ODCINEK 8

Zabulgotała wrząca woda. Prysnęło w żar. Sypię do wrzątku Gniewkowego ziela i po chwili odstawiam kociołek pomiędzy trzy kamienie chroniące go przed wywróceniem. Na stalowo – szare niebo, rozświetlone na wschodzie poranną zorzą, lada moment wzejdzie słońce. Bór porastający zbocza wydaje się być czarnym. Wystarczy wszakże, aby słońce wychynęło spoza gór, a wnet zalśni soczystą zielenią.

Pora budzić śpiące towarzystwo. Do włości Kocela jeszcze kawał drogi, zaś na miejscu pragniemy stanąć późnym popołudniem. Podczas gdy ziewająca kompania przeciąga się jeszcze na legowiskach, idę do strumienia umyć ręce i twarz oraz przepłukać zęby. Bardzo mi przy tym brak szczoteczki i pasty do zębów, ale cóż – tutaj z nikąd tego nie wytrzasnę.

Po obfitym śniadaniu zwijamy biwak. Wytrzepane i zrolowane derki wędrują na plecaki. Zgasiwszy ognisko, ruszamy w drogę wąską doliną. Wokoło górska knieja, w którą wąziuteńką wstążką wrzyna się nasz strumień z „przyklejoną” do niego dróżką. Przyjemnie jest tak wędrować w pogodny poranek, wdychając rześkie powietrze. Staram się w ogóle nie myśleć o Wyszomirze. Po cóż sobie psuć pogodny nastrój?

Około południa stajemy na przełęczy. Tutaj się zatrzymamy na odpoczynek i drugie śniadanie. Dalsza droga będzie już lżejsza, jako że odtąd zaczynamy schodzenie w dolinę. Siadamy na spłachetku murawy przy dróżce i opierając się o swe worki, wystawiamy buźki do słońca. Zdejmuję buty. Przynajmniej nogi lepiej odpoczną przed dalszą drogą.

Jeszcze przed południem ruszył się wiatr. Wędrując doliną, zrazu niezbyt go odczuwaliśmy. Jedynie szum drzew niosący się knieją świadczył, że w wyższych partiach dobrze dmucha. Dopiero jednak teraz, gdy osiągamy przełęcz, możemy w pełni ocenić siłę podmuchów. Wiatr jest ciepły, więc w niczym nam nie przeszkadza – tym bardziej, że dmie od tyłu. Za to bór szumi niczym wzburzone morze. Nic dziwnego, że mówiąc do siebie musimy czasami nawet pokrzykiwać. A i tak nie zawsze się rozumie co mówi współrozmówca. Dlatego nachylamy się co chwilę ku sobie, nierzadko wspomagając słowa gestami. Na pewno wygląda to śmiesznie, na szczęście brak postronnego obserwatora, którego byśmy mogli tym rozweselić.

Pytam Wojsława o kniazia Nitry. Chciałbym się czegoś więcej o nim dowiedzieć. Przecież dobrze go zna z czasów wspólnych bojów przeciwko Awarom. Wojsław widać niezbyt dosłyszał. Nachyla się ku mnie:

– O Gorazda pytasz?

– Bach! – W worku Wojsława grzęźnie strzała, stercząc na zewnątrz kawałkiem upierzonej brzechwy. Tym razem wykazuję błyskawiczny refleks.

– W bór – wrzeszczę i sam dając dobry przykład, skaczę pomiędzy drzewa. Zaskoczeni druhowie reagują z sekundowym opóźnieniem. Ale i im udaje się bezboleśnie zniknąć z otwartej przestrzeni, chociaż nad głowami bzyka następna strzała. W ślad za nią na „plac boju” wypada jeździec, śląc za nami w bór następny pocisk. Galopem przelatuje obok worków leżących u skraju drogi i już – na łeb, na szyję – pędzi w dół, tam skąd dopiero co przybyliśmy. Wilczyska ruszają za nim. Nawet nie zdążył przebyć dziesięciu metrów, gdy z boru wypada Gniewko. W sekundę później zwalnia naciągniętą do ucha cięciwę, śląc za jeźdźcem długą strzałę. W następnej chwili i Wojsław oddaje celny strzał. Nim wyprostowany teraz jeździec spada z konia, zalicza dwa następne trafienia. Tylko ja nie oddaję strzału. Ba, gdybym to wcześniej miał naciągniętą kuszę! Musi się więc obyć bez mej interwencji. Zresztą i tak byłaby zbyteczna. Jeździec leci z siodła na ziemię, zaś koń uwolniony od jego ciężaru cwałuje dalej. W tym czasie udaje mi się wreszcie przysposobić kuszę do strzału. Moi towarzysze startują ku powalonemu. W ostatniej chwili łapię Mirka za ramię:

– Zostań! Wszak mógł być nie sam! – Skinieniem głowy daje znak, iż pojmuje. Zawróciwszy w stronę przeciwną, z bronią gotową do strzału, chronimy się za drzewami, aby stamtąd osłaniać towarzyszy przed ewentualnym atakiem. Jednakże na razie spokój. Nikt więcej nie zamierza nas zaczepiać. Zerkam na Wojsława. Przykucnął z Gniewkiem przy leżącym napastniku. Przemko chyba podążył za wierzchowcem, gdyż go nie dostrzegam. Ponownie zwracam oczy w drugą stronę. Jedynie stamtąd można się czegoś spodziewać.

Czaimy się tak już dosyć długo, lecz – jak na razie – nic nadzwyczajnego. Tymczasem Przemko wraca i to konno. Zatrzymując się przy Wojsławie, zeskakuje na ziemię. Podnoszą powalonego jeźdźca i przerzuciwszy przez siodło, ruszają w naszą stronę.

Ukryci za drzewami nadal tkwimy w pełnym pogotowiu. W jednostajnym szumie boru trudno cokolwiek usłyszeć. Jeżeli już, to prędzej coś dostrzeżemy.

Tak jak przypuszczałem, strzały były celne. Wprawdzie jeździec jeszcze żył, gdy Wojsław dotarł do niego, lecz wkrótce wyzionął ducha. Kim był i dlaczego nas zaatakował, tego niestety nie sposób dojść. Przecież mógł zupełnie otwarcie minąć nas w spokoju. A chociażby i nawet przemknął mimo galopem, nikt by nawet łuku nie ruszył. Musiał nas zawczasu usłyszeć. Przecież w jego stronę wiatr niósł nasze pokrzykiwania. Przytaił się pewnie i obserwował, wybierając zawczasu cel. Widać postanowił nas przydusić strzałami do ziemi, przy okazji eliminując, jego zdaniem najgroźniejszych. Wszak nieprzypadkowo na pierwszy ogień wybrał Wojsława. Cóż, kiedy się przeliczył. Pechowiec! Pewnie miał nieczyste sumienie. Wojsław z Gniewkiem już go obszukali. Prócz broni i niewielkiej sakiewki za pasem, z paroma srebrnymi monetami, niczego więcej nie ma. Teraz więc kolej na przeglądnięcie juków i niedużego worka wiszącego przy siodle. Wpierw Wojsław wywala na ziemię zawartość juków. Poza normalnymi przedmiotami codziennego użytku nie znajduje niczego nadzwyczajnego. Gniewko tymczasem zdejmuje skórzany worek i rozsupławszy ściągający go rzemień, zagląda do środka. Stoi chwilę bez ruchu, a zagłębiwszy ostatecznie w nim rękę, coś wyjmuje. Na widok Gniewkowej dłoni trzymającej za włosy ludzką głowę wpierw mnie mrozi, lecz w następnym momencie dławię się dopiero co spożytym posiłkiem, pragnącym gwałtownie opuścić mój żołądek. Przy tym jego część obrała sobie drogę nosem. Krztuszę się. Oczy zachodzą łzami. Z opresji ratuje mnie Mirko, grzmotnąwszy kilkakrotnie rozwartą dłonią moje plecy. Pomogło. Staram się nie patrzeć na Gniewka, a tym bardziej na trzymaną przez niego głowę.

– Wyszomir – słyszę zdziwiony głos Wojsława. W pierwszej chwili nie pojmuję. Lecz w następnej chwili mnie oświeca. Przemógłszy się, rzucam krótkie spojrzenia. Gniewko, przecież świadom mojej niedawnej reakcji, chyba specjalnie podtyka mi odciętą głowę niemal przed oczy. Znów szarpie mym żołądkiem, lecz już bez dalszych następstw.

– Bez wątpienia głowa Wyszomira! – Jeszcze nie zapomniałem jego twarzy. Ta sama blizna. Takiego obrotu sprawy nigdy bym się nie spodziewał. Okropność! Odwracam oczy. Wystarczy krótkiego spojrzenia. Jeszcze mi się przyśni!

Kim jest zabójca, gdyż co do tego nikt nie ma wątpliwości. Czyżby domownikiem Kocela? Skąd jednak wiedział, że za głowę Wyszomira wyznaczono cenę? Tego niestety nie wiemy. Chyba, żeby podsłuchał Mścibora? Ten pewnie Wyszomirowi o wszystkim powiedział. Tak, to prawdopodobne. Najpewniej zatem nocą zabił wywołańca i z jego głową zbiegł. To by tłumaczyło jego zachowanie. Mając nieczyste sumienie, we wszystkim węszył zagrożenie.

– Co czynić? Wobec zaistniałej sytuacji dalsza podróż do Kocela staje się bezcelowa. Sprawa Wyszomira znalazła definitywne rozwiązanie, a że nie całkiem po naszej myśli – trudno! Nic już nam nie powie. Można by wprawdzie z głową wrócić do grodu, a okazawszy kniaziowi, odebrać obiecaną nagrodę i na dodatek zyskać jego przychylność. Cóż, kiedy jakoś nikomu to nie odpowiada. Tak jak dotychczas każdy z nas, bez zmrużenia oka byłby go ustrzelił, tak teraz – w obliczu śmierci podstępnego wroga – dziwnie szybko mięknie. No cóż – słowiańska natura. Wnet potrafimy zapomnieć doznanych krzywd i być wspaniałomyślni dla powalonego wroga.

– Trza by czerep dostarczyć Kocelowi – stwierdza w końcu Wojsław. – Ja tam nim kupczył nie będę!

Niestety jakoś nikt się zbytnio nie pali do dalszej drogi. Zawsze to jeszcze parę godzin wędrówki.

– Zaraz, zaraz, przecież najpewniej już dawno odkryto zbrodnię, zatem i za zabójcą wyruszył pościg. Możemy go spotkać już w niedalekiej przyszłości. Zaczekajmy więc tutaj. Przecież Wojsław zna Kocela. Powie mu co się wydarzyło. Przekażemy konia z zabitym jeźdźcem oraz Wyszomirową głowę, po czym wracamy do domu. Mścibor także wkrótce winien wrócić. Nie ma już powodu, aby nadal siedział u Kocela.

Zostajemy więc na dotychczasowym miejscu, wystawiwszy czatę, ażeby tym razem nikt już nas nie zaskoczył. Ta sadowi się na jodle przy drodze. Widać z niej leżący niżej fragment dróżki spływającej w dolinę. W razie czego zawczasu zostaniemy powiadomieni o nadciągających. Gdy tak siedzimy, nagle w mej głowie kiełkuje pewna myśl. Chwilę nad tym rozważam.

– Tak, warto by sprawdzić! – Pytam Wojsława czy dokładnie obszukali zabitego?

– Ano! Krom broni i sakiewki niczego nie naszlim.

– A na karku niczego nie miał?

– Nie, tam nie zaglądali.

– Zobaczcie.

Gniewko podchodzi do zwłok i rozluźniwszy sznurkowy ściągacz pod szyją, rozchyla koszulę, lecz nie znajduje niczego.

– Obmacaj nogawice i zaglądnij w buty.

Zdziwiony spogląda na mnie, lecz spełnia polecenie. W nogawkach nic. Zdejmuje lewy but i potrząsa. Niczego ciekawego. Za to z prawej cholewki wypada klucz. Podnoszę. Daję głowę, że taki sam jak mój. Wyjmuję zza pazuchy klucz do zbójeckiego loszku i przyłożywszy do znalezionego, pokazuję kompanom. Teraz już wiemy kim był zabójca. Ani chybi Wyszomirowy towarzysz. Wiedział o piwniczce kryjącej zbójeckie łupy. Zabił zatem mając nadzieję, prócz obiecanej przez kniazia nagrody, zgarnąć jeszcze i dobra zgromadzone w loszku. Nie ma co, sprytnie wymyślił!

Minęła nie cała godzina, gdy z jodły Przemko macha słomkowym kapeluszem:

– Jadą!

Przy dróżce zostaje Wojsław z Gniewkiem, my natomiast z wilczyskami nikniemy w borze. Przezorność nie zawadzi. Przytaiwszy się za drzewami, z bronią w pogotowiu, czekamy na dalszy rozwój wypadków. Mija jednak parę dalszych minut zanim na drodze pojawia się jeździec, a w kilka chwil później jeszcze dwu. Wojsław powstaje i unosi rękę w geście powitania. Jadący przodem ściąga wodze, zatrzymując wierzchowca ze trzy kroki przed Wojsławem. Gniewko również wstaje. Kawałek dalej, opodal spokojnie skubiącego trawę konia, leży zdradziecki kompan Wyszomira.

Wojsław czyni krok w stronę prowadzącego pościg. Jest to chyba jego równolatek, mąż w sile wieku. W drugim jeźdźcu natychmiast rozpoznaję Mścibora. Tymczasem starszyzna wszczęła już rozmowę. Przybysz opuszcza siodło i podawszy rękę Wojsławowi, o czymś rozmawiają. Mścibor spod oka spogląda w bór. Pewnie chce nas wypatrzyć. Przecież dobrze wie, że tu jesteśmy.

Przypatruję się rozmówcy Wojsława. Sądzę, że to Kocel. Jest nawet trochę podobny do Wyszomira.

Przybysz trąciwszy nogą zwłoki zabójcy, kieruje wzrok na Gniewka. Ten podaje mu rozwiązany worek. Domniemany Kocel odbiera i chwilę trzyma w garści, jak gdyby niezdecydowany. Ostatecznie rozchyla worek i zagląda do środka. Stoi bez ruchu może z minutę. Westchnąwszy wreszcie, na powrót mota rzemień wokół wylotu worka, po czym wraca do swego wierzchowca i wiesza u łęku siodła. Na jego znak towarzyszący mu woje opuszczają siodła. Podobnie i Wojsław przyzywa nas gestem ręki. Trzymając wilczyska przy nodze, wychodzimy na drogę. Mścibor uśmiecha się pod nosem, zaś Kocel spogląda zdziwiony. Gdy na drodze pojawia się i Przemko, kiwa dwa razy głową, po czym parska krótkim śmiechem.

– Przezornyś Wojsławie, nie ma co! Prawyś. Lepiej na zimne dmuchać niźli się sparzyć. Cóż, ja nie Wyszomir, który rad krętymi stegnami chadzał. Tak i tam naszedł druha co go zarzezał i łeb odjął. Nieborak ani by się tego spodziewał!

Wojsław przedstawia nas jako swych krewniaków, wymieniając przy tym nasze imiona. Kocel się uśmiecha i każdemu podaje rękę. Spogląda ciekawie na Niuka. Pewnie jeszcze takiego czarnucha nie widział. Ten zaś wpierw szczeknął na niego parę razy, lecz obwąchawszy, macha nawet ogonem.

Na przełęczy bawimy jeszcze parę minut. Zabity zostaje załadowany na konia, a my, zamiast wracać do domu, wkrótce zdążamy nadal w dotychczasowym kierunku, bowiem Kocel ani chciał słyszeć byśmy wracali, a nam jakoś nie wypadało się wymigać od zaproszenia na Wyszomirowy pochówek. Konni ruszają przodem. Wpierw Kocel zamierzał iść z nami, lecz Mścibor kurtuazyjnie odstąpił swego wierzchowca Wojsławowi, więc nie było już ku temu powodu.

Jeżeli wierzyć Mściborowi, na miejscu winniśmy stanąć jeszcze przed zachodem, przy czym droga wciąż wiedzie z góry.

Nigdy bym nie przypuścił, iż nasze działanie mające na celu wywabienia Wyszomira z domu przyniesie taki efekt. Lecz, prawdę powiedziawszy, jestem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Przynajmniej możemy odetchnąć z ulgą. Wątpliwe, żeby jeszcze ktoś dybał na życie Unisława. Ba, przecież Medzamir jest przekonany, że już raz na zawsze pozbył się znienawidzonego bratanka. Dlatego z jego strony nic Unisławowi nie zagraża. Cel wyprawy został osiągnięty. Możemy zatem spokojnie wracać do domu. Ale póki co, podążamy w zupełnie innym kierunku.

Gdy jeźdźcy znikli w oddali, zagaduję Mścibora o ostatnie wydarzenia, zwieńczone tragiczną śmiercią wroga.

Mścibor na miejsce dotarł wczorajszym wczesnym wieczorem. Zastał Wyszomira w kiepskim stanie. Rana się gnoiła, cuchnąc intensywnie, zaś ranny bardziej przypominał swój cień niźli tego Wyszomira, którego niedawno opuścił. Wątpliwym się wydawało, żeby wkrótce wydobrzał. Jeżeli w ogóle, to nie tak szybko. Krótki, chrapliwy oddech oraz błyszczące oczy świadczyły o trawiącej go gorączce. Jednakże zaraz pytał o wieści. Gdy Mścibor już mu wszystko przekazał, zapadła cisza. Wyszomir jakby rozważał każde słowo. Ostatecznie ze smutkiem lekko skinął głową i wyszeptał – najpewniej sam do siebie:

– I po cóż mi było wiernie służyć kniaziowi, nieraz łeb swój stawiając w potrzebie? Za to ninie1 dybie na mój żywot, wyznaczywszy cenę za głowę. I to aby przez to, iże Unisław śmierci się wywinął. Bodaj sczezł! Widziała ci się durny nagroda – masz ją tedy. Wszakże łba mego Medzamir nie dostanie. Niedoczekanie jego! Zresztą i tak rychło mi zdychać, zatem daremnie się trapić. – Umilkł zmęczony i zamknąwszy oczy, zdawał się zasypiać. Gdy jednak Mścibor chciał odejść, przecząco skinął głową i kazał się zbliżyć do posłania.

– Słuchaj co rzeknę – wyszeptał. – Nitrzańskiemu Gorazdowi Medzamir zdradę gotuje. Zaprosiwszy go, niby to dla swatania mu swej Welisławy, umyślił ubić. Atoli Gorazd nie głupi, by leźć w pajęczą sieć, tedy do kniaziowego grodu nie przybędzie. Ugadali się spotkać na rubieżach, kędy Wojsław dzierżył stróżę2. Wszelako Wojsław człek czestny3, zatem nijak z nim o ubiciu Gorazda prawić. Inaczej Swatopuk. Ten dla zapłaty wszytko uczynić gotów. Wołał przeto kniaź Wojsława, kazując mu pilnie stawić się przed swym obliczem. Zaś drogą czekali nań dracze, schwytali i w jamie zawarli. U Gozdmira Wojsław w jamie siedział. Żal, iże go ubili. (Wyszomir sądził bowiem, że w otwartej jamie spoczywały zwłoki Wojsława). Byłbym uwolnił Wojsława i rzekł co kniaź zamierza. Wszelako Wojsław zabity, jedź zatem do Swatopuka, a rzeknij mu, iże w nagrodę za Gorazda ubicie kniaź i jemu rychło łeb zetnie – niby to mszcząc czyn niegodziwy. Póki czas niechaj uchodzi, chociażby i nawet do Gorazda. A rzeknij mu, jako mnie Medzamir zapłacił za wierną służbę. – Tu umilkł zmęczony. Jednak po dłuższej chwili jeszcze powiedział:

– Jutro ci ruszać, a nie daj się drogą złowić. Łebskiś junoh, przeto ci się pewnie powiedzie. I już do mnie nie wracaj. Nie ma po co. Skarbmir z Kocelem stos mi złożą. Poczywaj przed drogą, a o świtaniu ruszaj. No, to bywaj! Ninie spać będę.

Skarbmir zaś Wyszomira zabił nad ranem, pchnąwszy kilkakroć nożem. Kiedy rankiem Kocel znalazł bezgłowe ciało krewniaka, jeszcze ciepłe było. Zabójca nie mógł być więc daleko. Wnet odkryto nieobecność Skarbmira. W stajni brak też było jego wierzchowca, więc stało się jasne kto zabił. Wtedy Mścibor powiedział Kocelowi o wyznaczeniu nagrody za głowę wywołańca4. Mimo wszystko Kocel postanowił ścigać Skarbmira. Zabójstwo krewniaka wołało o pomstę, chociażby i nawet było po myśli kniazia. Ruszyli zatem za nim we trójkę. Chcąc dopaść zabójcę, należało się spieszyć.

Jest już północ, gdy porzuciwszy wreszcie przygasający stos pogrzebowy, wracamy do Kocelowego domostwa. Najwyższa pora na stypę. Tym razem ceremonia pogrzebowa musiała się obyć bez uciesznych harców ku czci zmarłego, ale jest nie do pomyślenia, żeby poniechać nieomal rytualnej wyżerki. To by zakrawało na profanację. I chociaż nikt z zebranych w Kocelowej izbie, nie wyłączając gospodarza, najpewniej nie żywił ciepłych uczuć do Wyszomira, to jednak każdy, bez jakichkolwiek obiekcji, bierze w niej udział, pomimo oczywistego faktu, że głównym celem stypy jest uczczenie pamięci zmarłego. Zresztą, jak już powiedziałem, nasza słowiańska natura jakoś łatwo przystaje na okazanie wspaniałomyślności pokonanemu wrogowi i zapomnienie wyrządzonych przez niego krzywd – szczególnie wtedy, gdy ten jest martwy. Jemy więc i pijemy, spełniając toasty za zmarłego. A przychodzi nam to tym łatwiej, że zdążyliśmy w międzyczasie dobrze zgłodnieć. Przecież sporo czasu upłynęło od naszego ostatniego posiłku. I gdy tak siedzę przy stole w gwarnej izbie, ogryzając kawał smakowitej pieczeni i popijam gorzkawym piwskiem co któryś tam kęs, myślę sobie, że nawet w najniedorzeczniejszym śnie nie spodziewałbym się takiego zakończenia sprawy.

– No nie! Nasz udział w Wyszomirowym pogrzebie i stypie, po prostu nie mieścił mi się w głowie. Zaś jutro zapewne jeszcze się przyłożymy do usypania nad jego prochami kurhanu. Czyż nie zbyt wiele szczęścia naraz?

U Kocela gościmy jeszcze następną dobę. Czujemy się dobrze. Nasz gospodarz w niczym nie przypomina swego raczej ponurego kuzyna. Czyżby dziwnym trafem zmarły skumulował w sobie wszelkie ujemne cechy rodu? Dobrze więc, że zakończył już swą ziemską wędrówkę. Przynajmniej nikomu więcej nie wyrządzi krzywdy, a przy tym kniaź stracił posłusznego wykonawcę najbezwzględniejszych nawet poleceń.

Na odchodnym Kocel obdarował Wojsława wierzchowcem zabitego. Tu jednak nasz druh pokazał klasę. Dar przyjął, aby zaraz obdarować nim na powrót Kocela, jako nasz udział w pogrzebowej uczcie i prezent dla gospodarza. Przecież widać było, że mu się nie przelewa i zapewne często klepie biedę. Pozostawiamy również konia zabójcy, który był przecież naszym łupem, tłumacząc zakłopotanemu gospodarzowi, że mu się słusznie należy jako zadośćuczynienie za zamordowanie krewniaka.

W drogę powrotną ruszamy wczesnym rankiem, odprowadzeni przez Kocela aż na skraj boru. Widać było, iż mu przypadliśmy do serca i chciałby jak najpóźniej się z nami rozstać, Bo i prawdę powiedziawszy, w tej odległej od ludzkich siedzib samotni, wiódł żywot omal pustelnika. Prócz czterech sług nie miał do kogo gęby otworzyć. Przyrzekamy ponowne odwiedziny przy nadarzającej się okazji. Kiedy zaś ta wypadnie, nikt nie wie. Ważne jednak, że są dobre chęci.

Gdy już nam Kocel zniknął z oczu, możemy się wreszcie zająć tym, co Wyszomir krótko przed śmiercią powiedział Mściborowi. U Kocela nie było można o tym uradzać, ale teraz nic już nie stoi na przeszkodzie, żeby rzecz całą dokładnie i dobrze rozważyć. Sprawa nie jest błaha i w dodatku dotyczy przyjaciela Wojsława. Wprawdzie ich drogi dawno się rozeszły, wiodąc każda w zupełnie inną stronę, lecz żadną miarą nie uchodziło sprawy pozostawić własnemu biegowi i nie spróbować zapobiec niecnej zdradzie. Dla mnie jest to tym bardziej emocjonujące, że dotyczy kniaziów. Sami zresztą przyznajcie, czy to nie duża frajda móc wywrzeć wpływ na bieg wydarzeń dotyczących księstw? Jedno jest pewne – Wojsław nadal powinien pozostawać w ukryciu. Jego pojawienie byłoby dla Medzamira ostrzeżeniem, nie mówiąc już o tym, że niosące naszemu towarzyszowi poważne zagrożenie. Przecież Swatopukowi nikt nie powinien przeszkadzać w realizacji zdradzieckiego zamachu. Chcąc temu przeszkodzić, należy działać skrycie, a przede wszystkim na czas ostrzec Gorazda. Tak więc nasz powrót do domu ulega odroczeniu. Nijak nam zostawić Wojsława i Mścibora, rezygnując z wzięcia udziału w nowej przygodzie. Trzeba zatem dobrze wyciągać nogi, aby jak najprędzej wrócić do Wojsławowej doliny, gdyż przygotowanie nowej wyprawy także musi zająć trochę czasu, my zaś nie wiemy kiedy Medzamir zamierza się spotkać z Gorazdem? Dlatego Mścibor rusza konno przodem, żeby jak najprędzej w grodzie uzyskać najświeższe wiadomości, bowiem jedynie on może się tam kręcić niczym nie zagrożony. Nam zaś również wypada się spieszyć, by nasze działania nie były spóźnione. Wędrujemy długo, stając na nocleg dopiero około północy. Nazajutrz wschodzące słońce zastaje nas już w drodze. W efekcie stajemy na miejscu około południa. Po forsownym marszu każdy jest solidnie zmęczony, nic więc dziwnego, że do wieczerzy zażywamy wypoczynku.

Mścibor zaś poprzednią noc spędził w domu, a do grodu wyruszył o pierwszych zorzach. Chciał stanąć na miejscu zaraz po otwarciu bram. Skoro tylko uzyska pewne wieści, natychmiast wróci. Nie ma więc potrzeby kontaktowania się z nim w międzyczasie. Bardzo nam takie rozwiązanie odpowiada. Przynajmniej jutro możemy się skupić na kompletowaniu niezbędnego ekwipunku oraz przygotowaniu żywności. Planujemy cześć drogi pokonać o własnych nogach, po części zaś popłynąć łodzią. Tak będzie lepiej. Przynajmniej nikomu niepotrzebnie nie wpadniemy w oko. Podróżując konno, nie da się tego uniknąć. Już tam kniaziowe czaty przy trakcie dają pilne baczenie na konnych, tym bardziej jeżeli w dodatku podróżują grupą.

Gdy tylko Wojsław powiedział o łodzi, przypomina mi się nasza niefortunna przeprawa przez Wag. Ciekawe czy zatopiona wtenczas łódź nadal spoczywa na dnie w miejscu zatonięcia, czy też wartki nurt powlókł ją dalej? Warto by sprawdzić. Wprawdzie i tak jest dla nas za mała, ale wątpliwe byśmy mieli szansę dorwać coś większego. Zatem najprawdopodobniej przyjdzie popłynąć we dwie łodzie. Zawsze łatwiej zdobyć jedną zamiast dwu. Najlepiej byłoby jutro zrobić wypad w sąsiedztwo brodu. W międzyczasie pogoda się wyklarowała. Jest ciepło, nikogo zatem nie powinna zdziwić nasza kąpiel w rzece. Cóż, kiedy mi się niezbyt uśmiecha wędrowanie na miejsce piechotą. A może by tak Wojsław z Mojmirem wybrali się także jutro po resztę zbójeckiego dobra? Nie mamy w planie niczego pilnego prócz oczekiwania na wieści. Mogliby pojechać wozem. Przynajmniej dużo na niego załadują, a my przy okazji podwieziemy się w jedną stronę. Mając dosyć czasu, rozejrzymy się również za Mściborem. Pewnie już coś będzie wiedział.

Wojsława nie trzeba specjalnie zachęcać. Uznaje pomysł za dobry. Najlepiej zbójeckie łupy przywieźć teraz, gdy się nadarza okazja. Potem, nie wiadomo kiedy znów będzie to możliwe. Krótko radzą z Mojmirem, potem zaś wychodzą z izby przygotować wóz na jutrzejszą wyprawę. Gniewko idzie z nimi. Po ostatniej forsownej wędrówce młódź ma chwilowo dosyć i resztę dnia leniuchuje, wylegując się na wygrzanej trawie. Wilczyska dzielnie nam w tym sekundują. Widać i im na razie obrzydło podróżowanie. I tak na nieróbstwie schodzi reszta dnia. Za to nazajutrz, już od wczesnego rana, jesteśmy na nogach. Po wczesnym śniadaniu siadamy na wóz. Mojmir aż gębę rozdziawia ze zdziwienia, kiedy wilczyska jednym susem lądują tam w ślad za nami. Tego się nie spodziewał. Ba, lecz skąd ma wiedzieć, że nasze kudłacze nie są takie głupie, żeby ganiać o własnych łapach, skoro na podorędziu jest wygodny środek lokomocji.

Ochłonąwszy po chwili, cmoka na konie i wóz rusza. Podróż tym wehikułem jest dużo mniej wygodna niż jazda wierzchem. Wóz, turkocząc kołami, podskakuje na każdym korzeniu, nie mówiąc już o kamieniach dosyć gęsto zaścielających dróżkę. Zanim dotrzemy w sąsiedztwo grodu, śniadanie w naszych brzuchach tak się utrzęsie, że zaczniemy wątpić, byśmy w ogóle coś dzisiaj jedli. No ale cóż, nie ma róży bez kolców.

Po mniej więcej dwu godzinach jesteśmy na miejscu. Opuszczamy wóz kawałek przed grodem. Wojsław ze szwagrem i Gniewkiem jadą dalej, my zaś, idąc brzegiem strugi płynącej do Wagu, resztę drogi zaliczamy o własnych nogach. Tym sposobem mijamy gród bokiem. Przy ujściu potoku, w niewielkiej zatoczce, dostrzegam wyciągnięte na brzeg trzy tratwy. Stanąwszy na moment, przyglądam się im spod oka. Zrobiono je z wydłubanych pni, powiązanych po trzy. Konstrukcję usztywnia para żerdzi przy dziobie i rufie. Środkowa dłubanka nieco wystaje przed dwie boczne „siostrzyczki”. Rzecz przypomina mi znane tratwy z przełomu Dunajca. Ba, lecz te są starsze o przeszło tysiąc lat! Prócz tego, jeszcze jeden taki sam rzeczny statek kołysze się na wodzie, przywiązany grubym powrozem do solidnego kołka wbitego w ziemię. Bez tego rychło pewnie by spłynął porwany nurtem rzeki. Opodal stoi kryta strzechą kleć.

Idziemy brzegiem Wagu w stronę bliskiego już brodu. Lepiej niepotrzebnie nie wzbudzać w nikim zainteresowania. Potem, zrzuciwszy wierzchnie odzienie, siadamy przy brzegu. Chwilę odpoczywamy. Następnie puszczamy „kaczki” na wodzie. Każdy usiłuje uzyskać jak najlepszy wynik. I tu odnoszę zwycięstwo. Ciśnięty przeze mnie kamień czyni jedenaście susów nim znika w głębinie. Najlepszy wynik Mirka wynosi dziewięć odbić, zaś Przemko, pomimo wysiłków, zalicza jedynie osiem. Początkowo wilczyska gonią za kamieniami, ale po jakimś czasie widać mają już dosyć, gdyż kładą się na trawie z wywalonymi jęzorami i ciężko dyszą. Także i my wkrótce porzucamy dotychczasową zabawę. Siadłszy przy psach, zaczynamy kombinować, w którym też miejscu zatonęła łódź? Niestety niezbyt to nam wychodzi. Nie ma się jednak czemu dziwić. Przecież przeprawa miała miejsce nocą i co innego wtedy zaprzątało naszą uwagę. Ostatecznie postanawiamy przeszukać przybrzeżny pas rzeki poniżej brodu. Płynąc blisko siebie, mamy szansę zlokalizować wrak, jeżeli jeszcze tu spoczywa. Zbliżywszy się zatem niemal do brodu, wchodzimy w rzekę i odbiwszy nieco od brzegu, zaczynamy „spław”. Wystarczy się jedynie utrzymywać na powierzchni, resztę roboty zostawiając bystremu nurtowi. Ten zaś dosyć szybko znosi nas w dół biegu rzeki. Wilczyska płyną wraz z nami.

Minąwszy miejsce złożenia ubrań, wyłazimy na brzeg. Psiska wytrzepują wodę z futra, aplikując nam przy okazji solidny prysznic. Dziwne, ale zawsze muszą się otrząsać blisko nas.

Niestety żaden nie natknął się na zatopioną łódź. Postanawiam popłynąć jeszcze raz, ale teraz troszkę dalej od brzegu. Przecież wrak mogło znieść bliżej środka koryta. Trudno zresztą dokładnie ustalić, gdzie łódź poszła na dno. Mirko z Przemkiem zostają na brzegu, natomiast ja z nieodłącznym Niukiem wracam do brodu. Ponownie wchodzę do rzeki. Pies wpierw biega przy wodzie poszczekując, widząc jednak, że nie mam zamiaru wyjść na ląd i on podąża mym śladem. Tym razem nie płynę, lecz w pozycji pionowej, z nieco podkurczonymi nogami, pozwalam się ponieść nurtowi. Potem jednak wysuwam stopy do przodu. Pamiętam przecież, że łódź przed zatonięciem grzmotnęła w podwodną przeszkodę. Głupio byłoby powtórzyć to własnymi kolanami. A tak jestem w stanie zamortyzować uderzenie. Co jakiś czas poruszam rękoma, by się utrzymać na powierzchni. Wytrzeszczam także oczy, usiłując w porę dostrzec ewentualną przeszkodę. I w pewnym momencie wydaje mi się, że dostrzegam coś ciemniejszego przed sobą.

– Stop! Rozprostowane nogi gruntują za dnem. Powiodło się. Stoję zanurzony prawie po pierś. Trudno mi ustać w miejscu. Pomagam sobie wiosłując rękoma, jednocześnie przesuwając się w stronę brzegu. Tam właśnie coś dostrzegam pod wodą.

– Mam! – Nogi trafiają przeszkodę. Ostrożnie sonduję lewą nogą, usiłując wymacać, co też takiego trafiłem? Wygląda na to, że mam do czynienia z czymś długim. Niewiele myśląc, daję nura z otwartymi oczami. Niezbyt to przyjemne. Oczy szczypią, lecz w czystej wodzie zupełnie dobrze dostrzegam długi, ciemny kształt dłubanki, zaklinowanej dziobem pomiędzy trzema głazami. Skoro znów staję na wyprostowanych nogach, uradowany Niuk bezzwłocznie bierze kurs na mnie. Natychmiastowym nurem w ostatniej chwili wymiguję się przed nieuniknionym podrapaniem. Wyskoczywszy po chwili na powierzchnię niczym korek, ukazuję druhom miejsce spoczynku łodzi na dnie.

Teraz do brzegu. Na ostatnich metrach Niuk mnie wyprzedza i nim wychodzę na ląd, częstuje chłopaków solidną pompą. Wprawdzie uskakują w bok, jednak nieco za późno. Rozbawiony Chwatacz usiłuje złapać Niuka za ucho. Ten czyni unik i cap przeciwnika za ogon. W następnej chwili już się tarzają w bujnej trawie, wściekle warcząc. Nie może się przy tym obyć bez gwałtownych pogoni i ucieczek. W końcu mają jednak dosyć. Już uspokojone, zgodnie chłepczą wodę z rzeki. My tymczasem ustalamy charakterystyczne znaki na obu brzegach, żeby po nich było można łatwo zlokalizować położenie wraku. Układamy także mały kopczyk z otoczaków, aby znaczył punkt, z którego należy prowadzić namiary.

Słońce stoi już wysoko, dochodząc zenitu. Najwyższa pora poszukać Mścibora w grodzie. Cóż, kiedy jakoś nie chce nam się ruszyć z wygrzanej murawy. Leżymy więc nadal na dotychczasowym miejscu, mało co nawet ze sobą gadając. Co jakiś czas spoglądam w kierunku brodu, czy aby nie dostrzegę powracającego wozu. Lecz póki co, pomimo że na przeprawie ruch, nie widać interesującego mnie obiektu. Potem, jakoś tak mimochodem, rozpoczynamy rozmowę o domu, zgadując co też porabiają nasi bliscy? I tu wychodzi szydło z wora. Chociaż bez zmrużenia oka przystaliśmy na nową wyprawę, to w głębi serca już nam tęskno za domem. Sądzę, że to reakcja na pomyślne zakończenie sprawy z Wyszomirem. Cel wyprawy został osiągnięty, zatem pora brać się do domu. Wobec tego ostrzeżemy jeszcze tylko Gorazda, krzyżując Medzamirowi zdradzieckie plany, a potem, nie oglądając się już na nic, bezapelacyjnie wracamy. To postanowione. I chociażby nawet kije z nieba leciały, nic nas nie odwiedzie od tego postanowienia. Chcemy wrócić przed żniwami. Droga powrotna nie powinna zająć zbyt wiele czasu, gdyż wydostawszy się nad Sołę, znów popłyniemy łódkami. Tym razem jednak z prądem rzeki, dlatego spław potrwa krócej.

Zajęci rozmową, nie dostrzegamy nadchodzącego od grodu człeka. Dopiero reakcja dosychających kudłaczy zwraca naszą uwagę. Zerwawszy się na równe nogi z wygrzanej murawy, gwizdem usiłuję zawrócić pędzące wilczyska. W następnej chwili oddycham z ulgą. Psiska, radośnie poszczekując, witają nadchodzącego. Przecież to Mścibor! Odpada zatem chodzenie do grodu. Zawsze to lepiej nie wchodzić niepotrzebnie ludziom w oczy, a tym bardziej pod bokiem kniazia. Ten podobno jest nad wyraz podejrzliwy, węsząc wszędzie zdradę. Zapewne niejedne jego „oczy” i „uszy” kręcą się po okolicy. A już po ostatnich wydarzeniach na pewno wzmożono czujność.

Powitawszy druha, siadamy na powrót przy wodzie. Pyta co tu porabiamy. Dostrzegł nas już jakiś czas temu i natychmiast poznał po psach. Ma zamiar wrócić do domu. Jeszcze tylko jedno spotkanie i rusza. Właściwie to wystarczy już tego co wie. Wątpi zresztą, aby się jeszcze czegoś więcej ponadto dowiedział.

Mówimy o wypadzie starszyzny po zbójeckie dobra oraz zlokalizowaniu zatopionej łodzi. Wygląda na nie uszkodzoną. Wystarczy zatem w kilku wejść do rzeki i uwolniwszy dziób spomiędzy głazów, wytaszczyć ją na brzeg. Jednak dużo łatwiej w tym celu użyć konia.

Odnalezienie łodzi bardzo go ucieszyło. Wobec tego, jeszcze przed powrotem do domu, postara się o wiosła. Zaś o reszcie pogadamy w domu. Radzi byśmy już wracali, nie zahaczając o gród. Lepiej minąć go bokiem. On zaś w grodzie szybko załatwi swe sprawy i poczeka na wóz, by wrócić z ojcem. I z tym się rozstajemy. Mścibor idzie w stronę brodu, by stamtąd powrócić do grodu, my natomiast zdążamy naszą poprzednią trasą w stronę zatoczki z tratwami i dalej – w górę potoku. Jesteśmy już bardzo głodni, niestety na wyżerkę mamy widoki dopiero w domu. Dlatego dobrze wyciągamy nogi, chcąc jak najprędzej przebyć dzielącą nas drogę.

Na miejscu stajemy na krótko przed zachodem słońca. Komunikujemy Dobroniedze o spotkaniu Mścibora i jego spodziewanym powrocie z ojcem. Pewnie już od dawna są w drodze, więc rychło ich patrzeć.

Przekąsiwszy nieco dla zaspokojenia pierwszego głodu i napiwszy się mleka, spokojnie wyglądamy powrotu wozu. Ten nadjeżdża dopiero w szarówce zapadającego zmierzchu. Obok wozu idą nasi towarzysze. Jedynie Mojmir dosiada Mściborowego wierzchowca. Pośród radosnego jazgotu psiej sfory, wóz wtacza się w obejście. Jego pleciona skrzynia jest wypełniona po wierzch. Sądzę, że wszystko zabrali. A to się nam powiodło!

Po wieczerzy idziemy do Wojsławowego domu. Dla bezpieczeństwa lepiej radzić na osobności. Po cóż niepotrzebnie wprowadzać domowników w niebezpieczne sprawy? Najlepiej, by jak najmniej o nich wiedzieli. Przecież zawsze ktoś, chociażby i mimo woli, może się wygadać, sprowadzając nieszczęście na rodzinę. Świadomość tajnych zamysłów kniazia czasami bywa zabójcza.

Wojsław odpala od pochodni dwa kaganki. Siadamy na ławach.

– No, Mścibor, gadaj czegoś się dowiedział!

Wprawdzie zdanie sprawy z czynności podjętych dla zdobycia wieści trwa dosyć długo, lecz sedno sprawy można ująć w kilku zdaniach: Spotkanie kniaziów i uroczyste zaręczyny, połączone z ucztą, jest planowane zaraz po letnim przesileniu i odbędzie się w bezpośrednim sąsiedztwie Wojsławowej stanicy. Dla nas o tyle dobrze, że Wojsław z Mściborem znają tamtejszą okolicę jak własną kieszeń, wiedząc omal o każdym kamieniu. W którym momencie Gorazd ma zostać zgładzony, tego niestety nikt poza kniaziem chyba nie wie. No, pewno coś na ten temat mógłby nam jeszcze powiedzieć Swatopuk, gdyż to on najprawdopodobniej będzie wykonawcą zdradzieckiego zamachu. To jednak w tej chwili wydaje się nam być mniej istotne. Naszym zadaniem jest jedynie ostrzeżenie Gorazda, by wiedział czego się po Medzamirze spodziewać. Natomiast o bezpieczeństwo swej osoby musi już zadbać sam. Od tego ma przyboczną straż. Przy tym i my możemy pozostawać w bliskim odwodzie, lecz nikt, prócz Gorazda, nie powinien o tym wiedzieć. I taki mu należy postawić warunek naszego ewentualnego udziału w sprawie. Jeżeli go zaaprobuje, najlepiej się ulokować pośród służby. To nam pozwoli niczym nieskrępowaną możliwość ruchu.

Prócz zamachu na kniazia Nitry jest jeszcze i druga sprawa. Można wprawdzie sobie głowy nią nie zawracać, chociaż dotyczy Tomira, a właściwie to jego córki Mlady. Ta od paru lat przebywała w bliskim otoczeniu Welisławy – córki Medzamira. Nawet po uwięzieniu ojca nie straciła swej dotychczasowej pozycji, pozostając nadal przy kniaziowym dworze. Ale teraz, po ucieczce Tomira wraz z Luborem i zniknięciu podobno reszty Tomirowej rodziny, kniaź zadziałał błyskawicznie. Pomimo protestów Welisławy wzięto dziewkę pod straż, ażeby i ona przypadkiem nie uciekła. Szybko też Medzamir obmyślił zemstę na niedawnym słudze. Ni mniej, ni więcej, a postanowił przywrócić od dawna już nie praktykowany zwyczaj składania bóstwom ludzkiej ofiary. Podobno kiedyś corocznie w letnie przesilenie zrzucano z wyniosłej skały do Wagu dziewicę jako ofiarę. I tak będzie w tym roku, zaś poświęconą bogom ma być Mlada.

– Nie ma co, sprytnie to wymyślił! Niby zbożny cel, a jaka słodka zemsta. Boleśniej Tomira ugodzi niż najwymyślniejszymi torturami. Cóż jednak możemy uczynić w tym względzie? Chyba niewiele. Przecież nawet nie mamy dostępu do kniaziowego dworu. A gdzie tu jeszcze oswobodzenie trzymanej pod strażą dziewczyny. Zatem chwilowo dajemy sobie z tym spokój. Może później któremuś z nas wpadnie do głowy jakiś dobry pomysł? Co się zaś tyczy Gorazda, to Wojsław sądzi, że najpewniej trafimy go w drodze na spotkanie, wobec czego nie zajdzie potrzeba podróży aż do Nitry. Do spotkania pozostało już niewiele czasu. Letnie przesilenie przypada za tydzień i dopiero po nim Medzamir ruszy na granicę. Gorazd do Wojsławowej placówki ma dłuższą i znacznie trudniejszą drogę. Medzamirowi pozostaje jedynie wygodnie podążyć doliną w dół Wagu albo i nawet spław rzeką. Jakby nie liczyć, wystarczy z okładem dwu dni i to przy niezbyt forsownej podróży. Wypada zatem byśmy, bez zbędnego ociągania, ruszyli w drogę, by z ostrzeżeniem zdążyć na czas.

Gdy tak radzimy o sprawach Gorazda, wpadam na pewien pomysł. Chwilę się zastanawiam i potem, już nie zwlekając, przedstawiam kompanom co wymyśliłem.

– Przecież nie wszyscy musimy podążyć z ostrzeżeniem. A gdyby tak chwilowo rozdzielić siły i spróbować także coś zdziałać w sprawie Mlady? Powiedzie się – dobrze. Zdążymy przy tym bez kłopotów i na spotkanie kniaziów. Medzamir ruszy na nie przecież dopiero po letnim przesileniu, my zaś, chcąc dziewczynę uratować, musimy coś zdziałać do tego terminu. Później będzie już po wszystkim. Nie powiedzie się – trudno, jednakże nie będzie nas dręczyła myśl, że być może mogliśmy jakoś uratować siostrę Lubora. Płynąc rzeką i to w razie konieczności nie tylko za dnia, bez trudu wyprzedzimy Medzamirowy orszak.

Zapada milczenie. Wojsław nad czymś rozważa, marszcząc odruchowo czoło. Reszta czeka w napięciu na to co powie. Przecież on tu przewodzi.

– Prawyś, Sławko! Nie godzi się bezczynnie patrzać jak kniaź z Mlady obiatę czyni. Wszakże i Gorazda na czas ostrzec trza. Z Gorazdem ino mnie gadać. Mnie zna to i mym słowom da wiarę. Przy tym i Swatopukowi Wyszomirowe posłanie przekazać się godzi. Może zbieży poniechawszy zamachu? Mściborowi nijak doń jechać. Wszak dobrze go zna. Tak mi się widzi, że Gniewko ku temu sposobny. Tedy my dwaj przodem ruszymy. Wy zaś z Mściborem patrzajcie Mladę z kniaziowej wyszarpać obierzy. Wszelako jeszcze przed spotkaniem kniaziów musimy być razem.

W następnej chwili rozgorzała burzliwa dyskusja nad sposobem równoczesnego wykonania obu zadań. Jest już około północy, gdy wreszcie kończymy. Zadania rozdzielone. Jutro wydobywamy łódź z dna, którą Wojsław z Gniewkiem niezwłocznie odpłyną na południe. Miejsce i czas późniejszego spotkania ustalone. Poprowadzi nas Mścibor, gdyż jedynie on zna okolicę i miejscowe warunki. I my popłyniemy w ślad za druhami. Musimy więc zawczasu zdobyć drugą łódź. Później może na to zabraknąć czasu lub okazji. Tu przypominam sobie tratwy u ujścia strugi. Pytam o nie Wojsława.

– Widzi ci się, Sławku, kniaziowy płet zachwapić5– domyśla się w lot. – Prawyś! Tak uczyńcie. Po co łódź kupować? Wraz by wieść o tym doszła kędy nie trza. Lepiej w skrytości działać. A kniaź i tak nie będzie stratny.

 

 

Zapada cichy zmierzch. Po niedawnej burzy bór porastający góry zasnuwa się mlecznym oparem. Minąwszy jeszcze przed zachodem słońca gród bokiem, przytajeni niedaleko ujścia potoku, czekamy by się ściemniło. Staruch kręcący się dotychczas przy kleci opodal przystani kniaziowej flotylli zamknął wreszcie drzwi i pewnie legł spać. Najwyższy czas! Już myślałem, że będzie się tak tłukł niczym przysłowiowy Marek po piekle do późnej nocy. Wtedy trzeba byłoby go zaskoczyć i obezwładnić. Jednak przy tym nigdy nie wiadomo czy wszystko odbędzie się bezszelestnie. Przecież kleć stoi na otwartym terenie, zatem ze zaskoczeniem mogło być różnie. Zaś ostatnią rzeczą, której by można pragnąć, są wrzaski przestraszonego dziada. Te pewnie by szybko ściągnęły na nas uwagę grodowych czatowników.

Po odczekaniu z pół godziny, ruszamy ostrożnie w stronę zatoczki. Tym razem na wodzie kołyszą się dwie tratwy, chociaż na lądzie nadal spoczywają trzy. Widocznie ostatnio jedna skądś przybyła.

Ta druga nie jest przycumowana do brzegu, a jedynie przywiązana powrozem do tej pierwszej. Rozwiązanie powroza zajmuje chwilę. Mamy szczęście. Na dnie zespolonych dłubanek znajdujemy dwa krótkie wiosła o szerokich piórach oraz dwie żerdki. Zajmujemy miejsca i nasz statek, silnie odepchnięty żerdzią od dna, wypływa na Wag. Trzymamy się lewego brzegu, by wkrótce znów do niego przybić dla zabrania złożonego tam ekwipunku oraz czekającego nas Przemka.

Załadowanie worków i kilku zwojów różnej grubości powrozów zajmuje parę chwil. Przemko wskakuje na tratwę – i w drogę! Zza gór wychodzi księżyc, zalewając rzekę seledynowym blaskiem. Płyniemy środkiem nurtu, bacznie obserwując rzekę, aby przypadkiem nie wpakować się na jakąś przeszkodę. Tego by nam tylko brakowało!

Mścibor na rufie, z żerdzią w ręku, pewnie prowadzi tratwę. Wziąwszy z Mirkiem wiosła, zajmujemy miejsca po bokach, aby w razie potrzeby go wspomóc. Ale na razie nie ma takiej potrzeby. Do skały ofiarnej, będącej naszym celem, jeszcze spory kawałek drogi. Jest podobno za dużym, podwójnym zakolem rzeki. Wtedy wypada płynąć tuż przy brzegu, żeby w porę dostrzec niewielki spłachetek murawy pośród skał stromo opadających ku wodzie. Tam staniemy i doczekamy brzasku.

Wilczyska na środku tratwy spoglądają podejrzliwie za burtę. Pewnie zapamiętały zatonięcie łodzi podczas pechowej przeprawy i teraz się obawiają powtórki.

Księżyc już zdążył zaliczyć sporo ze swej nocnej drogi, gdy wreszcie osiągamy wyglądane zakole. Na wprost przed nami górskie zbocze z wąską doliną i ujściem potoku. Wag ostro zakręca w lewo. Bystry nurt wynosi tratwę nieomal na ląd. Potem odchodzi ku przeciwległemu brzegowi, zaś tratwa żegluje po nieco spokojniejszych wodach. Płyniemy wolno, rozglądając się uważnie, chcąc w porę dostrzec miejsce lądowania. Mścibor wypatruje skały ofiarnej. Przecież to ona jest głównym punktem orientacyjnym. Wreszcie mocno pchnięta tratwa dobija do brzegu. Wepchnąwszy ją pomiędzy dwa głazy, robimy użytek z grubego powroza, cumując nasz statek. Skoro tylko tratwa dotyka lądu, Chwatacz jednym susem ją opuszcza, a w ślad za nim Niuk. Widać jednak niezbyt gustują w żegludze. Ładunek wędruje na brzeg.

Rozkładamy się wygodnie na spłachetku murawy – o ile to w ogóle jest możliwe. Każdy usiłuje jeszcze troszkę pospać, chociaż do świtu już niezbyt daleko. I nie powiem, aby nam się to nie powiodło. Przykro powiedzieć, lecz po prostu przesypiamy świt. Zamiast o pierwszym brzasku przystąpić do akcji, śpimy. Budzi nas dopiero słońce świecące prosto w twarze. Teraz, już bez chwili zwłoki, zabieramy się za rozpoznanie terenu. Mirko z Przemkiem zostają na miejscu. Przygotują śniadanie. Psiska wzięte na powróz również zostają. My zaś pniemy się ledwie widoczną ścieżka w górę, ku sterczącemu nad rzeką występowi skalnemu. Jest to właśnie ta skała, z której kiedyś w nurty Wagu strącano nieszczęsne ofiary. Ścieżka pnie się stromo w górę, przeciskając pomiędzy głazami, czasami jak gdyby jedynie przyklejona do urwistego zbocza. W pewnym miejscu nagle się kończy. To oberwisko. Parę metrów zbocza zjechało do rzeki. Czepiając się skał oraz gałęzi krzaków, dosyć łatwo pokonujemy przeszkodę, stając wkrótce znów na pewnym gruncie. O parę kroków przed nami dostrzegam wąską rozpadlinę, zarośniętą krzakami. Jest mało widoczna i łatwo ją minąć, nie zauważywszy. Pozostawiamy ją sobie na później. Wpierw trzeba rozpoznać drogę na wystający ponad rzekę nawis. Wprawdzie ścieżka wciąż jest bardzo stroma, to jednak teraz wydaje mi się łatwiejsza do pokonania niż poprzednio. Lecz oto przed nami niezbyt obszerna półka zakończona nawisem. Miejsca niewiele – ot najwyżej dla pięciu, sześciu osób. I co ważne, ścieżka się kończy. Dalej iść nie sposób, chociaż do szczytu jeszcze spory kawałek. Za to z góry można stojących na półce bez trudu dosięgnąć strzałą. Lecz w jaki sposób wydostać stąd Mladę? Jeszcze raz uważnie rozglądamy się wokoło, po czym rzucam hasło odwrotu. Wolno schodzimy do rozpadliny. I ją trzeba rozpoznać, czy aby tamtędy nie można się wydostać na górę? Odsunąwszy gałęzie gęstego krzewu, doskonale maskującego wyrwę, wchodzimy w żleb. Lekkim zakosem pnie się w górę, zwężając czasami tak, że trudno przeleźć. Uparcie zdążamy przed siebie. Jeszcze kilka załamań i oto wąski żleb troszkę się rozszerza, a jego dotąd ostry spadek znacznie łagodnieje. Jeszcze kilka metrów i stajemy na szczycie. Pod nami wąska dolina Wagu, przechodząca poniżej w kontra łuk. Trochę z boku mamy skałę ofiarną. Bez kłopotu można tam dorzucić kamieniem.

Najwyższa pora wracać. Wprawdzie do letniego przesilenia pozostały jeszcze cztery dni, ale w każdej chwili można się tutaj spodziewać ludzi kniazia. Przecież przed uroczystością wypada na miejscu sprawdzić, jak się sprawy mają, aby szacowne grono żerców bez trudności mogło z ofiarą dotrzeć do celu. Nie obędzie się więc bez załatania wyrwy w ścieżce. Chyba będą musieli w tym miejscu założyć jakąś prowizoryczną kładkę?

Zejście obok oberwiska okazuje się dużo trudniejsze niż droga w górę. Trzeba bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Niekontrolowany zjazd z tej wysokości mógłby się okazać tragiczny. Ostatecznie szczęśliwie docieramy do kompanów. A tam już czeka śniadanie, chociaż tym razem wypada się obejść bez ciepłego napoju. Cóż, palenie ognia w tym miejscu żadną miarą nie jest wskazane. Pozostawiony po naszym pobycie widoczny ślad mógłby zniweczyć próbę uwolnienia Mlady.

Po posiłku ekwipunek wraca na tratwę, a następnie i my zajmujemy swe miejsca. Jedynie psy jakoś nie kwapią się z powrotem na płet. Wreszcie, przynaglone, włażą za nami. Mścibor odpycha się żerdzią od głazu i „statek” rusza, kontynuując przerwany rejs. Płyniemy przy brzegu pilnując, aby nie porwał nas bystry nurt. Ten by wyniósł tratwę na przeciwległą stronę rzeki, my zaś planujemy rychłe lądowanie zaraz za wierzchołkiem następnego zakola. Opłynąwszy wąski cypel, jak ostroga tkwiący w rzece, pilnie wypatrujemy sposobnego miejsca dla ponownego lądowania. Mścibor sonduje dno żerdzią. Niezbyt tu głęboko. Ostatecznie przybijamy w miejscu, gdzie w wodzie przy brzegu tkwi kilka głazów. Tam kierujemy tratwę. Wepchnąwszy ją między głazy i brzeg, zabieramy z pokładu dobytek, a potem znosimy gałęzie, by nimi zamaskować nasze pływadło. Z rzeki musi być niewidoczne. Opodal miejsca lądowania trafiamy powaloną choinę. I ją taszczymy ku tratwie, cisnąwszy pomiędzy głazy tkwiące w rzece, a przysypaną gałęziami tratwę. Przynajmniej stanowi dodatkową osłonę. Przywaliwszy korzenie kamieniami, aby chojar nie spłynął porwany prądem, możemy wreszcie poszukać odpowiedniego miejsca na założenie biwaku. Jedno jest pewne – nie może to być przy rzece. Przez najbliższe cztery dni nikt nie powinien nas widzieć. Westchnąwszy zatem ciężko, z ekwipunkiem na plecach, zaczynamy wspinaczkę na skos stromego stoku. Uznaliśmy bowiem, że najlepiej zatrzymać się w okolicach szczytu. Tam, skryci za granią, bez przeszkód będziemy mogli obserwować ścieżkę do skały ofiarnej.

Długo trwa wspinaczka. Nie tak przecież łatwo przedzierać się pośród dzikiej kniei. Lecz oto wreszcie grań. Każdy z ulgą ciska na ziemię swój bagaż. Najwyższa pora na chwilę wypoczynku. Potem jednak trzeba zlokalizować wylot żlebu biegnącego od „ofiarnej” ścieżki.

Przemko zajmuje pozycję czatownika, zaś reszta towarzystwa szuka miejsca pod biwak. W końcu znajdujemy takie w płytkiej kotlince przy źródełku bijącym spod głazu. Wycinamy kilka choinek, aby przysporzyć miejsca, a i na budowę szałasu także są przecież potrzebne gałęzie i żerdzie.

Nim mrok na dobre spowija okolicę, biwak jest gotowy. Najwyższa pora na spóźniony posiłek.

Tej nocy nie wystawiamy wart. Jutro trzeba jeszcze pogrubić i uszczelnić ścianki szałasu, byśmy w razie nagłego deszczu nie musieli moknąć. Dzisiaj po prostu zabrakło na to czasu, przy czym i tak każdy jest zmachany jak ten przysłowiowy galernik. Jednakże jesteśmy zadowoleni, ponieważ krótko po południu przybyła na miejsce ekipa remontowa, której zadaniem jest naprawa nadwątlonej ścieżki do skały ofiarnej. Widać już uprzednio bawił tu ktoś kompetentny i oszacował niezbędny zakres robót, przywieziono bowiem na dwu tratwach sporą drabinę oraz słuszny zapas żerdek, kołków i powrozów. Składnie zabrali się za robotę. Zastukały topory. Drabiną załatano wyrwę w ścieżce, kotwiąc ją w zboczu. Potem w drabinie zagęszczono szczeble, czyniąc z niej właściwie kładkę o ażurowej nawierzchni. Teraz, już bez trudu, ofiarnicy mogli dotrzeć na miejsce. Pokręciwszy się jeszcze trochę, ekipa zwinęła w końcu manatki i dokonała przeprawy na drugi brzeg, wzdłuż którego biegnie droga. A tam już czekała para wołów z poganiaczem. Tratwy wzięto na długą linę, holując je pod prąd. Tymczasem załogi rozłożyły się wygodnie na pokładach. Jedynie dwu z żerdziami w garściach pilnowało, by tratwy utrzymywały właściwy kurs.

Tak więc jeszcze przed zmierzchem było wiadome, że do dnia przesilenia raczej nikt tutaj już nie będzie zaglądał, a właśnie na tym najbardziej nam zależy.

Nazajutrz, przy śniadaniu, chcę ustalić plan akcji. Cóż, kiedy zaraz na początku wyłaniają się nieprzewidziane trudności. Chłopcy mają poważne obiekcje, czy można bogów pozbawić ofiary? Widocznie myśleli o tym i w serca ich wkradły się wątpliwości. Mścibor na szczęście jakoś nie zabiera w tej kwestii głosu. Może czeka na moje racje? Klaruję druhom, że co to za ofiara z przymusu? Wszak Mlada nie dobrowolnie idzie na śmierć. To Medzamir, nie mogąc dostać w swe łapy Tomira, chce się na nim zemścić w ten sposób. Przy okazji zaś przypodoba się żercom, przywracając pradawny zwyczaj. Jeżeli taki bogom oddany, dlaczego im swej Welisławy nie da?

– Nie, Mirko, nie o bogi Medzamirowi idzie, ale Tomira boleśnie ugodzić. Człek nie bezwolne bydlę, by zeń, nie zapytawszy nawet, ofiarę czynić. Jeśli kto z dobrej woli poświęcić się rad – jego wola. Niechaj i w ogień lezie. Wszakże skoro kto do tego siłą przymuszony, ja na to bezczynnie spoglądał nie będę! A co byś, Mirko, rzekł, gdyby tak Radosz umyślił sobie waszą Miłkę albo Stacha bogom dać? Przystał byś na to?

Tu Przemko się żachnął, lecz go uspokajam, że tylko tak powiedziałem, chcąc Mirka wybadać. Mirko chwilę myśli i już przekonany przytakuje:

– Nie godzi się Mlady ostawić! Bogi przymuszonej żertwie nieradzi6.

Wobec tego i Przemko wyzbywa się resztek dotychczasowych obiekcji. Mścibor zaś z politowaniem kiwając głową, mówi:

– Aleście durne junohy! Bałwanom dziewkę by dać radzi. Jeden wszak Bóg na niebie i człeczej krwie nie żądny. Żertwa z człeka, rzecz mu obmierzła. A za ubijstwo rychło pokarać gotów. Tedy barakwastów7 nie powiadajcie!

Chłopaki na takie słowa gęby porozdziawiali, a mnie zaczyna coś świtać. Czyżbym napotkał brata w Chrystusie? Przy najbliższej okazji muszę z nim o tym koniecznie pogadać.

Teraz, już bez większych przeszkód, ustalamy plan działania. Chłopakom jest chyba łyso, starają się więc pomysłowością zatrzeć niedobre wrażenie. I nie mogę powiedzieć, żeby im się to nie udało. Po niewielkich modyfikacjach przyjmujemy ich wszystkie pomysły, dorzuciwszy jeszcze cokolwiek od siebie. Kończymy naradę. Najwyższa pora poczynić niezbędne przygotowania.

Po wycięciu kilkunastu suszek, przerabiamy je na około dwumetrowe żerdzie. Potem, na kawałku wolnej powierzchni, układamy żerdzie w kwadratową taflę, a przyłożywszy na wierzch poprzeczki, tłumaczę sposób powiązania tego w całość. Następnie żerdzie taszczymy nad żleb i opuszczamy pilnując, aby nam któraś nie poleciała do rzeki.

Udało się! Wziąwszy z Mściborem trzy zwoje powroza, schodzimy żlebem ku ścieżce. Tam przerąbujemy jeden gruby kół pod wymiar i klinujemy go pomiędzy ścianami przy wylocie żlebu – mniej więcej na wysokości głowy. Będzie stanowił oś obrotu. A teraz rzecz najważniejsza. Do dwu poprzeczek mocno wiążemy poziomo ułożone żerdzie, na samą górę dając grubszą i dłuższą. Przez tak uzyskaną paletę przechodzi utwierdzona uprzednio pomiędzy ścianami oś obrotu. Tym sposobem dróżka wiodąca do ofiarnej skały jest zamknięta solidną zaporą. Zaraz też czynimy próbę generalną. Przyciskając w dół wystającą żerdź, unosimy paletę w górę poprzez obrót wokół osi o dziewięćdziesiąt stopni. Przytrzymuję żerdź, a Mścibor ze ścieżki sprawdza, na ile nasza zapora jest widoczna? Z uznaniem kiwa głową. Nie jest źle! Po obłożeniu kilkoma gałęziami w ogóle jej nie będzie widać.

Zwalniając stopniowo nacisk na żerdź, opuszczam zaporę. Mścibor w górnym rogu przyczepia gruby powróz i ponownie unosimy nasze dzieło w górną pozycję. Jeszcze tylko przywiązanie powroza wokoło wystającej skały i zapora jest zabezpieczona przed samoczynnym opadnięciem.

– Mam nadzieję, że przy gwałtownym rąbnięciu w ziemię chyba się nie rozleci? Ee, chyba nie. Przecież każdy kół jest solidnie przywiązany do grubych poprzeczek. – Pozostaje zatem jedynie rzecz całą jeszcze dobrze zamaskować. W tym celu Mścibor proponuje wyciąć odpowiedniej wysokości choinę i ją opuścić w żleb. Ustawiona w krzaku, doskonale wszystko zasłoni. Można zresztą chojar jeszcze dodatkowo przywiązać, by się nie przewrócił.

– Dobra jest! – Wracamy na górę. Mija już południe. Najwyższa pora coś przekąsić.

Jeszcze przed wieczorem wycięta choina zajmuje miejsce u wylotu żlebu, doskonale maskując uniesioną zaporę. Ponadto w dwu miejscach ponad ścieżką wyrastają sterty kamieni i pomniejszych głazów. Natomiast dnia następnego większość czasu zajmuje nam skonstruowanie z żerdzi dwu niewielkich pochylni, zamkniętych od przodu ruchomymi zasuwami. Po wypełnieniu ich kamieniami, będą czekały sposobnej chwili. Wystarczy jednego ruchu, by zdążających w górę uraczyć małą lawiną. Wątpliwe by ktokolwiek oparł się takiemu argumentowi. Nie sądzę zresztą, żeby zbyt wielu wojów towarzyszyło żercom, bo i po co? A gdzież by się mieli podziać? Malutka łączka przy rzece pomieści najwyżej kilka osób, zaś rozstawienie straży na ścieżce nie wydaje mi się prawdopodobne. Cóż by strażnicy mieli tam robić? Chyba jedynie pilnować samych siebie, żeby przypadkiem nie pospadali ze stromego zbocza. Chociażby i nawet sam kniaź tutaj przybyć raczył dla nacieszenia swych oczu słodką zemstą, najpewniej pozostanie na tamtym brzegu. Zatem zanim ktokolwiek zdąży przepłynąć Wag, my już będziemy daleko. Nie ma obawy byśmy nie zdążyli. Przy tym do zmroku nie pozostanie już zbyt wiele czasu, jako że uroczystość jest przewidziana równo ze zachodem słońca. Poza tym można się przecież nawet pokusić o jakieś przeciwdziałanie desantowi z tamtego brzegu. Celne ciśnięcie kilku niezbyt dużych głazów bez trudności rozwali tratwę bądź łódź. Jednak w tym celu należałoby wykonać jakąś prostą machinę miotającą. Myślę o tym długo przed zaśnięciem, czyniąc przegląd znanych mi z historii konstrukcji. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że najlepiej zrobić trybutium zwane także trebuszem. Jest to taki prekursor moździerza, ciskający kamienie stromym torem. Konstrukcja jest prosta. Zwykła dźwignia o nierównych ramionach. Krótsze, obciążone sporym ciężarem, oś obrotu i ramię dłuższe, wyrzucające pocisk. Skonstruowanie trebusza pozostawiam na koniec. Na razie o nim nie mówię.

Podczas klecenia pochylni dla kamieni ponad ścieżką wybieram najdogodniejsze miejsce dla ustawienia trebusza. Jak na zamówienie, parę kroków od krawędzi urwiska, rosną obok siebie dwa buczki. Wystarczy na odpowiedniej wysokości pomiędzy pniami przyczepić gruby koł jako oś obrotu i do niego wahliwie przymocować trzy powiązane żerdzie w charakterze dźwigni. I to również udaje się wykonać jeszcze przed zmierzchem. Wprawdzie początkowo reszta kompanii ma wątpliwości czy w ogóle trebusz konstruować, ale jakoś ich przekonuję. Zresztą i tak już niczego więcej nie mamy do zrobienia.

Po wieczerzy radzimy, czy by tak przypadkiem nie przetransportować tratwy w inne miejsce? Dotychczasowe miejsce postoju wydaje się zbyt mało oddalone od skały ofiarnej. Może trochę dalej znajdzie się sposobny port?

Mścibor chwilę myśli. Ostatecznie potwierdzająco kiwa głową. Tak, przed następnym zakolem uchodzi do Wagu potok. Tam by można przytaić tratwę. A i droga ucieczki wydłuży nam się przez to tylko nieznacznie.

Wobec tego jutro, z samego rana, zmieniamy port, zaś wracając, dobrze rozpoznamy drogę, aby później niepotrzebnie nie błądzić. Najłatwiej byłoby drogę oznaczyć zaciosami, jednakże wolimy nie pozostawiać po sobie wyraźnego tropu. Zaciosy mogą ułatwić pościg za nami. A tak z tropieniem przyjdzie im poczekać do rana.

Nazajutrz wraz z jutrzenką zrywamy się z posłań. Dzisiaj przecież ostatni dzień, podczas którego można jeszcze coś zdziałać. Jutro letnie przesilenie i raczej już niczego, poza obserwacją, czynić nam nie wypada.

Jeszcze przed śniadaniem podążam z Mściborem nad rzekę, by o wczesnej porze przeprowadzić tratwę na nowe miejsce. Psiska zostają z chłopcami. Droga z górki nie zabiera wiele czasu. Zrobiwszy nieco miejsca pośród gałęzi zaścielających pokład, rzucamy cumę i wypłynąwszy zza zasłony, zdążamy z biegiem rzeki. Przed następnym łukiem dostrzegam ujście potoku. Tam lądujemy, ciągnąc tratwę kawałek w górę jego biegu i częściowo wyciągamy na brzeg. Dla pewności przywiązujemy ją linką do drzewa. Dozbierawszy suchych gałęzi, okrywamy nimi nasz statek. Niebawem wygląda jak naniesiona wodą kupa konarów. Na wszelki wypadek maskujemy także i linkę cumowniczą. Lepiej być nadmiernie przezornym, niż przez drobne przeoczenie napytać sobie biedy.

Wracamy na górę, idąc wzdłuż niewielkiego strumyka ciurkającego pośród głuszy. Ten przynajmniej stanowi doskonały drogowskaz.

Po obfitym śniadaniu trochę leniuchujemy, ale jeszcze przed południem kończymy robotę przy trebuszu. Znajduję odpowiedni głaz na przeciwwagę. Taszczymy go do dźwigni i mocujemy powrozem na końcu krótszego ramienia. Skoro tylko się z tym uporaliśmy, ciągnę dłuższe ramię ku ziemi. Mirko z Przemkiem wybierają ze sterty spory kamień i kładą na końcu dźwigni. Z nagła puszczone, wyrzuca kamień. Ten, zakreśliwszy stromy łuk, wpada do rzeki. Kierunek jest dobry, w sam raz na podejściu do łączki u stóp urwiska. Strzelając lżejszym kamieniem, zwiększamy zasięg rażenia. I tak metodą prób, dobierając pociski różnej wielkości oraz stopniując naciąg dźwigni, kompania wprawia się w nowym rzemiośle. W tym czasie jeden z nas zwraca pilną uwagę na trakt i rzekę, aby w razie czego na czas przerwać działania. Chłopcy są zachwyceni skonstruowaną machiną. Gdyby to od nich zależało, pewnie by strzelali do zmierzchu. Na ostatek gromadzimy przy trebuszu zapas odpowiednio posortowanej amunicji i robota skończona. Do wieczora fundujemy sobie wolne. Jedynie czata na grani wciąż czuwa. Wylegując się przy szałasie, jeszcze raz dokładnie omawiamy planowane działania. Przecież jest bardzo ważne, aby każdy dobrze znał swą rolę.

Po pewnym czasie zmieniam na „oku” Przemka i już do zmroku pełnię funkcję czatownika. Mam przynajmniej dosyć czasu, żeby jeszcze raz spokojnie wszystko przemyśleć. Staram się przy tym wejść w skórę strony przeciwnej. Zapewne nie tak łatwo przystaną na zniweczenie podniosłej uroczystości.

 


1 ninie – teraz.

2 dzierżył strożę – trzymał straż.

3 czestny – uczciwy.

4 wywołaniec – banita.

5 widzi ci się… – zamierzasz kniaziową tratwę porwać (zagarnąć).

6 przymuszonej żertwie nieradzi – przymuszonej ofierze niechętni.

7 barakwasty – głupstwa, bzdury.

Skip to content