciekawe czy wszyscy używali zatrutych strzał? Wypada to stwierdzić.

Wpierw odnajduję strzałę wbitą w trawnik. To ta, którą wypuścił trafiony przez Stacha drab. Wyrywam. Patyczkiem zeskrobuję ziemię oblepiającą grot.

  – Tego się spodziewałem! Pod spodem, na karbowanym grocie, brązowa, lepka masa.  – Następnie staję mniej więcej w tym miejscu, gdzie się zatrzymałem przybiegając od źródła. Odwracam się w stronę lasu i patrzę za strzałą, której zdołałem wtedy uniknąć. Lustruję najbliższe drzewa. Potem wchodzę w bór i szukam. Zeszło mi chyba z dziesięć minut, lecz ostatecznie znajduję wpierw świeżą rysę na pniu drzewa, a następnie i samą strzałę leżącą na ziemi. Także jest zatruta, zatem już wiem, że wszyscy używali tylko takich.

  – Nie ma co, zawodowi zabójcy! Jak to dobrze, że mi się szczęśliwie powiodło wywinąć ich pociskom. Przecież wystarczyło byle jakiego trafienia!

Zawijam zatruty złomek strzały w kawałek szmatki. Już się mam zbierać do zagrody, gdy sobie przypominam, że pogryziony przez psy drab czymś cisnął w Chwatacza. Powodowany ciekawością idę to zbadać.

Pośród niewielkich jeszcze ździebeł nowej trawy wkrótce dostrzegam sterczącą z ziemi rękojeść mojego noża. Bardzo się ucieszyłem, gdyż miałem go już za przepadły. Wkładam natychmiast zgubę do pochwy. Wracając do Ilvy, myślę o Unisławie. Co począć w wypadku jeżeli się okaże, że Wszebor niewiele może pomóc? I niemal natychmiast znajduję odpowiedź:

  – Borzysław! Tak, kto jak kto, ale on najprędzej może nam udzielić pomocy. I chyba nie ma nawet sensu czekać na Wszebora, tylko się zaraz zbierać w drogę na świętą górkę. Cenna jest przecież każda godzina, a zadecydować mogą nawet i minuty. Jednak czy dzisiaj zdążę dojechać na miejsce? Rzecz wątpliwa, chociażbym korzystał z tajnego szlaku. Ba, część drogi najpewniej wypadnie mi nocą. Niezbyt zachęcająca perspektywa, ale nie widzę innego rozwiązania. Jak obecnie wygląda tajny szlak? Czy jest aby przejezdny po wiosennych roztopach i niedawnych deszczach? A może płynące wody zmyły faszynę i żerdzie utwardzające drogę przez grzęzawiska? Wypadało by zatem tak jechać, żeby jeszcze przed zmrokiem minąć najbardziej zdradliwe miejsca. Nie ma co z tym marudzić! – Raz, dwa, wracam do zagrody i zaraz, „z rozpędu”, komunikuję domownikom swój zamiar. Pani Zbisława oponuje:

  – Wszak minęło już południe, przeto niedaleko, Sławku, dojedziesz. O ćmoku łatwiej o złą przygodę!

Z tym się zgadzam, mam jednak nadzieję, że mi się powiedzie. Byle jeszcze po jasnemu minąć mokradła przy Gostynce. Zawsze mogę zajechać do Czcibora i resztę nocy spędzić u niego, zaś skoro świt ruszyć na Swarogowe wzgórze.

Bezzwłocznie pakuję w sakwę trochę żywności. Zabieram także pół worka obroku dla Ilvy, dwie pochodnie i na koniec jeszcze zatruty złomek strzały wraz z kilkoma innymi w zdobycznym kołczanie. Już na odjezdnym Miłka przynosi jeszcze kawał mięsiwa dla Niuka. W ostatniej chwili przypominam sobie o ciepłej derce. Mało co, a bym o niej zapomniał! Ostatecznie, już gotów do wyjazdu, rzucam z siodła:

  – Pilnuj Stacho zagrody póki Mirko nie wróci! No to bywajcie!

Obieram zaraz odpowiednie tempo – takie, by w ciągu godziny odwalić jak najwięcej drogi, nie zgoniwszy przy tym konia. Przecież daleka droga przed nami i raczej się nie zapowiada, byśmy mieli czas na dłuższe wypoczynki. Poza tym muszę także wziąć poprawkę na możliwości Niuka.

Do tajnego szlaku, a właściwie kępy dębów przy trakcie, docieramy prędzej niż bym się tego spodziewał. Nieco kluczenia i przedzierania pomiędzy drzewami i oto już polanka zaczynająca szlak. Na piasku widnieją wyraźne ślady końskich kopyt i to zupełnie świeże, biegnące w zamierzonym przeze mnie kierunku. Pochylam się, żeby na nie z bliska rzucić okiem. Wygląda na to, że ostatnio wędrował tędy tylko jeden koń i to ten z podkową znaczoną ukośnym krzyżykiem, zatem „znajomy” ze ścieżki prowadzącej do Unisławowego Źrebu.

  – Lecz gdzie się podziali jego towarzysze? Czyżby zalegli w borze, czekając ponownej okazji napadu? Ee, chyba nie. Są ranni i najpewniej co innego zaprząta ich głowy. Ważniejsza własna skóra niźli dokończenie mokrej roboty! – I zaraz w głowie błyska myśl – przecież Unisława trafiono zatrutą strzałą, więc ponowny atak nie ma sensu. Skąd mają wiedzieć, że zatruty grot jedynie przeszedł poprzez płytką ranę? Zresztą któż wie, jak silny jest jad i jakiej wystarczy dawki, aby zabić? Nie, raczej są pewni rezultatu zamachu, dlatego, gdy poczuli zagrożenie, natychmiast podali tyły, daremnie nie ryzykując. Jednakże wszyscy uciekli w stronę grodu Mikuły – tego jestem pewien po reakcji psów nad Kłodnicą, jak i też z oględzin pozostawionych śladów. Wobec tego dwaj pojechali traktem, zaś jeden, z niewiadomych mi przyczyn, wybrał tajny szlak. Byłby to jakiś ubiegłoroczny łapacz? Pal licho! Łapacz czy nie – wszystko mi jedno. Byle mi w drodze nie stawał zawadą. Nie mam bowiem czasu na próżne zabawy.

Wskoczywszy na siodło, ruszam przed siebie. Przyznać muszę, że obecnie ścieżką jedzie się dużo wygodniej niż poprzednio. Ba, ostatnimi czasy tylu jeźdźców z niej korzystało, że wszystkie wadzące gałązki zostały już obłamane. Niekiedy wprawdzie drogę zagrodzi powalone ostatniej zimy drzewo, ale to już małe piwo. Niuk z wywieszonym ozorem biegnie za Ilvą. Wprawdzie z początku miał ambicję biec przodem, lecz wnet dał sobie z tym spokój. Oglądam się często na niego, chcąc dobrać takie tempo, by mi drogą nie ustał.

Nad Gostynkę docieramy jeszcze po jasnemu, gdy słońce już nisko chyli się ponad ciemną ścianą boru. Na łęgu grząsko. Pomiędzy zeschłymi trawami, gdzieniegdzie sterczącymi jeszcze ku górze, gdzie indziej zaś ścielącej się na ziemi, pośród złotych kaczeńców, przebłyskują spore bajora. Szlak ledwie znać, zatem łatwo zboczyć z wysłanej faszyną i żerdziami ścieżki. Opuszczam siodło i uciąwszy z pobliskiego krzaku długą gałąź, okrzesuję ją z pokrytych drobnymi listkami gałązek, a następnie z Niukiem przy nodze i Ilvą na wydłużonych wodzach za sobą, sondując tyczką, ruszam przez łęg ku rzece. Parę razy staję zgubiwszy ścieżkę, jednak ostatecznie zawsze jakoś trafiam na właściwy trop. Największe bajoro zagradza drogę już za rzeką. Tutaj tracę najwięcej czasu na bezpieczne obejście grzęzawiska. Oddycham z ulgą, gdy w końcu staję na twardym gruncie. Przede mną ów prosty odcinek szlaku, który ongiś sprawił na mnie wrażenie wąskiej przecinki pod linię wysokiego napięcia. Podczas przeprawy poprzez podmokły łęg zwierzaki troszkę wytchnęły. Zanim ruszymy w dalszą drogę chwilę odpoczywam, posilając się przy okazji. Potem już nie będzie na to czasu.

Po dziesięciu minutach „trąbię” wsiadanego. Słońce już zaszło, lecz do zmroku zostało jeszcze nieco czasu. Ruszamy kłusem, chcąc jak najrychlej osiągnąć przecinający nam drogę Korzeniec. Byłbym zadowolony mogąc go przebyć w świetle dnia. Niestety tym razem przyjdzie mi to czynić najpewniej po ciemku. Na taką właśnie okazję zabrałem dwie pochodnie. Zawsze to lepiej sobie przyświecić. Mogę także liczyć na wiotysz[12], który wkrótce wychynie na przestwór niebieskiego oceanu – pod warunkiem, że nie zasłonią go chmury.

Zdążamy w szybkim tempie do przodu, a zmrok już nam siedzi na karkach. Na ścieżce robi się ciemno. Wkrótce tempo jazdy zdecydowanie maleje. Ba, prawdę powiedziawszy, to wleczemy się teraz noga za nogą. Rozważam nawet, czy by nie skorzystać z pochodni, lecz rezygnuję. W borze nie mogę przecież zboczyć ze ścieżki, zaś pochodnie przydadzą się później. W końcu drzewa się rozstępują i przed nami niezbyt szeroki łęg przy Korzeńcu. Jest tu odrobinę jaśniej. Na ciemnym niebie świecą gwiazdy i już wkrótce winien się ukazać  księżyc. Przynajmniej przyświeci w dalszej drodze.

Spoglądam z konia na rzekę, chcąc ustalić bieg ścieżki i obrać na drugim brzegu jakieś punkty orientacyjne. Potem z ciężkim westchnieniem opuszczam siodło i znów ująwszy tyczkę, którą na szczęście zabrałem ze sobą, ruszam przez łęg. Wolno brnę krok za krokiem, sondując za drogą przed sobą. Zmęczony Niuk postępuje przy nodze, a i Ilvę bardziej muszę ciągnąć za sobą na wyciągniętych wodzach, niż by wypadało. W końcu lądujemy nad niezbyt szeroko rozlanym nurtem. Gramolę się na konia z Niukiem na grzbiecie i bez kłopotów przebywamy wodną przeszkodę. Opuszczam siodło i znów brniemy pośród zeschłych traw, macając przed sobą tyczką jak ślepiec. Błoto nieprzyjemnie bulgocze pod stopami. Proszę Anioła Stróża, by nas miał w swej opiece.

Raptem Ilva szarpie w bok, zaś jej tylna lewa noga głęboko grzęźnie w błocie. Ciągnę za wodze. Kobyła chrapie, unosząc pysk. Przyskakuję do niej i złapawszy za uzdę, poklepuję uspokajająco po pysku, przemawiając łagodnym głosem.

Odczekuję chwilę, by się trochę uspokoiła. Potem cmokam i wciąż trzymając ręką za uzdę zachęcam, żeby postąpiła krok do przodu – tam, gdzie pewny jestem twardego gruntu.

  – Uff! – powiodło się.  Ilva rusza za mną, zaś lekkie mlaśnięcie bagna świadczy, że noga została uwolniona ze zdradliwej topieli.

Skoro tylko stajemy na pewnym gruncie, przyrzekam sobie nigdy więcej po ciemku nie chadzać tamtędy, a już najbardziej mokrą porą. Średnia przyjemność utonąć w jakiejś błotnistej dziurze!

Dosiadam wierzchowca i w drogę. Tymczasem księżyc już wzeszedł, więc srebrzysty rogal nieco rozjaśnia panujące dotąd ciemności. Bardzo mi to na rękę. Mogę zwiększyć tempo marszu. Nawet Niuk nabra jak gdyby większego wigoru. Wychodzi na czoło, porzucając swą dotychczasową pozycję za ogonem Ilvy.

  – No piesku, jeszcze trochę i najgorsze za nami! Traktem zawsze łatwiej. I chociaż czeka nas jeszcze przynajmniej jedna przeprawa, nie ma obawy byśmy potonęli w bagnie. Bród i droga wiodąca doń jest nazbyt dobrze widoczna.

Otwierający pochód Niuk podąża z nosem przy ziemi. Pewnie czuje draba jadącego tędy przed nami. Sporo nas wyprzedził, zatem już pewnie od dawna siedzi w Gilowie.

Prawie że dojeżdżam do polanki kończącej szlak, gdy Niuk daje susa w przód i niknie mi z oczu w cieniu. Za to słyszę zaraz krótkie szczeknięcie, a następnie warczenie psa.

  – Czegóż tam znów dopadł? – Ściągam wodze. – Stój, Ilvo! Prr! – Przymrużywszy oczy, usiłuję coś dojrzeć w ciemnościach. Lecz jak widzieć, skoro pies jest czarny, a tło niewiele jaśniejsze? Zeskakuję z siodła, dzierżąc w lewicy dobyty miecz. Pies źli się ze cztery kroki przede mną. Podchodzę ostrożnie, gotowy do szybkiego ciosu. Raptem dostrzegam na ziemi podłużny, ciemniejszy kształt, a przy nim ruchomą plamę mojego wilczyska. Pochylam głowę, aby lepiej dojrzeć. Nie mam wątpliwości – na ziemi leży człowiek.

  – Niuk, zostaw go! Do nogi! Siad! – Gdy posłusznie wykonuje polecenie, ostrożnie trącam leżącego końcem miecza. Nic, ani drgnie. Chowam miecz do pochwy i wracam do Ilvy. Wziąwszy pochodnię, przypalam zapalniczką. Skoro się zatliła, trzymam ją dłuższą chwilę zapalonym końcem w dół, czekając aż się rozpali. Potem wracam do leżącego. Spoczywa z lekka na prawym boku, z podkurczoną nogą i wyciągniętą przed siebie prawicą. Ostrożnie przewracam go na plecy, przyświecając pochodnią. Wystarczył rzut oka, bym rozpoznał potraktowanego przeze mnie w Unisławowym Źrebie nożem draba. Macam za pulsem na szyi. Po chwili wyczuwam lekki rytm serca. A więc żyje! Lewy bok ciemny od zakrzepłej krwi. Pewnie się wykrwawił drogą i straciwszy przytomność, spadł z konia.

Rozglądam się wokoło, lecz nigdzie nie dostrzegam jego wierzchowca. Ten przecież nie powinien odejść zbyt daleko. Przyświecam sobie i patrzę na ziemię za śladami, jednak nigdzie nie dostrzegam odbitek końskich kopyt.

  – Cóż u licha? Koń wyparował czy co? – Postępuję parę kroków do przodu, pilnie patrząc na ziemię. – Nic. Brak końskich tropów. – Parę kroków do tyłu. – Poza śladami Ilvy, nic!

  – Czyżby wędrował na własnych nogach? – Znów spoglądam na leżącego. Buty i nogawice ubłocone do kolan niedwuznacznie świadczą, że forsował jakieś bajoro i to niezbyt dawno, gdyż są mokre. – Straciłby konia w bagnie? Zresztą, mniejsza z tym! Cóż z nim począć? Poniechać, kontynuując podróż? Chyba tak. Przecież to zwykły zabójca, a może nawet gorszy, gdyż praktykujący jadu, nie dającego żadnej szansy napadniętemu. Niech zdycha! Mogę go co najwyżej dziabnąć, by się długo nie męczył. – Dobrze się gada, ale trudniej wykonać. – No nie Sławko – przychodzi refleksja. – Głupiś! Przecież nie dobijesz nieprzytomnego! Chociaż zabójca, nie można go zostawić w borze bez pomocy. Ale z ciebie chrześcijanin, nie ma co! Dobrze, nie zostawię go. Cóż jednak z nim zrobić? – Wtykam płonącą pochodnię w ziemię. Następnie odpinam mu pas i ostrożnie wyjmując koszulę, odkrywam ranę pokrytą rozległą plamą zakrzepłej krwi. Teraz już nie krwawi. Nim go ruszę, wypada ranę dobrze owinąć, by się przypadkiem ponownie nie otwarła. Odcinam pas płótna z jego długiej koszuli, a następnie taki sam z mojej. Bynajmniej nie łatwo owiązać bezwładne ciało. Ostatecznie przynoszę swą derkę, roluję w wąski wałek i podkładam pod krzyż leżącemu. Teraz, już bez przeszkód, mogę ranę zabandażować. Skończywszy, podprowadzam Ilvę i przewieszam wciąż nieprzytomnego przez koński grzbiet przed siodłem. Gaszę pochodnię i ująwszy Ilvę za uzdę, ruszam w stronę niedalekiego traktu. Na drodze dosiadam konia, biorąc kurs w stronę niezbyt odległego brodu na Małej Wiśle. Zastanawiam się, co uczynić z rannym?

  – Przecież nie powiozę na świętą górkę! Prędzej już dostarczę do Gilowa, dokąd pewnie zdążał. Jak to przeprowadzić, ażeby nie wpaść w łapy Włodzisławowi? Najlepiej podrzucić Czciborowi. Ten zawsze może wytłumaczyć, iż znalazł rannego na drodze. Mam nadzieję, że będzie w swej zagrodzie? Pszczoły najpewniej są już po wiosennym oblocie. Tak, to najlepsze wyjście. Przy okazji zamienię z bartnikiem parę słów. Może mi powie coś ciekawego? – I z tym postanowieniem wjeżdżam w nurty rzeki, forsując niezbyt głęboki bród.

Czyżby woda chlapnęła w twarz przewieszonego przez łęk – dosyć, że nagle się poruszył i jęknął. Gdy więc ląduję na drugim brzegu, zatrzymuję konia i ostrożnie opuszczam rannego na ziemię. Patrzy na mnie zupełnie przytomnie.

  – Pić – szepcze. Wyjmuję z sakwy kubek i zaczerpnąwszy wody z rzeki, wracam ku rannemu. Kucnąwszy przy nim, przykładam kubek do jego spieczonych warg i poję małymi łyczkami. Tym sposobem wytrąbił całą zawartość. Niuk stoi obok, niezbyt zadowolony. Ponownie czerpię wody. Wypija połowę. Resztą zawartości zraszam mu twarz. Mruga powiekami.

  – Ktoś zacz – szepcze po chwili.

  – Nie poznałeś? Wszak cię niedawno żelazem pomacałem. O tu – pokazuję palcem na lewy bok. Błysk zrozumienia w oczach.

  – Jakieś mnie naszedł?

Wskazuję na nerwowo się oblizującego Niuka, którego oczy płoną jasnym blaskiem.

  – On mnie wiódł twym śladem. Znalazłem cię, gdyś w borze leżał bez ducha. Konia pewnieś stracił w toplawisku, toś lazł ażeś padł. Trzeba ci było dziurę po mym żelazie zatkać, to byś posoki tyle nie stracił. – Zaś po chwili milczenia rzucam pytanie:

  – Dlaczegoś słał Unisławowi zatrutą strzałę? Nienawidzisz go?

Chwilę milczy i na koniec szepcze:

  – Włodzisław rzekł coby z Wyszomirem jechać, tom jechał. Unisławam niewiadomy[13].

Z emocji aż mi w gardle zaschło. A więc jednak Wyszomir! Nie dał za wygraną. Co z Wojsławem? Dlaczego nie ostrzegł?

  – Zaś gdzie Wyszomir?

  – Zbieżał, mnie poniechawszy[14]. Ubijesz – pyta cicho po chwili.

  – Nie jestem mordercą, aby zabijać pół nieżywego!

Co z nim teraz począć? Do Czcibora już go w żadnym wypadku nie mogę zawieźć. Zaraz bym bartnika zdekonspirował. Muszę znaleźć inne rozwiązanie. Myślę jeszcze chwilę i w końcu decyduję:

  – Zawiozę cię do gilowskich wrót i tyle. Wyżyjesz, jak dola da. A nie gadaj Włodzisławowi jakeś się u bramy naszedł. Rozeźlony jeszcze zabić cię gotów. – Kiwa głową, że zrozumiał.

Na tym kończę. Najwyższy czas w drogę. Ponownie ładuję Włodzisławowego woja na Ilvę i sam siadam za nim. Ruszam kłusem, gdyż chcę jak najszybciej pozbyć się niepotrzebnego towarzystwa.

Nie wiem ile czasu zabiera mi droga do Gilowa. Kłus wkrótce przechodzi w stępa. Mnie się przynajmniej wydaje, że trwa najmniej wiek cały. Kiepska to jazda ze słaniającym się człekiem przed sobą. Ileż razy muszę go przytrzymać, aby nie rymsnął na ziemię. Ostatecznie jednak stajemy nad kotliną. Ostrożnie wiodę konia w dół. Zdejmuję draba i przywiązuję wodze Ilvy do pobliskiego krzewu.

  – Niuk, pilnuj szkapy. Siad!

Biorę rannego „na barana” i uginając się pod jego ciężarem, ruszam w stronę gródka. Co jednak będzie, jeżeli mnie dostrzeże czatownik?

  – O Panie spraw, żeby spał!

Parę razy przystaję, aby odsapnąć. Patrzę przy tym pilnie na czatownię. Jednakże nikt stamtąd nie daje znaku życia. I oto wreszcie jestem przed mostkiem nad fosą. Najchętniej cisnąłbym już gilowianina na ziemię i dał nogę. Ale zaciskam zęby i stąpając ostrożnie, wchodzę na mostek. Każdy krok zdaje mi się dudnić po dylach stu krotnym echem. Lecz w gródku nadal panuje cisza i nikt się nie odzywa z nadbramnego samborza. Ostrożnie opuszczam rannego na ziemię, sadzając pod zamkniętymi wrotami.

  – O Panie, spraw proszę, by czatownik jeszcze chwilę pospał – ponawiam korne błaganie.

Spoglądam na siedzącego czy jeszcze żyje? Okazuje się nawet być przytomny. Patrzy na mnie. Kładę palec na ustach, a następnie szepczę mu do ucha:

  – Cii! Nie wrzeszcz! I aby chwilę zaczekaj z waleniem we wrota! No, to bywaj! – I  w następnym momencie już mnie tam nie ma. Odbiwszy kawałek od gródka, puszczam się biegiem. Jednym szarpnięciem odwiązuję Ilvę od krzaku i skokiem ląduję w siodle. I chociaż aż mnie korci, żeby natychmiast ruszyć galopem, jedziemy wolno w górę, a następnie tak samo poprzez gilowską polanę. Nie mam bowiem najmniejszego zamiaru budzić okolicy dudnieniem kopyt galopującego konia. Dopiero w borze spinam konia do skoku. Byle prędzej i byle dalej od Gilowa!

Minąwszy ścieżkę wiodącą do Czciborowej sadyby, jadę jeszcze kawałek, a zjechawszy na koniec w bór po przeciwnej stronie drogi, przywiązuję Ilvę do drzewa i zakładam jej na pysk worek z obrokiem. Ma godzinkę wytchnienia. Sam zaś z Niukiem podążam w stronę Czciborowej polany. Jest już pewnie sporo po północy, ale mówi się: trudno. Nie mogę odkładać odwiedzin do rana. Chcę jedynie zapytać o wizytę Wyszomira. Może mi powie coś ciekawego?

W jakiś czas później stajemy przed zamkniętą furtą. Nie namyślając się długo przełażę przez płot, zaś Niuk przeskakuje w ślad za mną. Zaraz też z chaty rozlega się szczekanie Czuja. Nie ma co, Czcibor dobrał mu właściwe imię. Niebawem szczekanie nabiera radosnych akcentów i Niuk przyłącza się do „koncertu”. Biednemu Czciborowi chyba głowa pęknie. Jakoż wkrótce drzwi się uchylają i zaspany gospodarz wygląda na zewnątrz. Czuj wyskakuje do Niuka i obydwaj się obwąchują, gwałtownie mieląc ogonami.

  – Witajcie, Czciborze! – Tu zaraz przepraszam za nocne najście. Zdumiony bartnik zapomniał języka w gębie, lecz się szybko odnajduje.

  – Sławko, a skąd żeś tu?

  – Wejdźmy do izby. Spocząć bym rad.

Czcibor się cofa, dając wolne przejście. Wchodzę do środka, a psy za mną. Czekam aż gospodarz rozdmucha ogień na palenisku. Gdy mu się to udaje, przypala łuczywo i wtyka w specjalny uchwyt. Przykłada drew do ognia i przystawia garnek. Teraz, już siedząc na ławie, możemy spokojnie pogadać. Uprzedzając zbędne pytania, opowiadam o ostatnich wypadkach w Unisławowym Źrebie oraz wydarzeniach dzisiejszej nocy. Gdy kończę, Czcibor chwilę milczy, kręcąc głową, jak gdyby z niedowierzaniem. Na koniec wybucha. Takiego nigdy jeszcze go nie widziałem.

Jak nie grzmotnie pięścią w stół! Myślałem, że od ciosu blat się rozpryśnie po izbie w stu kawałkach, lecz konstrukcja udowadnia swą wytrzymałość, a i materiał, z którego mebel wykonano, wykazuje nadspodziewaną odporność na nagłe obciążenia.

Wyrzuciwszy z siebie, co mu od dawna na wątrobie zalegało, z wolna przychodzi do siebie. Jeszcze gniewnie posapuje, ale temperatura wyraźnie opadła. Ostatecznie jest już taki jak zawsze. Mamrocząc jeszcze coś pod nosem, częstuje mnie kubkiem lipowego naparu. By mu nie sprawiać kłopotu przyrządzaniem posiłku, otwieram sakwę i wyjmuję zabrane z domu zapasy. A gdy oponuje, rozwiewam jego obiekcje stwierdzeniem, że nie mam czasu. Wkrótce muszę się zbierać w dalszą drogę. Niuk otrzymuje resztę swego mięsa, którego część kurtuazyjnie musi odstąpić Czujowi. Nie uchodzi przecież, żeby się sam obżerał! Gdy kończy, dostaje także i smakowity kąsek od Czcibora.

Skoro zaspokoiłem głód, wyjmuję ze zdobycznego kołczanu czemer i podaję bartnikowi. Ten uważnie przygląda się zatrutemu pociskowi. Obraca go w palcach, przysuwając do łuczywa, aby lepiej dojrzeć. Raptem klepie dłonią w kolano.

  – Toć szyp[15] Tomisławowy! – Widząc zaś, iż nie bardzo pojmuję wyjaśnia: Tomisław w Gilowie szypy dla Włodzisława sprawuje[16]. On i jego syn Spycimierz. Wszelako skuteczny jad sposobi Pakosław. Biegły zeń jadownik[17]. Zdziałany przezeń omięg wrychle[18] powali i tura. Ale nie ten, który onegdaj sposobił. – W miarę jak słucham jego dalszych słów, nadzieja zaczyna wstępować w me serce. Okazuje się bowiem, iż przed paru dniami, gdy Czcibor jeszcze bawił w Gilowie, Pakosław otrzymał od Włodzisława pilne zlecenie wykonania jadu. Zlecenie było na tyle niecodzienne, że zdziwiło jadownika. Przecież dopiero rozpoczynała się wiosna i pośród świeżej zieloności niewielkich jeszcze roślinek, trudno było znaleźć te potrzebne dla sporządzenia odpowiedniego nalepu[19] na strzały. Wybrał się na nadwiślańskie łęgi oraz zaciszne, wystawione do słońca leśne polanki, które się prędzej zazieleniły, w poszukiwaniu najlepiej trojadu albo i ciemierzycy[20]. Z nich to głównie sporządza się te trucizny. I właśnie wracającego z kobiałką pod wieczór Pakosława napotkał Czcibor. Jadownik narzekał na całodniowy trud, który przyniósł mu tak nikły urobek. Chcąc zadośćuczynić żądaniu Włodzisława, wypadało jeszcze na zbieranie poświęcić najmniej ze dwa dni. Ziele niewielkie, więc trudno uznać, co stosowne do zerwania.

Czcibor pożałował jadownika i przyrzekł pomoc. Prawdę powiedziawszy, obmierzło mu już bezczynne siedzenie w domu. Chętnie zatem się z nim wybierze, gdyż na ziołach zna się nie gorzej niźli on. Pomoże w zbieraniu.

Ucieszony Pakosław zaprosił Czcibora na kubek syconego miodu. Przy kubku bartnik wyciągnął z jadownika interesujące go wiadomości, zaś przede wszystkim to, z czego zamierza zrobić truciznę. Przeczuwał bowiem jakąś nową niegodziwość ze strony Włodzisława. Przecież skończył się już czas najodpowiedniejszy dla łowów. Po zimie zwierz był wychudły, a i futro miał marne. Chciał więc zawczasu uczynić coś, co by pomieszało Włodzisławowi szyki. Nie miał bowiem najmniejszej wątpliwości co do tego, że zatrute strzały zostaną rychło przeciw komuś użyte. Przecież dopiero co do Włodzisława zjechał samotny jeździec, z którym gilowski gospodzin długo gadał w cztery oczy. Gość opuścił Gilów jeszcze tego samego dnia, zaś nazajutrz Włodzisław z dwoma towarzyszami wyruszył do Plessa, a po powrocie zaraz kazał wołać Pakosława. Kluło się zatem znów coś złego.

Tak więc nazajutrz wybrał się z Pakosławem zbierać ziele, a właściwie nie tylko samo ziele, bo i też jego kłącza, które zawierało tyle samo jadu, jeśli nawet nie więcej.

Pakosław zdecydował zbierać jedynie białą ciemierzycę. Oczywiście wolałby trojad, niestety o ten łatwiej było letnią porą. Wobec tego musiał poprzestać na ciemierzycy. I właśnie to było coś, co Czcibor zamierzał wykorzystać. Mieszając bowiem ze sobą odpowiednie dwie trujące rośliny, można było uzyskać znaczne osłabienie mocy jadu na skutek wzajemnego neutralizowania się toksyn. Tutaj jednak Czcibor musiał wykazać daleko posuniętą ostrożność, żeby jadownik się nie spostrzegł. Znał przecież swój fach i łatwo mógł rozpoznać przymieszkę. Dlatego też bartnik postanowił dostarczyć Pakosławowi już posiekany i wymieszany surowiec, gotowy do warzenia[21]. Pewne możliwości dawała także konieczność zastosowania w zagęszczonej trującej mazi składnika lepiącego, który powodował silniejsze przywarcie jej do grotu strzały bądź ostrza broni. Powszechnie stosowano tu wywar z jemioły. Dodając więc już przy sporządzaniu wywaru z jemioły kłącza innej rośliny trującej, przy późniejszym zmieszaniu niby to tylko lepiszcza z właściwym jadem, otrzymywało się truciznę dużo mniejszej mocy. I właśnie to Czcibor zamierzał również uczynić. Już w fazie gromadzenia surowca, pośród kłączy ciemierzycy przemycił sporo trojadu dziobatego, jak i czarnej ciemierzycy oraz ciemiernika, chociaż ten ostatni trudniej było spotkać. Ofiarował się przy tym sporządzić i wywar z jemioły. By nie wzbudzać ewentualnych podejrzeń, wolał się sam nie parać robieniem trucizny. To pozostawił Pakosławowi.

Tak jak planował, dodał do jemioły odpowiednie dodatki i w ten sposób spreparowane lepiszcze zaniósł jadownikowi. Miał zatem podstawy sądzić, że zamówiony przez Włodzisława jad okaże się dużo mniejszej mocy niżby się tego spodziewał gilowski gospodzin.

Tomisław ze Spycimierzem wnet dostarczyli Pakosławowi odpowiednich strzał o karbowanych grotach, które mogły na sobie zatrzymać większą porcję trucizny. Jakie były dalsze losy partii zatrutych pocisków, tego Czcibor nie wiedział, gdyż w międzyczasie przeniósł się już do swej leśnej sadyby. Dopiero moja relacja uzupełniła mu brakujące ogniwo.

Odetchnąłem z ulgą, będąc bardziej pewnym uratowania Unisława. Pytam jeszcze czy przypadkiem nie zna skutecznej odtrutki na Włodzisławowe strzały?

    Tego niestety nie jest już świadomy. Jeżeli ktoś wie, to najprędzej Borzysław. Radzi więc, bym bez zwłoki ruszył na świętą górkę.

  – I ja tak myślę. Odetchnę więc jeszcze troszkę i zaraz ruszam.

W niecałą godzinę później jestem na trakcie za brodem. Wkrótce niebo na wschodzie jaśnieje i przy pierwszych zorzach osiągamy niezbyt rozległy łęg nad Gostynką. Kolejny raz biorę Niuka „na barana”, chociaż łapy i brzuszysko ma solidnie zbrukane błotem. Szkoda mi go jednak daremnie moczyć. I tak się pewnie jeszcze skąpie dzisiejszego dnia.

Słońce przebyło niewiele ze swej dziennej drogi, gdy osiągamy Lędziny. Zajeżdżam do gospody pani Gościmiły. Zbyszko już poszedł do Borzysława. Polecając Ilvę opiece gospodyni, niezwłocznie ruszam w ślad za nim. Niuk z wywieszonym ozorem wlecze się za mną. Chyba ma już dosyć. Mnie także grzbiet boli i najchętniej bym się przespał.

Na polanie szczytowej Niuk nabiera wigoru. Pędzi ku chatce żerzcy, a zastawszy drzwi przymknięte, forsuje je jednym skokiem. Z chaty dochodzi radosne szczekanie i zaraz z drzwi wychodzi Zbyszko, a po nim Borzysław z zadowolonym wilczyskiem przy nodze.

  – A to im sprawiłem niespodziankę!

Witam się wpierw ze Zbyszkiem, który mi wybiegł na przeciw. W chwilę później wpadam w objęcia Borzysława. Zazdrosny Niuk skacze wokół nas. Wchodzimy do izby. Na stole niedokończone śniadanie. Śmieję się, że zdążyłem w ostatniej chwili, żeby i dla mnie coś zostało. Tym sposobem przymawiam się o posiłek. Skutek jest taki, że wnet staje przede mną miska apetycznie pachnącej polewki i spory stosik podpłomyków na dodatek. Znajduje się również coś na ząb dla Niuka. Zajadamy dary Boże, zaś „wielebny” ze swym pomocnikiem spoglądają na nas z uśmiechem, nie zadając żadnych pytań, chociaż ciekawość pewnie ich rozpiera. Nie są w ciemię bici, by uznać za rzecz normalną nasz przyjazd na świętą górkę o tak wczesnej porze. Jak by nie liczyć, zawsze wypadnie, że przynajmniej część drogi wypadła nocą, chociażby tylko przyszło nam jechać od Czcibora. Zatem wydarzyło się coś niezwykłego. Jestem im wdzięczny ze tę powściągliwość. Przynajmniej chwilkę wytchnę. Prawdę powiedziawszy, czuję się skonany niczym galernik po całodziennym wiosłowaniu. Przeciągam więc troszkę ponad miarę czas trwania posiłku, wolno żując ostatnie kęsy. Na koniec z westchnieniem odkładam łyżkę. Najchętniej ległbym gdzieś w kącie i przespał godzinkę. Niestety nic z tego! Wytarłszy buzię, niezwłocznie przystępuję do sprawy. Powtarzam to co powiedziałem Czciborowi oraz dodaję relację bartnika. Wyjmuję z kołczanu zdobyczny czemer i zawinięty w szmatkę ułomek strzały, która trafiła Unisława.

Żerzca, ująwszy zatrutą strzałę, przygląda się jej uważnie, a następnie podaje Zbyszkowi, aby i on mógł zobaczyć. Ostrzega jednak, żeby przypadkiem nie dotykał jadu. Ten szkodzi nawet, już to tylko poprzez dotknięcie. Teraz Borzysław przesuwa ku sobie ułomek strzały na rozwiniętej szmatce. Ująwszy go we dwa palce za kawałek wolnej od trującej mazi brzechwy, w milczeniu długo na niego spogląda, odwracając to w jedną, to znów w drugą stronę. Gdy uznałem, że już wystarczająco długo podziwia morderczy złomek, pytam cicho czy zna jakiś lek, który byłby zdolny uratować Unisława? Prawda, że przez szczęśliwy przypadek Mirkowy ojciec nie zainkasował pełnej dawki jadu, a jeżeli wierzyć słowom Czcibora, to i sam jad jest dużo mniejszej mocy, obawiam się jednak o jego zdrowie.

Żerzca się zadumał. Odruchowo marszczy czoło.

  – Rzekłeś Sławko, że Czcibor prawił[22], iż Pakosław omięg z białej ciemierzycy warzył?

  – Tak powiedział.

  – On zasię trojadu dziobatego, czarnej ciemierzycy i ciemiernikowych wiszów[23] przymieszał jadownikowi?

  – Tak.

Tu znów się zamyśla, lecz niebawem raptownie powstaje z ławy i zbierając się do drzwi, mówi:

  – Ty Sławko poczywaj. Śpij po kiel możesz. My zaś Zbyszko bierzmy się ziela stosownego szukać! – Jakoż wkrótce wychodzą, zabrawszy kobiałkę. Z ulgą zzuwam buty, a ległszy na ławie i okrywszy się derką, prawie że natychmiast zasypiam. Niuk już wcześniej zwinął się w kłębek i lekko posapując, śpi snem sprawiedliwego.

 


 

[1]        żalnik – cmentarz.

[2]        kres – ognisko palone ku czci zmarłych.

[3]        żertwa – ofiara.

[4]        bywały – doświadczony.

[5]        błogo zyszczesz – szczęście zyskasz (spotka cię szczęście).

[6]        stykło – wystarczyło.

[7]        za tela – dużo.

[8]        kamienie węgielne – kamienie w narożnikach (węgłach) budowli.

[9]        brzechwa – drewniana część strzały.

[10]      czemer – zatruta strzała.

[11]      płoszcza – grot strzały.

[12]      wiotysz – księżyc w drugiej kwadrze.

[13]      Unisławam niewiadomy – Unisława nie znam.

[14]      mnie poniechawszy – mnie zostawiwszy.

[15]      szyp – strzała.

[16]      sprawuje – wyrabia.

[17]      jadownik – człowiek wytwarzający trucizny.

[18]      zdziałany przezeń omięg wrychle – zrobiona przez niego trucizna wnet.

[19]      nalep -jad z dodatkiem substancji klejącej do pokrycia ostrza broni lub grotów strzał.

[20]      trojad, ciemierzyca – rośliny trujące.

[21]      warzenia – gotowania.

[22]      prawić – mówić.

[23]      wisze – kłącza.

Skip to content