ODCINEK 4

Zrywamy się z posłań, chociaż jeszcze mrok spowija ziemię. Spakowane plecaki stoją w kącie. Gościmiła zaczyna się krzątać wokół śniadania, my zaś jeszcze w półmroku wstającego dnia podążamy na świętą górkę. Chłopaki chcą koniecznie wziąć udział w modłach o świcie, aby u Swaroga wyprosić powodzenie naszych zamierzeń. Z tej też okazji Swaróg otrzyma stosowną obiatę. Staję przed dylematem, czy wziąć udział w tym bałwochwalstwie? Jako chrześcijaninowi niezbyt mi się to godzi. Na szczęście w porę dochodzę do tego, że przecież wcale nie muszę słać modłów do Swaroga. Pomodlę się zwyczajnie, prosząc Pana o opiekę i błogosławieństwo dla naszej wyprawy.

Uspokoiwszy niepewne sumienie, podążam wraz z towarzyszami. Wilczyska biegną przodem, co rusz niknąc w lesie – a to z lewej, a to znów z prawej strony dróżki. Na szczyt dochodzimy przed wschodem słońca. Psy natychmiast pędzą pod drzwi Borzysławowej chatki i popiskując, domagają się wpuszczenia. Jakoż drzwi się wkrótce otwierają i żerzca wychodzi na zewnątrz. Gniewko z Mirkiem wyłuszczają z czym przychodzimy. Borzysław skinieniem głowy wyraża zgodę.

Potem, nie spiesząc się, kierujemy kroki w stronę kręgu zniczy i głazu ofiarnego przy kącinie. Stajemy przed kręgiem, zaś Borzysław podąża do głazu i staje nieruchomo, czekając aż słońce wychynie spoza widnokręgu. Nie czekając na nic przymykam oczy i wyłączywszy się z obiegu, zaczynam poranną modlitwę. Trwam tak dosyć długo. Jest przecież za co Panu dziękować, a jeszcze więcej tego, o co bym prosić pragnął.

Po skończonych modłach wracamy w stronę chatki. Równocześnie nadchodzi Zbyszko ze śniadaniem dla żerzcy. Aby nie przedłużać niepotrzebnie chwil rozstania, dziękujemy Borzysławowi i pożegnawszy się, ruszamy na śniadanie do gościnicy.

W niecałą godzinę później, z worami na plecach i obciążeni bronią, maszerujemy w stronę gródka nad Mleczną. Na miejscu, bez zbędnego marudzenia, wyciągamy z kleci aldije i spuściwszy je na wodę, załogi zajmują swe miejsca. Popłynę z Mirkiem i obydwoma wilczyskami. Naszym towarzyszom łatwiej przyjdzie żeglować, jako że we trzech stanowią załogę drugiej aldiji. Co trzy wiosła, to nie dwa. Ale i tak postanawiamy nie być od nich gorszymi.

Żegnamy Zbyszka i Miłobrata, którzy aż tutaj nas odprowadzili. Chwatacz niepewnie spoziera dookoła. Widać niezbyt pewnie się czuje na wodzie w ciasnej i chybotliwej łodzi. Widząc jednak, że Niuk siedzi spokojnie, bierze z niego przykład i trwa na swym miejscu.

Odbijamy od brzegu. Wiosła idą w ruch i aldije zaczynają spław w stronę pobliskiej Gostynki. Ponad nami piękne, bezchmurne niebo. Słońcu do zenitu brakuje jeszcze ze dwu godzin. Machamy rękoma na pożegnanie stojącym na brzegu przyjaciołom.

– Bywajcie kochani! Do rychłego zobaczenia!

Minąwszy gródek, wypływamy na Gostynkę. Ostry skręt w lewo i cała naprzód!

Nad Sołę docieramy troszkę po południu. W rzece wody tyle, że bez większych trudności można kontynuować rejs w górę jej biegu. Oby stan taki trwał jak najdłużej! Wprawdzie bystry nurt usiłuje nas zepchnąć z powrotem do Wisły, lecz wiosła pracują i łódki prowadzone odpowiednim kursem, przebijają się do przodu. I tak się męczymy prawie że do wieczora, z godzinną przerwą na odpoczynek. Stając na nocleg, góry mamy przed sobą – tuż, tuż. Nie ma co, machnęliśmy spory kawałek drogi. Wątpię, aby wędrując piechotą, wystarczyło nam na to trzech dni. Naturalnie bolą ręce i grzbiety, ale to nic. Jakoś musimy przywyknąć.

Pomimo zmęczenia krzątamy się wokół urządzenia biwaku. Z kilku większych otoczaków składam palenisko. Mirko z Przemkiem zbierają drewno na opał. Gniewko krzesze ogień i już wkrótce ognisko płonie w najlepsze, liżąc kociołek stojący na kamieniach. Wilczyska zadowolone z chwil wolności ganiają po najbliższej okolicy, wyładowując całodzienny zapas energii. No cóż, w łodzi nie miały ku temu najmniejszej okazji.

– Szkoda, że nie można ich zaprawić do wiosłowania – myślę z żalem.

Gniewko i Przemko szykują wieczerzę, zaś reszta towarzystwa kleci z gałęzi jako taki jednospadowy daszek – ekran, pod którym, na grubej warstwie wonnej jedliny, ułożymy się do snu. Kończymy, gdy mrok na dobre spowija ziemię. Zaraz też zasiadamy do wieczerzy.

Po posiłku następuje podział wart. Co noc będą cztery – dwu godzinne, czyli zawsze jednemu przypadnie cała noc snu. Dzisiejszej nocy odpoczywa Mirko, zaś ja jutro. Potem kolejno załoga drugiej łodzi.

Po wieczerzy jeszcze tylko zmycie z siebie potu i brudów dnia, a wdziawszy na skórę wszelką posiadaną odzież i okrywszy się szczelnie derkami, szybko zasypiamy. Jedynie Lubor czuwa. Potem go zmieni Przemko. Na dzisiaj przypada mi ostatnia warta. Jestem z tego zadowolony, gdyż przynajmniej będę miał nieprzerwany sen.

Śpię twardo, chyba nie śniąc zupełnie i Gniewko ma niejakie trudności, by mnie obudzić. Ostatecznie jakoś przychodzę do siebie, głównie dzięki sporej dawce zimnej wody. Dorzuciwszy drew do ognia, zaczynam wartę. Ponad głową granatowe niebo, srebrzące się tysiącem gwiazd. Księżyc wkrótce zakończy swój conocny kurs. Wokoło panuje cisza, w którą wplata się jedynie lekki chlupot płynącej rzeki i trzask płonącego ogniska. Potem na wschodzie granatowe dotąd niebo blednie, zwiastując przedświt nadchodzącego dnia. Jeszcze trochę i zza rzeki odzywa się pierwszy ptak. Zaraz mu odpowiada drugi z naszej strony i wkrótce przyłączają się do nich następne.

Jutrzenka różowi niebo, zapowiadając rychły świt. Przystawiam kociołek wody do ognia i spokojnie zwijam derkę. Zbudzone ruchem wilczyska przeciągają się rozkosznie, a następnie niezwłocznie przystępują do porannej ceremonii iskania. Jak na komendę energicznie skrobią się tylnymi łapami po bokach, brzuchu albo i łbie, zmieniając jedynie od czasu do czasu łapę.

– Przestańcie już! – nie wytrzymuję. – Same sobie wygarbujecie skórę! – Cóż, kiedy one są zupełnie nieczułe na ostrzeżenia i nadal energicznie machając łapami, przeganiają biedne pchełki z miejsca na miejsce. Skończywszy poranną toaletę, zmieniają niezwłocznie miejsce postoju, aby „wyczesane” z futra stworzonka nie wróciły zaraz do swego dotychczasowego środowiska. Nie ma co, zmyślne bestie!

Skoro woda w kociołku osiąga stan wrzenia, sypię w nią garść Gniewkowej mieszanki i budzę śpiące towarzystwo:

– Czas wstawać! Przed nami daleka droga!

Po obfitym śniadaniu zwijamy biwak. Ruchomy dobytek ląduje w aldijach. Na ten sygnał wilczyska wskakują do łodzi. Widać już uznały, że dużo lepiej wygodnie siedzieć w łodzi, niż zaliczać drogę o własnych łapach.

Dzisiaj Mirko swój worek podrzucił do drugiej aldiji. Przynajmniej będziemy mieli nieco luźniej. Na koniec i my zajmujemy swe miejsca i ująwszy wiosła, odbijamy od brzegu. Bystry prąd natychmiast usiłuje nas zepchnąć ku Wiśle. Żwawo machamy wiosłami, kierując łodzie na bardziej spokojne wody.

Szeroka dotąd dolina Soły zaczyna się zwężać. Rzeka odbija w lewo i teraz płynie na skos niezbyt już rozległej niecki. Dotarłszy do przeciwległego brzegu, odchodzi znów w prawo. Potem jeszcze parę coraz ciaśniejszych zakoli i oto dolina nabiera kształtu leja. Góry dochodzą w pobliże koryta. Zapewne wkrótce wpłyniemy w przełom.

Niebawem zbocza dotykają niemal wody. Wąska kiszka przełomu łagodnie zakręca w prawo. Płyniemy tuż przy brzegu, gdzie nurt jest najsłabszy. Ale i tak musimy dobrze się namozolić, żeby łódki sunęły do przodu. Sądzę, że łatwiej by nam przyszło je ciągnąć na linkach. Gdy po jakimś czasie dolina znów się troszkę poszerza, stajemy na krótki odpoczynek, ciężko dysząc po niedawnym wysiłku.

Po jakimś czasie znów wsiadamy do łodzi, kontynuując mozolną żeglugę. Rzeka odbija od prawego brzegu i podąża na skos w lewo – wprost na zbocze góry. Dopiero z bliska dostrzegam przed nami wąski przesmyk. Bystry nurt uniemożliwia dalszy rejs. Trzeba wyjść na brzeg, by wziąć aldije na powrozy i ciągnąć za sobą. Ciężka jest dola burłaka1!

Potem zbocza gór, dotąd omal dotykające rzeki, znów się cofają, dając miejsca wąskiej dolinie, łukiem biegnącej w prawo.

Kolejna przerwa w podróży. Słońce już dawno minęło zenit, zatem najwyższa pora na obiad. Ale wpierw wypada odpocząć, a dopiero później przystąpić do zbiórki drewna na opał.

Mniej więcej po dwu godzinach dobytek wędruje do łodzi. Słońce z wolna chyli się ku zachodowi. Wsiadłszy w łodzie, znów mozolnie przebijamy się pod prąd. Rzeka kreśli kolejny łuk w lewo i góry bardziej się rozstępują. Płyniemy troszkę szerszym, długim przesmykiem pośród gór, który za kolejnym łukiem w stronę przeciwną, otwiera się w obszerną kotlinę. Wpierw od Soły odsuwa się zbocze z prawej strony, a dopiero potem także i to z lewej. Bystry dotąd nurt jak gdyby zelżał. Słońce zachodzi za górskimi szczytami. Bór rzuca na wodę długie cienie. Zajęci wiosłowaniem ani się spostrzegliśmy, mijając ujście strumienia, przy którym ubiegłego lata Mirkowy ojciec odzyskał wolność. Nawet i dobrze. Po cóż Luborowi przypominać poległych tam towarzyszy?

Niebawem mrok zacznie ogarniać ziemię. Najwyższa pora kończyć rejs. Jestem zadowolony, że sforsowanie przełomu mamy za sobą i dotarliśmy już do Kotliny Żywieckiej. Wprawdzie Żywca jeszcze nie ma i prawdopodobnie długo nie będzie, lecz to mi bynajmniej nie przeszkadza nazywać kotlinę jej późniejszą nazwą. Rozglądamy się po okolicy za dogodnym miejscem dla wylądowania. Za następnym zakolem dostrzegam wpadający do Soły spory potok. Przybijamy do brzegu, by natychmiast przystąpić do rozbicia biwaku na tę noc. Wkrótce płonie ognisko, a Mirko z Gniewkiem sterczą nad wodą z ościeniami w dłoniach, pilnie wypatrując ryb w wodnej toni. I muszę przyznać, że jak zwykle mają szczęście. Nim reszta towarzystwa zdążyła sklecić daszek opodal ogniska i wymościć posłania, zaś woda w kociołku zewrała, oni już mają parę dorodnych pstrągów. Przemko z Luborem bezzwłocznie przygotowują zdobycz do pieczenia. Wytrybione ryby oklejają grubą warstwą gliny i kładą obok paleniska. Z pieczeniem trzeba jeszcze niestety poczekać, aż w ognisku przybędzie żaru, w którym będzie można zagrzebać ryby. Jest już zupełnie ciemno, a my wciąż jesteśmy przed wieczerzą. Należy jednak zdecydowanie wcześniej kończyć dzienną wędrówkę, aby mieć dosyć czasu na przygotowanie noclegu i wieczornego posiłku. Nocą wypada spać, a nie krzątać się wokół szykowania wieczerzy. Przecież przed następnym dniem pełnym trudu niezbędny jest wypoczynek.

Nazajutrz wstajemy troszkę później niż zwykle. Jakoś nikt nie wykazuje zbyt wielkiej ochoty na wczesne zerwanie się z posłania. Dopiero gdy na błękitnym niebie, z rzadka usianym puchatymi cumulusami pojawia się słońce, porzucamy wygodne posłania i teraz, już bez zbędnego ociągania, zwijamy obóz. Gniewko z Przemkiem pichcą śniadanie.

W niecałą godzinę później płyniemy w górę rzeki. Poza nami Żylica wpadającą do Soły z prawej strony, a w jakiś czas później Koszarawa – z lewej. Oczywiście teraz jeszcze nie mają swych nazw, lecz mi to w niczym nie przeszkadza. Wystarczy, że są i kwita!

Dzisiaj rezygnujemy z obiadu. Późno wyruszyliśmy, a zamierzamy wcześniej stanąć na nocleg. Zjemy więc porządny posiłek wieczorem.

Nieco po południu stajemy na krótko, żeby trochę wytchnąć po mozolnym wiosłowaniu i potem, już bez żadnych przerw, żeglujemy do czasu, aż słońce ponad szczytami zaczyna się chylić do zachodu. Wypada to w miejscu, gdzie rzeka szerokim łukiem w prawo obiera kierunek zachodni, zaś obszerna dotąd kotlina zdecydowanie się zwęża.

Rybacy bezzwłocznie przystępują do połowu, zaś reszta towarzystwa jest zajęta robotami kwatermistrzowskimi. Jedynie zadowolone wilczyska ganiają wokoło, korzystając z tego, że mogą swobodnie rozprostować kości.

Tym razem przypada mi pierwsza warta. Po cichym dniu, z wieczora rusza wiatr. Wprawdzie niezbyt silny, ale zawsze to coś szeleści i gada w koronach drzew górskiej kniei dochodzącej niemal nurtów rzeki. Jedynie wąziutki kamienisty pas wzdłuż koryta pozostaje wolny. Lecz to już efekt nieustannej pracy rzeki, która przy wyższych stanach wody po prostu nie pozwala zachłannej puszczy przysunąć się bliżej. Czasami jednak rzeka, zmieniwszy nagle bieg, porzuca swoje dotychczasowe leże i gwałtownie atakując bór, wyszarpuje mu nowy spłachetek gruntu. Lecz kiepski to interes, gdyż las natychmiast zajmuje porzucone przez rzekę miejsce. Pomimo więc stałych utarczek tych dwu żywiołów, trwa stan naturalnej równowagi, gdyż chwilowe zdobycze jednej ze stron są natychmiast rekompensowane ustępstwem w innym miejscu.

Siedzę spokojnie przy ognisku i od czasu do czasu dorzucam drew do ognia. Pilnie słucham odgłosów dochodzących z boru. Chwilę po jedenastej zdaję wartę Luborowi i owinąwszy się dokładnie derką zasypiam, kompletnie nieczuły na to, co by się do rana wydarzyć mogło.

– Niechaj i inni czasami miewają zmartwienia. Po cóż to ja mam być tym głupim, wynajdującym sobie wciąż jakieś nowe problemy. Chociaż czy ja wiem – czasami opłaciło się być przesadnie podejrzliwym i przewidującym na wyrost. – Ale tym razem do rana nic się nie dzieje, co było do przewidzenia.

Mirko budzi nas o wschodzie słońca. Przed nami kolejny dzień znojnej żeglugi. Po śniadaniu leniuchujemy jeszcze przez jakiś czas, jako że podobno niedobrze jest się zabierać za robotę zaraz po jedzeniu. Potem jednak biwak zostaje zwinięty, a skromny dobytek załadowany do łodzi. Ruszamy w górę rzeki, która wywinąwszy parę zawijasów, znów powraca na swój dotychczasowy południowy kierunek. Zastanawiam się, jak jeszcze długo zdołamy żeglować? Wprawdzie dotychczas jakoś nam się zawsze udawało znaleźć ową przysłowiową stopę wody pod kilem, ale coś mi się tak wydaje, że to wnet ulegnie zmianie. Rzeka się wciąż zwęża, a co gorsze – czasami płynie paroma płytkimi odnogami. Wtedy pozostaje nam jedynie opuścić łódki i przepychać je poprzez płycizny. I taka właśnie żegluga trwa niemal do południa. Stajemy wtedy na krótki odpoczynek. Wszyscy sądzą, że to już koniec rejsu. Chyba już dalej nie da rady popłynąć. Rozwalimy aldije o kamieniste dno i tyle.

Wkurzeni rychłą perspektywą niesienia swych ruchomości na plecach, decydujemy się ostatecznie na obiad. Wprawdzie miał być dopiero wieczorem, lecz w takiej sytuacji lepiej go zjeść teraz. W czasie, gdy Przemko z Gniewkiem kucharzą, postanawiam rzucić okiem na dalszy bieg rzeki. Powstaję i świsnąwszy na wilczyska, ruszam w górę Soły. Po przejściu z kilometra, a może i nawet dwu, stwierdzam z ulgą, że rozdrobniona dotychczas na parę strumieni rzeka, znów się łączy w jedno. Zdejmuję buty i podwinąwszy nogawki wchodzę do wody, chcąc wysondować głębokość. Wkrótce zaczyna brakować zawiniętych nogawic. Tylko tak nadal!

Wychodzę z wody i założywszy po chwili buty, podążam dalej, co jakiś czas sondując dno długim kijem. I tak przebywam następny spory odcinek drogi. Rzeka płynie nadal zwartym strumieniem, nie rozmieniając się na drobne. Wygląda na to, że jeszcze nie od razu porzucimy wygodne aldije. W końcu uznaję, iż najwyższa pora wracać, jeżeli chcę mieć przynajmniej nadzieję na udział w obiedzie. Wprawdzie wilczyska najwyraźniej chcą jeszcze wędrować w dotychczasowym kierunku, zawracam jednak, ignorując ich wyraźne zachęty do dalszej drogi w górę rzeki. Wracają zawiedzione. Teraz, nie tracąc już na nic czasu, podążamy w stronę odpoczywających kompanów. Mam nadzieję, że coś tam w kociołku dla nas pozostało?

Chłopaków bardzo ucieszyła wiadomość, iż na razie nie muszą się żegnać z łodziami. Przepchniemy je poprzez płycizny i popłyniemy dalej, ale jak długo, tego niestety nie wiem. I chociaż bardzo się staram, aby ze znanych mi map przypomnieć sobie bieg rzeki, jednego tylko jestem pewien: Gdzieś w okolicach Rajczy, Soła w dopływie bierze z lewej strony spory potok płynący z Ujsoł, którego nazwy niestety nie pamiętam, a zaraz potem Rycerkę. I tam właśnie wypada bardzo uważać, żeby przypadkiem nie pomylić potoków i zgubić właściwej doliny. Soła zakręca na zachód i chyba z prawej strony nie odbiera żadnych większych dopływów. Wystarczy zatem trzymać się strumienia, tego z prawej. Potem trzeba porzucić Sołę i za biegiem potoczku, którego nazwy również nie znam, dotrzeć w rejon przełęczy, wyprowadzającej nas na słowacką stronę. Obecnie niczego, prócz gęstej kniei oraz strumieni przez nią płynących tam nie ma, lecz mam nadzieję, że przecież w końcu trafimy na jakieś ślady ubiegłorocznej ekspedycji Mansweta. Prowadzili tamtędy nawet konie, które stąpały przecież po ziemi. Musieli więc coś powycinać, aby je jakoś przepchnąć przez górską puszczę.

Po obiedzie czekamy jeszcze jakiś czas, żeby wilczyska mogły spokojnie dokończyć posiłku. Potem ekwipunek ląduje w łodziach, które następnie ciągniemy w górę rzeki, zwracając uwagę, by przypadkiem nie uszkodzić dna o kamienie. Oddycham z ulgą, gdy kończą się płycizny. Na wyraźną zachętę psy wskakują do łódki. My także ładujemy w nie swe zacne osoby i ująwszy wiosła, kontynuujemy rejs. Tym razem aż do zmierzchu wypada zrezygnować z odpoczynku. Dopiero zachód słońca kładzie kres żegludze.

Budząc się nazajutrz wczesnym rankiem, Przemko dostrzega brak jednej łódki, a to dlatego, iż ma zamiar zabrać z niej nieco sfatygowane wiosło, aby prowizorycznie ściągnąć rzemieniem nadpęknięte pióro. (Coś takiego winno było na razie wystarczyć, jako że i tak pewnie wkrótce miał nastąpić koniec rejsu). Niestety aldija znikła, a wraz z nią owe nieszczęsne wiosło. Żaden z wartowników nie zauważył nocą niczego podejrzanego. Gniewko z Luborem dokładnie lustrują miejsce zakotwiczenia łodzi, ale niestety bez rezultatu. Na kamienistym dnie rzecznego koryta trudno cokolwiek dostrzec. Zresztą i wilczyska także niczego nie wyczuwają. Uznajemy, że najprawdopodobniej aldija, widać niezbyt dobrze wyciągnięta na brzeg, spłynęła w dół rzeki.

Stajemy przed dylematem: co zrobić? Machnąć ręką na łódkę i kontynuować marsz w górę Soły, czy też ruszyć drugą łodzią na poszukiwania zguby. Ostatecznie staje na tym, że Gniewko z Luborem popłyną w dół rzeki spróbować odnaleźć zgubę, ale tylko do przebytych wczoraj płycizn. Jeżeli do tego miejsca nie znajdą łodzi – wracają. Ruszają natychmiast, nie zjadłszy nawet śniadania. Mamy więc niespodziewaną przerwę w podróży.

Nie spiesząc się, szykujemy śniadanie. Po posiłku możemy sobie poleniuchować. Potem Mirko z Przemkiem łowią ryby. Prawdę powiedziawszy, to ostatnimi czasy nasze zapasy żywności doznały poważnego uszczuplenia, dlatego nie zawadzi wykorzystać nadarzającej się okazji dla ich odbudowy. I tak schodzi aż do południa. W czasie, gdy moi druhowie łowią ryby, wybieram się znów z wilczyskami w górę rzeki sprawdzić czy nadal istnieją warunki sprzyjające żegludze. Przebywam nawet spory kawałek, lecz wciąż wygląda na to, że się nam jeszcze uda tędy przepłynąć. Gdy więc w końcu zawracam, jestem zadowolony. Niestety drogą nie trafiam na żadne ślady pobytu ubiegłorocznej kniaziowej ekspedycji ani też Wyszomirowego powrotu. Było to zresztą do przewidzenia, gdyż wędrując skrajem rzecznego koryta, jakież mogli po sobie zostawić ślady? A chociażby i nawet, to do tego czasu woda już dawno zdążyła wszystko zatrzeć.

Na miejscu postoju zastaję druhów zajętych jedzeniem. Niezwłocznie przyłączam się do nich.

Zastanawiamy się właśnie nad losem zaginionej aldiji, gdy zza zakola wyłania się łódź z Luborem i Gniewkiem, zaś za nią na krótkiej lince wlecze się nasza zguba. Hura! Zwycięstwo!

Pomagamy zmachanym żeglarzom wyciągnąć łódki na brzeg. Zaraz też traktujemy ich jadłem. Cierpliwie czekam, by spokojnie spożyli posiłek, a dopiero potem pytam o przebieg poszukiwań.

– Zgubę znaleźli na jednej z płycizn, zaklinowaną pomiędzy dwoma kamieniami. Szczęściem nie odniosła poważniejszych uszkodzeń.

W dalszą drogę ruszamy dobrze po południu. Nadal jest ciepło, chociaż na niebie pojawiły się chmury, od czasu do czasu przysłaniające słońce. Dmuchnie wtedy silniej przez chwilę, przyjemnie chłodząc spocone czoła. Niestety coraz trudniej nam żeglować. Teraz już nie ma żadnych wątpliwości, że dzisiaj definitywnie pożegnamy się z łódkami. Wody coraz mniej, lecz – póki co – przepychamy się mozolnie pod prąd, lawirując pomiędzy płyciznami i co chwilę szorując dnem o kamienie.

Pod wieczór osiągamy miejsce, gdzie już dosyć wąska rzeka zdecydowanie obiera kierunek zachodni. I tutaj nam wypada się rozstać z dotychczasowym środkiem lokomocji. Dalej żadną miarą już nie popłyniemy! Rozglądam się za miejscem dla rozbicia biwaku oraz pozostawienia łodzi. Te zaś trzeba jakoś zabezpieczyć przed wyruszeniem w dalszą drogę, aby spokojnie doczekały naszego ewentualnego powrotu. Ostatecznie znajduję takie miejsce kilkadziesiąt metrów w górę biegu Soły, nad niewielkim potoczkiem wpadającym z prawej strony. I tutaj po raz pierwszy odnajdujemy ślady ludzkiej bytności. Kilka pni po zrąbanych drzewach i niebawem coś wyglądającego na resztki szałasu. Jesteśmy zatem na właściwej drodze.

Odciągamy aldije jak najdalej od rzeki, żeby ich przypadkiem nie porwał nagły przybór wody. Wypada to wprawdzie niezbyt daleko, lecz cóż – dalej nie puszcza gęsty bór. Zabieramy żerdzie z resztek szałasu, wiążemy do pni drzew przeszło metr ponad ziemią i na nie kładziemy łodzie dnem do góry. Miejmy nadzieję, że bezpiecznie doczekają naszego powrotu. Jeszcze tylko zaciosy na drzewach ułatwiające w przyszłości zlokalizowanie tego miejsca.

Jest ciemno, gdy wreszcie można wrócić na miejsce postoju. Na szczęście Przemko rozpalił ognisko i zajął się przygotowaniem wieczerzy. Jesteśmy tak zmęczeni, że już dzisiaj nie ma nawet mowy o zrobieniu jakiegokolwiek, chociażby tylko nędznego, daszku nad głowy. Po wieczerzy jedynie tniemy gałęzie choiny i mościmy wygodne legowiska pomiędzy korzeniami drzew. Dyżurny wartownik zostaje przy ognisku, zaś reszta, zakutana w derki, prawie natychmiast zapada w sen.

Naturalnie niezbyt mi się później widzi w pośrodku nocy opuszczać ciepłego posłania. Niestety nie mam wyboru. Nadszedł czas mej warty i nie wypada marudzić ze zmianą. Mirko także chce jeszcze pospać przed jutrzejszą drogą.

Dorzuciwszy drew do ognia, siadam pod drzewem, opierając plecy o pień. Ponad głową ciemne niebo, całkowicie zasnute chmurami. Lekki wiatr szeleści pośród gałęzi.

Co jakiś czas dorzucam paliwa w ognisko, czynię parę kroków dla rozprostowania kości i na powrót siadam pod drzewem, nie osłabiając uwagi ani na chwilę. Niuk czasami nawet oczy otworzyć raczy, ale widząc, iż jestem w pobliżu ponownie zasypia. W tym względzie Chwatacz okazuje się bardziej towarzyskim, gdyż przez jakiś czas wiernie mi sekunduje w nocnym czuwaniu. Potem jednak zasypia, zwinięty w kłębek obok Mirka.

Gdy mija trzecia, budzę Gniewka i przekazawszy mu wartę, idę spać. Jak to przyjemnie owinąć się znów derką i zamknąwszy oczy zasnąć, ukołysany lekkim poszumem górskiej kniei.

Obudzony rankiem mam wrażenie, że dopiero co przyłożyłem głowę do posłania i niezbyt mi się chce wyleźć spod ciepłej derki. Moje Niuczysko jest już na nogach i gdy dostrzega, że nie śpię, daje natychmiast upust swej radości z tego faktu. Zrywam się szybko z posłania. Zimną wodą zmywam z oczu resztki snu i już jestem gotowy do akcji. Rąbię toporkiem suche gałęzie na opał, którego zapas właśnie się kończy. Wczoraj na rąbanie drew nie było zbyt wiele czasu.

Tymczasem nadchodzi pora by słońce wyjrzało zza gór. Niestety niebo całkowicie zasnute burymi chmurami rokuje niezbyt zachęcające perspektywy.

– Mamy deszcz pewny, jak amen w pacierzu! – Szczęściem nie wypowiadam tego głośno, gdyż musiałbym pewnie kompanom długo tłumaczyć, cóż to za zwierz ów amen?

W tej sytuacji ruszenie w dalszą drogę staje się problematyczne. Na wszelki wypadek zaczynamy się rozglądać za jakimś schronieniem. Lubor proponuje złożyć nasz dobytek pod łódkami. Przemko uznaje, że najlepiej sklecić przy nich szałas. I najpewniej tak byśmy uczynili, gdyby w międzyczasie Gniewko przypadkowo nie znalazł pieczary obok powalonego chojaru. Stwierdziwszy, że pomieści nas wraz z dobytkiem, zajmujemy nowe lokum, resztę czasu poświęcając na dokończenie śniadania i przygotowanie zapasu paliwa. Tymczasem zaczyna kropić, wpierw drobny deszcz, lecz z czasem coraz bardziej przybierający na sile. Siedzimy w norze, nie wyścibiając nosa na zewnątrz. U wejścia do pieczary Przemko roznieca małe ognisko i zaraz staje się przytulniej. Jak to dobrze, że na czas zdążyliśmy wymościć legowiska wonną jedliną! Jest przynajmniej gdzie wyciągnąć się wygodnie i rozprostować kości.

Początkowo żywię pewne obawy, czy aby dym z ogniska nie wykurzy nas z pieczary, lecz na szczęście uchodzi na zewnątrz, wyssany jakimiś prądami powietrza. Nie mając nic pilnego do roboty, pogadujemy leniwie i podrzemujemy, korzystając z niespodziewanej okazji. Nawet i dobrze! Przyda się nam taki dzionek wytchnienia przed dalszą drogą.

Nasze dobre samopoczucie zostaje nieco nadszarpnięte, gdy budząc się nazajutrz stwierdzamy, że nadal pada. Wprawdzie może nie aż tak intensywnie, jak wczoraj, ale jednak. Okolicę zasnuwają szarawe mgły, zaś woda spływająca zboczem, trafiając na właz pieczary, ciurka do środka bez żadnych skrupułów. Przy resztkach ogniska stoi już wcale spora kałuża. Aby nas nie zalało, wygrzebuję „syrenką” rowek odpływowy i tym sposobem odwadniam naszą norę. Zaraz też Przemko ponownie roznieca ogień i pichci z Gniewkiem śniadanie.

Wygląda na to, że i dzisiaj nie ruszymy w dalszą drogę. Szczęściem żywności nie brakuje, więc nie ma obawy byśmy zmarnieli głodując.

Wilczyska z rana opuściły pieczarę, trochę połazikowały, lecz szybko wracają zmoknięte. Potem znów leżą na swych miejscach i przez większość dnia nie wykazują ochoty na nowe eskapady. Dopiero wieczorem, gdy deszcz przestaje padać, wychodzimy na boży świat, ażeby odetchnąć rześkim powietrzem. Nie mogę powiedzieć, byśmy w naszej norze mieli zbyt świeże.

Na noc wracamy do pieczary. Nie szkodzi, że atmosfera w niej jest nieco zagęszczona. Na dworze wszędzie mokro, a na dodatek chłodno. Tam zaś mamy sucho i ciepło, a na noc nie trzeba wystawiać warty.

Późnym wieczorem wychodzę jeszcze z psami nad rzekę. Zwarta dotąd opona chmur zdążyła się już poprzecierać i z dziur na niebie mrugają nieliczne gwiazdy. Stojąc nad szumiącym potokiem, myślą zwracam się ku Panu, dziękując za wszelkie otrzymane dobro i prosząc Jego dalszej opieki.

– Żeby tak jutro już nie padało – wracam na koniec do spraw przyziemnych. Obrzydło mi do cna bezczynne siedzenie, jak królik w norze. Potem wracam do reszty towarzystwa. Wszyscy już leżą okryci derkami. Ogień ledwie się tli. Przykładam troszkę suszu, a dopiero potem dwie grube szczapy. Przez dłuższy czas spoglądam w tańczące płomienie, co jakiś czas strzelające iskrami, które wraz z dymem ulatują dziurą włazu na zewnątrz. W końcu i ja wędruję na swe posłanie, odsuwając przy tej okazji Niuka, który w międzyczasie zajął moje miejsce i okrywszy się derką, usiłuję zasnąć. Cóż, kiedy sen nie przychodzi. Widocznie ostatnimi czasy wyspałem się na zapas. Rozmyślam więc o wyprawie, wymyślając najróżniejsze warianty ujęcia Wyszomira. Ale jeśli znam życie, to los zapewne wywinie nam jakieś zupełnie niespodziewane rozwiązanie i w decydującej chwili przyjdzie improwizować.

Jeszcze raz przykładam drew do ognia, a wróciwszy na posłanie, wreszcie zasypiam.

 

 

Wstaje dopiero szary przedświt, gdy zostaję gwałtownie wyrwany ze snu. Coś mi się tam właśnie śni o kniaziu Medzamirze i Wojsławie wtrąconym do lochu, w którym i ja mam wkrótce również wylądować. Dalszego ciągu niestety nie zdążyłem dośnić, gdyż budzi mnie Niucze popiskiwanie nad uchem. Otwarłszy oczy, widzę tuż nad sobą Niukowy nos. Pies podchodzi do włazu, ogląda się na mnie i popiskując powraca. Czyżby zapraszał do opuszczenia nory? Chociaż nie mam zbyt wielkiej ochoty opuścić ciepłego posłania, przecież w końcu wstaję. Niuk czeka u włazu. W szarówce budzącego się dnia przez moment miga mi Chwatacz. A więc i on opuścił jaskinię. Może jakiś zwierzak kręci się w sąsiedztwie? Co do ludzi, to raczej nie, gdyż są od nas bardzo daleko. Zatem jedynie zwierzę może wchodzić w rachubę.

Trącam Mirka, brutalnie przerywając mu senne marzenia i chociaż nie wykazuje zbyt wielkiego entuzjazmu, wyciągam go z pieczary. Zabieramy broń, aby ją mieć w razie czego pod ręką. Mirko pokpiwa przy tym, że przypasałem nawet „syrenkę”.

– Czyżbym zamierzał stawać do walki wręcz z dzikim zwierzakiem? Zupełnie dobrze wystarczy na niego celnej strzały.

Przyznaję mu rację, lecz mi się już nie chce odpinać miecza. Sposobię kuszę do strzału i rozglądając się czujnie wokoło, postępuję parę kroków w kierunku szumiącej w kamienistym korycie Soły. Tam właśnie zdąża moje wilczysko, co rusz oglądając się na mnie. Chwatacz z podkulonym ogonem podąża za nim. Mirko ze założoną na cięciwie strzałą idzie tuż obok mnie.

Stanąwszy przy brzegu Soły, lustrujemy niewielką wolną przestrzeń rzecznego koryta. W porządku – niczego podejrzanego. Nagle za plecami coś zaszurgotało, lecz szum potoku szorującego o kamieniste dno nieco przygłusza ów odgłos. Instynktownie przysiadam, jednocześnie gwałtownie odwracając głowę.

Aż mnie zatyka z wrażenia. W miejscu ciemnej plamy włazu do pieczary stoi dorodny świerk, jeszcze lekko kołysząc gałęziami! Zaraz też zjeżdża z góry następny fragment osuwającego się stoku wraz z rosnącymi na nim drzewami. A ja wciąż tkwię jak sparaliżowany, w półprzysiadzie i gapię się przerażonymi oczyma w miejsce, gdzie zostali pogrzebani nasi towarzysze. Dopiero po chwili przychodzę do siebie. Rzut oka na Mirka. I on stoi z rozdziawioną buzią. W następnej jednak chwili i on się otrząsa.

W paru susach dopadamy świeżego osuwiska. Według leżącej na ziemi uprzednio powalonej jodły w przybliżeniu ustalam miejsce zasypanego włazu. Wychodzi na to, że zatkał go właśnie ów dorodny świerk. Sterczy z lekka pochylony, lecz nie ma najmniejszego zamiaru się ruszyć, chociaż szarpiemy go ze wszech sił. Owszem, trochę się kiwa, ale to wszystko.

– Cholerne dwa dni deszczu! Spływająca po skale woda zmniejszyła tarcie trzymającej się jej dotąd cienkiej warstwy gleby, ta zaś dodatkowo nie znajdując w dole dotychczasowego oparcia w powalonej onegdaj jodle, na skutek naruszonej stateczności zbocza, zjechała całym spłachciem w dół. Jeżeli chcemy uratować zasypanych towarzyszy, nie ma chwili do stracenia! Trzeba natychmiast przebić chociażby wąski otwór do środka, by mieli czym oddychać. Wyrywam z pochwy „syrenkę” i zaczynam grzebać w ziemi powyżej świerka. Przypada do mnie Mirko i rękoma pomaga rozgarniać namokłą glinę. Na chwilę włączamy do akcji i wilczyska, by poszerzyły wykop. W tym czasie ścinam rosnącą opodal choinkę i okrzesuję z gałęzi. Wkrótce dysponuję zgrabną żerdzią. Sonduję w wykopie „syrenką”. W pewnym momencie natrafiam pustkę. Wyciągam miecz i w to miejsce dźgam zaostrzoną żerdzią, a gdy wreszcie przechodzi przez warstwę osuwiska i trafia we właz, poszerzam otwór, kręcąc żerdką młynka i wpychając ją coraz głębiej. Gdy otwór ma już z dziesięciocentymetrową średnicę, wyjmuję tyczkę i wołam zasypanych. Zaraz też się odzywają. Są cali i zdrowi. Pieczara jest nienaruszona i wygląda na to, że się na razie nie ma zamiaru zawalić.

Patrząc w otwór sondy, oceniam grubość zwałowiska. Będzie miało niecały metr. Wstawiam na powrót tyczkę w wywierconą dziurę i przystępujemy do jej poszerzania. Przeszkadzają w tym liczne korzenie świerka. Postanawiamy je odkopać, podciąć, a następnie drzewo przewrócić.

– Że też Mirko nie zabrał miecza! – Musi więc grzebać w ziemi rękoma. Podpuszczone psiska kopią z zapałem, odrzucając energicznie ziemię za siebie. Tę właśnie Mirko odsuwa dalej.

Zasypana kompania także nie próżnuje, poszerzając od dołu otwór wokół tyczki. Gdy już jest odpowiednio szeroki, podają nam Mirkowy miecz i kawał powroza. Ten niestety jest dosyć krótki, więc resztę dobieram odwiązując zabezpieczenia naszych aldiji. Następnie łączę powrozy w jeden kawał i wspinam się na pochylony świerk, mocując linkę do pnia najwyżej, jak tylko potrafię. Wracam na ziemię i pomagam Mirkowi w dalszym kopaniu. Ostatecznie wspólnymi siłami wygrzebujemy już taką dziurę, że się Przemko jakoś przez nią przeciska. Natychmiast się włącza do akcji. Podczas gdy on nadal poszerza drogę ratunku dla reszty zasypanych, my odrzucamy kamienistą ziemię wokół pnia i odgrzebujemy korzenie, głównie te od strony oberwanego zbocza. Po pewnym czasie z podziemnej pułapki z trudem wypełza Gniewko. Na moment klinuje się w otworze, lecz wspólnymi siłami w końcu go wyciągamy – wprawdzie ze spodniami na kolanach, ale jednak. Barczysty Lubor niestety nie ma szansy zmieścić się w dziurze.

W końcu uznajemy, że wystarczy kopania i czas najwyższy przystąpić do próby obalenia drzewa. Ująwszy powróz, ciągniemy ze wszystkich sił, zapierając się w ziemię nogami. Wpierw pień świerka tylko się wygina, lecz w pewnym momencie drgnęły i korzenie. Świadomość, że nasze wysiłki mało co, a odniosą pożądany skutek, dodają nam sił. Jeszcze jedno szaleńcze szarpnięcie i drzewo, dając za wygraną, zaczyna poddawać się naszej woli. Pień z piramidą zielonych gałęzi wolno chyli się ku ziemi, unosząc równocześnie do góry spory placek gruntu poprzerastany korzeniami. Ostatecznie choina leży, strosząc ku niebu korzenie. Bezzwłocznie dokopujemy się do pieczary. Lubor podaje nasz ruchomy dobytek i sam wyłazi z pułapki. Gniewko odwiązuje powróz od drzewa, my zaś przenosimy worki pod odwrócone do góry dnem łódki.

– Uff – oddycham z ulgą. Głaszczę Niuka po łbie. Gdyby mnie w porę nie obudził i nie wyciągnął z pieczary, pewnie byśmy – żywcem pogrzebani – właśnie dożywali swych ostatnich chwil.

– Dzięki ci Panie za ocalenie!

I właśnie wtedy, poprzez dotychczasową zasłonę mgieł, przebijają się pierwsze promienie słońca. Dopiero teraz konstatuję, że jest już dosyć późno. Niebawem będzie południe.

Rozpalenie ogniska mokrym drewnem jest dosyć kłopotliwe. Na koniec Przemko decyduje się wleźć jeszcze raz do pieczary po suche polana, chociaż zostało ich tam niezbyt wiele. Pokrzykuję na niego, żeby się z tym pospieszył i czym prędzej wyłaził z nory. Jeszcze by nam tylko tego brakowało, aby został ponownie zasypany. Namokły stok nadal jest niestabilny i w każdej chwili może się znów osunąć! Oddycham więc z ulgą, gdy wreszcie wychodzi. Zabieramy paliwo i wracamy do towarzyszy. Nim jednak ogień zapłonął na dobre, z głuchym pomrukiem i szurgotaniem osuwa się następny kawał stoku, grzebiąc ponownie pieczarę pod grubą warstwą kamieni i gliny. Wątpię, aby nam jeszcze kiedykolwiek przyszła ochota szukania schronienia w byle dziurze. O, co to – to nie!

Jak można było przewidzieć, tego dnia już nie ruszamy w dalszą drogę. Chwilowo mamy dosyć. Ustawiwszy jedlinowe ścianki wokół aldiji, mościmy legowiska, a dopiero potem kucharze przystępują do przyrządzania spóźnionego posiłku. Wcześniej jakoś nikt nie miał specjalnej ochoty na jedzenie.

W oczekiwaniu na posiłek podejmuję ze strumienia płaski kamień i ostrzę przytępioną „syrenkę”. Mirko czyni to samo ze swym mieczem. W końcu kucharze rzucają z dawna oczekiwane hasło. Zabieramy się za posiłek. Jemy w milczeniu i nie bardzo się spiesząc. Przy tym nikt nie ma większej ochoty na dotychczasowe pogwarki, ale nie ma się czemu dziwić. Przeżyliśmy spory szok, z którego dopiero każdy musi się sam otrząsnąć.

Dnia następnego ranne zorze zastają nas już na nogach. Prawdę powiedziawszy, niezbyt się nam wygodnie spało tej nocy. A może to po prostu jeszcze nerwy dawały o sobie znać po ostatnich emocjach? W rezultacie jeszcze na długo przed świtaniem mamy dosyć leżenia. Po wczesnym śniadaniu, wraz ze słońcem, ruszamy w dalszą drogę wzdłuż coraz to węższego potoku. Pilnie patrzymy za śladami Manswetowej ekspedycji. Przecież w odpowiedniej chwili trzeba porzucić Sołę, aby poprzez przełęcz wydostać się na drugą stronę górskiego łańcucha. Jedyna nadzieja w tym, że w porę rozpoznamy przetartą ubiegłego lata drogę.

Tymczasem rzeka, a właściwie już nie rzeka, lecz niezbyt duży strumień, zaczyna obierać kierunek północny. Zastanawiam się czy idziemy właściwą trasą? Ostatecznie jednak dochodzę do wniosku, iż próżne moje obawy. Przecież i tak nigdzie indziej nie możemy pójść. Podążamy zatem nadal korytem strumienia, przeskakując powalone w poprzek drzewa.

Dobrze już po południu strumień wraca na zachodni kierunek. Parę razy się rozgałęzia, lecz my wciąż się trzymamy jego lewej strony. Zresztą teraz dosyć często napotykamy ślady po swych poprzednikach, torujących drogę dla koni. Wiadome, iż wiosenne przybory wód trochę tu narozrabiały, ale droga jest na tyle przetarta, że jej rozpoznanie nie sprawia większych trudności. Wyobrażam sobie, jak się musieli tu napocić wiodący konie. Że też w ogóle zdołali je tędy przepchnąć?

Pod wieczór trafiamy następne rozwidlenie, jednakże tym razem nie ma żadnych wątpliwości, którędy pójść. Ślad jest nazbyt wyraźny. Wzdłuż wąskiego strumyka wiedzie niemal ścieżka. Wycięte drzewa znaczą szlak, pokrywając prymitywnymi kładkami co większe wykroty. Oddycham z ulgą. Nie ma obawy byśmy zbłądzili.

Podążamy ścieżką w górę strumyka, dziękując w duchu naszym poprzednikom, że tak dobrze przetarli szlak. Bez tego nie wyobrażam sobie podróżowania tamtędy. Chyba byśmy poskręcali nogi, brodząc w stromym i śliskim korycie.

Potem strumyk się kończy. Słońce już się schowało za zielonymi szczytami, my zaś wciąż podążamy wąziutką steczką w górę. Co rusz któryś ociera ręką spotniałe czoło. Zmachane wilczyska wloką się przy nas, od dawna porzuciwszy pozycję w szpicy pochodu.

Zaczyna zmierzchać, gdy wreszcie osiągamy przełęcz. Z lewej i prawej strony porośnięte gęstym borem zbocza, ale przed nami teren opada. Wąziutka przesieka biegnie w głąb porosłej puszczą doliny. Najchętniej zaraz byśmy stanęli na nocleg, jednak biwak trzeba rozbić przy wodzie. Westchnąwszy tylko, zaczynamy schodzić w dolinę. Niebawem drogę przecina wąziutki ponik,2 ciurkający pomiędzy głazami ku zachodowi.

– Ten to już pewnie zdąża do Wagu – myślę.

Nie tracąc czasu, zrzucamy z grzbietów worki, by natychmiast przystąpić do urządzenia biwaku. Przemko drobi toporkiem zebrane na opał gałęzie. Parę żywicznych konarów łupie na drobne szczapki, by nimi rozniecić ognisko. Niestety nie mamy brzozy na podorędziu, która się świetnie pali nawet i mokra. Ale i tak wnet płonie ogieniek, zrazu leniwie obejmujący ułożone polana, lecz po chwili ognisko pali się już w najlepsze, zaś niebieski dym uchodzi w górę poprzez korony drzew. W półmroku gasnącego dnia, pod rozłożystą jodłą, układamy liche posłania uznając, że parasol jej gałęzi zupełnie wystarczy na tę noc. Przy tym, chociażby i nawet byśmy chcieli sklecić jakiś szałas, to nad strumykiem nie ma wolnego miejsca. Ciekawe, gdzie nocowała Manswetowa kompania? Przecież nie na wąziutkiej ścieżce. Najpewniej jutro trafimy na to miejsce.

Noc przechodzi spokojnie. Tylko podczas mej straży wzmaga się wiatr. Ciekawym czy przegoni z nieba resztki deszczowych chmur, czy też napędzi nowych?

Gdy jednak kończę wartę, chmur już nie ma, zaś z ciemnego nieba błyska ku nam pewnie z tysiąc gwiazd. Kładę się pod jodłą, owijam szczelnie derką i niebawem śpię.

Nazajutrz nadal wędrujemy wąską doliną na zachód. Nasz strumień się rozrasta, biorąc to z lewa, to znów z prawa mniejsze dopływy. Trafiamy także miejsce postoju kniaziowej ekspedycji. Niewielka polanka wycięta u ujścia prawostronnego dopływu. Właśnie dochodzi południe, czynimy zatem przerwę w podróży. Główny kuchmistrz orzeka, że należy odświeżyć zapasy żywności, a właściwie to nie odświeżyć, lecz uzupełnić. Mięso się kończy. Wprawdzie w strumieniu ryb pod dostatkiem, ale by wypadało troszkę odmienić jadłospis. Staje więc na tym, że jutrzejszy wczesny poranek zostanie poświęcony na łowy.

Po posiłku i krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą drogę. Późnym popołudniem strumień zaczyna obierać południowy kierunek, a wziąwszy po pewnym czasie dopływ z prawej strony, już zdecydowanie płynie na południe. I właśnie w tym miejscu trafiamy na wąski trakt biegnący niezbyt szeroką doliną z północnego zachodu. Sądząc z tropów, uczęszczany jest niezbyt intensywnie. Lubor poznaje to miejsce.

– Tędy ciągnęli w nasze strony. Droga przez przełęcz prowadzi na północ ku golęszyckim dziedzinom. Idąc zaś traktem w dół potoku, we trzy dni można stanąć w grodzie Medzamira. Jednakże na razie nie grozi nam napotkanie kniaziowej czatowni. Ta jest bardziej na północ – na przełęczy. W pobliżu również brak ludzkich siedzib. Te dopiero możemy trafić następnego dnia.

Słońce zachodzi, gdy dolina się rozszerza i łączy z inną, biegnącą od zachodu. Dnem jej płynie niezbyt szeroka rzeka. Schodzimy z traktu w bok i tam urządzamy biwak. Wczesnym rankiem Lubor z Gniewkiem zamierzają zapolować. Miejsce dobre. Lecz póki co, Mirko z Gniewkiem idą popróbować swych rybackich umiejętności. Nim mrok na dobre spowija okolicę, wracają zadowoleni z uzyskanego połowu. Raczej trudno byłoby tutaj umrzeć z głodu.

Następny dzień spędzamy w tym samym miejscu. Po porannych łowach trzeba się zająć przerobieniem zapasu świeżego mięsa. Schodzi z tym do późnego wieczora. Co jakiś czas spozieramy w kierunku traktu, lecz tam cisza. Nie widać nikogo.

Obżartym wilczyskom brzuchy omal nie ciągną się po ziemi. Pewnie mają później ciężkie sny, ale same sobie są winne. Któż mi kazał jeść aż tyle?

Wczesnym rankiem, bez żalu, opuszczamy dotychczasowe miejsce postoju, podążając traktem na południowy wschód. Wprawdzie dolina nie jest zbyt szeroka, lecz droga zupełnie dobrze mieści się na styku lądu i wody, a i tak do boru pozostaje jeszcze zawsze parę kroków. Dolina wraz z rzeką wije się, biorąc na przemian to wschodni, to znów południowy kierunek. Ostatecznie rzeka, po wzięciu większego dopływu z lewa, zdecydowanie płynie na południe.

Lubor jest zdania, iż niebawem możemy trafić na ludzkie sadyby. Trzeba się mieć na baczności, aby przypadkiem nie wpaść na jakąś strażnicę. Zeszłego lata takiej tu jeszcze nie było, lecz od tego czasu wiele mogło ulec zmianie. Wypada więc zachować czujność.

Jakoż i ledwie minęło południe, gdy przed sobą dostrzegam dym unoszący się ponad koronami drzew. Lubor nie jest pewien, co by to też być mogło? Może ktoś w międzyczasie obrał sobie tutaj siedzibę? Trzeba sprawdzić.

Stajemy w borze przy drodze, zaś Gniewko z Luborem ruszają w dół rzeki. Uwaliwszy się na ziemi, oczekujemy powrotu zwiadowców. Żeby nie tracić czasu, podjadamy zimną pieczeń, zaś wilczyska ogryzają gnaty. Ale widać, że od wczoraj wciąż są nażarte, gdyż zabawiają się kośćmi – ot tak, bez zbytniego entuzjazmu.

Mniej więcej w godzinę później wracają zwiadowcy. Okazuje się, iż przed nami, u zbiegu dwu rzek, powstaje właśnie nowa strażnica. Trudno ją będzie wyminąć, jako że jest na wyspie pośród dwu brodów, którymi biegnie trakt. Chyba, żeby się zaraz przeprawić na drugi brzeg i obejść to miejsce borem?

Propozycja zostaje przyjęta. Im się później spotkamy z poddanymi kniazia, tym lepiej. Po cóż kusić los? Nie zwlekając, przeprawiamy się na prawy brzeg niezbyt jeszcze głębokiej rzeki, przez Lubora zwanej Kysucą. Tam przysiadamy na jakiś czas, aby zwiadowcy się posilili i odetchnęli po niedawnej misji. Sami niewidoczni i odgrodzeni rzeką, mamy na oku pobliski trakt. Lecz ten nadal jest pusty.

W jakiś czas później ruszamy skrajem boru w dalszą drogę. Wkrótce przed nami otwiera się szersza dolina. Z lewej strony do Kysucy wpada rzeka. Poniżej koryto się rozdwaja, czyniąc przy okazji zdrowy wywijas. I właśnie tam – na wyspie u brodów – wznosi się prawie że gotowy gród. Otacza go obłożony kamieniami wał zwieńczony ostrozębnym bródłem, z niedokończonymi dwoma bramami i zaczątkami samborzy. Szczęściem budowniczowie krzątają się przy robocie, zaś budulec najwyraźniej jest spławiany dopływem Kysucy. Lubor mówi, że to Bystrzica. Po naszej stronie rzeki nikt się nie plącze, lecz przecież nigdy nic nie wiadomo. Zawsze się można natknąć na jakiegoś łowcę lub innego łazika, zatem oczy i uszy należy mieć otwarte, żeby niepotrzebnie nie popaść w tarapaty. Pozostawiwszy daleko za sobą nowo wznoszoną strażnicę przy szlaku, poczynamy sobie śmielej. Zdążamy w dół rzeki niezbyt się kryjąc, jednak wciąż jej prawym brzegiem, po przeciwnej niż droga stronie. Rozważaliśmy nawet przez chwilę, czy by się znów nie przeprawić na drugi brzeg, ale dochodzimy do wniosku, że lepiej nie kusić licha i zostać po tej stronie tak długo, jak to będzie możliwe. Na trakcie łatwiej o niespodziewane spotkanie, którego przynajmniej do czasu wolimy uniknąć. Później, w ludnej okolicy, będzie to niemożliwe, lecz tam już raczej nie wzbudzimy większego zainteresowania. Wszakże tutaj łatwo można się spotkać z podejrzliwością jakiegoś kniaziowego sługusa.

Jak słuszna to była decyzja, okazuje się niebawem. Zza kolejnego załomu doliny wyłania się większa grupa podróżnych. Natychmiast nikniemy w borze, gdzie przytajeni za drzewami, patrzymy na nadciągających. Wkrótce są na naszym trawersie. Na niezbyt rosłych koniach przodem jedzie trzech zbrojnych. Za nimi ciągnie dziesięć wozów o pełnych kołach, załadowane łupanymi kamieniami. Każdy wóz ciągnie para wołów. Za wozami znów dwu jezdnych i spora grupa piechurów ze spętanymi rękoma, przytroczona do liny biegnącej środkiem grupy. Bez wątpienia niewolnicy. Pochód zamyka dwu zbrojnych jeźdźców. Karawana zdąża w górę doliny, pewnie do wznoszonej na wyspie warowni.

Skoro już nam nikną z oczu, można ruszyć w dalszą drogę. Późnym popołudniem trafiamy na wąską, poprzeczną dolinę, z niewielkim strumieniem płynącym jej dnem. Trochę dalej, po drugiej stronie rzeki, wcina się w góry podobna dolina, lecz odrobinę szersza, zaś w jej dalekiej perspektywie widać niebieskawy dym snujący się ponad koronami drzew. Uznajemy, iż najwyższa pora wybrać miejsce na biwak. Najbardziej odpowiednią wydaje się nam ta wąska dolina. Korzystając ze strumienia, podążamy jego korytem w głąb, a minąwszy zakręt, stajemy biwakiem. Dla przysporzenia niezbędnego miejsca trzeba wyciąć kilka choin i parę krzaków. Gniewko roznieca niewielkie ognisko, zaś reszta buduje solidny szałas. Mamy bowiem zamiar zatrzymać się tutaj na jakiś czas. Miejsce odludne, a przez to spokojne, jednakże niezbyt odległe od traktu. Jutro Lubor wyprawi się do domu i rozezna sytuację. Może przy tej okazji uda mu się dowiedzieć, co słychać na kniaziowym dworze? Przecież jego ojciec jest zaufanym kniazia. Wróci za sześć dni. Wtedy będziemy na niego oczekiwali u wylotu doliny i dopiero wówczas uradzimy, w jaki sposób dobrać się do Wyszomira? Wcześniej nie ma sobie czym głowy zawracać.

Nim mrok na dobre spowija ziemię, spożywamy wieczerzę. Wygodny szałas, grubo obłożony choiną, stoi o cztery kroki za nami. Wprawdzie miejsce biwaku jest niezbyt przestronne, ale z powodzeniem wystarczy na tych parę dni. Najwyżej jeszcze jutro wytniemy ze trzy krzaki i będzie lepiej.

Po wieczerzy dzielimy warty i bractwo kładzie się spać. Na tę noc z czuwania wykluczamy Lubora. Niechaj się przed drogą solidnie wyśpi. A tej, jeżeli chce jeszcze tego samego dnia stanąć w domu, musi sporo pokonać. Zresztą jego sprawa, jak sobie rzecz całą rozplanuje. Jedynym ogranicznikiem jest powrót za sześć dni. Chyba mu tyle czasu wystarczy?

Noc przechodzi bez żadnych emocji. Wczesnym rankiem żegnamy Lubora. Gniewko odprowadza go nad Kysucę, osłaniając przy okazji jego przeprawę na drugi brzeg. Resztę dnia spędzamy na słodkim leniuchowaniu, przerywanym jedynie posiłkami. Na jutrzejszy ranek Gniewko z Mirkiem i Przemkiem obiecują sobie małe polowanie. Nie zawadzi uzupełnić zapasów żywności. Wolnego czasu mamy w nadmiarze. Mnie znów wcale się nie pali do łowów. Chętnie posiedzę na miejscu, pilnując biwaku.

Zaliczywszy pierwszą nocną wartę, śpię później smacznie do przedświtu. Wtedy to druhowie ruszają na łów. Mirko zabiera Chwatacza. Muszę przytrzymać Niuka, ażeby nie pobiegł za nimi. Puszczam go dopiero po upływie dobrej godziny, lecz i tak muszę wilczysku dobrze nagadać, gdyż nawet jeszcze i teraz ma zamiar pogonić za łowcami. Wysłuchawszy pokornie reprymendy, daje sobie z tym spokój.

Aby się nie nudzić i nie marnować próżno czasu, szykuję wpierw spory zapas opału. Nanosiłem suchych gałęzi i grubszych konarów, po czym łamię je na mniejsze kawałki. Odsapnąwszy nieco uznaję, że nie zawadzi czegoś przekąsić. Mając zaś pełen żołądek, znów leniuchuję, jednak niezbyt długo. Właśnie wtedy wpadam na pomysł, żeby się udać do wylotu doliny i przez jakiś czas poobserwować drogę za rzeką. Przecież nie od rzeczy będzie zawczasu rozpoznać, jak często jest używana i kto nią najczęściej podróżuje? Ciekawy jestem ponadto, kto zamieszkuje sąsiednią dolinę? To nasze najbliższe sąsiedztwo, więc dobrze znać, kogo się ma pod bokiem. Ale na razie nie mam zamiaru zapuszczać się w te strony. Na początek wystarczy poobserwować wylot doliny. Jeżeli ktoś tam mieszka, zapewne utrzymuje kontakt ze światem, zatem prędzej czy później pojawi się na drodze. A może i także ktoś tam przyjedzie?

Przyłożywszy w ognisko trzy szczapy, ruszam z Niukiem w stronę rzeki. Na skraju boru wyszukuję wygodne dla obserwacji miejsce i siadłszy pod drzewem, patrzę na spory fragment traktu za rzeką, jak i wylot przeciwległej doliny. Znów dostrzegam dym ponad drzewami, ale niczego więcej. Na drodze pusto.

Tkwię już tak z dobrą godzinę, gdy od strony nowo wznoszonej strażnicy dostrzegam dwu jeźdźców i obłok kurzu za nimi. Czyżby aż tak się spieszyli? Po chwili jednak już wiem, że im wcale nie spieszno i to nie oni wzbijają tuman kurzu. Powodują to wozy ciągnące za nimi. Wkrótce rozpoznaję, że to przecież te same, które onegdaj pełne kamieni jechały w górę rzeki. Teraz wracają puste w towarzystwie tylko dwu jezdnych. Brak także rabów3 przytroczonych do liny. Pewnie stanowili świeżą partię siły roboczej dla budowy grodu.

Przyglądam się kawalkadzie wozów wolno ciągnących w dół rzeki. Wreszcie mijają mnie, a dotarłszy na wysokość przeciwległej doliny, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, zjeżdżają z drogi. Spoglądam za wozami kolejno niknącymi w borze. Wkrótce trakt jest znów pusty i nic, prócz plusku wartko płynącej rzeki oraz poszumu drzew, nie zakłóca panującej wokoło ciszy. Ale teraz już w przybliżeniu wiem, czego się można spodziewać w bliskim sąsiedztwie. Jeżeli stamtąd pochodził ładunek łupanego kamienia, bez wątpienia dolina kryje kamieniołom dostarczający budulca kniaziowym zamierzeniom architektonicznym. Zaś w nim, jak nic harują kniaziowi niewolnicy, zatem przy kamieniołomie jest i jakieś miejsce odosobnienia oraz przymusowej pracy nadzorowane przez strażników. Jakby na to nie spojrzeć – niezbyt zachęcające sąsiedztwo. Jedno mnie pociesza: zajętej pilnowaniem więźniów załodze niezbyt czasu dostaje, a i pewnie ochoty, na krajoznawcze wycieczki za rzekę. Raczej już w wolnych chwilach, ponad duchowe uniesienia doznawane na skutek podziwiania przepięknych widoków i obcowania z dziewiczą przyrodą, przedkładają zapewne uciechy płynące z pełnego kufla bądź rogu. W jakiś przecież sposób muszą się relaksować po nazbyt stresującej służbie. Wątpliwe jednak, aby zastęp niewolników gnany na budowę pochodził z tego miejsca. Ktoś tutaj musi stale dobywać kamienia, a po kiego licha pozbywać się już przyuczonych do pracy robotników? Pewnie więc przygnano więźniów z dołu rzeki, zaś dolina stanowiła jedynie etap w podróży.

Spoglądam na słońce. Dawno minęło zenit. Najwyższa pora wracać. Towarzyszy pewnie zdziwiła moja nieobecność i już się chyba o mnie niepokoją. Rzucam po raz ostatni okiem w górę i dół rzeki, lecz tu i tam panuje spokój.

Tak jak przewidywałem, chłopaki właśnie radzą, czy by nie wszcząć poszukiwań? Mówię gdzie byłem i co zobaczyłem. Zrzedły im miny. Niezbyt dla nas bezpieczne sąsiedztwo, lecz przez parę dni jakoś musimy je znieść. Jednakże potem natychmiast stąd się zmywamy.

Spoglądam na plon dzisiejszych łowów. Ładny kozioł. Podobno wystawił go łowcom Chwatacz. Mirko jest dumny, że ma tak zmyślnego wilka. Dużo sobie po nim obiecuje na przyszłość.

Do późnego wieczoru ciężko pracujemy, chcąc przerobić mięso kozła. Wilczyska znów mają pełne brzuchy. Kończąc pracowity dzień, nie mamy już ochoty na wieczerzę. Ochlapnąwszy się jako tako w strumieniu, z ulgą padam na posłanie i wnet zasypiam. Tej nocy mam ostatnią wartę, więc przede mną parę godzin nieprzerwanego snu.

Tuż przed przebudzeniem śni mi się, że ułowił nas Wyszomir. Skąd się dowiedział o miejscu naszego pobytu, tego niestety nie zdążyłem dośnić. Prawie nas kolejno wyciągał z szałasu i właśnie kładł rękę na mym ramieniu, gdy zostaję zbudzony. I nic dziwnego, że wciąż jeszcze jestem przerażony, chociaż już nie śpię. Dopiero po chwili przychodzę do siebie.

– Uff! – oddycham z ulgą. – Jak dobrze, że to był tylko sen! – Lecz do końca warty jakoś nie mogę się pozbyć przykrego wrażenia.

Przy śniadaniu opowiadam chłopakom, co mi się przyśniło. Śmieją się i kpią, że Mirko w samą porę mnie zbudził, inaczej pewnie bym się zbudził już w Wyszomirowej jamie.

– Śmiechy, śmiechami – mówi w końcu Gniewko – aliści co by było, gdyby nas tak na isto4 Wyszomir naszedł?

– Ba, skądbyż znał kędy nas najść – wątpi Przemko.

– Takiś pewien, iże Lubor przyciśnięty, nie rzecze jako się z nami ugadał? Już to tylko wiem, iżbym łba zań nie stawiał. Pewnikiem on swego za nas też!

To ostatnie stwierdzenie Mirka staje nam ością w gardle. Ani go przełknąć, ani też wypluć. Tkwi wciąż w nas i natrętnie powraca. Posiana w sercach niepewność zaczyna kiełkować. Ostatecznie Gniewko uznaje, iż nie zawadzi nam zmienić miejsca postoju.

– Porzuciwszy dotychczasowy biwak przy strumieniu, pociągniemy jeszcze kawałek w głąb doliny. Tam zaś ze zbocza cieknie strumyk. Wspiąwszy się wzdłuż niego, trafimy na niezbyt obszerną rozpadlinę, z dosyć równym dnem, w której bije źródło. W sam raz starczy miejsca na nowy szałas oraz ognisko i siedziska dla nas. Właśnie opodal złowili rano kozła. Leży tam kilka powalonych choin, dlatego nie braknie budulca na szałas i drewna do palenia. W razie, gdyby nas rzeczywiście szukano, ludzie kniazia najwyżej trafią na opuszczony szałas nad strumieniem. Pomyślą, że pewnie już opuściliśmy te strony. Wysoko na zboczu nikt nas się raczej nie będzie spodziewał.

Uznajemy pomysł za przedni. Nie ma co zwlekać z przeprowadzką. Po drodze skrzętnie zacieramy swe ślady.

Do wieczora schodzi z urządzaniem nowego biwaku. Jednak wieczerzę jemy już na gotowym do zamieszkania miejscu. I chociaż jeszcze jutro trzeba pogrubić ścianki szałasu, jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Nie szkodzi, że obecnie dużo nam dalej do wylotu doliny. Postanawiamy w ogóle nie schodzić nad strumień. Dla obserwacji interesującej nas okolicy wystarczy podążyć borem na zbocze doliny Kysucy i z wysoka patrzeć, co się dzieje za rzeką? Przed snem dzielimy nocne warty i bractwo niknie w szałasie. Tym razem przypada mi pierwsza warta.

Siedzę przy nikłym ogieńku z Niukiem i Chwataczem u nóg, pilnie wsłuchując się w nocne odgłosy dochodzące z boru. Trochę się wzdrygam na głos polującego w mroku puchacza. Ciarki przechodzą przez plecy, lecz zaraz wybijam sobie z głowy głupie, irracjonalne myśli. Przecież biedny puchacz także musi kiedyś polować, najeść się i pohukać. W przeciwnym wypadku byłby wnet zdechł. Podniesiony tym trochę na duchu pełnię resztę warty, po czym budzę Gniewka. Wilczyska widać uznały, że najwyższa już pora spocząć, gdyż włażą za mną do szałasu i uwaliwszy się tuż obok mego posłania, rychło zaczynają posapywać. Biorę z nich przykład i także zasypiam. Do samego rana nic nie przerywa mego snu.

 

 

Dnia następnego postanawiamy, na zmiany, aż do zmroku, pilnować traktu. Zaraz z rana udaje się w tę stronę Gniewko z Mirkiem i Chwataczem. Wyszukają odpowiednie miejsce i wyznaczą wygodne dojście. Potem jeden wróci i po czasie doprowadzi zmianę. Tym sposobem do zmierzchu fragment doliny za Kysucą będzie pod stałą obserwacją. I nazajutrz postąpimy podobnie, strzegąc się na wszelki wypadek aż do powrotu Lubora. Przynajmniej na próżno nie stracimy czasu, poznając przy okazji, co się dzieje na drodze przez cały dzień, a i przy tym zapewne, kto odwiedza sąsiednią dolinę. Może to nam być pomocne w przyszłości. Zawsze lepiej więcej wiedzieć, niż przez głupi przypadek popaść w tarapaty. Gdy więc nadchodzi moja pora, podążam za Mirkiem poprzez górską knieję, rozglądając się uważnie, by zapamiętać drogę, bym później sam trafił z powrotem. W końcu docieramy na stok doliny Kysucy. Zajmuję stanowisko za jodłą ponad starym osuwiskiem, skąd zupełnie dobrze można obserwować trakt, mając wgląd w nawet spory fragment rzecznej doliny, jak i też przeciwległej, z domniemanym kamieniołomem. Widzę tam dosyć dużą polanę i dym ponad drzewami, jednakże samego miejsca wydobywania kamienia nie dostrzegam.

Podczas dyżuru obserwuję wpierw kupiecką karawanę zdążającą w dół rzeki, a w jakiś czas potem niewielki oddział zbrojnych jadących w stronę przeciwną. W końcu z sąsiedniej doliny wyjeżdża jeździec, kierując konia w dół rzeki. I to już wszystko. Jak na trzygodzinny dyżur – niezbyt wiele. Zważywszy jednak, że Gniewko w tym samym czasie widział jedynie dwu pieszych, mój rezultat jest dużo lepszy.

Nadchodzi Mirko z Chwataczem. Siedzę jeszcze z nimi parę minut, lecz ostatecznie robi mi się głodno. Wracam na biwak. Przecież tam czeka na mnie posiłek.

Sumując wieczorem wyniki całodziennej obserwacji dochodzimy do wniosku, że znajdujemy się w niezbyt ludnej okolicy, zaś trakt nie za często jest uczęszczany. Do kamieniołomu w ciągu dnia nikt nie przybył. Wygląda więc na to, że nie codziennie ktoś tam zagląda. Naszym brzegiem również nikt się nie interesował. Jesteśmy zatem dobrej myśli. Jutro wznowimy obserwację, gdyż i tak nic lepszego nie mamy do roboty.

Tym razem wypada mi warta w pośrodku nocy. Jak zwykle mam niejakie trudności z dobudzeniem, ale tak to już ze mną jest. Nigdy mi się nie chce opuścić wygrzanego posłania. Dobrze przynajmniej, że noce są ciepłe.

Pełnię nocną straż, pilnując bezpiecznego snu towarzyszy. Co jakiś czas dochodzą mnie odgłosy nocnego życia boru, ale tym razem już się tym nie ekscytuję. Regularnie dokładam w ognisko świeżą porcję szczapek i na powrót siadłszy w cieniu pod ścianą szałasu, nasłuchuję odgłosów dochodzących z boru. Gdy nadchodzi czas zmiany, budzę Przemka i przekazawszy zegarek, wpełzam na swe legowisko.

I tę noc mamy spokojną. Po wczesnym śniadaniu idę z Niukiem na wysunięty punkt obserwacyjny. Dzisiaj ja zaczynam obserwację doliny. Za trzy godziny zmieni mnie Przemko. Przez jakiś czas przedzieram się knieją, by ostatecznie wyjść na zachodni stok doliny, tuż obok osuwiska. Zasiadam na starym miejscu. Niuk, pokręciwszy się trochę po najbliższej okolicy, wraca do mnie. Widząc, że się bynajmniej nie zanosi na dalszą wędrówkę, zrezygnowany siada obok. Głaszczę wilczysko po łepetynie i skrobię za uszami. Skoro przestaję, trąca mnie łapą, dając tym znać, że porcja czułości jest niewystarczająca. I tak się bawimy przez dłuższy czas. Jednakże zabawa z psiskiem nie przeszkadza w obserwowaniu okolicy.

Minęła może trzecia część mego dyżuru, gdy ze sąsiedniej doliny wyjeżdża znana mi już kolumna wozów. I tym razem jest załadowana kamieniami. Nie podąża jednak tak jak poprzednio, lecz skręciwszy w lewo, posuwa się traktem w dół rzeki. Widocznie kniaź równocześnie prowadzi i inne budowy. A może wznosi dla siebie jakieś okazałe kamienne palatium?

Tymczasem wozy w asyście dwu jeźdźców nikną za zakrętem. Ciekawe kiedy wrócą?

Pod koniec dyżuru na drodze pokazuje się jeszcze samotny jeździec, niespiesznie zdążający w górę rzeki. Spoglądam za nim długo, aż mi w końcu niknie z oczu. Zaraz potem nadchodzi Przemko. Niuk znudzony długą bezczynnością, nie czekając na mnie, rusza w kierunku biwaku. Po paru metrach jednak staje i spogląda na mnie wyczekująco. Gdy podchodzę, rusza przodem. Chociaż droga wiedzie poprzez górską puszczę, powrót nie przedstawia większych trudności. Na szczęście zawczasu poczyniliśmy na drzewach odpowiednie zaciosy, które teraz znakomicie ułatwiają zadanie. Trzeba by być wyjątkowym tłumokiem, żeby pobłądzić. Wprawdzie zaciosy stanowią także niezbity dowód naszego pobytu w tych stronach i bez żadnych kłopotów mogą sprowadzić ludzi kniazia na miejsce naszego postoju. Lecz wątpię w taką możliwość. Jeżeli już, to by nas poszukiwano w dolinie, a nie wysoko na stoku góry. Cóż za sens zaszywać się w dzikiej kniei wysoko, gdy dla zejścia ludziom z oczu wystarczy po prostu nieco się zagłębić w odludnej dolinie. Puszcza jest tam tak samo niedostępna i trudna do przebycia, jak na stoku. W dodatku – tu w górze – znacznie trudniej o względnie równy spłachetek gruntu, nieodzowny dla rozbicia biwaku. Dlatego wspinanie się na górę i zakładanie tam obozu wydaje się rozsądnemu człekowi działaniem niedorzecznym. A my właśnie dlatego tutaj jesteśmy. Ponieważ, gdzie jak gdzie, lecz na górę nikt za nami nawet nie zaglądnie. Możemy się więc czuć bezpieczni, dbając jedynie, by nadmiar dymu przypadkiem nie zdradził naszej obecności. Dlatego palimy tylko małe ognisko pilnując, aby jak najmniej kopciło.

Do końca dnia nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Moi druhowie zmieniają się na „oku” spozierającym na trakt. Tak jak wczoraj, ruch jest słaby.

I ta noc przechodzi bez żadnych emocji, podobnie jak i dzień następny. Jedynym urozmaiceniem w dotychczasowej monotonii jest zapowiedź zmiany pogody. Na pogodnym dotąd niebie – wysoko w górze – pojawiają się pierzaste stratocirrusy. Słońce wprawdzie nadal mocno grzeje, jednak te piórka na nieboskłonie zwiastują nadciągającą zmianę, nie natychmiastową, ale zawsze. Wieczorem rusza wiatr. Wprawdzie niezbyt mocny, lecz w przychodzących co jakiś czas nagłych porywach, zupełnie ładnie szarpie gałęziami drzew i głośnym szumem napełnia knieję.

Noc, tak jak poprzednie, nie przynosi godnych pamięci wydarzeń.

Wstajemy wczesnym rankiem. Dzisiaj pierwszą straż trzyma Przemko. Następnie zmienia go Mirko. Na drodze nadal niewielki ruch. Niezbyt często czyjeś nogi wzbijają tam kurz. Lecz jest to dzień szósty, więc zgodnie z umową należy wyglądać powrotu Lubora. Czy mu się wszystko powiodło? Jest już południe, a jego wciąż jakoś nie widać. Czyżby miał się spóźnić? Ostatecznie mija czas mego dyżurowania. Nadchodzi Gniewko, żeby mnie zmienić. Przez chwilę rozważamy, jak też ostatnimi czasy potoczyły się losy Lubora? Dochodzimy jednak tylko do wniosku, że przecież przed nim droga daleka, zatem żadną miarą nie może przybyć wcześnie. Jeżeli w ogóle dzisiaj do nas dotrze, to późnym wieczorem, zaś zupełnie dobrze może zjawić się dopiero jutro. Nie ma więc co przed czasem panikować.

Zbieram się już do powrotu, gdy zza zakrętu – daleko w dole rzeki – wyłania się grupka jeźdźców, ciągnąca za sobą tuman kurzu. Zbliżają się szybko. Jest ich czterech. Wkrótce są prawie że na naszej wysokości. I wtedy jeździec na czele kawalkady porzuca trakt, kierując konia w wylot przeciwległej doliny. Za nim podążają jego towarzysze. Nim zamykający kawalkadę jeździec zniknie nam z oczu w czeluści oświetlonej zachodzącym słońcem, odwraca na moment głowę i unosi w górę rękę. Trwa to krótko, lecz wystarczająco długo, by sokolooki Gniewko rozpoznał Lubora. Mnie również jego sylwetka wydała się znajoma. Niestety odległość jest zbyt duża, bym mógł rozpoznać twarz. Jednak Gniewko jest pewien swego:

– Bez wątpienia Lubor!

Dziwnym nam się wydaje zarówno towarzystwo, w którym przybył, jak i cel podróży. Cóż, dowiemy się wszystkiego, gdy nam o tym powie. Teraz próżno sobie łamać głowę. Przybycie Lubora ma ten skutek, że zostaję na „oku” z Gniewkiem aż do zmroku. Wpatrujemy się w wylot sąsiedniej doliny – cóż, kiedy nadaremnie. Nikt się tam już nie pojawia. W międzyczasie traktem w dół rzeki przeciąga kupiecki konwój liczący pięć wozów i kilku jezdnych. I już na sam koniec, w szarówce kończącego się dnia, pojawia się na trakcie dziesięć wozów transportujących onegdaj kamień. Wracają na miejsce stałego postoju. Coś tam na nich jest, ale co – trudno stwierdzić. Wkrótce zresztą nikną pośród drzew.

Jeszcze chwilę siedzimy na dotychczasowym miejscu, ostatecznie jednak wracamy na biwak. Tym razem przesadziliśmy z dyżurem. W puszczy już ciemno. Trudno uznać, którędy wiedzie nasz szlak. Zdawszy się na Niuka, podążamy za nim. I chociaż żaden z nas o tym nie mówi, zapewne obydwaj myślimy o tym samym: Co by też mógł oznaczać dziwny powrót Lubora? Potem, już przy wieczerzy, powracamy do tej sprawy. Chłopaków podekscytowały przyniesione wieści. Rozważamy, jak postąpić? I tutaj każdy przyznaje, że dobrze uczyniliśmy zmieniając miejsce postoju. Lepiej dmuchać na zimne. Nie wiadomo, co może oznaczać powrót Lubora konno i to jeszcze w towarzystwie zbrojnych. Coraz mniej nam się to podoba. Na wszelki wypadek postanawiamy nazajutrz nie palić ognia. Przemko podczas ostatniej warty, jeszcze po ciemku, upichci śniadanie i z pierwszymi zorzami zgasi ognisko. W tym samym czasie wypada także obsadzić „oko” nad Kysucą. Dobrze zawczasu wiedzieć, co w trawie piszczy?

Noc przechodzi spokojnie. Trzymam drugą wartę. Niebo zachmurzone, zaś w koronach drzew wiatr znów wygrywa swe dzikie melodie. Wygląda na to, że na razie nastąpił kres pięknej pogody. Wprawdzie nadal jest ciepło, lecz na jutro nie ma się co spodziewać słońca. Będziemy mogli mówić o dużym szczęściu jeżeli nie poleje. Dla czatowników niezbyt zachęcająca perspektywa.

Zdawszy wartę Mirkowi, bezzwłocznie wpełzam do szałasu i odszukawszy swe leże, włażę pod derkę. Zamknąwszy oczy myślę jeszcze przez chwilę, co nam przyniesie nadchodzący dzień? Wkrótce jednak zasypiam, nie wymyśliwszy niczego sensownego.

 


1 burłak – człowiek ciągnący barkę na linie pod prąd.

2 ponik – strumyk.

3 rab – niewolnik.

4 na isto – istotnie, rzeczywiście.

Skip to content