ODCINEK 9

Wstał poranek letniego przesilenia. Po śniadaniu niebo się zachmurzyło. Myślałem, że zacznie padać, jednak po jakimś czasie zwarta dotąd opona burych chmur zaczyna się przerywać i poprzez dziury prześwieca słońce. Około południa po niebie wędrują już tylko kłębiaste cumulusy, od czasu do czasu przysłaniające słońce. Od śniadania trwamy w pogotowiu. Jednakże dopiero po obiedzie na rzece pojawia się tratwa. Ląduje przy tej mini łączce u stóp urwistego brzegu. Opuszcza ją dwu mężów ubranych w długie białe szaty. Najprawdopodobniej żercy. W ślad za nimi na łączce ląduje spory stos drewna i tratwa odpływa na przeciwległy brzeg. Po jakimś czasie przybysze rozpalają niewielkie ognisko, coś tam przy tym zawodząc. Teraz już jestem pewny, że to początek pogańskiej zadymy, zaś ognisko najpewniej symbolizuje rytualne oczyszczenie przed złożeniem ofiary. Potwierdza to zresztą zachowanie tych – tam na dole. Pląsają wokół ognia, coś przyśpiewując. Jeżeli mają zamiar tak kicać aż do zachodu, to im współczuję. Wykażą świetną kondycję, nie padłszy prędzej ze znużenia. Tym się jednak nie martwię. Mogą nawet klapnąć na nosy. Ich zmartwienie! Ale żercy nie są głupcami. Wnet kończą pląsy i siadłszy przy ognisku, jedynie sobie podśpiewują.

Dużo później przypływa druga tratwa. Do dwójki przy ognisku dołącza czwórka tak samo odzianych mężów. I oni siadają. Pieśń nabiera mocy. No cóż, co sześć gardeł, to nie dwa.

Obserwując żerców ani się obejrzałem, a tu już słońce chyli się ponad górami! Zresztą chociażbym i nawet tego nie zauważył, powinienem się zorientować po ruchu jaki zapanował w najbliższej okolicy. Na trakcie pojawia się spory orszak. Dwa kryte opończami wozy w otoczeniu oddziału konnych. Nadpływa również następna tratwa, wioząca trzech żerców. Ci najwyraźniej należą do kapłańskiej starszyzny. Wnoszę to po złotych łańcuchach spływających z karków na piersi. Przewodzi im tłuścioch, z wianuszkiem długich kłaków okalających łysinę. Dostojnie kroczy ku ognisku, opierając się o laskę.

Siedzący dotąd przy ogniu powstają i w kornym powitaniu nisko chylą głowy. Tymczasem tratwy płyną na drugi brzeg. A tam już z pierwszego wozu wysiada dostojny mąż. Zaraz też za nim wynoszą stołek z wysokim oparciem i podłokietnikami.

– Czyżby kniaziowy stolec? W takim wypadku mamy przed sobą samego Medzamira! Gdyby był bliżej, posłałbym mu zaraz bełt w darze. Cóż, kiedy jest poza zasięgiem kuszy. Drugi wóz opuszcza uwieńczona dziewczyna w zwiewnych szatach. Długie rozpuszczone włosy sięgają pasa. Prowadzi ją dwu wojów. Wchodzą na tratwę i zaczynają rejs na nasz brzeg. Zaraz za nimi wypływa i druga tratwa, z sześcioma wojami na pokładzie, zaś w międzyczasie na trzeciej ustawiono ów zapewne zdobny stolec.

Skoro tylko tratwa z ofiarną dziewicą przybija do brzegu przy łączce, u stóp urwiska, podchodzi do niej dwu żerców i ująwszy dziewczynę pod ramiona, prowadzą do ogniska. A tam już przysposobiono kadzielnicę i zaraz dziewkę spowijają obłoczki dymu. Śpiew nie ustaję ani na chwilę.

Łysawy tłuścioch wstępuje na ścieżkę, a w ślad za nim postępuje trzech żerców, następnie Mlada, gdyż to chyba jest ona, z prowadzącą ją dotychczas dwójką na karku. Do korowodu dołączają pozostali i dwu wojów na końcu. Tymczasem domniemany Medzamir zajął już miejsce na stołku. Na tratwę wchodzi jeszcze dwu strojnych mężów. Przewoźnicy naparłszy na żerdzie, wprawiają ją w ruch. Płyną w naszą stronę. Widocznie kniaź chce wszystko podziwiać z bliska.

Czas najwyższy zająć wyznaczone pozycje! Schodzę żlebem w dół i przytaiwszy się za krzakiem, przecinam powróz zabezpieczający zaporę. Przyciskając nogą wystającą żerdź, utrzymuję zaporę w jej dotychczasowej pozycji. Reszta kompanii zostaje na górze. Stamtąd, w odpowiedniej chwili, porażą nadciągających kamieniami.

Z mojego miejsca widzę jedynie malutki fragment ścieżki – ot ze trzy metry. Dlatego nadchodzących dojrzę dopiero w ostatnim momencie. Z emocji zasycha mi w gardle. W ręku kurczowo zaciskam długą, rozwidloną na końcu tykę, którą w odpowiedniej chwili podeprę wystającą z zapory żerdź, tym sposobem uniemożliwiając jej podniesienie.

Lecz oto w polu widzenia mam już zasapanego grubasa. Pot obficie rosi mu pyzate oblicze. A to się zdziwi, gdy pojmie, że jego trud był daremny!

Ciężko stąpa, podpierając się wysoką laską. Przechodzi i znika mi z oczu. Za nim kolejno przechodzą następni. Trzeci, za długie druciane ucho trzyma w dłoni srebrzyste naczynie wielkości sporego nocnika, z którego ulatuje błękitny dymek. A więc to kadzielnica.

Zagryzam wargi, sprężony do natychmiastowej akcji. Jeszcze tylko chwilka!

Obok krzewu przechodzi czwarty żerca. Ten jest dosyć młody, chociaż czubek głowy wieńczy mu już spora łysinka. Zerka za siebie poprzez ramię, lekko odwracając głowę. Pewnie sprawdza czy ofiara potulnie podąża za nim. Lecz już mi niknie z oczu za skalnym załomem. Serce wali jak młotem, zaś nogę przyciskającą żerdź łapie nagły kurcz. Ale przede mną wciąż pusto. Dłużej nie wytrzymam! Trudno mi ustać. Przykucnąwszy zatem, oburącz przytrzymuję żerdź. Rozwidlony kostur kładę obok.

I wreszcie przede mną dziewczyna! Zaledwie przekracza wyznaczony punkt, zwalniam żerdź i popchnąwszy ją dodatkowo w górę, skaczę ku ścieżce.

Przeraźliwy wrzask, niemal równoczesny z rąbnięciem zapory o ziemię. Dziewczyna raptownie staje, odwracając głowę. Wypadam na ścieżkę i cap ją za rękę.

– Ty żeś Mlada?

Potwierdzające skinienie głowy.

– Chodź za mną! Ojciec czeka! – Ciągnę Mladę przez krzak do żlebu i popchnąwszy ją przodem, podnoszę z ziemi rozwidlony kostur, aby co prędzej zaklinować opadłą zaporę.

– Biegnij w górę! Żwawo, zanim nas ofiarniki dopadną!

Nie zdążyłem podeprzeć zapory. Przede mną, jak widmo, wyrasta ów łysawy żerca. Wściekły grymas wykrzywia mu twarz, zaś w ręce błyska długi sztylet.

– O kurcze blade! Skąd coś takiego u świątobliwego męża?!

Jednak nie czas tego dochodzić, gdy sztylet w oczy błyska! Niestety w żadnym wypadku nie zdążę już dobyć „syrenki”. Wcześniej mnie dziabnie! Niewiele myśląc, dźgam w niego kosturem. Rozwidleniem trafiam w szyję. Pewnie mu dech zaparło. Wytrzeszcza oczy, trzepiąc rękoma, lecz sztyletu bestia nie puścił! Kątem oka dostrzegam, że zapora zaczyna się unosić.

– O niech to!

Z całej siły ponownie odpycham rozeźlonego ofiarnika i naparłszy ze wszech sił na żerdź, przyciskam na powrót zaporę do ziemi. Znów ktoś boleśnie wrzasnął. Najpewniej przygniotłem komuś paluchy. Szybkim ruchem podpieram kosturem wystającą żerdź, na dobre klinując zaporę, i łaps za „syrenkę”. Cóż, kiedy już nie ma jej przeciw komu użyć. Napalony żerca znikł. Czyżby z mocno potraktowany poleciał z urwiska? Jeżeli tak, to ojciec Wag ma już swą ofiarę. Wprawdzie nieco wyliniałego capa zamiast nadobnej dziewicy, ale na początek dobre i to.

Tymczasem kompani na górze też nie próżnują. Na głowy ofiarników sypie się grad kamieni. W tej sytuacji raczej trudno, ażeby jeszcze myśleli o pościgu za zbiegłą ofiarą. Ważniejszym jest uchronienie własnej głowy przed nagłym ciosem.

Syrenka” na powrót wędruje do pochwy, a ja ruszam za Mladą. Szybko ją dopędzam. Dziewczę jakoś niezdarnie zdąża w górę. Pomagam jej, popychając wpierw ręką, a gdy miejsce na to pozwala, wyprzedzam i ująwszy za rękę, ciągnę za sobą. Na żadne wyjaśnienia nie ma czasu. Zdyszani dopadamy grani. Chłopaki z Mściborem zdrowo przykładają tym na ścieżce.

– Odetchnij Mlado na chwilę! – i już jestem przy reszcie kompanii. Rzut oka w dół. Na skalnej półce zakończonej nawisem miota się grubas z laską. Coś tam wykrzykuje do swych towarzyszy. Ciśnięty kamień trafia w głowę żercę dzierżącego w dłoni dymiącą kadzielnicę. Odruchowy wymach ręki, zaś rozluźnione palce wypuszczają druciane ucho. Srebrzysty gar z żarem trafia arcykapłana, wysypując na niego swą zawartość.

Takiego tańca dawno nie widziałem! Nieszczęsny nosiciel kadzidła, przypadkowo trącony laską swego szefa, leci w dół. Drugi żerca pada na ziemię, kurczowo wpijając w nią palce. Arcyofiarnik tymczasem inkasuje celne trafienie w tłuste oblicze i chyba ma dosyć. Zatem sytuacja po tej stronie zapory wyjaśniona. Ale za zaporą nadal ruch. Dwu wojów wraz z żercą usiłują ją podnieść. Przyskakuję do pochylni. Silne szarpnięcie, natychmiast poprawione solidnym kopem, uwalnia stos kamieni i skalna lawinka schodzi w dół. Trzasnęła kładka. Ktoś tam leci wraz z nią do rzeki, ktoś jednak zdążył uchwycić się skał. Spieniła się woda. Lawina doszła rzeki.

Kniaziowa tratwa tkwi nieruchomo opodal brzegu. Medzamir, zerwawszy się ze stolca, coś wykrzykuje, energicznie gestykulując rękoma. Z sąsiedniej tratwy na brzeg wyskakują woje. Dobywszy mieczy, drą się ścieżką w górę.

– Kiepski pomysł! – Odczekawszy, żeby się zbliżyli, ślemy im z drugiej pochylni następną porcję kamieni. Trudno się oprzeć takiemu argumentowi.

– Najwyższa pora zająć się także kniaziem. Niechaj i on poczuje się dowartościowanym!

Przyskoczywszy z Mściborem do trebusza, szykujemy go do strzału. W następnej chwili spory kamień wylatuje w górę, a zakreśliwszy ciasny łuk, wali w dół. Tryska woda tuż obok tratwy. Tymczasem do celu leci już następny pocisk. Trafiony stolec rozlatuje się na kilka części. Obsługa tratwy napiera na żerdzie, chcąc jak najprędzej wyjść spod ostrzału. Kniaź z towarzyszami zastyga na chwilę w bezruchu. Nim jednak tratwa rusza, otrzymuje drugi cios. Przewoźnik na rufie puszcza żerdź, gdy obok niego wali kolejny pocisk. Następne strzały jakoś nie trafiają celu. Nie sterowana tratwa wolno obraca się dziobem w dół biegu rzeki. Znów uzyskujemy nakrycie. Czwarty strzał następnej serii jest celny. Trafia omalże w sam środek. Podobnie i następny. Ten rozbija dziób środkowej dłubanki. Towarzysze kniazia skaczą do wody. Na pokładzie pozostaje zaskoczony Medzamir z nieprzydatnym już flisakiem na rufie. Trzy strzały trafiają tymczasem sąsiedni płet, a parę następnych w wodę, lecz w bezpośrednim sąsiedztwie kniaziowej tratwy. Kolejny wywala dziurę przy lewej burcie. Uszkodzony „statek” zaczyna się dziobem pogrążać w toni. Przy następnym trafieniu puszcza rozpora i tratwa się rozłazi na trzy części. Środkowa i lewa wkrótce nikną pod wodą. Na powierzchni utrzymuje się tylko prawa dłubanka, ale i ona wkrótce znika z powierzchni. Kniaź tymczasem z towarzyszami zażywa kąpieli. Konni za rzeką bezradnie miotają się przy brzegu. Pewnie by chcieli płynąć na naszą stronę – cóż, kiedy nie ma na czym, gdyż w międzyczasie tonie i druga z tratew. Trzecia zaś nadal tkwi przy naszym brzegu pozbawiona obsługi, która w świętym zapale podążyła wraz z wojami.

Nałożywszy w trebusz drobniejszych kamieni, oddajemy kilka salw, pokrywając celnie większą powierzchnię rzeki, ze sterczącymi z wody głowami dostojnych osób. Myślę, że im się coś przy tym dostało? Strzelamy dotąd, bombardując rzekę gradem kamieni, dopóki płynący nie wychodzą poza zasięg trebusza. Wtedy przenosimy „ogień” na stojącą przy brzegu tratwę, żeby i ją cokolwiek zdefasonować. Poszło szybciej niż bym się tego spodziewał.

– Koniec akcji. Najwyższa pora stąd znikać! – Jeszcze tylko parę kamieni dla leżących plackiem na skalnej półce żerców i zwijamy manatki. Dopadłszy biwaku, podejmujemy z ziemi zawczasu spakowane worki i bez zbędnego marudzenia – wio w stronę strumyka! Mścibor po drodze tłumaczy Mladej co i jak. Pewnie się spodziewała ujrzeć ojca na górze. Przecież jej to podobno obiecałem. Ba, a co innego miałem powiedzieć? Nie było czasu na zawiłe tłumaczenia. W efekcie końcowym i tak miałem rację, gdyż chcemy ją bezpiecznie doprowadzić do Tomira.

Z wolna zapada zmierzch. Wprawdzie na otwartej przestrzeni jest jeszcze jasno, ale w głębi boru panuje już półmrok. Trapię się białą szatą Mlady. Ta przecież wspaniale odbija od ciemnego otoczenia. Gdyby w międzyczasie kniaziowi woje zdążyli wylądować na tym brzegu, łatwo ją mogą wypatrzeć. Zapewne się rozbiegną, by z kilku stron dotrzeć na szczyt. Proszę więc o chwilę postoju i w paru słowach wyłuszczam sprawę. Mścibor potakująco kiwa głową. W co jednak dziewczynę ubrać? Tu Mirko znajduje rozwiązanie. Na razie wystarczy zarzuconej na grzbiet derki.

Mlada bierze derkę Mścibora i okrywa nią białą szatę. Ruszamy w dół zbocza, uważnie rozglądajżc się i nasłuchując, by w porę rozpoznać ewentualne niebezpieczeństwo. Lecz – jak na razie – wokoło spokój.

Dochodzimy do strumienia. Odwiązuję tratwę, zaś Mścibor z chłopakami zrzuca z niej maskowanie. Podążam nad Wag i przytajony za drzewem lustruję okolicę. Ale i tutaj spokój. Daję znak – droga wolna! Kompani w mig spychają tratwę na wodę i zająwszy miejsca, płyną ku mnie. Wskazuję z Niukiem na pokład. W następnej chwili tratwa wypływa na Wag. W szarówce zapadającego zmierzchu zaczynamy spław w dół rzeki.

 

 

Wkrótce świt. Księżyc już zdążył przebyć większość swej conocnej drogi. Płyniemy środkiem koryta, uważnie patrząc przed siebie, ażeby w porę dostrzec ewentualną przeszkodę. Po wypłynięciu wieczorem, w gęstniejącym mroku, trudno było prowadzić tratwę bezpiecznym kursem. Wkrótce też nasz statek wyrżnął dnem o jakiś głaz lub zatopioną kłodę. Na szczęście wytrzymał uderzenie. Gdy jednak dno ponownie znów po czymś zaszurało, zdecydowaliśmy się na chwilowy postój do czasu wschodu księżyca, mając nadzieję przy jego blasku na bezpieczne kontynuowanie chwilowo przerwanego rejsu. Zaczekawszy więc aż miesiąc wzniósł się ponad góry, ruszamy w dalszą drogę. Mścibor stojąc na rufie z tyką w dłoni, stara się utrzymywać tratwę w nurcie. Nie zawsze mu się to udaje, ale zazwyczaj w porę dostrzega zagrożenie. Przy tym i reszta załogi nie próżnuje. Jedynie w chwilach, gdy księżyc przysłaniają chmury, płyniemy po omacku. Lecz szczęście jakoś nam sprzyja, chociaż człowiek czuje się niewyraźnie. Tej nocy wypada nam minąć warowny gród na skalistym brzegu Wagu. Korzystając jedynie z prądu płynącej rzeki, w żaden sposób nie da się tego zrealizować. Dlatego od samego początku wiosła idą w ruch, przyspieszając tempo spławu. Jeżeli więc nic nam nie przeszkodzi, winniśmy z tym zdążyć omalże na styk.

Początkowo nie wiedziałem o grodzie strzegącym w przewężeniu doliny ruchu na rzece, jak i przyległym do niej trakcie. Mścibor jakoś przeoczył tę tak istotną informację. Dopiero gdy tratwa opuściła gościnny potok, powiedział o grodzie. W pierwszej chwili myślałem, że mnie wprost rozerwie. Zagryzłem jednak wargi i licząc wolno do stu, starałem się w międzyczasie uspokoić. Wybuch gniewu i tak niczego nie załatwiał, a jedynie by wprowadził nerwową atmosferę. Ująwszy więc wiosła, staraliśmy się przyspieszyć szybkość spławu.

Po ostrzelaniu kniazia można się było spodziewać, że ten, skoro tylko wylezie z wody po nie zaplanowanej kąpieli, nie omieszka natychmiast pchnąć gońców do najbliższych placówek z rozkazem zablokowania dróg. To przecież, wraz z pogonią, dawało szansę złowienia wrednych świętokradców i zamachowców. I chociaż nie było wiadome dokąd zamierzamy umknąć, zapewne kierunek południowy również został wzięty pod uwagę – tym bardziej – że właściwie pozostawały nam jedynie dwie drogi: albo w górę rzeki, albo w dół – wykluczywszy ewentualną wędrówkę na przełaj poprzez górską knieję. To jednak tropiciele mogli stwierdzić dopiero rano. Do tego zaś czasu, na wszelki wypadek, należałoby zamknąć wszelkie dostępne drogi. I zapewne tak Medzamir postąpił. Przecież nie jest durniem.

Na wieść o nadrzecznej warowni mina mi zrzedła. Już na spokojnie, wypytawszy dokładnie Mścibora o odległość, szybko przeliczyłem czas potrzebny na przebycie drogi. Nasz dotychczasowy spław kształtował się mniej więcej w granicach około pięciu – sześciu kilometrów w ciągu godziny. Odpowiadał zatem niezbyt forsownemu marszowi. Z tego co powiedział Mścibor wynikało, że do grodu będzie około czterdziestu kilometrów, czyli osiem godzin marszu. Niestety noc jest dużo krótsza. Zmieniając się często przy wiosłach, mieliśmy nadzieję zwiększyć tempo spławu na tyle, żeby jeszcze pod osłoną mroku minąć to niebezpieczne miejsce. Niestety, jak na złość, spadek terenu wyraźnie maleje, zaś rzeka płynie wolno, meandrując pośród znacznie już teraz szerszej doliny. Bardzo mi się to nie podoba. Możemy nie zdążyć i co wtedy? Przyjdzie albo porzucić tratwę i dalszą drogę odbywać pieszo, albo też przytaić się przy jakiejś rzecznej kępie i czekać następnej nocy. Jednak póki co wiosłujemy, mając nadzieję całonocny wysiłek uwieńczyć sukcesem.

Mlada zaraz na początku, po podziękowaniu za ocalenie, zażądała wiosła, aby na równi z nami trudzić się dla powodzenia ucieczki. Teraz zaś, chociaż ma już zapewne dosyć, nadal dzielnie wiosłuje wraz z Przemkiem, podczas gdy ja z Mirkiem odpoczywamy. Niebawem znów przejmiemy wiosła, a oni troszkę odpoczną. Żeby tak jeszcze można było w tym celu wykorzystać nasze wilczyska! Cóż, kiedy nic z tego. Leżą na środku tratwy, czujnie spozierając na rzekę, od wieczoru nawet na chwilę nie zmrużywszy oczu.

Niebo na wschodzie wyraźnie jaśnieje. Odsunięte dotąd góry zdają się znów zbliżać do rzeki, szczególnie te na prawym brzegu, chociaż i po przeciwnej stronie także są jakby bliższe. Zatem dolina się zwęża, zwiastując rychłe dotarcie w bezpośrednie sąsiedztwo nadrzecznej warowni. Mścibor ukazując ręką ujście sporego potoku na lewym brzegu i osadę majaczącą w głębi mówi: „tjeplice”. Widząc jednak, iż nic to nam nie mówi, wyjaśnia że właśnie w dolinie tego potoku, niezbyt daleko od ujścia, biją ciepłe źródła, zaś ich woda ma moc uzdrawiania chorób.

– Kniaź często tu zagląda i gnaty swe w onej wodzie rad pławi.

– Aha, Trenczyn – przypominam sobie dawne wiadomości. To podobno tutaj kiedyś zimował rzymski legion. Ale teraz zupełnie coś innego zaprząta moją głowę.

Raptem wstrząs! Coś trzaska. Tratwa zachybotała się niebezpiecznie. Wilczyska w sekundzie zrywają się z miejsca, gotowe do natychmiastowej ewakuacji. Mścibor leci do przodu, omal nie wpadając na psy. Stoimy w miejscu, a co gorsze, środkowa dłubana sterczy przodem sporo ponad dwie boczne. Pękła dziobowa rozpora i przód tratwy się rozchodzi.

– O niech to! Chwila osłabionej uwagi i trach! I to właśnie teraz, prawie że u bram warowni!

Mścibor sonduje żerdzią dno. Niezbyt głęboko. Tratwa wpadła na tkwiący w nurcie głaz, trafiając weń samym środkiem. Szczęście, że przy uderzeniu dziób dłubanki się nie rozleciał. Chyba jedynie dlatego, iż nie wytrzymała poprzeczna rozpora. Zrzuciwszy z Mściborem wierzchnie odzienie, wchodzimy do wody i naparłszy na tratwę, spychamy ją z podwodnej przeszkody. Skoro tylko zchodzi na wodę, reszta załogi stara się utrzymać poszczególne segmenty naszego pływadła w kupie. Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby puściła także i tylna rozpora!

Gramolimy się na pokład, wypatrując równocześnie jakiegoś dobrego miejsca do wylądowania. Przecież gdzieś musimy tratwę na powrót poskładać.

Nurt niesie nas do prawego brzegu, a tam – prawie że w samym wierzchołku zakola, znajduje się ujście niewielkiego potoku. Zaraz za nim z wody wyrasta zakrzaczona łacha. W sam raz miejsce na przystań. Tej nocy już niestety nie przesmykniemy się obok strzegącego drogi grodu. Wypada więc dobrze ukryć tratwę. Okolica wydaje się być raczej dzika, lecz postój przy wysepce nie jest chyba bezpieczny, dlatego wciągamy nasz uszkodzony środek lokomocji w ujście potoku, a następnie w górę jego biegu – tak daleko, jak to jest możliwe. Będzie tego z około trzysta metrów, a może i nawet trochę więcej. Dalej niestety nie da rady. Tutaj poczekamy aż do wieczora.

Tymczasem dnieje. Nazbierawszy suchego drewna, rozpalamy małe ognisko i szykujemy ciepły posiłek. Ten musi nam wystarczyć do zmroku. Za dnia niezbyt bezpiecznie byłoby palić ogień. Dym, chociaż niewielki, mógłby nas zdradzić.

Po śniadaniu radzimy, co dalej czynić? Staje na tym, że dalszą drogę odbędziemy jednak wodą. Naprawimy tratwę, za dnia rozeznamy sytuację w rejonie warowni i wieczorem płyniemy dalej. Musimy zaliczyć jeszcze kawałek drogi wodą, a dopiero potem puścić się traktem na południowy wschód. Droga ta, po przekroczeniu gór, podobno spływa w dolinę Nitry. To właśnie gdzieś tam jest Wojsławowa placówka na granicy Medzamirowego władztwa.

Przemko staje na czatach przy ujściu potoku, a reszta przystępuje do naprawy. Mirko wędruje w bór i po jakimś czasie wraca z odpowiednią żerdzią na rozporę. W tym czasie zdołałem już rozsupłać powrozy mocujące dłubanki do tej uszkodzonej. Bynajmniej nie tak łatwo rozwiązać mokre węzły. Kto nie wierzy, niech spróbuje.

Przed zamocowaniem nowej rozpory, dokładnie oglądamy dłubanki, czy przypadkiem któraś nie odniosła poważniejszych uszkodzeń? I chociaż ich dzioby są od zewnątrz mocno przytarte i miejscami nawet postrzępione, to jednak nigdzie nie widać głębszych pęknięć.

Jeszcze przed południem Mścibor wyrusza w stronę grodu, aby na miejscu rozeznać sytuację. My tymczasem mamy wypoczywać.

Idę z Niukiem zmienić Przemka na czatach. Reszta towarzystwa w tym czasie się prześpi, a następnie przygotuje coś do zjedzenia. Zapadłszy na skraju boru, obserwuję rzekę oraz trakt biegnący przeciwległym brzegiem. Na trakcie ruch. Co jakiś czas ciągną nim wozy w jedną lub drugą stronę, a to znów przelatują jeźdźcy. Przeciąga również kilkuosobowy oddział. Późnym popołudniem nadpływa z góry rzeki spora dłubanka. Siedzi w niej pięciu wojów. Rozglądają się pilnie, bacznie lustrując obydwa brzegi. Gdy są już blisko, przywieram do ziemi przytulając Niuka. Ten jednak nie ma ochoty wszczynać awantury. Spod oka ślepi na łódź. Ta się zatrzymuje przy pobliskiej zakrzaczonej łasze. Dwu wojów wychodzi na ląd i przeszukuje wysepkę.

– Ale byśmy wyglądali, zatrzymując się na niej!

Po jakimś czasie tropiciele wracają do łodzi. Spoglądają na ujście potoku i coś radzą. Potok jest niewielki i przy ujściu bardzo płytki, zatem wygląda na niezbyt zdatny do żeglugi. Bo i też gdyby nie nasz wspólny wysiłek, nigdy byśmy tratwy nie przepchnęli poprzez płyciznę. Wprawdzie kilkanaście metrów dalej koryto jest głębsze, tego jednak ci z łodzi widocznie nie wiedzą. Jeden nawet brodzi do ujścia, lecz stwierdziwszy, że wody tam z biedą po kostki, po paru krokach w górę biegu wraca. Ja tymczasem, z kuszą gotową do strzału, ukryty pomiędzy korzeniami wysmukłej jodły, pełen napięcia czekam na rozwój wypadków. Ale tym razem pani Przygoda oszczędza mi dalszych emocji. Łódź odbija od kępy i wypływa na środek koryta, po czym wnet niknie za następnym zakolem.

Oddycham z ulgą. Po jakimś czasie coś szeleści w gąszczu. Nastawiam uszu, jednocześnie patrząc uważnie w tamtym kierunku. Po chwili znów coś trzaska, jak gdyby przydepnięta sucha gałązka. Niuk nareszcie oczy otworzyć raczy. Unosi lekko łeb, nastawiając nos. Jednakże z następnym szelestem już jest na nogach i w sekundzie daję susa w gąszcz. Dobywszy „syrenki”, idę jego śladem. W następnej chwili miecz wędruje na powrót do pochwy. Przede mną, obok dużego świerku, dostrzegam mojego czarnucha machającego ogonem, zaś obok niego Mladę z Mirkowym łukiem w garści. Podchodzi do mnie. Przyszła mnie zmienić.

Wracamy na stare miejsce pod jodłą. Mówię o łodzi z wojami poszukującymi naszego śladu. Blednie.

– Nie lękaj się! Ci już nie groźni. Niczego nie dostrzegli.

Niezbyt mi się chce wracać do chłopaków, zostawiwszy dziewczynę na czatach.

– Ee, niech tam! Zostanę. I tak słońce niebawem zajdzie.

Chociaż wpierw oponuje, jednak widzę, że moje towarzystwo jej odpowiada. Przy okazji mam nadzieję cokolwiek usłyszeć o Medzamirze, Welisławie i kniaziowym dworze. Przecież dosyć długo przebywała w tym towarzystwie. Ostatecznie tak jakoś wychodzi, że to ja opowiadam jej o Luborze i ojcu, ich uwolnieniu z kniaziowego więzienia, odbiciu rodowej siedziby z rąk ludzi Wyszomira oraz wywiezieniu dobytku i ucieczce w golęszyckie dziedziny. Ani się spostrzegłem, a tu już słońce zaszło i zaczyna zapadać zmierzch.

Wyglądamy powrotu Mścibora. Jeżeli mamy ruszyć o zmroku, najwyższa pora aby już wrócił. Tymczasem zamiast niego, z góry rzeki nadpływa następna łódź. Jest mniejsza niż poprzednia. Jej załogę stanowi trzech wojów. Płyną tuż przy naszym brzegu. Dwu wiosłuje, zaś trzeci na dziobie pilnie lustruje okolicę. Na znak obserwatora lądują przy ujściu strumienia. Wioślarze pozostają w łodzi, podczas gdy tropiciel wychodzi na brzeg.

Przytrzymuję Niuka. Na widok tropiciela Mlada blednie gwałtownie.

– Radko – szepcze. – Kniaziów zaufany. Skoro on ściga, to jakoby śmierć za tobą lazła!

– Spływaj stąd – mruczę pod nosem – a nie to bełtem wnet poczęstuję!

Niestety ten nie ma najmniejszej ochoty zastosować się do mej rady. Wpatruje się w ziemię, wolno krocząc wzdłuż strumienia. W pewnej chwili przyklęka i czemuś się pilnie przygląda. Skinieniem ręki przywołuje jednego z wioślarzy. Teraz obydwaj ślepią w ziemię, jak gdyby tam nagle skarb znaleźli. Naradzają się półgłosem, lecz zaraz powstają i dawszy znak towarzyszowi w łodzi, żeby zaczekał, zaczynają się skradać w górę strumienia.

– O niech to! Odkryli nasz trop! Wkrótce zaś odkryją i biwak. Jak ostrzec przyjaciół?

Ale nie to mi się wydaje w tym momencie najważniejsze. Wpierw, za wszelką cenę, należy unieszkodliwić typa w łodzi. Tropiciele na drugi ogień! Na pewno mają przykazane dostać nas żywcem. Wskazuję dziewczynie woja w łodzi.

– Ustrzelisz go?

Wprawdzie uprzednio zapewniała, że łuk dla niej nie nowina i świetnie sobie z nim radzi, lecz zawsze to co innego strzelać do celu lub zwierzaka, a zupełnie coś innego do człowieka. Zagryzając wargi, potakująco kiwa głową.

– Tylko tak, żeby nie wrzeszczał !

Przykazuję Niukowi leżeć spokojnie. Mlada, stojąc za drzewem, naciąga łuk. I ja biorę na cel wioślarza. Wolę nie ryzykować. Serce stuka przyspieszonym rytmem. Zanim jednak nadążam zwolnić cięciwę, dostrzegam jakiś ruch na porosłej krzakami łasze. W ostatniej chwili powstrzymuję Mladę.

– Nie strzelaj! Czekaj chwilę! Coś się dziać zaczyna.

Wysepka od brzegu jest oddalona najwyżej pięć – sześć metrów. I właśnie w tym wąskim jak gdyby kanale, już bliżej łachy, tkwi łódź tropicieli. Wioślarz zwrócony w naszą stronę, całą uwagę skierował na potok.

Krzaki za nim z wolna się rozchylają. Przecież to Mścibor!

Krótki zamach ręką – i trach! Celnie rzucony kamień trafia w głowę woją. Pewnie go dobrze zamroczyło. Nim się zdołał opamiętać, bierze repetę kawałem konara. Wprawdzie nie jest to znów żadna maczuga, lecz zawsze niezły argument dla chwilowego unieszkodliwienia przeciwnika.

Wyskakuję z boru i w paru susach dopadam rzeki. Nie bacząc na buty i wodę sięgającą kolan, przypadam do łodzi, by pomóc Mściborowi spętać nieprzytomnego woja. Zatykamy mu gębę, by nie wrzeszczał, gdy się ocknie. Ostatecznie przysłaniam mu jeszcze i oczy. Lepiej aby także nikogo nie zobaczył.

Wracamy na brzeg. Mówię o tropicielach zdążających w stronę naszego biwaku.

– Widział ich. Właśnie nadchodził, gdy przypłynęła łódź. Cofnął się zatem w bór. Widząc zaś, że tropiciele zamierzają podążyć w górę strumienia, przeszedł na łachę, ażeby stamtąd unieszkodliwić pozostałego w łodzi woja.

– Miał szczęście. Gdyby nie ty, wraz byłby ustrzelony. Brakło tylko chwilki!

Ruszamy za tropicielami. Trzymam Niuka na krótkim powrozie. Byłoby źle, gdyby spłoszył ich przed czasem. Skradamy się, uważnie patrząc wokoło, aby przypadkiem nie wpaść na śledzonych.

– Czy się jednak nie spóźnimy? Ee, chyba nie. Wątpię, żeby tak wprost z marszu zaatakowali chłopaków. Prędzej już, przytajeni w boru, będą wpierw chcieli dokładnie rozeznać sytuację. Przecież nie dwu młodzików narobiło tyle ambarasu przy ofiarnej skale. Zatem albo poczekają na resztę, albo skrycie się wycofają, mając pewność rychłego uzyskania posiłków w pobliskim grodzie. Za wszelką cenę musimy zaskoczyć drabów i unieszkodliwić zanim cokolwiek zdążą przedsięwziąć. Lecz w obecnej sytuacji pośpiech jest niewskazany. Łatwo wtedy o błąd, którego skutki mogą być fatalne.

Podążamy ostrożnie w górę strumienia. Mścibor jego prawym, a ja z Mladą i Niukiem lewym brzegiem. Napiętą kuszę mam przewieszoną przez plecy. Nieporęcznie byłoby ją nieść w dłoni, mając jedną rękę zajętą psią linkę, a drugą niezbędną do delikatnego odsuwania i przytrzymywania gałęzi stojących nam na zawadzie. Mlada z łukiem w dłoni podąża tuż za mną.

Lecz oto przed nami już lekki łuk strumienia, za którym jest nasz chwilowy biwak. Wokoło cisza. Wolniutko rozchylam gałęzie choiny i natychmiast zamieram w połowie ruchu. Parę kroków przede mną dostrzegam pochylone plecy obu tropicieli. Ukryci za choinkami, patrzą na wyciągniętą na brzeg tratwę oraz spoczywających na niej Mirka i Przemka. Zwinięty przy nich w kłębek Chwatacz śpi w najlepsze.

Odwracam głowę, dając dziewczynie znak oczyma. Postępuje ostrożnie do przodu i staje obok mnie. Tymczasem Radko zdejmuje łuk przewieszony dotąd przez ramię. W następnej chwili już trzyma strzałę wyjętą z kołczanu. Nie spiesząc się, zakłada ją na cięciwę, prostując pochylone dotąd plecy. Drań najwyraźniej ma zamiar kogoś ustrzelić.

W sekundzie zwalniam z linki Niuka i ukazując gotującego się do strzału tropiciela, szepczę:

– Bierz go!

Pies rusza do przodu, jak wystrzelony z katapulty. Trzask gałęzi za plecami płoszy Radka w momencie, gdy prawie dociąga cięciwę do ucha. Nim zdołał zwrócić głowę w naszą stronę, spada na niego rozpędzone wilczysko. Zerwana strzała bzyka o kamień, parę kroków przed tratwą. Strzelec pada na ziemię. Wilczysko wraz z nim, jednakże nawet na moment nie rozwiera kłów zaciśniętych na karku draba.

Chwatacz się zrywa i już sadzi ku choinkom. Towarzysz Radka z dobytym toporem zamierza się na Niuka. Tuż przy mym uchu śwista zwolniona cięciwa. Topór wylatuje z rozwartej dłoni. Z przestrzelonego rękawa sterczy strzała. Przyskakuję do draba i jeszcze z rozbiegu – trach go w zęby kolbą kuszy. Biedaczek pada jak długi, pewnie nawet sam nie wiedząc kiedy. Tymczasem wilczyska folgują sobie na wrzeszczącym Radku. Miota się jak szalony, chcąc ujść wilczym kłom. Próżne jego wysiłki!

Z boku przypada Mścibor i płazem miecza przykłada tropicielowi w łeb. Zaraz się uspokaja. Jedynie podekscytowane wilczyska jeszcze drabem tarmoszą, nie reagując zrazu na polecenie, aby go poniechały. Tutaj jednak wkraczam natychmiast, zdecydowanie wymuszając posłuch. Przy czym psy należy również natychmiast pochwalić za dobrze spełnioną robotę. Jeszcze się jeżą, gdy głaszczę ich łby, lecz szybko mijają emocje i już uspokojone, raczą nawet machnąć ogonem.

– Piękny strzał – zwracam się do dziewczyny. – Dzięki! W samą porę. Stokrotne dzięki Mlado! – I tak z rozpędu, nawet o tym nie pomyślawszy, całuję ją w obydwa policzki. Sztywnieje natychmiast, jak gdyby kij połknęła, zaś jej oblicze pokrywa nagły rumieniec.

– A niech to! Znów palnąłem gafę! – Robi mi się głupio i pewnie teraz ja się rumienię. Mścibor uśmiecha się kpiąco pod nosem. Na szczęście Mlada jest zwrócona do niego plecami i tego nie dostrzega. W przeciwnym wypadku najpewniej bym oberwał. Unoszę rękę w przepraszającym geście – wybacz proszę!

Mirko i Przemko zdziwieni spoglądają na nieprzytomnych tropicieli. Podczas ich pętania, w paru słowach mówię, skąd się tutaj znaleźli. Potem łamię strzałę tkwiącą w przedramieniu woja, wyjmuję obydwa złomki, a następnie – ciach nożem po rękawie. Trzeba się dostać do rany. Szczęściem krwawi niezbyt obficie. Starym zwyczajem odrywam pas płótna z koszuli rannego i bandażuję dziurawą rękę. Uporawszy się z tym, pozbawiamy Radka wierzchniego odzienia. Spadł nam jak z nieba. Przecież Mladę wypada wreszcie ubrać w coś stosownego. Nie sposób jej w dalszą drogę puszczać się w tej już nieco sfatygowanej białej szacie. Ta była w sam raz dla zaślubin z Wagiem. Skoro jednak do nich nie doszło, wypadało się rozejrzeć za czymś bardziej poręcznym. Przy czym jest również istotne, żeby jak najmniej rzucać się w oczy. Tego zaś w białej szacie nie sposób uniknąć. Tak więc nieszczęsny Radko pozostaje jedynie w gaciach, zaś Mlada na stronie stroi się w nowy przyodziewek. Gdy wraca, trudno ją poznać. Z szaty pozostała jedynie góra, stanowiąc koszulę. Długie włosy zaplecione w warkocz owinęła wokół głowy. Wystarczy nałożyć czapkę i trudno będzie z dalsza rozpoznać w niej dziewczynę.

Przysłoniwszy jeńcom oczy, idziemy ku tratwie. Czas najwyższy posłuchać Mściborowych nowin. I tu zaraz niezbyt przyjemna niespodzianka:

– Koryto Wagu zostało przegrodzone siecią, którą na powierzchni utrzymują liczne beczułki. Przy sieci w pogotowiu czeka łódź i posterunki na brzegu. Wątpliwe by w nocy osłabiono czujność. Najpewniej na brzegach rozpalą duże ogniska. W przeciwnym wypadku, po co by zgromadzono tam stosy drewna?

Niezbyt to wszystko zachęcające, jednak, pomimo dużych wątpliwości, decydujemy się ostatecznie na dalszy rejs tratwą. Przecież sieć można jakoś sforsować. A gdyby tak odczepić kilka pływaków i zagłębiwszy sieć w toni, przepchnąć ponad nią nasz statek? Rozwiązanie wydaje się sensowne. Byle nas tylko nie dostrzeżono z brzegu. Jeńców postanawiamy zostawić w łodzi, którą przywiążemy do krzaków na łasze. Za dnia na pewno szybko zostanie dostrzeżona.

Po krótkim posiłku zwijamy biwak. Dobytek wędruje na tratwę, zaś ona sama na wodę. Kładziemy jeńców na pokład i w drogę! Jeszcze tylko postój przy ujściu strumienia. Przenosimy powiązanych do łodzi. I chociaż już dawno odzyskali przytomność i tak nas nie widzą ani też mogą się ze sobą porozumieć. W międzyczasie ściemnia się na tyle, że można kontynuować przerwany wczesnym rankiem spław. Nim odbijamy mówię półgłosem, lecz tak, aby słyszeli to także jeńcy w łodzi:

– Widzi im się nas złowić, rzekę siecią przegrodziwszy. Ano niechaj chwytają! Wraz nam płet zatopić i borem gord minąwszy, rychło w nitrzańskich dziedzinach staniemy. Tam już nas łódź czekać będzie. – Przed wyruszeniem nie zawadzi pozostawić fałszywego śladu. Niechaj nas tropią pośród kniei w dole rzeki.

Ruszamy. Z ciemnego nieba mrugają liczne gwiazdy. Wkrótce wzejdzie księżyc, ale tym razem niezbyt nam to na rękę.

W niecałą godzinę później stajemy. Rzeka prawym brzegiem ociera się o strome zbocze. To właśnie tam tkwi gród warujący w przewężeniu doliny.

– Byle się wydostać za zakole rzeki i możemy odetchnąć. Niestety wpierw trzeba sforsować sieć przegradzającą koryto. Nie ma co, sprytnie to wymyślili!

Po obu stronach rzeki płoną spore ogniska, rzucając na wodę ruchliwe blaski. Nie ma szansy przemknąć niezauważenie. Pozostaje jedynie odczekać w nadziei, że z czasem osłabnie czujność posterunków. Tkwimy przy brzegu, przytajeni za dużym głazem. Zadania dawno już rozdzielone i każdy wie co ma robić w decydującym momencie.

Czekamy tak już z dobrą godzinę. Księżyc zalicza swój conocny kurs na zachód. Ogniska tak jakby nieco przygasły, ale i tak zupełnie dobrze wystarcza blasku, który rzucają na rzekę. Jeżeli w trakcie najbliższej godziny nic się nie zmieni, przyjdzie nam coś zaimprowizować.

Leżymy zatem wyciągnięci na tratwie, oczekując na przysłowiowy uśmiech losu. Jakoś mam wciąż silną wiarę w powodzenie akcji. Najważniejsze – zachować spokój!

– Nie nerwowo, Sławku! Nie nerwowo – powtarzam sobie. Potem zaś westchnąwszy do Pana, proszę o Jego błogosławieństwo i opiekę. Przecież działamy w dobrej sprawie.

Po pewnym czasie na horyzoncie błyska.

– Oho, czyżby się miało na burzę? – Czekam w napięciu na grzmot. Lecz ten w ogóle nas nie dochodzi. – Daleko!

Niebawem znów błyska, ale i tym razem nic nie słychać. Dopiero po następnych pięciu minutach i kilku bezgłośnych błyskach, z dala dochodzi słabe dudnienie, zaś gwiazdy na bezchmurnym dotąd niebie zaczynają gasnąć. Wkrótce i księżyc niknie za chmurami. Wiatr z nagła marszczy powierzchnię rzeki. Jaskrawy błysk rozświetla okolicę i rychło huk gromu dudni ponad doliną, a odbiwszy się od gór, powraca echem. Mścibor chciałby natychmiast ruszać. Studzę jego zapał.

– Wstrzymaj się przynajmniej do czasu, by burza przeszła nad nami.

Wcale mi nie w smak wystawiać głowę na cios pioruna. A i po przejściu burzy człowiek nigdy też nie może być pewny czy go przypadkiem jeszcze nie razi jakaś spóźniona błyskawica.

Po kolejnym gromie wiatr zatargał drzewami boru. Ponad rzeką niesie się szum, lecą jakieś badyle oraz zerwane podmuchem gałązki i liście. Na koniec niebo rozwiera swe podwoje i zaczyna lać. Skuleni na tratwie, okryci derkami, czekamy aż burza przejdzie ponad nami.

Skoro więc tylko burzowy front przesuwa się w dół Wagu i natężenie deszczu słabnie, ruszamy. Wprawdzie wciąż błyska, a grzmot kilkakrotnym echem odbity niesie się doliną, nie dbając o to, wiosłujemy ile tylko siły, chcąc jak najprędzej dotrzeć do sieci przegradzającej rzekę – tym bardziej, że ogniska w międzyczasie niemal wygasły. Nic nie zastąpi solidnej ulewy. Nagle tratwą szarpie. Nie wiedząc nawet kiedy, wpadamy na sieć. Bez zbędnych słów wyskakuję z Mściborem za burtę, przedtem przykazując Niukowi leżeć spokojnie. Dla pewności chłopaki trzymają wilczyska za karki.

Dotarłszy do beczułki użytej w charakterze pływaka, macam za linką mocującą do sieci. Jest! Niezbyt gruby powróz, oplatający beczułkę na krzyż, dwoma węzłami przywiązany do liny utrzymującej mocną siatkę. Najprościej byłoby sieć przeciąć, niestety wtedy zostawimy po sobie wyraźny ślad. Tego zaś ze wszech miar chcemy uniknąć. Sądzę, że wystarczy odczepić dwa pływaki, żeby zanurzyła się na tyle, iż będzie można ponad nią przepchnąć tratwę. Potem jednak musimy koniecznie na powrót zamocować pływaki. Im później dojdą prawdy, tym większa szansa powodzenia ucieczki. Męczę się więc z mokrymi węzłami, pomagając sobie szpicem noża. W końcu węzły rozwiązane. Po chwili i Mścibor daje znak, że i on się uporał z pływakiem. Ciągniemy sieć w głąb, na ile to możliwe. Przy czym i reszta załogi nie próżnuje, wpychając wiosłami sieć pod wodę. Jakiś czas męczymy się z tratwą, przeciągając ją ponad przeszkodą drobnymi etapami. I na ostatek przeszła! Nasi kompani łapią linę, aby nasz środek transportu nie spłynął w dół rzeki, gdy będziemy na powrót wiązali beczułki do sieci. Zawiązanie dwu węzłów nie zabiera wiele czasu. Gramolimy się na pokład. Chłopcy puszczają linę i łapią za wiosła, zaś Mścibor powraca na stanowisko sternika.

Sforsowanie przeszkody zabrało nie więcej niż parę minut, mnie wszakże wydawało się, że trwało przynajmniej z godzinę. Ogniska na brzegach ledwie się żarzą, czemu się jednak trudno dziwić. Przecież wciąż nieźle pada.

Trzymając się nadal środka koryta, niebawem wchodzimy w łuk. Po chwili ogniska nikną za zakolem. Gród na skale ledwo co widać. Lecz i on wkrótce rozpływa się w mroku.

Za następnym zakolem dolina się rozszerza. Zwiastuje to rychły koniec żeglugi. Trzymamy kurs tuż przy lewym brzegu, żeby w porę wypatrzyć ujście sporego potoku, wzdłuż którego wypada nam dalsza droga.

W niecałą godzinę później – jest! Opuszczamy tratwę. Włożywszy wiosła pod przednią rozporę, wspólnym wysiłkiem wpychamy przód tratwy w toń. Dosyć szybko dłubanki zalewa woda i nasz statek niknie z powierzchni. Zarzuciwszy worki na plecy, jeszcze w gęstej mżawce, ruszamy brzegiem potoku ku czerniejącym na wschodzie górom. Byle prędzej zniknąć z otwartej przestrzeni! I chociaż w oddali wciąż jeszcze grzmi i błyska – nic to! Powiodło się minąć najbardziej niebezpieczne miejsce.

Skip to content