ODCINEK 5

Zaledwie głęboki dotąd mrok nocy zaczyna się zamieniać w szarówkę wstającego dnia, jesteśmy na nogach. Po spożyciu gorącego śniadania, zostają ustalone dyżury na „oku”. Tym razem równocześnie będzie dyżurowało dwu czatowników, żeby w razie potrzeby, o rozwoju sytuacji miał kto powiadomić kompanów pozostających w obozie. Bardzo nam się bowiem nie podoba wczorajszy przyjazd Lubora do sąsiedniej doliny. Spodziewamy tam się kniaziowej placówki i czegoś w rodzaju więzienia. Czegóż tam może szukać nasz towarzysz? Czyżby zmienił front? Jeżeli tak – marne nasze widoki na przyszłość, zaś do końca dnia może się niejedno wydarzyć.

Biorę z Gniewkiem pierwszy dyżur. Świsnąwszy na Niuka, ruszamy w stronę czatowni na zboczu. Mamy nadzieję stanąć na miejscu prędzej niż lokatorzy sąsiedniej doliny ruszą się ze swych barłogów. To bardzo ważne, aby ich uprzedzić i potem być świadomym każdego ruchu przeciwnika. Nie mamy bowiem wątpliwości, że w dolinie tej raczej nie należy spodziewać się przyjaciół. Jeżeli już, to najprędzej wśród więźniów. Ci jednak niestety nie mogą nam w niczym pomóc.

Przeszliśmy może z połowę drogi, gdy zaczyna padać deszcz. Zrazu niezbyt rzęsisty, jednakże wystarczający, żeby przemoknąć do cna podczas długiego dyżuru. Na szczęście przezornie wzięliśmy ze sobą skórzane kabaty. Te niestety mogą nas tylko do czasu zabezpieczyć przed przemoknięciem. Przyspieszamy kroku, aby jak najprędzej stanąć na miejscu. Wtedy będzie okazja zerknąć na niebo i stwierdzić czy opady zapowiadają się na dłużej?

Niebawem stajemy nad osuwiskiem. Niebo szczelnie zakryte nisko leżącą, burą oponą deszczowych chmur. Tak mi się wydaje, że gdyby nasza czatownia była na stoku ciut wyżej, wnet by znikła w burym oparze. Ale w rzeczywistości pewnie nie jest aż tak źle.

Aby się cokolwiek osłonić przed deszczem, z kilku żerdek i gałęzi choiny szybko klecimy daszek nad głowy, dając mu ostry spad tak, żeby woda zaraz z niego spływała. Gdy jest gotowy, chronimy się pod nim, zaczynając obserwację. Cóż, kiedy wiatr zacina deszczem z boku. Wychodzę na deszcz i naciąwszy spore naręcze choiny, wypełniam boczną ściankę naszego niby szałasu. Pomogło. Teraz pod daszkiem wydaje się być nieco przytulniej. Zupełnie dobrze mieścimy się pod nim wraz z Niukiem.

Tymczasem wiatr zelżał, czego niestety nie można powiedzieć o deszczu.

– Szlag trafił! Tylko czekać aż bór zacznie zasnuwać mgła. Dużo wtedy dojrzymy! – Lecz póki co, korzystając jeszcze z nie najgorszej widoczności, pilnie patrzymy nie tylko na wylot przeciwległej doliny, ale i trakt biegnący wzdłuż Kysucy. Jest dosyć wcześnie i nikt na razie nie pojawia się w polu widzenia. W międzyczasie przechodzi krótka nawalna ulewa. Potoki dżdżu spadające z nieba przesłaniają dolinę tak, iż mało co widać. Przy tym daszek okazuje się aż nie tak szczelny, więc i nam się co nieco dostaje. Szczęściem ulewa szybko przechodzi, zamieniając się na powrót w drobny kapuśniak. Widoczność troszkę się poprawia i wtedy dostrzegam niewyraźną postać zbliżającą się pędem do rzeki. Najwyraźniej podąża z interesującej nas doliny. Jednak na pewno nie jest to Lubor. Zbyt drobny jak na naszego towarzysza. Trącam Gniewka.

Tymczasem biegacz brnie już w poprzek Kysucy, rozbryzgując wodę przy każdym ruchu. Ogląda się nerwowo za siebie i na koniec, rzuciwszy się w rzekę, płynie. Nie ma co, zgrabnie mu to wychodzi! W parę chwil ląduje na naszym brzegu. Jeszcze raz spogląda za siebie, równocześnie kierując się do ujścia strumienia płynącego z naszej doliny.

– Wodą zdąża, nie ostawia śladu – zauważa Gniewko.

– Aha – przytakuję. Jakoś nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. – Źle, Sławko, z tobą! Cóż za brak spostrzegawczości! Przecież to ważny szczegół świadczący o tym, że mamy do czynienia ze zbiegiem mądrze zacierającym za sobą trop. Psy go w rzece nie wyniuchają, a do tego jeszcze deszcz. Wybrał dobrą porę ucieczki.

Skoro jest bliżej, bez trudu rozpoznajemy, że to jeszcze chłopak i to nawet pewnie młodszy od Przemka. Niestety nie mamy już czasu na dalsze spostrzeżenia, gdyż niknie nam z oczu, brodząc po kostki środkiem strumienia. I właśnie w tym momencie dolatują zza rzeki chrapliwe dźwięki rogu, nieco przytłumione odległością.

– Dopiero teraz spostrzegli ucieczkę. Niezbyt pilnie straż pełni swe obowiązki. Oj, oberwą niektórzy za brak czujności!

Zbieg pewnie także słyszy róg grający na alarm, więc jego dźwięki zapewne dodadzą mu skrzydeł.

– Zdało by się go nam ucapić, no nie, Sławku?

– Aha – kiwam potakująco głową. – Zbieraj się, Gniewku, tylko go nie skrzywdźcie! Może nam powie coś ciekawego? Zostanę z Niukiem i będę uważał, żeby nas nie zaskoczono. Jak go złapiesz, wracaj zaraz na górę. A nie zostaw tropu – rzucam za Gniewkiem na odchodnym.

Wkrótce znów leje, jednakże, tak jak poprzednio, ulewa wnet przechodzi. Niestety nadal znów siąpi, zaś niebo bynajmniej się nie przejaśnia. W dolinie wciąż spokój. Nikt nie pojawia się w polu widzenia, chociaż z boru za Kysucą dochodzą jakieś pokrzykiwania i szczekanie psów. W ostatniej chwili łapię Niuka za sznupę, w porę tłumiąc jego odzew. Zaraz też udzielam mu stosownej reprymendy tak, żeby na przyszłość wybić z psiego łba niestosowne zapędy. Tego by mi tylko brakowało, aby swym głupim szczekaniem zwrócił uwagę kniaziowych pachołków! Muszę więc teraz pilnować również i jego.

Mija jeszcze sporo czasu nim po przeciwnej stronie rzeki pojawia się pierwszy ścigający. Zresztą zaraz za nim wychodzi z boru jeszcze dwu następnych z psem. Przezornie przytrzymuję Niuka i uspokajam półgłosem.

Pies w dolinie, z nosem przy ziemi, lata raz w tę, to znów w tamtą stronę i najwyraźniej nie może złapać tropu. Wcale się temu nie dziwię. Po takiej ulewie? Ścigający rozglądają się nerwowo. Zachodzą nad rzekę, wpatrując się w ziemię. Dłuższą chwilę spoglądają na nasz brzeg i coś tam radzą, gestykulując rękoma.

Patrzę z napięciem czy się zdecydują na przeprawę. Pies, przebiegłszy trochę wzdłuż Kysucy, powraca do lasu za traktem. Wraca także za nim jeden z tropiących, zaś pozostała dwójka się rozdziela. Jeden przeszukuje sektor doliny w górę rzeki, zaś drugi w stronę przeciwną. I chociaż z boru za Kysucą dochodzą mnie psie naszczekiwania, to nad rzeką nie plącze się już żaden obcy czworonóg. Czyżby to świadczyło, że pościg poszedł w inną stronę?

Nie wiem jak długo obserwuję bezowocne wysiłki tropicieli za rzeką. Pewnie już dosyć długo, gdyż w tym czasie zdążyli się oddalić na sporą odległość, gdy nagle, zupełnie blisko – tak jakby z naszej doliny- dolatuje mnie wściekłe szczekanie, przechodzące niebawem w skowyt spłoszonego psa. W ostatniej chwili łapię Niuka za sznupę.

– Cóż się tam u licha wyprawia? Skąd w naszej dolinie pies? – Próżno wytrzeszczam oczy, chcąc coś dostrzec. Dopiero po dłuższej chwili z boru wybiega brązowy pies, chyba nieco mniejszy niż Niuk.

– A ten skąd się tutaj znalazł?

Wkrótce w ślad za nim wychodzi dwu zbrojnych. Nie mam wątpliwości, że to inna grupa pościgowa.

– Zaś ci skąd tutaj? Wyleźli spod ziemi, czy też z nieba spadli?

Jednego jestem pewien – nie pojawili się uprzednio w zasięgu mojego wzroku. Nie było ich nad rzeką! Śledzona dotąd dwójka tropicieli nadal się snuje daleko, na krańcach mego pola widzenia. Zatem ci, bez wątpienia, musieli przejść rzekę gdzieś poza zasięgiem mej obserwacji. I co by było, gdyby tak zaskoczyli Gniewka w dolinie? Przecież właśnie tam poszedł z Mirkiem lub Przemkiem przechwycić zbiega.

– Ee, do kitu z takim czatowaniem, jeżeli można nas tak bezproblemowo zaskoczyć!

Z gardłem zaschniętym z emocji patrzę na nieproszonych gości idących brzegiem Kysucy. Parę razy spozierają za siebie i ostatecznie wlazłszy w wodę, brną w poprzek nurtu. Pies płynie za nimi.

Oddycham z ulgą, gdy wreszcie wychodzą na drugi brzeg. Jeszcze raz spoglądają w wylot naszej doliny, stojąc chwilę przy rzece. Ostatecznie jednak podążają w górę biegu Kysucy, w kierunku tropiciela wciąż pilnie szukającego śladów zbiega.

Skończyło się dobrze, chociaż mogło być nieszczególnie, gdyby się tak z nagła natknęli na moich druhów.

– Cóż tak wystraszyło ich psa? – Tego niestety nie mogę dojść. W końcu daję sobie z tym spokój. – Czy to aż takie ważne? Dużo ważniejszym obecnie wydaje mi się odszukanie zbiega. Mam nadzieję, że chłopaki szybko wpadną na jego trop. Już tam Gniewko nie pozwoli się wywieść w pole.

Tkwię więc wytrwale „na oku”, rejestrując wszelkie poczynania tropicieli za rzeką. Na szczęście działają w bezpiecznej odległości i jakoś nie wykazują chęci na ponowną przeprawę na ten brzeg Kysucy.

W międzyczasie znów przechodzi krótka ulewa, która zapewne skutecznie przygasza tropicielskie zapędy ścigających. Końcowy efekt jest taki, że w niewiele czasu później, porzuciwszy bezskuteczne poszukiwania, wracają do swej doliny. Pewnie doszli do wniosku, że nie tędy wiodła droga ucieczki zbiega. Żeby jeszcze tak w to chciał uwierzyć ich szef – wzdycham.

Po pewnym czasie na trakt wyjeżdża dwu zbrojnych. Spiąwszy konie, ruszają galopem w dół rzeki. Jestem prawie że w stu procentach pewny, że ma to związek z poranną ucieczką. Może zdążają do jego rodzicielskiego domu, spodziewając się tam dostać zbiega? Przecież najpewniej w domu będzie szukał oparcia. Zatem wygląda na to, że chyba dają sobie spokój z poszukiwaniami w najbliższej okolicy. I chyba mam rację, gdyż nad Kysucą nie pokazuje się już żaden tropiciel. Wprawdzie z boru po drugiej stronie rzeki dochodzą jeszcze dosyć długo psie poszczekiwania, ale to nie zmienia postaci rzeczy.

W jakiś czas później z doliny wyjeżdża jeszcze trzech konnych. I ci kierują swe rumaki w tą samą stronę co poprzednia dwójka.

Gdy zaczynam się już niecierpliwić w oczekiwaniu zmiany, która winna była mnie dawno zluzować, blisko trzaska przystąpiona gałązka i po chwili nadchodzi Mirko z Przemkiem. Towarzyszy im zmokły Chwatacz. Ten się jednak nie przejmuje nadmiarem wilgoci w futrze i wygląda na zadowolonego. Rozleniwiony Niuk wstaje i machając ogonem, wychodzi ze trzy kroki na przeciw, zaś ucieszony Chwatacz musi mnie polizać. Jakby się też bez tego mogło obyć?

Posunąwszy się troszkę, robię druhom miejsce pod daszkiem i bezzwłocznie przekazuję swe spostrzeżenia. Na zakończenie pytam o zbiega.

– Spotkaliście go, czy też i was wywiódł w pole? Widzi mi się, że jest bystry, skoro umknął i zmylił Medzamirowych tropicieli.

– Iii, tam wywiódł w pole. Ani mu do łba to nie przyszło. Wszak ku nam zbieżał, znawszy przódy kędy nas najdzie. Lubor mu rzekł. – I w następnej chwili zaniemówiłem z wrażenia od nawału wiadomości, które moi druhowie wyrzucają z siebie na wyścigi. Muszę ich hamować w tym zapale, aby mi się to wszystko nie poplątało.

Złożywszy ostatecznie do kupy chaotycznie przekazane wieści i zadawszy dodatkowo parę pytań, mam klarowny obraz: Dalebor, gdyż takie imię nosi uciekinier, okazuje się dalekim krewnym Lubora, który po stracie rodziców, od kilku lat przebywał w domu Tomira – Luborowego ojca. Tomir zaś był zaufanym kniazia Medzamira, pełniącym różne funkcje na dworze. Niestety łaska pańska pono na pstrym koniu jeździ – jeśli dać wiarę późniejszemu porzekadłu – które jednak i w obecnej rzeczywistości okazało się aktualnym. Po ubiegłorocznym pogromie Stroimirowej ekspedycji, z której Lubor nie wrócił do domu, Tomir, mając swego jedynego syna za straconego, odsunął się od kniaziowego dworu w domowe zacisze, ażeby tam jakoś przeboleć niespodziewany cios. Tę okazję natychmiast wykorzystali zawistni rywale, podszeptując kniaziowi, że Tomir spisek nań knuje oraz judząc Medzamira przeciwko dotychczasowemu wiernemu słudze. Podejrzliwemu kniaziowi niewiele było trzeba. Powziąwszy raz przeciw komuś podejrzenia nie spoczął, póki sprawy nie zakończył. Najczęściej spadał łeb, zaś majątek straconego zasilał kniaziową kiesę. Przy tym niezbyt było ważne czy delikwent faktycznie spiskował, czy też nie. Liczył się głównie efekt zastraszenia innych, a i nie od rzeczy był również zarekwirowany majątek. Tak więc i tym razem sprawa wzięła podobny obrót, lecz kniaź w drodze wyjątkowej łaski dla poprzednich zasług Luborowego ojca, nie zażądał głowy Tomira, poprzestając wspaniałomyślnie jedynie na jego majątku. Tomir ocalił gardło, ale powędrował do kamieniołomu, gdzie do końca swych dni miał pracować ku dalszej chwale kniazia. A i tak Medzamir okazał jeszcze przy tym wielką łaskawość, zostawiwszy w spokoju resztę Tomirowej rodziny. Jednakże wszyscy musieli opuścić rodzinny dom, w którym zamieszkał Medzamirowy zarządca. Dalebor zaś miał pecha zachować się niestosownie, gdy nowy włodarz wyrzucał poprzednich gospodarzy z zarekwirowanego gródka. Wybatożony, musiał zostać na miejscu, a w jakiś czas później, w ślad za swym opiekunem, wylądował w kamieniołomie, aby tłukąc kamienie, nabrał należytej ogłady i szacunku dla kniaziowych urzędników.

Po powrocie do domu Lubor nie zastał w nim swych bliskich. Rozpoznany zaraz u bramy, jeszcze niczego nie świadom, został przyprowadzony przed oblicze kniaziowego włodarza. I tutaj pełne zaskoczenie. Jak to los potrafi spłatać niesamowity kawał. Wyobrażam sobie Lubora, gdy wprowadzony do izby, zamiast swych bliskich widzi obce twarze, zaś na ojcowskim stołku zastaje Wyszomira, gdyż to właśnie jemu kniaź powierzył gródek.

– Czyżby za udany zamach na Unisława? – myślę. – Jeżeli tak, to widać zataił, że widział później Mirkowego ojca żywego. Stąd wniosek, iż towarzysz Wyszomira pewnie padł w zasadzce nad Gostynką. Zresztą mniejsza z tym. Fakt pozostawał faktem – Wyszomir rozpierał się w rodowym gródku Lubora.

Zdziwiony Lubor chciał znać przyczynę zastanej sytuacji. Niestety w tym względzie niczego się nie dowiedział. Wyszomir, niby to witając radośnie, zaraz brał go do kniazia, aby tam zdał sprawę ze swej rocznej nieobecności. Obiecał naszemu towarzyszowi, że zaraz potem pojadą do ojca, który z Medzamirowego rozkazu objął nową, ważną placówkę. Tam także zastanie rodzinę i domowników. Jednak kniaź miał chwilowo ważniejsze sprawy na głowie niż przepytywanie Lubora o jego przeżycia z ostatniego roku. Dlatego zdał tylko sprawę ze swej niewoli kniaziowemu komornikowi, który kazał mu czekać. Kniaź na pewno w najbliższym czasie będzie go chciał widzieć, zaś do tego czasu niechaj pozostanie u Wyszomira i w każdej chwili czeka wezwania na dwór. Gościł zatem Wyszomir Lubora, dbając by mu na niczym nie zbywało. Naszemu druhowi wszystko to wydawało się dziwne, lecz znając zaskakujące nieraz pomysły kniazia oraz bezwzględne egzekwowanie swej woli uznał, iż faktycznie ojciec został osadzony na nowym miejscu. Zresztą Wyszomir stale go w tym utwierdzał. Przy okazji Lubor zapytał o Wojsława, którego niby to przypadkowo spotkał u Golęszyców. Wyszomir potwierdził przyjazd Wojsława na początku zimy. Powrócił zaraz do książęcej służby. Obecnie przebywał na ważnej placówce u południowych granic księstwa. Miał tam zwracać uwagę na poczynania nitrzańskiego Gorazda, który ostatnimi czasy, porósłszy bardzo w piórka, został kniaziem. (Wyjaśniało by to brak wieści od Unisławowego druha i nie przesłanie nam na czas ostrzeżenia przed Wyszomirem).

Niebawem kniaź zawezwał Lubora, a przepytawszy go dosyć szczegółowo o prawie roczny pobyt w golęszyckiej niewoli i ucieczce z niej, na koniec, z uśmiechem na ustach, polecił Wyszomirowi zaprowadzić syna do ojca:

– Już się tam pewnie Tomir setnie uraduje, mając cię dotąd za umarlca. Jedź, nie zwlekając! Nie godzi się, iżby ociec żałość próżno w sercu chował – zakończył posłuchanie Medzamir.

Jako też zaraz w cztery konie ruszyli w drogę, pomimo że słońce minęło już południe. Ku zaskoczeniu Lubora obrali kierunek, skąd nie tak dawno przybył. Nie szczędząc koni, kłusowali traktem w górę biegu Kysucy.

– Czyżby ojciec pilnował budowy strażnicy na wyspie – myślał drogą. – Że też tam nie zajrzał!

Gdy słońce dochodziło kresu dziennej wędrówki, Wyszomir porzucił trakt, kierując konia w boczną dolinę. Lubor natychmiast poznał miejsce i uniósł rękę w powitalnym geście, mając nadzieję, że może któryś z nas patrzy zza rzeki na drogę. Wkrótce rozwój wypadków całkowicie zaskoczył naszego druha. Ani się obejrzał, a już został ściągnięty z siodła i rozbrojony, a w niewiele czasu później zobaczył ojca. No cóż, Wyszomir dotrzymał słowa, lecz nie tak, jak się tego Lubor spodziewał. Przy okazji dowiedział się, że i on jest zdrajcą, nie lepszym od ojca. Pozostanie zatem tutaj pod strażą do czasu, aż kniaź obmyśli dlań stosowną karę za wiarołomstwo.

Dalebor okazał się marnym kamieniarzem. Ba, prawdę powiedziawszy, to żadnym! Po prostu był za wątły i sił mu nie stało do takiej roboty. A że w kamieniołomie miał przebywać tylko czasowo, nie uchodziło chłopaka zamęczyć ciężką pracą. Przecież można go było później przy okazji korzystnie sprzedać, chociażby i mauretańskim kupcom. Dlatego przydzielono chłopaka do pomocy kucharzowi obsługującemu zarówno wojów jak i więźniów. Praca było lżejsza, a i pożywić się przy niej było można. Wracając na noc do kleci więźniów, zawsze przynosił Tomirowi troszkę pożywienia. Tym sposobem Luborowy ojciec jakoś się utrzymywał przy siłach, chociaż z każdym dniem coraz bardziej marniał.

Tego wieczoru, po całodziennej pracy, Dalebor właśnie wracał do więźniarskiej kleci, gdy do obozu w głębi doliny nadjechało czterech konnych. Przystanął na chwilę z ciekawości, aby na nich popatrzyć. Jakież było jego zdumienie, rozpoznawszy w ostatnim jeźdźcu Lubora, który przecież miał zginąć ubiegłego lata u Golęszyców. Już chciał do niego podbiec, gdy nagle pozostali jeźdźcy rzucili się na Lubora, obalili z konia i w mig rozbroili. Radosny okrzyk zamarł w Daleborowych ustach prędzej niż je zdołał opuścić. Jednym susem wylądował za sągiem połupanych szczap i stamtąd obserwował dalszy rozwój wydarzeń. Powalonego Lubora pilnowało jego dwu dotychczasowych towarzyszy, podczas gdy trzeci, w którym rozpoznał Wyszomira, wszedł do chaty kniaziowego komornika – zarządcy kamieniołomu i dowódcy straży. Wkrótce zresztą pojawił się ponownie w towarzystwie gospodarza. Przywołanemu strażnikowi polecono przyprowadzić Tomira. Ukryty Dalebor był świadkiem powitania ojca z synem. Pozwolono im wprawdzie na swobodną rozmowę, ale przez cały czas dwu strażników miało ich na oku. Skoro mrok zaczął spowijać dolinę, przerwano więźniom spotkanie i zagnano do szopy. Dalebor podążył za nimi. Zdążył w sam raz przed zamknięciem drzwi, otrzymawszy jedynie lekkiego kuksańca od strażnika sprawdzającego przed nocą stan więźniów. Już po omacku trafił na swe posłanie w kącie, obok Tomirowego. Dopiero teraz przywitał Lubora, którego miał za starszego brata. Niestety niezbyt się nagadali tego wieczoru. W więźniarskiej kleci nie było bezpiecznie gadać – nazbyt ciekawskich uszu gotowych za kęs jadła donieść kniaziowemu zarządcy każde usłyszane słowo. Dopiero późną nocą, mając pewność, że wokoło wszyscy śpią, mogli szeptem porozmawiać. I właśnie wtedy dowiedział się o naszym pobycie w sąsiedniej dolinie. Lubor miał nadzieję, że mu pomożemy, chociaż Tomir w to wątpił. Trzeba było jednak jakoś nas o wszystkim powiadomić. Dalebor w jednej chwili powziął decyzję: Ucieknie i przekaże nam smutne wieści. Wprawdzie ucieczkę planował od dawna, lecz nie chciał zostawiać Tomira samego, zaś wspólna ucieczka na razie była niemożliwa. Więźniów zbyt dobrze pilnowano. Na niego zwracano mniejszą uwagę, dając mu swobodę ruchu w obrębie obozu. Przecież musiał wykonywać różne roboty przy kucharzu oraz dbać o drewno na opał. Wstawał zawsze przed świtem, żeby w porę przygotować posiłek dla innych. Szef kuchni miał dla siebie niewielką kleć. Nie był więźniem, ale i też człekiem wolnym. Jako rab zarządcy pełnił taką służbę, jaką mu ten zlecił.

Teraz więc Dalebor postanowił wykorzystać swą względną swobodę i z samego rana spróbować ucieczki. Lubor objaśnił mu, gdzie nas szukać. Jako i też wczesnym rankiem, wkrótce po rozpaleniu ognia, naniesieniu wody i przytaszczeniu w pobliże paleniska sporego zapasu drewna, dał nogę. Przedzierając się borem, szerokim łukiem ominął dobrze strzeżony wylot doliny. W międzyczasie zaczął padać deszcz, napełniając jego serce nadzieją w powodzenie ucieczki. Niebawem solidnie lunęło. Teraz już był pewny, że psy go nie wytropią. W ulewnym deszczu przebiegł trakt, wolną przestrzeń rzecznej doliny, sforsował Kysucę i korzystając ze strumienia, podążył w głąb naszej doliny, nie pozostawiając po sobie widocznego śladu. I dopiero wtedy usłyszał róg głoszący dostrzeżenie ucieczki. Brodząc nadal środkiem strumienia, pilnie wypatrywał naszego biwaku. Znalazł go w końcu, jednakże biwak był pusty i wszystko wskazywało na to, że nikt w nim nie przebywał przynajmniej od paru dni. Wejście do szałasu zasnuwała bowiem wielka pajęczyna, a przydeptana trawa zdążyła się podnieść, zaś popiół na palenisku wskazywał, iż ogień dawno już zgasł. Czyżby Tomir miał rację, wątpiąc w naszą pomoc? Zrozpaczony siadł na mokrej ziemi i zapłakał, kompletnie nie wiedząc, co dalej robić? I chociaż znów zaczął lać rzęsisty deszcz, nawet nie pomyślał o tym, aby się schronić w opuszczonym szałasie. Siedział wciąż na mokrej trawie, ująwszy w dłonie swą biedną głowę, zupełnie nieczuły na potoki dżdżu lejącego z nieba. I takim go znalazł Przemko z Gniewkiem. W tym czasie Mirko z Chwataczem pilnowali bezpieczeństwa druhów u wylotu doliny, obserwując poczynania tropicieli za rzeką. Musiał przy tym przytrzymywać Chwatacza, wykazującego chęć zapoznania się z psem tropicieli. Odetchnął więc z ulgą, gdy ten zawrócił ku rzece. Potem nadal obserwował bezowocne wysiłki tropicieli poszukujących za rzeką śladów zbiega. Ostatecznie postanowił wracać, gdy ci już znacznie się oddalili. Puścił Chwatacza i rozpoczął wycofywanie w stronę starego biwaku. Nie uszedł daleko. Nagle Chwatacz zawrócił i pognał ku rzece. Nim zdążył zareagować usłyszał szczekanie, przechodzące zaraz w skowyt przestraszonego psa. Nie był to jednak Chwatacz. Ten szczekał nad wyraz rzadko. Nie myśląc wiele zawrócił, zachowując przy tym wszelkie środki ostrożności. I dobrze, że był przezorny. Wkrótce dostrzegł dwu zbrojnych, którzy właśnie brali na cel Chwatacza, uganiającego się za brązowym kundlem. Zawarczał wściekle, naśladując wilczysko i tym sposobem na chwilę rozproszył uwagę strzelców. Chwatacz tymczasem porzucił ściganego i zawróciwszy, szerokim łukiem ominął tropicieli. Ci, postawszy jeszcze chwilę z gotowymi do strzału łukami, w końcu uznali, iż nie mają tu czego szukać, skoro w dolinie obrało sobie siedzibę gniazdo wilków. Jeżeli tutaj zbieg szukał schronienia, wilki pewnie go gracko sprawiły i teraz jedynie już tylko ogryzają jego gnaty. Nic tu po nich.

Spozierając czujnie wokoło, wycofali się ku rzece i zaraz przeszli na drugi brzeg. Ich pies popłynął w ślad za nimi. Teraz już Mirko, nie tracąc próżno czasu, wrócił do porzuconego biwaku. Uspokoił zaniepokojonych psim skowytem towarzyszy. Postanowili natychmiast wracać do obozu na zboczu i dopiero tam, na spokojnie pogadać z Daleborem. Biwak w dolinie mógł się okazać niezbyt bezpiecznym miejscem.

 

 

Zapada wilgotny zmierzch, dużo wcześniejszy niż zazwyczaj. I chociaż przed wieczorem deszcz przestał padać, niebo nadal zasnuwają bure chmury. Siedzimy w troszkę przyciasnym szałasie, który chłopcy nazywają stanem, posilając się ciepłą wieczerzą. Po dniu pełnym emocji, zmoknięci i wygłodniali, już późnym popołudniem rozpaliliśmy ponownie ognisko, uznawszy za rzecz raczej nieprawdopodobną, aby jeszcze ktokolwiek miał zamiar tropić w naszej dolinie. Przed powrotem z „oka” Mirka i Przemka wieczerza jest gotowa, zaś nasza odzież jako tako przeschnięta. Gorzej z odzieniem Dalebora, który przecież przepłynął Kysucę. Suszy się przy ognisku, zaś jego właściciel tymczasem korzysta z derki Lubora. Dobrze, iż ten, ruszając do domu, tutaj ją zostawił wraz z częścią swego dobytku. Jest teraz jak znalazł.

Podczas dyżuru Mirko z Przemkiem nie zauważyli specjalnie wzmożonego ruchu na drodze. Oprócz paru najwyraźniej kupieckich wozów ciągnących w dół rzeki, nikt się specjalnie za Kysucą nie pojawił. Dopiero krótko przed wieczorem z przeciwległej doliny wyruszyło dwu konnych, którym towarzyszyły dwa psy. Ci jednak obrali przeciwny kierunek i dosyć szybko znikli za załomem doliny. Teraz więc przy wieczerzy rozważamy, co by to też mogło oznaczać? W końcu Dalebor dochodzi do słusznego chyba wniosku, że wciąż za nim węszą. Pewnie udali się do osady w górze Bystrzicy, gdzie po wyrzuceniu z rodowego gródka, zatrzymała się Tomirowa rodzina. Tam będą pewnie na niego czekali, aby go dostać w swe ręce.

– Nie ma co, sprytnie to sobie wykombinowali! Dla nas dobrze, gdyż oznacza to, że obecnie w więzieniu przy kamieniołomie nie ma żadnego psa. Można by zatem spróbować się podkraść w pobliże bez obawy, że natychmiast zostaniemy oszczekani. Wypadnie jedynie zwracać uwagę na ludzi. Lecz ci są dużo mniej czujni niż czworonogi, a to już nam daje pewne szanse. Niestety prawie piętnastoosobowa załoga, a na dodatek dziesięciu woźniców przebywających na miejscu, z góry wyklucza jakąkolwiek myśl o odbiciu naszego kompana wraz z ojcem. Jeżeli już, to tylko działanie skryte, a najlepiej wsparte jeszcze jakimś fortelem, rokuje o powodzeniu sprawy. Ba, gdybyż chodziło jedynie o samego Lubora, można by zaryzykować szybki wypad i natychmiastowy odskok. Niestety pozostaje jeszcze Tomir. Wątpliwym zaś się wydaje, ażeby zbyt długo wytrzymał wyczerpującą ucieczkę. Na to jest zbyt osłabiony. – Ostatecznie postanawiamy jeszcze dzisiejszej nocy przejść za Kysucę i ostrożnie pomyszkować w bliskim sąsiedztwie obozu. Rozpoznamy teren i dopiero na miejscu coś postanowimy. Nic nas przecież nie nagli, byśmy jeszcze dzisiejszej nocy musieli przystępować do akcji. Po wieczerzy szykujemy się do wymarszu. Ubrani w swe kurty zabieramy tylko broń, resztę dobytku pozostawiając na miejscu. Wrócimy przed świtem i pewnie dopiero wtedy ustali się dalszy plan akcji.

Ruszamy wzdłuż strumyka w dół zbocza, a potem jeszcze spory kawałek z biegiem Kysucy. Po zdjęciu butów i podwinięciu nogawek, wchodzimy w wodę. Szkoda mi Niuka. Biorę go na barana. Po cóż ma niepotrzebnie moczyć futro przed chłodną nocą? Mirko, biorąc ze mnie przykład, podobnie postępuje z Chwataczem, chociaż ten niezbyt jest z tego zadowolony. Na drugim brzegu siadamy na kamieniach, by osuszyć nogi. Rozmawiamy półgłosem. Jest zupełnie ciemno, jednak zwarta dotąd opona chmur zdążyła się już poprzerywać, dając od czasu do czasu możność zobaczenia nieba usianego gwiazdami. Jest nów, zatem nic już poza nimi nie rozświetli nocnych ciemności. W końcu wkładamy buty. Czas ruszać w dalszą drogę. Niestety wypadki następnych chwil gmatwają nasze dotychczasowe zamierzenia. Nie zdążyliśmy zrobić nawet jeszcze paru kroków, gdy nocną ciszę przerywa narastający tętent galopującego konia. W nasze wilczyska jakby diabeł wstąpił. Nim cokolwiek któryś z nas zdążył uczynić, ostro wyrywają do przodu. Rzucam się biegiem za nimi, a za mną Mirko. Cóż, kiedy daleko nam do ich możliwości.

Na jaśniejszej od otoczenia wstędze drogi majaczy niewyraźny cień pędzącego jeźdźca, do którego przypadają nasze czworonogi. Wściekłe warczenie, kwik spłoszonego konia. Wierzchowiec z nagła staje dęba i szarpie w bok. Trzask i zaraz potem coś ciężko grzmoci o ziemię. Koń znów staje dęba, uskakuje w bok i ostatecznie wyrywa do przodu. Lecz nasze wilczyska pozostają przy jeźdźcu, bez ruchu leżącym przy skraju drogi. W paru susach dopadamy miejsca wypadku. Psiska ciekawie obwąchują przybysza. Fuknąwszy na nie, pochylam się nad leżącym. Macam na szyi za pulsem, ale jakoś nie mogę nic wyczuć. Przykładam ucho do piersi, lecz i tam głucho. Nieszczęśnik! Żal mi nieboraka. Tak głupio stracić życie! Pewnie skręcił kark przy twardym lądowaniu.

– Cóż uczynimy? – pyta Mirko.

– A bo to ja wiem? – W głowie mam pustkę i nic sensownego nie chce mi w niej jakoś zakiełkować.

Tymczasem dociera do nas reszta towarzystwa. Kątem oka dostrzegam, że Gniewko prowadzi konia.

– Świetnie! Złowił spłoszonego rumaka.

Gniewko daje Daleborowi wodze do potrzymania i pochyla się nad jeźdźcem.

– Żywie?

– Nie. Pewnie kark skręcił padając ze szkapy.

– Tedy już nam nie rzeknie, dlaczego tak gnał o ćmoku i kędy. Wiózłbyż jakie ważkie nowiny? – Powiedziawszy to Gniewko, dokładnie obszukuje nieszczęśnika. W niewielkiej sakwie u pasa nie ma niczego nadzwyczajnego. Za to rzuca się w oczy piękny nóż z rzeźbioną rękojeścią, której zakończenie ma kształt zwierzęcego łba. Może to lew albo inny drapieżca? Trudno rozpoznać, gdyż jest zbyt ciemno, a i rzeźbiarz pewnie lwa nigdy na oczy nie widział. Wyrzeźbił więc tak, jak mu podpowiadała wyobraźnia, a talent i biegłość pozwoliła.

Na ostatek wyciąga zza pazuchy tragicznie zmarłego dosyć duży, jasny krążek, wiszący na rzemieniu. Zdejmuje medalion z karku nieboszczyka i ogląda, przybliżając znalezisko do oczu. Zaglądam mu przez ramię, chcąc także zobaczyć. Pomimo, że jest ciemno, zupełnie wyraźnie dostrzegam na tle jasnego owalu, obrzeżonego ciemnym szlaczkiem, sylwetka przyklękającego na jednym kolanie łucznika, z wielkim, gotowym do strzału łukiem w dłoniach, pociągniętą taką samą ciemną jak szlaczek kreską. Na odwrocie medalionu widnieje jakiś dziki zwierz – pewnie lew, chociaż mnie bardziej się wydaje podobnym do psa. Jednak wyobrażenie bujnej grzywy dookoła zaokrąglonych uszu sugerują raczej tego pierwszego. Zresztą, pal licho! Lew czy pies, jakież to ma dla nas znaczenie? Z równym powodzenie, może być nawet i słoniem na rowerze!

Mirko i Przemko też chcą zobaczyć medalion jeźdźca. Gdy ostatecznie znów wraca do Gniewka, ten podchodzi do Dalebora trzymającego konia i pokazując mu medalion pyta, czy już coś takiego gdzieś widział?

– Kniazia znak! Kniaziowy ciekun1 takowe godło nosi!

– Skąd znasz?

– Abo małoż to razy Tomir ciekuna z ważkimi sprawy słał, a i doń takowy przybieżał? Stąd znam.

– O niech to! Chyba spadł nam wprost z nieba! Dobre pieski. Upolowały wspaniałego ptaszka – głaszczę z lekka skonfundowane wilczyska po łbach. Posiadanie bowiem Medzamirowego godła otwiera przed nami nowe możliwości.

– Ściągnijcie z niego odzienie – rzucam kompanom. A gdy zdziwieni patrzą na mnie, nie pojmując, powtarzam – ściągajcie z umarlca przyodziewek! Wnet nam będzie potrzebny.

Jako i wnet nieszczęsny nieboszczyk zostaje tylko w koszuli i gaciach, zaś buty z ostrogami, kabat z miękkiej skóry i takież same spodnie oraz czapka, którą Przemko znalazł opodal, zabieramy na stronę. Potem taszczymy nieboszczyka w bór, by go przypadkiem ktoś za wcześnie nie znalazł. Trudno, będzie musiał poczekać na godny pochówek. Nie czas teraz na to i sposobność. Po wszystkim myjemy w rzece ręce. To konieczne – „iżby zły urok z umarlca na nas nie przelazł”! (Skąd moi druhowie mają mieć pojęcie o higienie?) Następnie przysiadamy znów na kamieniach. W nowej sytuacji wypada się naradzić. Chociaż, jeżeli o mnie chodzi, to już mam gotowy plan. Tak mi się jakoś sam mimochodem nasunął, gdy tylko posłyszałem o książęcym kurierze. Teraz więc, nie tracąc czasu na próżne gadanie, natychmiast przekazuję chłopakom co wymyśliłem.

– Gniewko, gdyż tylko on mniej więcej odpowiada wzrostem i tuszą książęcemu kurierowi, przebierze się w jego ubranie oraz przypasze broń nieboraka i pojedzie do kniaziowego komornika zawiadującego więźniami i kamieniołomem, z pilnym rozkazem Medzamira. Libusz, gdyż takie imię nosi ów naczelnik, winien niezwłocznie odesłać Tomira wraz z synem do książęcego grodu. Przy okazji – tak niby mimochodem – może szepnąć Libuszowi, że podobno kniaź ma ich przywrócić do łask. Wyszło bowiem na jaw, iż Wyszomir fałszywie ich oskarżył. Wtedy pewnie nie pośle z więźniami zbyt silnej eskorty. My tymczasem zaczekamy przy drodze i w odpowiedniej chwili więźniów odbijemy. Najlepiej w tym celu przygotować zasadzkę.

Mirko dorzuca, iż nie od rzeczy byłoby ostrzec Libusza, że Wyszomir także może zechcieć sam przyjechać po więźniów – niby to z rozkazu kniazia – żeby niewygodnych świadków cichcem sprzątnąć. Dlatego ma ich wysłać niezwłocznie. Kniaź chce Wyszomira przyłapać na kłamstwie, dlatego wszystko musi być przeprowadzone w tajemnicy. Najlepiej więźniów posłać konnym wozem, gdyż w razie czego można ich przykryć płachtą, aby nikomu nie wpadli w oko.

– Dobrze byłoby też rzec, iżby Wyszomira, skoro by się tu zjawił, wzięto w pęta i przytrzymano w jamie, aż kniaź po niego pośle – dorzuca Przemko. Okazując później kniazia godło, łatwo go dostaniemy.

Jakiś czas zastanawiamy się, jakie też hasło ma podać rzekomy kniaziowy posłaniec? Ostatecznie uznajemy, że najlepiej wymienić imię kniazia. Wątpliwe bowiem, ażeby ponad jego imię przedkładano cokolwiek innego. Ba, znając kniazia, w rzeczy samej byłoby nawet niebezpieczne wymyślić coś innego. Kniaź zawsze powinien być na pierwszym miejscu.

Gniewko wpierw się krzywi, ale ostatecznie przystaje odegrać rolę kuriera. Jednak pobyt w więziennej dolinie skróci do minimum. Dlatego powie Libuszowi, że jego głównym celem jest gród nad Bystrzicą, dokąd wiezie pilne rozkazy. Przekaże jedynie zlecenie co do Tomira i Lubora, ostrzeże przed Wyszomirem i gna w dalszą drogę. Przecież już późna noc, on zaś chce jak najrychlej ukończyć swą misję.

Jakoż w niewiele czasu później, Gniewko przebrany w odzienie tragicznie zmarłego kuriera, wskakuje na konia i z miejsca rusza galopem. My tymczasem maszerujemy drogą w dół rzeki. Musimy przecież trochę oddalić się z tego miejsca. W bliskim sąsiedztwie więziennej doliny napad na konwój byłby przedsięwzięciem nazbyt ryzykownym.

Dalebor mówi, że wkrótce dotrzemy w miejsce wprost wymarzone dla zasadzki. Trakt tam zakręca i odbiwszy nieco od rzeki, kawałek biegnie borem. Mając z obu stron drzewa, łatwiej przyjdzie zasadzić się na wóz z więźniami. Mam nadzieję, że zdążymy tam dotrzeć na czas? Nim Libusz zdoła wyekspediować konwój minie nieco czasu. Lecz jeszcze wcześniej nadjedzie Gniewko i powie, jak sprawę załatwił.

Drogą wpadam na następny pomysł. A gdyby tak jeszcze napuścić Wyszomira na Libusza? Nie zawadzi dodatkowego zamieszania. Jak się chwycą za łby, cała sprawa tak się zagmatwa, że osobom niezorientowanym trudno później przyjdzie dojść sedna. W tym celu Gniewko musi jeszcze raz odegrać rolę kniaziowego kuriera. Pewnie będzie wpierw marudził, lecz ostatecznie i tak uczyni wszystko najlepiej, jak tylko potrafi.

Mija chyba godzina forsownego marszu, gdy wreszcie dochodzimy do zapowiadanego przez Dalebora miejsca. Trakt odbija od rzeki, zagłębiając się w lesie, lecz nie porzuca doliny, jedynie czyniąc skrót sporego zakola Kysucy. Przemierzamy biegnący borem odcinek drogi, by wybrać dogodne miejsce. Na wszelki wypadek postanawiamy zatarasować drogę, obalając w poprzek średniej grubości choinę. Topór natychmiast idzie w ruch. Często się przy nim zmieniamy, chcąc utrzymać dobre tempo. Oddycham z ulgą, gdy w końcu chojar pada na ziemię. Legł może troszkę za bardzo skośnie, ale i tak zupełnie dobrze przegradza trakt.

Odetchnąwszy parę chwil, cofamy się na skraj lasu. Tu poczekamy na przybycie Gniewka. Jeżeli mu wszystko dobrze poszło, winien wkrótce nadjechać.

Jako i niebawem, z oczekiwanego kierunku słyszymy zbliżający się tętent końskich kopyt. Chwila niepewności – czy to nasz towarzysz? Na wszelki wypadek broń w pogotowiu. Wilczyska na uwięzi. Tylko by tego brakowało, aby powtórnie spłoszony koń tym razem załatwił odmownie naszego druha!

Mirko huka trzykrotnie, naśladując puchacza. Z mroku nadlatuje odzew i po chwili Gniewko jest przy nas. Zatrzymawszy wierzchowca, zeskakuje z siodła na ziemię. Dalebor przejmuje wodze, odprowadzając konia na skraj drogi.

– Jakoś się sprawił – nie wytrzymuje Przemko.

– Ano rzec nie mogę, iżby mnie źle przyjęto. Ani bym przypuścił, że kniaziów ciekun taki ważny człek. Małom co ślepia zmrużyć zdołał, a już mnie Libusz wołał. Ukazawszy kniaziów godło, wraz rzekłem swe posłanie. Piwam nie odmówił, zaś wychyliwszy kubek rzekłem, niby na ucho, iż kniaź Tomirów od win uwolnić zamyśla. A i przed Wyszomirem ostrzegł, rzekłszy na koniec, iżby go natychmiast w jamę wsadzili, gdyby się tu pojawił. Kniaź temu wielce rad będzie. Libusz jeno łbem kiwał, że pojmuje. Tedy, już nie marudząc, odjechałem – niby nad Bystrzicę.

– Jak myślisz, rychło więźniów Libusz słał będzie?

– Ani chybi.

– Zatem trzeba się przygotować na ich przyjęcie.

W tym momencie mój wzrok zatrzymuje się na wierzchowcu kuriera. U siodła wisi zwój powroza. Przez chwilę patrzę na niego – ot tak – obojętnie. Nagle wpadam na pomysł, aby go wykorzystać dla unieszkodliwienia eskorty. Jest dostatecznie ciemno, żeby nie dostrzegli powroza. Tak, powinno się udać!

Odwiązuję powróz, natychmiast „sprzedając” pomysł towarzyszom. Także się im spodobał. Wobec powyższego zabieramy się natychmiast za robotę. Gniewko na powrót dosiada konia, zaś Dalebor z jednym końcem powroza włazi na przydrożne drzewo. Przywiązuje go mocno do pnia na odpowiedniej wysokości. Teraz na drugie drzewo, po przeciwnej stronie, wchodzi Przemko. Gniewko tkwi w siodle, ustawiwszy rumaka na środku drogi. Przemko naciąga powróz i również przywiązuje, owinąwszy jego nadmiar trzy razy wokół pnia. W ten sposób przegradzamy drogę na takiej wysokości, aby pod przeszkodą zmieścił się koń, natomiast jeździec, trafiwszy niespodziewanie powróz, spadnie na ziemię jak ulęgałka. Tym sposobem mamy nadzieję chwilowo wyeliminować z gry ewentualną konną eskortę. Wątpliwym się bowiem wydaje, żeby eskorta chciała się tłuc wraz z więźniami na jednym wozie. Zawsze to wierzchowiec jest wygodniejszy od rozklekotanego pojazdu. Co do wozu z więźniami, mniej się nim przejmuję. Chociażby nawet nam zwiał i tak stanie przy zwalonym w poprzek drogi drzewie. Cóż zresztą może zdziałać samotny woźnica? Będąc zatem dobrej myśli, spokojnie oczekujemy na przyjazd konwoju. Gniewko odprowadza konia na stronę, by nam nie wadził przy robocie.

Plan akcji ustalony. Na wszelki wypadek podzielimy siły. Poczekam z Mirkiem na konwój troszkę przed linką przegradzającą drogę. Natomiast reszta towarzystwa stanie już za nią. W pierwszym rzędzie musimy obezwładnić eskortę, zaś dopiero potem zająć się wozem. Jeżeli któryś z nas nie znajdzie zajęcia przy eskorcie, winien przypilnować woźnicę, jednak bez zbytniej brawury. I tak nam daleko nie ucieknie. Najwyżej rozwali wóz na przeszkodzie.

Zajmujemy stanowiska. Przysiadam z Niukiem pod dużą choiną. Pomimo niedawnego deszczu jest tam względnie sucho. Czas mija, a oczekiwanego konwoju ani widu, ani słychu! Zaczynam się niecierpliwić.

– Czyżby nasz misterny plan okazał się niewypałem? Wprawdzie Libusz potakująco kiwał głową, lecz czort wie, co ostatecznie przedsięwziął? Niestety jesteśmy w takiej sytuacji, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko cierpliwie czekać.

Minęła pewnie następna godzina, a może i nawet więcej, gdy wreszcie z oczekiwanego kierunku dolatują nas jakieś jeszcze niezbyt się dające określić odgłosy. Hukam zaraz naśladując sowę, dając znak towarzyszom, że coś się zaczyna dziać. Mocniej obejmuję Niuka, by przed czasem nie spłoszył nadciągających koni. Wkrótce dobrze mogę już rozróżnić stukot końskich kopyt i turkot wozu toczącego się po kamienistej drodze. Jednakże wydaje mi się toczyć zbyt wolno. Szlag trafił! Przecież przy takiej szybkości rozciągnięty w poprzek drogi powróz nie spełni oczekiwanej roli! Bezwiednie przygryzam wargi. Równocześnie dostrzegam nadciągających. Chociaż jest ciemno, lecz zupełnie dobrze rozróżniam, ciemniejsze niż otoczenie, sylwetki dwu konnych, towarzyszących zaprzęgowi jadącemu środkiem drogi.

Za wszelką cenę należy podkręcić im tempa! Gdy więc jeździec wlokący się przy wozie z mej strony zrównuje się z jodłą, jednym susem wyskakuję na drogę i zdzieliwszy kijem w zad konia, z miejsca nadaję mu odpowiedniego przyspieszenia. Równocześnie Niuk startuje ku zaprzęgowi. Koń z mojej strony gwałtownie szarpie w bok. Woźnica usiłuje szarpnięcie sparować ściągnięciem wodzów, lecz i drugi koń u dyszla, czymś z nagła spłoszony, włącza się do akcji. W efekcie wóz ostro rusza do przodu, zaś nie spodziewający się takiego obrotu sprawy woźnica pada na plecy. Drugi jeździec spina konia do skoku, by nadążyć za wozem. I tym sposobem nasz powróz świetnie spełnia wyznaczoną rolę. Wpierw z siodła wylatuje pierwszy, a zaraz po nim i drugi jeździec. Ciężko padają na ziemie i jeszcze oszołomieni, niezbyt pewnie wiedzą, co się wydarzyło. Natychmiast zresztą przypadają do nich nasi towarzysze. Nim z Mirkiem dobiegamy na miejsce, leżą na brzuchach, a kompani pętają im ręce założone na plecach. Potem jeszcze tylko nogi i obydwaj niefortunni jeźdźcy, nie zdążywszy nawet pomyśleć o obronie, leżą spokojnie przy skraju drogi powiązani jak barany. Puszczamy się biegiem za wozem i spłoszonymi końmi eskorty. Nie daleko zbiegały. Zaprzęg zatrzymał się przy tarasującym drogę chojarze.

– Wojbor! Wojbor – wrzeszczy woźnica, lecz ujrzawszy nas przy wozie daje zeń szczupaka i w dwu susach dopada boru, niknąc pomiędzy drzewami.

– Pal go licho – rzucam Przemkowi, mającemu najwyraźniej ochotę ścigać zbiega. – Oczy chcesz postradać? Wraz wydźgasz o gałąź po ćmoku!

Przemko rezygnuje z pościgu. Zresztą po co nam woźnica? Przynajmniej jeden kłopot z głowy.

Chłopaki łapią konie, uspokajająco poklepując je po pyskach. Dalebor wskakuje na wóz, by rozciąć więźniom pęta. W tym momencie wpadam na kolejny pomysł. Woźnica zwiał, lecz pewnie przytaił się gdzieś niezbyt daleko, dlatego nie zawadzi dla niego odegrać małego przedstawienia. Nie mam bowiem cienia wątpliwości, że jeszcze przed świtem Libusz otrzyma dokładną relację z napadu. Nie od rzeczy więc będzie zaimprowizować żądnych łupów draczy.

Przez chwilę pozorujemy kłótnię skaczących sobie do oczu rozeźlonych rabusiów, którzy – zamiast spodziewanych łupów – zastali pusty wóz. Potem, już nic nie mówiąc, odsuwamy z drogi powaloną jodłę na tyle, żeby przejechać wozem. Chłopaki wracają do powiązanej eskorty, a obrawszy wojów z wszelkiego dobra, jak na prawdziwych zbójców przystało, zdejmują przegradzający drogę powróz. Mirko z Przemkiem dosiadają wierzchowce eskorty, zaś ja z wilczyskami i Daleborem włazimy na wóz. Lubor ujmuje wodze i śmignąwszy na konie, rusza do przodu.

Nim cokolwiek zechcemy przedsięwziąć, wypada się naradzić, jednakże w żadnym wypadku nie należy tego czynić w tym miejscu. Musimy mieć pewność, że nas nikt nie podsłuchuje. Jedziemy więc w milczeniu spory kawałek drogi. Skoro jesteśmy już dostatecznie daleko od miejsca napadu, stajemy na środku drogi. I dopiero teraz mamy okazję spokojnie się przywitać, a i także dać upust swej radości z pomyślnie przeprowadzonego przedsięwzięcia. Lubor przedstawia nas ojcu. Pewnie uprzednio zdążył mu już o nas wszystko opowiedzieć, teraz więc Tomir musi jedynie skojarzyć uzyskane wiadomości z odpowiednimi osobami.

Najbardziej z nas cieszy się Dalebor. Widać, że go z uciechy aż wprost rozpiera. Chciałbym także móc dzielić jego radość. Niestety dręczy mnie niepewność najbliższych dni. Pomimo zainscenizowania zbójeckiego napadu i niby to przypadkowego wpadnięcia kniaziowych więźniów w ręce rabusiów, nie jestem pewny czy Libusz nie zarządzi pościgu i poszukiwań na dużą skalę. Najprawdopodobniej tak. Wychodzi więc na to, że cokolwiek zamierzamy uczynić, należy się spieszyć. Przypominam sobie w porę pomysł wysłania Gniewka jako kuriera z pilnym rozkazem dla Wyszomira, żeby ten bezzwłocznie przywiódł Medzamirowi Tomira wraz z synem. Tak, to by należało przeprowadzić jak najszybciej. Libusz, złapawszy się z Wyszomirem za łby, nie tak pilnie będzie nas tropił. A może i nawet zdoła uwięzić Wyszomira jako rzekomego zdrajcę? Wtedy by Przemkowy plan mógł zostać zrealizowany. Byłaby okazja bezbolesnego dostania Wyszomira. A temu właśnie ma służyć nasza wyprawa. Ale wpierw chcę usłyszeć, co zamierza Tomir? Aby próżno nie tracić czasu, bezzwłocznie o to pytam. I dobrze czynię. Okazuje się bowiem, że ojciec Lubora ma sprecyzowany plan działania. Oczywiście wie, że nie ma dla niego życia pod władztwem Medzamira, dlatego musi opuścić rodzinne strony. Nie ma na to rady. Pewnie już tutaj nie wróci – chyba, żeby kniazia zabrakło. Zamierza więc udać się do swego rodowego gródka, by wydobyć zakopane tam dobra. Nie ma tego zbyt wiele, ale zawsze tyle, aby wystarczyło na urządzenie się wraz z rodziną na nowym miejscu. W ostatniej chwili przed uwięzieniem zdołał je ukryć. Do gródka ma nadzieję wejść bez zbytnich trudności, jako że zna skryty przechód2, uczyniony przed laty na wypadek koniecznej ucieczki. Natomiast samo wydobycie zakopanej skrzyni będzie trudniejsze. Wprawdzie spoczywa na uboczu za klecią, w której jest wyjście z podziemnego przejścia, ale straż na wale może ich dojrzeć. W tym sęk!

– Ruszaj tedy Lubor ku domowi, bo i nam wypada do Wyszomira.

Tutaj wyłuszczam mój plan. Gniewko zrazu się krzywi, lecz ostatecznie zostaje przekonany. Tomir aż cmoka z podziwu. Wywabienie Wyszomira z gródka i to jeszcze z częścią załogi, sprzyja jego zamierzeniom. Wtedy dużo łatwiej przyjdzie się uwinąć z robotą.

Nie tracąc już zbędnie ni chwili, ruszamy w drogę. Jeżeli konie dobrze podgonimy, o świtaniu staniemy na miejscu.

 


1 ciekun – posłaniec, goniec.

2 skryty przechód – skryte wejście.

Skip to content