ODCINEK 2

Budzę się gwałtownie. Ktoś mnie szarpie za ramię. Otwieram oczy, lecz jeszcze przez chwilę nie bardzo kontaktuję. Dopiero po chwili przytomnieję i przypominam sobie, gdzie jestem? Nade mną stoi Borzysław. To on mną potrząsa, chcąc zbudzić ze snu. Niukowi ani we łbie wyłazić spod stołu. Uniósłszy nieco łeb patrzy na żerzcę, lekko machając ogonem. Uznawszy jednak zaraz, że już wystarczy tych czułości, kładzie znów łeb na polepie i przeciągnąwszy się rozkosznie, ponownie zamyka oczy. Niestety ja muszę wstać. W żadnym wypadku nie uchodzi mi naśladować wilczyska. Przemywszy twarz zimną wodą, ubieram buty i grzbiet okrywam kabatem. I chociaż jeszcze poziewuję, czuję się rześki. Tymczasem Borzysław sypie uzbierane ziele do płóciennego woreczka. Ziele trzeba jeszcze dobrze przemieszać, a następnie gotować, dając słuszną garść do garnka wody. Nieco przestudzonym wywarem winniśmy poić Unisława trzykrotnie w ciągu dnia.

– I nic to, iż przez dwa abo i trzy dni gorącość będzie zeń buchać. Może i gadać od rzeczy, aliści najdalej czwartego dnia przyjdzie do się – może i słaby – atoli jad zeń wylezie wraz z oną gorącością i potem. Im rychlej ów wywar pić zacznie, tym lepiej. Nie masz tedy, Sławko, zbyt wiela czasu. Aby Zbyszko jeść nam da i czas na cię! I chociaż rad bym cię dłużej gościć, nic z tego! Dochodzi południe, zaś daleka droga przed tobą.

Pakuję woreczek do sakwy, gorąco za niego dziękując. Obiecuję znów niebawem nawiedzić Swarogowe wzgórze, aby zdać sprawę z kuracji Unisława. Już na odjezdnym pytam o Lubora.

– Wyżył to aby? – Tu żerzca się śmieje.

– Ano wyżył i ma się dobrze. Pewnie już zdążył nawet zapomnieć o przygodzie z wilkami. Siedzi wszakże nadal w gospodzie Zbyszkowej matki, pomagając przy robocie. Szkoda, iże go nie ma, jako że w sprawach Gościmiły pojechał do gródka nad Mleczną, zaś później do Plessa, zatem wróci nie prędzej niźli wieczorem. Przy tym zamyśla pono wnet wracać do domu, by swaty słać do Wszebora.

Pytam jeszcze o miecz, który mu pozostawiłem u Gilów.

– Ano przywiózł go młody Borzysław. Bardzo Lubora nim uradowałem.

Proszę Borzysława, ażeby powstrzymał Lubora z wyjazdem, gdyż chciałbym z nim pogadać zanim ruszy do domu.

– Wkrótce znów was nadwiedzę, zatem niewiele czasu straci. Ze swatami i tak zdąży przed żniwami.

Nadchodzi Zbyszko z dwojakim. Posiłek ląduje na stole. Niuk natychmiast zapomina o spaniu. Podczas gdy z żerzcą pałaszujemy obiad, litościwy Zbyszko dokarmia psa. Ze względu na Niuka zbyt się nie spieszę. Niechaj i on zdąży sobie podjeść. Zresztą pamiętam, że Mama zawsze mówiła, iż z jedzeniem nigdy się nie należy spieszyć. Ostatecznie miska ukazuje dno. Kawałkiem podpłomyka wycieram z niej resztki polewki i przełknąwszy ostatni kęs, powstaję od stołu.

– Dobre było. Piękne dzięki!

Zbieram manatki i wychodzimy przed dom. Borzysław ze Zbyszkiem odprowadzają mnie na polanę siodła, tam gdzie czeka gotowa do drogi Ilva. Żegnamy się serdecznie, obiecując sobie szybkie spotkanie. Dosiadłszy wierzchowca, ruszam ścieżką w dół. Odwracam się jeszcze i macham do nich ręką na pożegnanie.

– Bywajcie moi mili! Do rychłego zobaczenia! – Gdy przyjaciół zasłania już las, z westchnieniem odwracam głowę i teraz koncentruję się tylko na jeździe. Niuk podąża obok Ilvy.

– Jedziemy piesku do domu – pojmujesz? Do domu!

Bez przygód mijamy bród na Gostynce i w jakiś czas potem – Korzeńcu. Odtąd wypada mi zdwoić czujność. Zbyt blisko Gilowa. Byle się przemknąć na tajny szlak. Tam już będę bezpieczny. Najchętniej zaraz bym puścił się galopem, by jak najprędzej zniknąć z niebezpiecznej dla mnie okolicy. Z drugiej zaś strony właśnie wtedy najłatwiej się nadziać na kogoś najmniej pożądanego. Utrzymuję więc dotychczasowe tempo, pilnie patrząc wokoło i nasłuchując, aby w razie potrzeby szybko zniknąć w borze. Co chwilę spoglądam na Niuka. Jeśli już, to właśnie on pierwszy winien wyczuć obcych. Nie muszą to być zaraz wrogowie, ale zawsze lepiej dmuchać na zimne. Ze ściśniętym z emocji gardłem zbliżam się do rozdroża, opodal brodu. Spoglądam w stronę wylotu gilowskiego traktu – pusto i cicho. Oddycham z ulgą. Teraz aby jeszcze tylko do tajnego szlaku. Jadę nadal dotychczasowym tempem, trzymając się skraju drogi. Do szlaku łapaczy pozostało już niewiele. Przede mną, z lewej strony traktu, kępa młodych choin zasłania wgląd w dalszy fragment drogi, a na dodatek właśnie w tym miejscu trakt cokolwiek zakręca, aby ominąć bajoro w zagłębieniu gruntu oraz trzy grube dęby zaraz za nim. Skoro się zbliżam do tego miejsca, Niuk nagle startuje, jak wystrzelony z katapulty. Zupełnie podświadomie, gdyż nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć, spinam Ilvę do skoku, jednocześnie kładąc się na końskim grzbiecie. W sekundę później niebezpiecznie blisko śwista strzała i równocześnie słyszę krótkie szczeknięcie mego wilczyska, trzask łamanych gałęzi i kwik spłoszonego konia. Wciąż leżąc na końskim grzbiecie, gwiżdżę na psisko. Nie jest to zbyt wygodne, lecz nie mam najmniejszej ochoty zainkasować następnej strzały w plecy.

W parę chwil jestem przy naszym zaciosie. Wjeżdżam w bór, a zatrzymawszy konia za grubym wiązem, zeskakuję na ziemię, zdejmuję kuszę i bezzwłocznie sposobię do strzału. Wracam ku drodze, kryjąc się za drzewami. Rzut oka na trakt wystarcza, bym natychmiast podrzucił kuszę do oka.

Skrajem traktu sadzi mój czarnuch, zaś zza kępy choin na środek drogi wyskoczyło dwu jezdnych. Jeden, zbrojny w łuk, właśnie naciąga cięciwę, biorąc na cel moje wilczysko.

– Brzdęk – bełt pomknął w stronę konnego strzelca, wyprzedzając jego strzał. Ba, prawdę powiedziawszy, grzęźnie w jego ramieniu prędzej niż zdążył zwolnić cięciwę. Drab szarpnął się w siodle, a jego strzała szybuje wysoko w korony drzew.

Ponownie naciągam kuszę i ślę kolejny bełt w stronę jeźdźców, ci jednak, już nie czekając na niego, nikną za zakrętem. Oddycham z ulgą. W parę chwil później tulę do siebie wilczysko:

– Kochane Niuczydło, znów mi uratowałeś życie! W porę ostrzegłeś! Dzięki piesku! – Psisko jest z siebie bardzo zadowolone, a jeszcze bardziej z okazywanych mu czułości.

Gdy już opadły emocje, rozważam kim byli napastnicy? Chytrze ukryci za choinami czekali, żeby na pewniaka – z bliska – poczęstować mnie strzałą. Tylko jeden miał łuk. Czyżby Wyszomir ze swym druhem? Bardzo prawdopodobne. Jechaliby do Gilowa lizać rany? Jeśli tak, mają teraz o jedną więcej. Musieli mnie z dala dostrzec na drodze i natychmiast rozpoznali po czarnym psie. Niestety nie pomyśleli, że i on ich wyczuje. Widać byli zbyt pewni swego. A swoją drogą to i mój odruch był prawidłowy. Padając na końskim grzbiecie, znacznie zredukowałem cel. Pewnie już tam mój anioł stróż zdzielił mnie w odpowiedniej chwili skrzydłem po łbie. Dzięki mu za to!

Osiągnąwszy Korzeniec odszukuję tyczkę, którą wczoraj cisnąłem po pokonaniu mokradeł. W świetle dnia wątpliwe, abym zboczył z obranej drogi, jednak nigdy za wiele przezorności. Przecież chyba właśnie tutaj znaleziony wczoraj gilowianin stracił swego wierzchowca. Sonduję więc przed sobą, w poszukiwaniu właściwej drogi. Przebywszy zdradliwy teren, dosiadam Ilvy – i wio koniku!

I tym razem nadgostyńskie grzęzawisko przebywam jeszcze w blasku gasnącego dnia. Stając za rzeką, oddycham z ulgą. Jeden kłopot z głowy! Dłuższą chwilę odpoczywamy, zjadając zabrane wiktuały. Moim zwierzakom należy się wytchnienie, by mi przypadkiem drogą nie ustały. Siedzę na zwalonym świerku, a na świecie z wolna zapada zmierzch. Ostatecznie uznaję, że już dosyć leniuchowania. Zdejmuję Ilvie z pyska worek – paśnik z obrokiem i troczę za siodłem, po czym dosiadam wierzchowca. Niestety obecne tempo marszu jest zdecydowanie mniejsze niż poprzednio, lecz niczego w tym względzie nie jestem w stanie poprawić. Lepiej się wlec niż w głupi sposób pozbyć oka lub paru zębów! I tak jeszcze przed północą winienem stanąć w domu.

Nieco kłopotliwym okazuje się trafienie po ciemku na trakt wiodący do Radoszów. Nieopatrznie ładuję się niemal po kolana w bajoro. Klnę nieprzystojnie. Przecież mogłem sobie przyświecić pochodnią! Cóż, kiedy nawet o tym nie pomyślałem. Skutkiem tego przyjdzie teraz resztę drogi odbyć w mokrych spodniach i butach.

Przebycie Kłodnicy jest fraszką. Grunt twardy, nie ma więc obawy o przypadkowe ugrzęźnięcie. Po chwili staję u wylotu naszej dróżki. Wprowadzam Ilvę pomiędzy drzewa i już wkrótce jestem na ścieżce, tym razem nie zadając sobie trudu zacierania po sobie śladów. Wskakuję na siodło, a przynagliwszy szkapę do szybszych ruchów, kłusujemy w stronę polany. Koń, wyczuwając bliskość stajni, trzyma dobre tempo, chociaż zapewne ma na dzisiaj dosyć podróżowania.

 

 

Następnych parę dni przelatuje tak szybko, że ani bym się tego spodziewał. W chwili powrotu do domu Unisław leżał na wpół przytomny. Miał dużą gorączkę i trudności z oddychaniem. Biedna Zbisława przypominała raczej swój cień niż tę niewiastę jaką znałem dotychczas. Reszta domowników snuła się po domu jak struta i niezbyt miała na cokolwiek ochotę. Pocieszyłem ich krzepiącymi wieściami i zaraz nastrój w izbie nieco się poprawił. Porcja ziela wnet zostaje zagotowana i Unisław otrzymuje pierwszą dawkę leku. Przez następne dni, z zegarkiem w ręku, pilnuję godzin podania leczniczego wywaru. Gorączka nie spada. Czasami pacjent najwyraźniej bredzi. Wtedy to do izby na powrót wkrada się zwątpienie. Trwam jednak niezłomnie przy zaleconym przez Borzysława leczeniu, często ocierając pot obficie roszący Mirkowego ojca. Gdy uznaję, że gorączka jest za wysoka, robię pacjentowi zimne okłady na głowę, często je zmieniając w obawie, aby mu się przypadkiem mózg nie zagotował. Jakaż jest moja radość, gdy czwartego dnia rano znajduję Unisława zupełnie przytomnego i do tego z niezbyt ciepłą głową. Oddycha równomiernie. Jest bardzo osłabiony i trzeba go poić, jak małe dziecko, podając napój łyżką. Ale już po południu pije samodzielnie, sącząc kubek wywaru ze suszonych jabłek małymi łyczkami.

Dnia następnego wraca apetyt i pacjent sam zaczyna się przypominać o jedzenie. W domu zapanowała zupełnie inna atmosfera. Mnie zaś cieszy, że Borzysław postawił prawidłową diagnozę i dał odpowiednie lekarstwo.

Skoro tylko opadły emocje i odetchnąłem z ulgą, że najgorsze jest już za nami, odzywają się natychmiast trudy minionych dni oraz daje o sobie znać życie w ciągłym napięciu. A tu jeszcze kłaniają się także nieprzespane godziny – i to nawet sporo. Nic zatem dziwnego, że odczuwam zmęczenie. Uznaję, że najlepszym wyjściem będzie się dobrze przespać. Idę do siebie, uprzednio prosząc, żeby mnie nie budzono. Gdy się wyśpię, sam wstanę. W efekcie śpię nieprzerwanie całą dobę, a po małej przerwie na posiłek, jeszcze dalszych dwanaście godzin. Unisławowie już zaczynają żywić obawy, czy aby nie zapadłem na jakąś nieznaną im chorobę.

Po odespaniu zaległości i trosk ostatnich dni, wstaję rześki i pełen zapału do pracy. Zaraz też Unisław prosi, bym opowiedział o wyprawie do Borzysława. Wprawdzie to i owo powiedziała mu już Zbisława, lecz chciałby usłyszeć o wszystkim po kolei.

Na wieść o spotkaniu Wyszomira na drodze oraz nieudanej zasadzce wyraźnie markotnieje.

– Niedobrze! Wyszomir, będąc pewien jego śmierci, pewnie by nam już dał spokój. Medzamirowi przecież głównie chodziło o pozbycie się znienawidzonego bratanka. Teraz, rozeźlony nową raną, na pewno będzie szukał zemsty. Już cię tam, Sławko, będzie chciał dostać. Nie ma co – strzec nam się trza! – Naturalnie ma rację.

– O tym nie pomyślałem. Jednak wpierw musi zaleczyć rany. Z niesprawną ręka nijak mu ruszyć na nową wyprawę. Wątpię zaś, żeby szybko doszedł do siebie. A i jego towarzysz również będzie niesprawny przez jakiś czas, dlatego chyba nie tak szybko ich zobaczymy.

Unisław tylko pokręcił głową, lecz nic już nie odpowiedział.

Następnego dnia odwiedza nas Przemko z Gniewkiem, pełni zapału do pracy. Zabieramy się za budową mej chatki. Już uprzednio wyznaczyłem kwadrat o boku długim na pięć i pół metra oraz zgromadziłem kilkanaście dużych kamieni, które posłużą za fundament.

Wpierw układamy kamienie na węgłach. Przy tym nie do pomyślenia jest, by nie złożyć zwyczajowej ofiary. I tak pod każdy narożny kamień zakopujemy po pisance. Jest to taka zakładzinowa obiata minimum, gdyż zazwyczaj należy na nią poświęcić przynajmniej sporego zwierzaka. Dobra jest podobno głowa tura pod wschodnim węgłem, nie mówiąc już o końskiej, która rzekomo gwarantuje mieszkańcom szczęście. Jednak nie miałem jakoś serca pozbawiać życia stworzenia bożego dla osiągnięcia tego celu. Muszą zatem wystarczyć pisanki.

Po ukończeniu kamiennego fundamentu zamieniamy się w brygadę ciesielska. Topory i piły idą w ruch. Przycinamy belki pożądanej długości, czyniąc na ich końcach odpowiednie wręby oraz wyrównując z grubsza toporami powierzchnie styku. Późnym popołudniem mamy ułożony pierwszy wieniec zrębu, wyznaczający przyszły kształt chatki. Jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Siedząc przy wieczerzy, omawiamy zakres robót na dzień następny. Przy tej okazji opowiadam przyjaciołom o mych ostatnich przygodach.

Podobnie jak Unisław sądzą, że wkrótce czeka nas nowa przeprawa z Wyszomirem. Grodzianie aż się palą do udziału w tej nowej awanturze. Co do jednego jesteśmy zgodni – tak długo, jak się tylko da, należy ukrywać fakt ocalenia Unisława. Stokroć lepiej, by Wyszomir sądził, że zamach był skuteczny. Ze swej strony wolałbym uniknąć ponownego spotkania ze sługą Medzamira i zamiast tego zajmować się budową. Cóż, kiedy Unisław chyba ma rację. Sądzę jednak, że ze dwa – trzy najbliższe tygodnie będą spokojne. Ale później – czuj duch!

Nazajutrz, skoro świt, idę z Mirkiem na budowę. Wkrótce do nas dołącza wszystkiego ciekawy Stacho. Nasi grodowi przyjaciele zjawiają się godzinę później. Zamieniając się w tartak, wpierw przycinamy bale, zaś dopiero potem bawię się z Mirkiem z wrębami na złączach. Te zajmują dużo więcej czasu niż cięcie, jako że jest to robota bardziej precyzyjna. A przecież, prócz tego, należy jeszcze wyrównać powierzchnię ich styków i wyświdrować otwory na dębowe kołki, którymi dodatkowo łączymy belki w narożnikach.

Tego dnia układamy dwie następne warstwy zrębu, chociaż mamy też przygotowane belki i na jutrzejszy dzień. Wypada jednak wpierw przygotować jeszcze ościeżnicę – ramę na drzwi – którą trzeba wbudować równocześnie ze wznoszeniem ścian.

Mówiąc o chatce wypada nadmienić, że od izby postanowiłem oddzielić ścianką z żerdzi pas szerokości jednego metra. Ten jeszcze przedzielę i z mniejszej części uczynię wiatrołap przy wejściu, zaś z reszty niewielką komorę. Cóż z tego, że przyjdzie mi wykonać dwoje drzwi zamiast jednych, jeżeli dzięki temu uzyskam znaczne ocieplenie wnętrza. Zawsze to spod wejściowych drzwi nie będzie mi dmuchało bezpośrednio do izby. W przedsionku dam kołki na ścianie dla zawieszania wierzchniej odzieży, a wejście do komory zamknę wąskimi drzwiczkami z plecionki na skórzanych pasach. Długo medytowałem nad kominem. Wybudować go wewnątrz, czy też na zewnątrz? Ostatecznie, ze względów bezpieczeństwa, postanowiłem postawić komin na zewnątrz. Przez otwór w ścianie połączę go kanałem z piecem. Przy takim rozwiązaniu odpada uszczelnienie dachu wokół komina, a i zmniejszam znacznie niebezpieczeństwo ewentualnego pożaru. I nie szkodzi, że komin wewnątrz dodatkowo by grzał izbę. Ważniejsze bezpieczeństwo.

Następne dni spędzamy przy budowie. Ogromnie dużo czasu zabiera wyłupanie i wygładzenie desek niezbędnych do sklecenia drzwi z dwu przecież wcale nie najgrubszych pni. Drzwi wraz z czopami muszą być gotowe przed zaprawieniem ościeżnicy w wieńcu ścian. Dla lepszej szczelności czynię w ościeżnicy rowek – przylgę. Zajmuje to trochę czasu, lecz uzyskany efekt w pełni wynagradza stracony czas. Chłopaki podczas tej roboty ciekawie mi się przyglądają, a ja się bardzo staram, żeby wszystko wyszło najskładniej. Dobrze bowiem pamiętam zasadę Taty, iż robiąc cokolwiek, należy to czynić najlepiej, jak się tylko potrafi, gdyż robota byle jaka po prostu nie ma sensu. Szkoda na nią czasu i materiału. Potrzebne do wykonania drzwi gwoździe oraz czopy zawczasu zamówiłem u Suligniewa.

Mając już drzwi na swych miejscach, klecimy wieńce zrębów, pozostawiając w południowej ścianie odpowiednio przygotowany otwór okienny. Na samo okno przyjdzie czas, gdy chatka będzie pod dachem.

Zakładanie górnych zrębów zajmuje więcej czasu, chociaż przy ścianach stoją odpowiednie pomosty. Ale i tak w sześć dni mamy gotowe ściany przykryte stropem z grubych żerdzi, dodatkowo leżących na trzech belkach nośnych.

Teraz pora na więźbę dachu. Wpierw staje tzw. „koń”, czyli kalenica, wsparta na trzech słupach. Zaraz też zieleni się na nim wiecha. Przy tej okazji „pęka” gąsiorek syconego miodu. W efekcie świętowania niczego więcej już tego dnia nie wykonujemy. Dnia ósmego do kalenicy i górnych belek ściany południowej oraz północnej mocujemy parami siedem krokwi, spinając je dodatkowo zastrzałami. Wolę konstrukcję mocną – tak, aby dach nie uleciał przy silniejszym podmuchu wiatru lub się nie rozjechał pod ciężarem śniegu. Dach ma dwa spady i bokami sporo wystaje poza płaszczyzny bocznych ścian. Na koniec do krokwi przytwierdzamy poprzeczne żerdzie, na których spocznie strzecha. Zabiera to pełne dwa dni, czego bym nigdy nie przypuścił. Jednak teraz budowla w pełni przypomina już dom. Pozostało jeszcze pokrycie dachu oraz wykończenie szczytów, nie wspominając innych robót wewnątrz czy budowy komina. Jestem zadowolony z uzyskanego efektu.

Do ułożenia strzechy zamówiłem grodowego fachmana Jarosza. Wolę się tym nie parać. Dach musi być szczelny, więc lepiej, gdy go wykona ktoś biegły w tym rzemiośle. Jednakże Jarosz zamierzał przystąpić do pracy dopiero za dwa dni. Zabieramy się zatem za szczyty domu. Uznaliśmy, że najlepiej zrobić je z niezbyt grubych żerdzi. We wschodnim będzie otwór włazu na stryszek, zamykany lekką okiennicą na skórzanych zawiasach.

Późnym popołudniem siedzimy z Mirkiem na dachu, mocując żerdzie wschodniego szczytu. Przemko z Gniewkiem przycinają żerdzie, przy okazji wyrównując toporkami ewentualne nierówności. Szczyt nad zachodnią ścianą jest już gotowy. Z resztą roboty mamy nadzieję uwinąć się do zmroku.

Nagle elektryzuje nas okrzyk Stacha, siedzącego na kalenicy:

– Jeźdźcy! – Od wylotu dróżki z boru zbliża się dwu jeźdźców. Niezbyt się spieszą. Mirko ze Stachem błyskawicznie lądują na ziemi i w paru susach dopadają domu. Nikną w środku, lecz po chwili znów są na placu, tym razem z łukami w ręku i kołczanem pełnym strzał. Grodzianie także na wszelki wypadek odłożyli piłę. Mirko staje na kłodzie przy wrotach.

Przysłoniwszy oczy dłonią, spoglądam ku nadciągającym. Gdy są już bliżej, oddycham z ulgą. To nie forpoczta Wyszomira, lecz nasi dobrzy znajomi: Lubor ze Zbyszkiem. Alarm odwołany. A to miła niespodzianka. Ani bym się ich tutaj spodziewał!

– Tak Luborowi spieszno do domu, że nie mogąc się mnie doczekać, sam przyjechał? – Trochę mi głupio z tego powodu. Przecież obiecałem rychłe odwiedziny na świętej górce. Czuję się jednak częściowo usprawiedliwiony. Od mojego powrotu minęły zaledwie dwa tygodnie. Pozostawiwszy strzechę Jaroszowi, właśnie miałem zamiar tam pojechać. Teraz już nie muszę. To i nawet dobrze! Spokojnie dokończymy budowy.

Psiska, obszczekawszy dla formy przybyszów, szybko sobie dają spokój. Tymczasem goście opuścili siodła i już zdążyli przywitać Unisławów. Ciekawie zerkają na naszą budowlę. Zresztą Zbyszko jest wszystkiego ciekaw. Przecież jeszcze tutaj nie był. Proszę ich zatem do środka niedokończonej chaty, żeby mogli ją sobie zobaczyć. Są zaskoczeni brakiem otworu dla ujścia dymu w suficie. Muszę więc opowiedzieć o kominie, lecz samo opowiadanie nie wystarcza. Idziemy do półziemianki, aby mogli zobaczyć ów dziw na własne oczy. Dopiero potem ich konie zostają rozkulbaczone i wytarte, a następnie napojone przy korycie. Na koniec otrzymują sporą wiązkę siana, zaś my wchodzimy do domu i zasiadłszy na ławach, prowadzimy nadal beztroską rozmowę. Gniewko zagaduje Lubora czy jeszcze pamięta przygodę z wilkami?

– I to jak jeszcze! Do śmierci zapamiętam!

W międzyczasie na stole ląduje gar parującej polewki i słuszny stos podpłomyków. Później będzie jeszcze prażucha i pieczeń.

Zbisława prosi byśmy jedli. Podróżni pewnie drogą zgłodnieli, a i my po robotnym dniu chyba także?

Spożywamy dary boże w milczeniu, dalszą rozmowę odkładając na potem. Miłka rzuca ciekawe spojrzenia na gości. Zna ich jedynie z opowiadania. Skoro zaspokoiliśmy pierwszy głód, Unisław pyta o nowiny ze świętej górki.

– Jak się miewa Borzysław?

– Och, zupełnie dobrze i przesyła wszystkim pozdrowienia. Prawdę powiedziawszy, miał nawet zamiar sam do nas przybyć. Niestety zaniemógł Lutobor i żerzca teraz się nim opiekuje. Posyła zatem ich, gdyż sprawa jest wielkiej wagi. I w następnej chwili zostajemy zelektryzowani niezbyt pomyślnymi wieściami:

Wczoraj na świętą górkę wpadł młody Borzysław posłany przez Czcibora i Witomira z ostrzeżeniem, że Wyszomir zamierza nas uraczyć nowym napadem. Jest wprawdzie pewny śmierci Unisława, lecz rozeźlony odniesionymi ranami, a jeszcze bardziej niepowodzeniem ostatniej zasadzki, chce mnie dostać w swe ręce. Przy tej okazji nie pogardzi i resztą Unisławowej rodziny. Dużo sobie po tym obiecuje. Medzamir pewnie hojnie wynagrodzi jego poświęcenie i gorliwość. Zdając sobie sprawę, że we dwu raczej niewiele zwojują, nakłonił Włodzisława, aby mu użyczył kilku wojów. Włodzisław, mając na widoku wywarcie zemsty za udaremnienie spisku, jak i wcześniejsze porażki, bardzo się do tego zapalił. A jeszcze bardziej Sławoj. Doszedł już do siebie po ranach odniesionych zimą na jankowickiej grobli i teraz wprost pała żądzą zemsty. Ustalili zatem, że Włodzisław da dziesięciu zbrojnych, którzy wraz z Wyszomirem i jego towarzyszem wkrótce na nas ruszą. Sławoj podobno gotów by natychmiast ruszyć, lecz Wyszomir jeszcze nie ze wszystkim doszedł do siebie. Wprawdzie ranę po bełcie ma już zagojoną, ale ręką jeszcze nie w pełni włada. Raną na udzie po Stachowej strzale się nie przejmuje. Już zagojona, przy czym siedząc w siodle, nie musi nogi zbytnio forsować. Dlatego termin wyprawy uległ zwłoce, lecz jest pewne, że ruszą nie później niż w tydzień. Bartnik ze synem bardzo się tym przejmują, prosili więc żerzcę, by nas niezwłocznie ostrzegł. Oni w żadnym wypadku nie mogli się ruszyć z miejsca, jako że podejrzliwy Włodzisław miał obecnie na wszystko oko słusznie sądząc, że wieści z Gilowa zbyt łatwo szły w świat. Zwracał zatem na wszystko pilną uwagę i nieobecność któregoś z Gilów zaraz by dostrzeżono. Pilnowano również, acz dyskretnie i Czcibora.

Młody Borzysław błyskawicznie wyskoczył do Lędzin prosić wuja o pomoc. Żerzca zajęty Lutoborem zaraz pomyślał o Zbyszku. Przecież ten już od dawna palił się do wyjazdu nad Kłodnicę. Teraz więc nadarzała się ku temu okazja. Lubor, usłyszawszy o wyjeździe Zbyszka, postanowił mu towarzyszyć. Chciałem z nim podobno gadać. Pożyczył więc szkapę od Borzysława i przyjechali, korzystając z tajnego szlaku łapaczy.

Unisław, usłyszawszy z czym przybyli, zasępił się.

– Tego się właśnie obawiał. Ale nie sądził, że aż z tuzinem zbrojnych przyjdzie nam mieć do czynienia. Trza o wszystkim powiadomić Radosza.

Pogadawszy jeszcze przez jakiś czas, ostatecznie wstajemy od stołu. Grodzianie biorą się zaraz ku swym szkapom, aby jeszcze przed zmrokiem minąć bramę grodu. Lubor postanawia im towarzyszyć, czemu się nikt nie dziwi. Stęsknił się pewnie za Siecisławą i rad by ją chociażby tylko zobaczyć. Gniewko wprawdzie opowiedział dziewczynie o przygodzie lubego z wilkami, ale pozostawało jeszcze wytłumaczenie się z nagłego wyjazdu bez pożegnania. I to właśnie Lubor pewnie chce obecnie uczynić, mając nadzieję udobruchania dziewczyny pięknym naszyjnikiem z bursztynu. To właśnie był ów „jantar dla Sławki”, którego wówczas w zimie nie mogłem z niczym skojarzyć. Wziąłem go za bredzenie chorego w malignie. Teraz jednak się okazało, że Lubor zeszłego lata, przed wyruszeniem z obozu łapaczy do Unisławowego Źrebu, schował opodal swego szałasu odkupiony od innego uczestnika łupieskiej wyprawy bursztynowy naszyjnik, przeznaczony wpierw dla siostry. Potem, skoro poznał Siecisławę, postanowił naszyjnik jej podarować. Chciał tego koniecznie dokonać jeszcze przed powrotem w rodzinne strony. Postanowił więc wyskoczyć nad Małą Wisłę, zabrać naszyjnik i nazajutrz wrócić do Radoszów. Cóż, kiedy za sprawą Łaski wypad się przedłużył. Zahaczył bowiem wpierw o Plesso i Gilów, zaś dopiero potem odwiedził opuszczony obóz. Tam niestety karta się odwróciła i to teraz on został „zahaczony” przez wilcze kły, z wiadomym skutkiem. Dlatego dopiero teraz ma okazję zrobić użytek z owego „jantaru dla Sławki”.

Wyjeżdżają bezzwłocznie, gdyż do zmierzchu nie pozostało już zbyt wiele czasu. My zaś lokujemy Zbyszkowego konia w stajni, po czym oprowadzamy gościa po Unisławowym Źrebie. Idziemy do tamy na Kłodnicy, a następnie, mijając kopiec Jarki, zachodzimy do źródła. Słońce już zaszło, lecz nadal jest jasno. Wybieramy się zatem jeszcze do warzelni soli. Zbyszko kosztuje solanki ze szczawy i aż gębę ze zdziwienia rozdziawia. Specjalnie nic mu uprzednio nie mówiliśmy o własnej soli.

Z wolna zapada zmierzch. Najwyższa pora wracać do domu. Unisławowie wyglądają nas już niecierpliwie. Jeszcze tylko zmycie z siebie brudów dnia i najwyższa pora udać się na spoczynek. Zbyszka goszczę u siebie. Składam ogień w piecu, żeby mógł ocenić działanie komina. Potem moszczę dla niego posłanie i po odmówieniu wieczornej modlitwy, kładę się spać. Niuk, zwinięty w kłębek, już dawno chrapie. Zdmuchuję kaganek. Płonący w piecu ogień rzuca na izbę migotliwe refleksy. Pomimo późnej pory jeszcze jakiś czas ze sobą gadamy, snując plany najpomyślniejszego załatwienia sprawy z Wyszomirem i jego sojusznikami. I muszę powiedzieć, że pomimo całej `grozy położenia, nie opuszcza nas fantazja. No, ale cóż – dobrze snuć plany leżąc wygodnie na posłaniu, gdy człowiekowi jeszcze bezpośrednio miecz nie wisi nad karkiem.

Najlepszym pomysłem wydaje nam się zwabienie Wyszomira z kompanami do Unisławowego Źrebu na niby to pogrzeb Unisława. W pogrzebie weźmie udział Radosz i Mikuła. Ci jako przynęta dla Włodzisława, który może wtedy także się do nas wybierze? Chyba się nie oprze takiej pokusie? Bez żadnego wysiłku złowić obu żupanów. Wystarczy więc w jakiś sposób podesłać wiadomość o tym do Gilowa, a potem jedynie ukryć wojów wokół zaimprowizowanego stosu, przynieść niby to zwłoki Unisława, złożywszy na marach także jego uzbrojenie i czekać pojawienia się napastników. Przy tym w pogrzebie nie powinno uczestniczyć zbyt wiele osób, by liczbą żałobników nie odstraszyć Włodzisława. Skoro zaatakują, Unisław podniesie się z mar i korzystając z ogólnej konsternacji, zdmuchnie strzałą Włodzisława lub Wyszomira. Wybór celu zależy od niego. W każdym razie ja bym preferował Wyszomira. I koniecznie musi to być zatruta strzała – jedna ze zdobycznych. Dla lepszego efektu może przy tym krzyknąć :

– Oddaję coś mnie słał!

Radoszowi woje wyskakują z ukrycia i wnet mamy całe towarzystwo. Plan wydaje się piękny, ale wątpliwe, żeby Unisław zgodził się grać rolę nieboszczyka. Czy mu to w ogóle wypada? A co w przypadku opóźnienia ataku? Podpalić stos z Unisławem? Także nie uchodzi! Może więc zamiast niego złożyć na marach kukłę? Można, lecz wtedy odpada tak widowiskowy akt „zmartwychwstania”, który – prawdę powiedziawszy – najbardziej się nam ze wszystkiego podoba. Ostatecznie dajemy sobie spokój ze snuciem planów. W międzyczasie ogień na palenisku już wygasł i tylko jeszcze w popiele gdzieniegdzie żarzą się czerwone iskierki. Życząc sobie dobrej nocy, natychmiast zasypiamy. Co też potrafi zdziałać zmęczenie!

 

 

Wydarzenia tego dnia okazują się być brzemienne w następstwa. I chociaż tego nic nie zapowiada, to dużo później, patrząc na cały splot wydarzeń z perspektywy czasu, okazuje się, że chyba właśnie w tym dniu został ruszony ów przysłowiowy kamyk, nieodwołalnie powodujący lawinę. I nie szkodzi, że również już poprzednio grzebano w owym wyimaginowanym lawiniastym stoku naruszając jego kruchą stabilność. Zadecydowane w tym dniu przedsięwzięcia, na pozór przecież nie aż tak niecodzienne, wprawiły w ruch utajone mechanizmy, a co gorsza – nikt sobie z tego nie zdawał sprawy ani też nie miał pojęcia, w jaki je sposób zatrzymać. Ba, nikomu nawet do głowy nie przyszło, aby chociaż tylko przez chwilę nad tym się zastanowić! Tak więc Pani Przygoda kolejny raz swym kaprysem sprawia, że maszyneria zaczyna pracować i ma się kręcić do skutku. My zaś, nawet o tym nie wiedząc, stanowimy tryby owej zwariowanej machiny.

Powstawszy nazajutrz z posłań sądzimy, że podobnie jak wczoraj, popracujemy przy budowie. Podczas porannego posiłku rozważamy, w jaki sposób rozegrać czekającą nas wkrótce rundę z Wyszomirem? Unisław decyduje się po śniadaniu jechać do Radosza, aby z żupanem omówić tę sprawę. Wprawdzie zapewne jeszcze wczoraj Przemko powiedział ojcu o grożącym niebezpieczeństwie, jednak Unisław chce także o tym pogadać z Radoszem i ustalić jakiś plan działania. Lecz wyjazd nie dochodzi do skutku. Prawie Mirko wyprowadza ze stajni ojcowskiego wierzchowca, gdy wilczyska podnoszą wrzawę. Szczęściem wrota są jeszcze zamknięte. Podbiegam do kłody – czatowni i rzucam okiem na polanę. Od lasu zbliża się trzech jeźdźców. Równocześnie na plac wyległa reszta domowników zbrojna w łuki. Nie ma co, szybcy są! Tym razem pogotowie bojowe okazuje się zbędne. Rozpoznaję Radosza w towarzystwie Przemka i Gniewka. Zeskakuję z kłody, a zdjąwszy zaworę, szeroko otwieram wrota. Niebawem goście zeskakują z koni przed domem. Unisław wita żupana, zaś dopiero po nim dostępuje tego zaszczytu reszta domowników. Przy okazji podchodzimy do mego domku, gdyż Przemkowy ojciec ciekaw jest nowej budowli. Pewnie mu Przemko wiele o niej mówił. Prowadzę gościa do środka, żeby mógł w pełni zaspokoić swą ciekawość. Potem Unisław prosi wszystkich do izby. Zapowiada się na wojenną naradę.

Mówiąc o wojennej naradzie, niewiele przesadziłem. Radosz jest już w sprawie zorientowany i teraz pozostaje uradzenie, w jaki sposób i jakimi środkami zapobiec zamierzonemu atakowi. Przy okazji – tak mimochodem – wspominam o naszych wieczornych rozważaniach dotyczących urządzenia fikcyjnego pogrzebu. Niestety dzisiaj plan nie wydaje mi się już tak dobry. Coś jednak z niego pozostaje. Radosz uznaje za bardzo wskazane sprowokowanie napadu w z góry określonym terminie. W tym celu byłoby najlepiej podesłać fałszywe wieści do Gilowa. Tylko co tu wymyślić? Wtedy wpada mi do głowy pomysł, żeby zamiast rzekomego pogrzebu Unisława, urządzić postrzyżyny Stacha. I wcale nie szkodzi, że te miały miejsce przed przeszło rokiem. Włodzisław w zęby mu nie zaglądał, skąd ma więc wiedzieć, ile też Stacho liczy sobie wiosen? Wątpię także, aby i Wyszomir tym się interesował. Jeżeli już, to najprędzej Stroimir byłby w tym względzie bardziej zorientowanym. Ten jednak od dawna gryzł ziemię i nie mógł nam w niczym zaszkodzić. Zatem postanawiamy puścić fałszywą wiadomość o uroczystych postrzyżynach. Z braku niedawno zabitego ojca, Stacho przechodzi pod opiekę Radosza. Mamy więc wiarygodny powód pobytu żupana w Unisławowym Źrebie. Teraz pozostaje jedynie sposób podesłania wieści Włodzisławowi. I tu zaraz przypominam sobie usłużnego zduna Miłosza. Od pamiętnej awantury z żupanami nie pokazał już nosa w Mikułowym gródku. I bynajmniej się temu nie dziwię. Także bym nie ryzykował, gdyż jest wątpliwe, aby Mikuła tak łatwo puścił płazem przymusową gościnę w jego saniach.

Najlepiej by ktoś pojechał do Plessa i podrzucił Miłoszowi fałszywkę w charakterze kukułczego jaja. Niestety, z wiadomych względów, nie mogę to być ja – chociażby i w przebraniu. Najlepszym byłby ktoś z grodu Mikuły. Potrzeba mu niby skorup, zaś Unisław właśnie wypadł z obiegu zdradziecko ustrzelony, dlatego wypadło się pofatygować po nie aż do Plessa. Przy okazji, gadając z Miłoszem, można – niby to mimochodem – nadmienić o postrzyżynach. Kogo tu jednak posłać? Ostatecznie Gniewko podejmuje się zagrać rolę młodego żenicha1 spragnionego skorup do nowego gospodarstwa domowego. Nie powinien wzbudzić podejrzeń. Jak tu przecież gospodarować na nowym bez garów? Na tę wyprawę Unisław użyczy mu swego wózka. Wymościmy go sianem, ażeby miał na czym złożyć podatne na stłuczenie sprawunki. Zaś w drogę ruszy jeszcze dzisiejszego popołudnia, aby, przespawszy noc u Brońka, skoro świt ruszyć dalej. Przynajmniej w jedną stronę będzie miał krótszą drogę. Zaś za skorupy w żadnym wypadku nie może płacić srebrem. Najlepiej wymienić za sól albo zapłacić żelaznym płacidłem. Skąd się jednak dowiemy, że Miłosz połknął haczyk? Aby się o tym upewnić, Gniewko po wyjeździe z Plessa winien zaczekać na drodze, by się upewnić czy Miłosz kogoś pośle do Gilowa? Najlepiej, żeby pozorował naprawę wózka. Termin rzekomych postrzyżyn musi być krótki, tak żeby Miłosz nie mógł zwlekać z przekazaniem wieści. Przecież tylko wtedy Gniewko ma szansę doczekać Miłoszowego posłańca. Najpewniej zdun z wieściami pchnie swego syna albo i sam się nawet pofatyguje do Gilowa. Ustalamy zatem, iż rzekome postrzyżyny odbędą się pojutrze po południu. Karnej ekspedycji należy się spodziewać na tajnym szlaku. Przecież nie pociągnie przez gród Mikuły. Nie, tego Wyszomir na pewno nie zaryzykuje. Zresztą ostrzeżony Mikuła zwróci pilną uwagę na trakt, trzymając załogę w pogotowiu. My tymczasem uczynimy zasadzkę przy szlaku łapaczy. Wprawdzie Radosz wpierw zamierzał zaczaić się u wylotu naszej dróżki na trakt, lecz my radzimy tajny szlak. Tam, Wyszomir czując się bezpieczny, zachowa dużo mniejszą ostrożność. Łatwiej więc przyjdzie go zaskoczyć. A poza tym mamy pewność, że każdy nadciągający jest wrogiem. Na trakcie tej pewności nigdy mieć nie będziemy. Łatwiej o jakiś błąd, który może nam pomieszać szyki. Radosz uznaje przedstawione racje i przechodzi zasadzka przy szlaku łapaczy. I tu natychmiast na jej miejsce same się narzucają łęgi przy Gostynce. Przytajeni na skraju boru poczekamy aż Wyszomirowa ekspedycja sforsuje rzekę i do nas się zbliży. Mając wroga jak na tarczy, trudno nie trafić! W tym miejscu są skazani na wysłaną faszyną i żerdziami ścieżkę. W żadnym wypadku nie umkną w bok. Chyba, żeby któryś miał ochotę utonąć w bagnie.

Pogadawszy jeszcze jakiś czas, Radosz z towarzyszami zbiera się w drogę powrotną. Umawiamy się z Gniewkiem na popołudnie. Będziemy na niego czekali przy wylocie naszej dróżki na trakt.

 


1 żenich – nowożeniec, pan młody.

Skip to content