ODCINEK 5

Część druga

W cieniu świętej góry

Dobiegał końca kolejny dzień mozolnej żeglugi w górę biegu dosyć już wąskiej rzeki. Jakiś czas temu słońce zapadło za widnokręgiem, najwyższy zatem czas zacząć się rozglądać za dogodnym miejscem noclegu. Ale i też cel wyprawy jest nieomal na wyciągnięcie ręki, bowiem horyzont od południa przesłania przysadzisty stożek masywu Ślęży. Dopiero co, ze wschodu na zachód, przedefilowaliśmy wzdłuż jego północnych zboczy, zbliżając się do miejsca, skąd zdecydowanie biorą kierunek południowy. Gdzieś tutaj, na prawym brzegu rzeki, winna być osada. Tak przynajmniej mówili napotkani drogą ludzie. Siedzi w niej ród Boguchwała – Chałkiem zwanym, który między innymi pono również wytwarza żarnowe kamienie. Dlatego właśnie tam chcemy dotrzeć zanim jeszcze zmrok zapadnie, gdyż nie ma sensu zatrzymywać się tuż przed metą, a co ważne, w osadzie można być pewnym gościny. Przy okazji odpada urządzanie biwaku, a i o swój ruchomy dobytek człowiek może być spokojny. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy ruszyć czegokolwiek należącego do gościa. Mijamy zalesiony od strony rzeki wzgórek u stóp ślężąńskiego masywu. Na jego południowo – zachodnim zboczu za polami widać osadę. Chyba to ta przez nas poszukiwana? Strzechą kryte budynki grupują się w dwu skupiskach. Za lekkim zakolem rzeki jest nawet coś na kształt przystani. Cumujemy dłubankę w pobliżu dwu łodzi, do jednego z kilku pali wbitych przy brzegu. Gniewko idzie do osady, podczas gdy reszta załogi skupia się na ładunku. Jeżeli mamy nocować w osadzie, wypada zabrać tam też nasz ruchomy dobytek. Upychamy więc w worki to, co dotąd leżało luzem na dnie łodzi. Po skończonej robocie dłubanka jest wysprzątana. Zostaje w niej tylko maszt i żagiel, zaś na brzegu przy wiosłach leżą trzy wypchane worki. Siadam z Więcka na brzegu i w oczekiwaniu na powrót Gniewka, podjadamy podpłomyki darowane dzisiejszego poranka przez gościnnych gospodarzy, u których stanęliśmy wczorajszego wieczora.

Krainę nad Bystrzycą i jej dopływami trudno byłoby nazwać bezludną. Ziemie urodzajne, to i nic dziwnego, że od dawna człek je zamieszkuje. Z pierwotnej puszczy mało co już zostało. Trudno bowiem za lasy uznać niewielkie zagajniki porastające miejsca mniej urodzajne lub gorzej dostępne. Jedynie masyw Ślęży zachował dotąd swą odwieczną szatę. Oczywiste, że i tu miejscami – szczególnie w dolnych partiach masywu – na skutek ludzkiej działalności puszcza musiała ustąpić, lecz nie jest tego zbyt wiele. Przynajmniej na zboczach trudno dostrzec łysin poręb. Po jakimś czasie wraca Gniewko. Niuk rusza na przeciw, a my kończymy podjadanie. Wstajemy, otrzepawszy się z kruszyn. Więcka przewiesza łuk przez ramię i schyla po swój worek.

– Nie spiesz się tak siostrzyczko – studzę jej zapał. – Pozwólmy Gniewkowi powiedzieć, co załatwił? Do osady i tak zdążymy przed mrokiem.

Gniewko, przysiadłszy na burcie łodzi, zdaje sprawę z wypadu:

– Dobrze trafiliśmy. Ludzie Chwałka istotnie parają się również wyrobem żarnowych kamieni. Wprawdzie nie jest to ich głównym zajęciem, lecz mniejsza z tym. Mamy zatem widoki na pomyślne załatwienie naszej sprawy. Ale z tym wypada zaczekać do jutra. A póki co, jesteśmy mile widziani w Chwałkowie, jako że tak mieszkańcy nazywają swą osadę. Pewnie się wzięła od zdrobnienia imienia Boguchwała.

Zanim jeszcze ruszymy do osady, myjemy się w rzece. Lepiej całodzienny pot i brudy zmyć teraz, niż później, już po ciemku, szukać wody. Przynajmniej zaraz po wieczerzy będzie można się ułożyć do snu. Nawet Niuk, zachęcony naszym przykładem, ląduje w rzece, a przepłynąwszy kawałek, wychodzi na brzeg. Natychmiast też energicznie wytrzepuje wodę z futra. Na szczęście tym razem nie w pobliżu worków i złożonym na nich odzieniu. Wychodzimy z wody i my. A że dosyć duży rój komarów kłębi się nad naszymi głowami, tylko chwilkę ganiamy przy brzegu dla osuszenia i jeszcze na wilgotną skórę naciągamy ubrania. Więcka o kilkanaście kroków od nas, by nie krępować jej naszą golizną. Potem już tylko podejmujemy z ziemi broń i wziąwszy worki na ramiona, ruszamy ścieżką w górę łagodnego zbocza. Przed celem biorę wilczysko na postronek. Od chat na przeciw wychodzi gospodarz. Trafnie nazwano go Chwałkiem, gdyż jest to mąż drobnej budowy i wzrostu odrobinę tylko przewyższającego Więckę. Niuk obwąchuje go uważnie i na koniec nawet parę razy macha ogonem. Mnie także Boguchwał, jakoś tak od pierwszego wejrzenia, przypadł do serca. Witamy się, a mam przy tym takie odczucie, jakbym go od dawna znał i teraz wracał tylko po długiej nieobecności. Bo i też serdeczność Boguchwała jest tak autentycznie naturalna.

Gniewko nas przedstawia. Boguchwał śmieje się. Nigdy by nie uznał, że Więcka jest dziewuchą. Wziął ją za mego młodszego brata.

Pozostawiwszy jedną grupę zabudowań z prawej strony, kierujemy się ku kilku chatom i kleciom stojących rzędem na krawędzi płytkiej kotlinki. Naturalnie zaraz obskakują nas miejscowe psy, jednak dużo mniejsze od Niuka. Nawet specjalnie nie ujadają, przezornie trzymając się od wilczyska w bezpiecznej odległości. Potem wychodzi nas witać także Chwałkowa żona. Równocześnie zza kleci zerka ku nam młodsze pokolenie. Szczególnie Więcka przyciąga wzrok młodych chwałkowian, bo i też, z łukiem sterczącym ponad ramieniem oraz nożem u pasa, wygląda nad wyraz bojowo. Zaś bezstronnie muszę przyznać, że od wyruszenia w drogę, przez te parę dni, w umiejętności strzelania poczyniła dosyć duże postępy. Ale to głównie zasługa Gniewka, który podczas przerw w podróży nie szczędził jej czasu na naukę, a cierpliwość wykazywał wprost anielską. Nie zrażony nieudolnymi próbami, cierpliwie tłumaczył, co i jak, oględnie wskazując oczywiste błędy tak, żeby nie urazić dziewczyny. Postępowanie takie dało wnet nadspodziewane efekty. Siostrzyczka zaczęła sobie zupełnie dobrze radzić z łukiem, niestety gorzej jeszcze z celnością. Wprawdzie wystrzelone strzały zazwyczaj już zdążały w pożądanym kierunku, ale ich rozrzut wciąż przekraczał granice przyzwoitości, chociaż coraz częściej zdarzało się trafić strzałą także i w cel. Podnosiło to dziewczynę na duchu, stanowiąc silny bodziec doskonalenia umiejętności, by jak najszybciej dorównać nam w tym względzie.

Po prezentacji członkom rodu, Chwałek wiedzie nas do chaty stojącej jako ostatnia w rzędzie – najbardziej wysunięta na południe. To dom jego najmłodszego syna Budzigniewa. Obecnie stoi pusta, jako że Budzigniew z dwoma druhami wyruszył na wyprawę, można rzec kupiecką. Zabrali do łodzi parę kompletów żarnowych kamieni, chcąc z nimi dotrzeć jak najdalej. Im dalej, tym lepiej, gdyż wtedy uzyskana cena nawet kilkakrotnie przebija miejscową.

– Może naszliście go drogą? – pyta. – Łódź znaczna, to i łatwo wpada w oko. Na dziobie oczy jej węglem Budzigniew wymalował.

– Niestety nie. Widocznie płynął wtedy, gdy my, obrawszy mylną drogę, płynęliśmy w górę niewłaściwego dopływu Bystrzycy.

– Budzigniew zaś jesienią zamierza się żenić, dlatego, chcąc dorobić do zwyczajowego wiana, które trzeba dać ojcu wybranki, przedsięwziął tę wyprawę. Wiano zaś wcale nie jest takie małe. Ba, wystarczy, że w rodzinie jest paru kawalerów skorych do żeniaczki, by ta zbiedniała do cna. Chyba, że zrezygnują z małżeństwa i pozostaną w wolnym stanie. To jednak jest źle widziane i nasuwa przypuszczenia, iż coś z młodzianem nie tak. (Ha, zatem córki są istnym skarbem – myślę. – Skoro przyjdzie im czas na zamążpójście, jak nic wzbogacą rodzinę. Jak to się z tym na przestrzeni dziejów odmieni!)

– Możemy zatem spokojnie korzystać z chaty, bowiem wróci nie prędzej niż pod koniec lata. A skoro się już rozgościmy, prosi do siebie na wieczerzę. Najwyższa po temu pora. Ino patrzać, a mrok ogarnie ziemię. Nie ma co z tym zwlekać – kończy.

Dziękujemy serdecznie. Tylko złożymy worki w chacie.

Po wieczerzy jest dosyć czasu na pogawędkę. Przy tej okazji wypada też powiedzieć coś o sobie. Boguchwała nie dziwi fakt, że przywędrowaliśmy aż z krainy Golęszyców. Widocznie jest przyzwyczajony, że po żarna przybywają ludzie nawet z bardzo odległych stron. Za to jest ciekawy czy u nas okolica jest podobna do ślężańskich dziedzin? Gdy mówimy o puszczach, pośród których żyjemy, westchnął tylko:

– Tam by mi żyć! Wszakże pewnie już stąd się nie ruszę. U nas puszczy tyla, co na świętej górze. Więcej jej dopiero dalej – na południu – już w górach. Cóż, kiedy tam ziemia niezbyt urodzajna, przeto wyżyć trudniej. Mało kto tam siedzi. Poza szlakiem, co na południe wiedzie, trudno uświadczyć ludzkiej sadyby.

My natomiast jesteśmy ciekawi produkcji żarnowych kamieni. Zagadujemy więc Chwałka, chcąc się czegoś bliższego o tym dowiedzieć. Pewnie nie tak prosto je zrobić? Twardy kamień trudno obrobić, a już najbardziej wyrównać trące się powierzchnie.

Tu gospodarz uśmiecha się pod nosem. Jeżeli jesteśmy temu tacy ciekawi, zaprasza jutro w  miejsce, skąd dobywają stosowne do obróbki kamienie. Właśnie jutro przywożą do osady urobek ostatnimi czasy wydobyty. Nie jest tego zbyt wiele, ale i też żarnów[1] już tyla nie robią co drzewiej[2]. Nie te czasy! – wzdycha ze smutkiem.

– Brak chętnych na żarna? – dziwię się.

– O nie! Tych nigdy nie brakuje.

– W czym zatem rzecz?

– Przybywoj!

– Któż to taki?

Tym razem Chwałek nad podziw się rozgadał, wyrzucając z siebie wszystko, co mu od dawna leżało na wątrobie. Dzięki temu poznajemy życie nie tylko mieszkańców Chwałkowa, ale i innych osad wiodących byt w cieniu świętej góry. Nie będę jednak przytaczał wszystkiego co powiedział, gdyż nie dzieje mieszkańców okolic Ślęży są przedmiotem tej opowieści. Wystarczy powiedzieć o sprawach najistotniejszych:

– Do powierzenia przez wiec Przybywojowi funkcji żupana zawiadującego obronnym grodem i okolicznymi osadami, życie toczyło się z dawna wytyczonym torem. Gród żupana u podnóża wschodnich stoków Ślęży stanowi centrum dla osad rozrzuconych wokół góry, a w razie zagrożenia także miejsce schronienia ich mieszkańców. Po objęciu rządów przez Przybywoja, zrazu nic nie zapowiadało jakichkolwiek zmian. Z pozoru wszystko toczyło się dawnym rytmem, zaś nowy żupan wydawał się właściwą osobą na tym stanowisku. Skoro jednak trochę porósł w piórka i uznał, że jego władza wystarczająco okrzepła, zaczął wprowadzać nowe porządki. Wpierw bardzo ostrożnie – tak, żeby jednocześnie nie narazić się zbyt wielu. Niby to dla zapewnienia mieszkańcom większego bezpieczeństwa, zorganizował drużynę liczącą trzy dziesiątki wojów. Po niewczasie okazało się niestety, że to wyłącznie jego drużyna. Odtąd już nikt nie był w stanie skutecznie przeciwstawić się woli żupana.

Mieszkańcy okolicznych osad, prócz uprawy roli i hodowli, od dawna trudnili się także rzemiosłem – w tym kamieniarstwem, które właśnie tutaj, przy złożach odpowiedniego surowca, znalazło wdzięczne pole rozkwitu. Na pierwszy plan wysunęła się produkcja kamieni żarnowych, bo i też na miejscu znaleziono na nie doskonały materiał. Z czasem w wytwarzaniu tego bardzo poszukiwanego towaru wyspecjalizowało się parę rodów. Żaden jednak nie rywalizował z drugim, jako że dla każdego wystarczyło roboty, a i tak wciąż więcej było chętnych na żarna niż kamieniarze zdołali wytworzyć. Żyli sobie tedy dostatnio, w spokoju pożywając owoce pracy swych rąk – tym bardziej, że doroczna obiata dla Swaroga i innych bóstw zamieszkujących szczyt Ślęży, nie stanowiła zbyt uciążliwej powinności. Każdy kamieniarski ród dysponował swym kamieniołomem na północnym bądź północno – zachodnim stoku góry. Jedni surowiec obrabiali zaraz na miejscu, inni zwozili go do domu, dla obróbki w przydomowym warsztacie. W tym wypadku decydowało położenie kamieniołomu. Te wyżej położone sąsiadowały zazwyczaj z warsztatem produkującym gotowe wyroby. Ród Boguchwała pono od zawsze robił żarna. Zajmował się tym jego dziad,     zajmował ojciec, a po nim Chwałek z bratem Wszemirem. Ich kamieniołom, w ciemnym borze, był ze wszystkich najwyżej położony, dlatego przez większość roku mieszkali i pracowali w porządnych kleciach zaraz obok. Jedynie zimą robota zamierała, a miejsce pracy pustoszało do następnej wiosny.

I właśnie całość spraw związanych z produkcją i sprzedażą żaren Przybywoj umyślił skupić w swym ręku. Posunięcie to rokowało rychłe i wysokie zyski. W skuteczny sposób dosyć szybko przekonał wytwórców, by swój los złożyli w jego ręce. Opornych zaskoczył niespotykaną stanowczością, z jaką realizował swe zamysły. Nie dziwne zatem, że wnet ta dziedzina wytwórczości znalazła się pod wyłączną kontrolą żupana. Jedyny wyłom w tym względzie stanowił ród Chwałka, który nie uległ presji Przybywoja. Ale i tak pewnego dnia Wszemir zaginął. Po jakimś czasie w borze znaleziono jego ciało. Nie trudno było stwierdzić przyczynę zgonu. Rozłupana czaszka świadczyła o piekielnym ciosie, który przerwał nić jego życia. Było oczywiste, kto za mordem stał, niestety nie dało się tego udowodnić. Wbrew rachubom zabójcy, śmierć Wszemira nie złamała Chwałka i reszty rodowców. Wręcz przeciwnie. Na przekór nadziejom Przybywoja, jeszcze wzmogła opór i podniosła cenę niezależności. Ale i tak było jasne, że żupan, chcąc dopiąć swego, przed niczym się nie cofnie. Pozostawiając Chwałka w spokoju, okazałby słabość, to zaś byłoby początkiem końca jego zamysłów. Dlatego, żeby nie skazywać się na zagładę, ród Chwałka wolał raczej porzucić dotychczasowe sadyby opodal grodu i przenieść się w najodleglejszy kąt żupy, gdzie mu przyszło wszystko zaczynać od nowa. Musieli także zostawić swój kamieniołom z kamieniarskim warsztatem. Ten bezceremonialnie zajął żupan. Zrazu ród Chwałka skupił się na uprawie roli i hodowli. Szczęściem dogodnych terenów jeszcze nie brakowało. Wprawdzie na nowym ziemia już nie była tak urodzajna, jak w sąsiedztwie grodu, ale upór Chwałkowiców rychło zaczął przynosić efekty. Po jakimś czasie zajęli się także produkcją żelaza, wprawdzie na małą skalę, lecz zawsze  było to zyskowne przedsięwzięcie. Później, w puszczy u podnóża zachodnich stoków ślężąńskiego masywu, pod płytką warstwą gleby, Boguchwał odkrył złoże sposobnej na żarna skały. Naturalnie wilka zawsze ciągnie do lasu, dlatego wkrótce rozpoczęli skrytą eksploatację złoża, zwożąc do Chwałkowa uzyskany urobek małymi partiami, by go tu spokojnie obrabiać. Gotowe żarna wywożono drogą wodną do z dawna zaprzyjaźnionego kupca nad Odrą. Ten dawał za nie przyzwoitą cenę. Wprawdzie nie tyle, ile by można uzyskać zbywając samemu gotowy produkt, ale i tak o niebo więcej od nędznych ochłapów, które Przybywoj łaskawie raczył rzucać uzależnionym od siebie wyrobnikom. Przed paru zaś laty żupan poznajomił się z Frankiem Hunerykiem. Od tego czasu zaczął sobie poczynać niczym udzielny książę. Swą siedzibę w grodzie oddzielił od reszty wysokim ostrokołem, zaś dostępu doń odtąd broniła solidna brama, przy której warowała czujna straż. Wiec stracił znaczenie, stając się doradczą ozdobą niemal absolutnej władzy Przybywoja. Niezbyt pokorni i ci, którym nie odpowiadały nowe porządki, musieli szukać dla siebie miejsca gdzieś indziej, albo też wnet lądowali w kamieniołomach, by jako raby[3] harować dla żupana. W drużynie również nastąpiły zmiany. Część dotychczasowych wojów zastąpili obcy sprowadzeni przez Huneryka. Widać tych Przybywoj był bardziej pewny. Ale i pośród swojaków także nie brakowało chętnych do wysługiwania się nowemu panu. I to właśnie najbardziej bolało naszego gospodarza.

Usłyszawszy o znajomości Przybywoja z Hunerykiem, nie dziwne mi, że i tutaj, podobnie jak w Gniewoszowie, źle się dziać zaczęło. Wprawdzie Huneryk obecnie stracił główną bazę w ślężańskich dziedzinach, a przy okazji i swą drużynę, ale nie ujęty, mógł  jeszcze wielu niegodziwości być sprawcą, chociażby tylko poprzez takich Przybywojów. Mam jednak nadzieję, że Wratysław nie spocznie dopóty, dopóki nie złowi frankońskiego agenta, a wieść o marnym końcu Świdbora również dotrze do tutejszego żupana. Może wtedy się zreflektuje i nieco spuści z tonu?

Pocieszamy Boguchwała nowinami o klęsce Huneryka i jego sromotnej ucieczce oraz zajadłym polowaniu Wratysława na zbiega, jak również niesławnym końcu władztwa Świdbora.

Nasz gospodarz zaraz poweselał. – Jest jednak jeszcze sprawiedliwość na świecie – stwierdza.

Tymczasem zrobiło się późno. Więcka nawet już podrzemuje przy stole, nie wspominając Niuka, który od dawna śpi. Dziękujemy za wieczerzę, a powstawszy od stołu, odchodzimy na nocleg. Po trudach dnia najwyższa pora spocząć.

 

Zrywam się z posłania, gwałtownie wyrwany ze snu piekielnym hukiem. Czuję serce bijące przyspieszonym rytmem – wysoko – coś tak, jak gdyby w gardle. Przez chwilę niezbyt kontaktuję. Ale nie ma się czemu dziwić. Po tak raptownym przebudzeniu, pewnie każdy jest na wpół przytomny. Pozostali lokatorzy chaty pewnie czują się podobnie. Niuk, z podkulonym ogonem i położonymi uszami, wpycha się na moje posłanie. Jednocześnie okienko rozjarza błysk, a w sekundę po nim, ogłuszający huk gromu rozdziera nocną ciszę i długo jeszcze dudni, przewalając się nad okolicą, stukrotnym echem odbity od zboczy świętej góry.

– Uff! To tylko burza – oddycham z ulgą. – No tak – reflektuję się w następnej chwili – przecież nic innego tak huczeć nie może! Jeszcze nie te czasy.

Tymczasem już następny grom wali z mrocznego nieba, nie zaczekawszy nawet, by ucichł pogłos poprzedniego. Równocześnie zaczyna się szum ulewy wpleciony w kanonadę perunowej artylerii. Głaszczę Niuka po łbie.

– Spokojnie piesku! To tylko burza. Pogrzmi trochę i przestanie. Nawet nie zmokniemy. Dom Budzigniewa na pewno ma solidny dach. Przecież dopiero co go postawiono.

Podchodzę do drzwi i uchyliwszy nieco, wyglądam na dwór. Przede mną, w strugach deszczu, majaczy mroczny kształt góry. Jej szczyt co chwilę staje w ogniu błyskawic, zaś huk piorunów bezustannie wibruje w uszach. Teraz już wcale się nie dziwię, że górę uznano za świętą siedzibę bogów. Przecież nawet i mnie, patrzącemu na ten niesamowity spektakl, ciarki przechodzą przez plecy.

Do drzwi podchodzi i Gniewko. Jakiś czas podziwiamy budzące grozę zjawisko, lecz ostatecznie zamykamy drzwi. Czas spać! Powracam na posłanie. W międzyczasie Niuk przeniósł się do Więcki i najpewniej z nią przeżywa chwile lęku. Podchodzę więc do nich i klęknąwszy na posłaniu, przytulam obydwoje do siebie.

– Nie ma się czego obawiać! Wszak to tylko burza. Wprawdzie silna, ale pewnie wnet przejdzie.

Niestety z tym ostatnim zupełnie mi nie wychodzi. Marny ze mnie prorok. Burza sroży się bowiem długo, jak gdyby to bogowie zamieszkujący podobno szczyt góry, zaraz na wstępie chcieli nam zademonstrować swą potęgę i skłonić do uległości. Wprawdzie nie ze mną takie numery, lecz co do reszty towarzystwa, to już nie mam takiej pewności. W efekcie muszę przesunąć swe leże do posłania siostrzyczki i tak, we trójkę, bo przecież Niuk ani myśli nas opuścić, wreszcie zasypiamy.

 

Za sprawą Więcesławy mam urozmaicony poranek. Dostała bidula pierwszego okresu i w swej nieświadomości jest przekonana, że jej godziny są policzone. Przez jakiś czas usilnie staram się z niej wyciągnąć, w czym rzecz? Dziewczyna bowiem, prócz stresu z powodu nieznanej dla niej sytuacji, dodatkowo krępuje się powiedzieć o swej przypadłości. I długo bym zapewne musiał jeszcze kombinować, cóż to takiego jej się przytrafiło, gdyby nie Niuk. Zachowanie psa naprowadza mnie na właściwy trop, dzięki czemu mogę przedsięwziąć odpowiednie kroki, by jej pomóc w potrzebie, a przede wszystkim podnieść na duchu. Udawszy się do Chwałkowej Dobiegniewy, uzyskuję pomoc. Zawsze to dwie panie łatwiej się dogadają, a ja nie muszę zgłębiać damskich spraw i ostatecznie wszyscy są zadowoleni. Więcka znów odzyskuje chęć do życia i dobrze jest! Jednak na skutek nieprzewidzianych okoliczności jest zmuszona zrezygnować ze wspólnej z nami wyprawy do kamieniołomu w borze. Lecz to chyba nic aż tak ciekawego, bez czego by żyć się nie dało?

– Przed wyruszeniem w powrotną drogę zapewne jeszcze zdążysz kamieniołom zobaczyć – pocieszam już na wychodnym.

Niuk zawsze skory do eskapad wybiera nasze towarzystwo. Po wydobyty w borze surowiec, już jakiś czas temu wyruszył wóz zaprzężony we dwa woły. Teraz więc my, w towarzystwie Chwałka, ruszamy jego śladem. Wpierw pośród pól w dół łagodnie opadającego zbocza, a po przebyciu niewielkiego strumienia płynącego dnem pokrytej łąkami dolinki, zaczynamy windować się  w górę, ku nieodległym stokom Ślęży. Zrazu od puszczy wychodzą nam na przeciw rzadkie zagajniki, przechodzące wszakże rychło w zwarty, chociaż jeszcze niezbyt gęsty las. Wędrujemy śladami kół wozu, który tu jeszcze bez trudu znajdował drogę pomiędzy drzewami. Jednak im dalej w głąb, tym bardziej drzewa zwierają szyki, zaś droga staje się coraz bardziej kręta. Lecz oto przed nami stary zwał drzew, najwyraźniej ongiś powalonych wichurą. Obecnie poprzerastały go krzaki i młodniak zdobywający miejsce na cmentarzysku swych poprzedników. Po obejściu zwału stajemy na miejscu. Dwaj synowie Chwałka ładują na wóz granitowe płyty wydobyte z niezbyt głębokiego dołu. Zaciekawiony wchodzę do środka. Granit stanowiący chyba trzon góry zwietrzał z wierzchu, pękając charakterystycznymi warstwami. W ten  sposób powstały gotowe do wydobycia płyty niemal jednakowej grubości. Przy takim więc układzie odpada konieczność uciążliwej obróbki powierzchni trących. Wystarczy z płyty wykuć okrągły kształt żarnowego kamienia i dodatkowo w górnym – zwanym biegunem – wydrążyć otwór na ziarno. Rzecz jasna, że powierzchniom trącym także trzeba nadać jeszcze odpowiednią szorstkość, aby ziarno dobrze się mieliło, a mąka przemieszczała w pożądanym kierunku.

Dno odkrywki stanowi lita skała. Tej już kamieniarskie dłuto raczej ruszyć nie zdoła, zatem dla uzyskania następnej partii urobku pozostaje jedynie poszerzenia wybierzyska.

Tym razem ładunek wozu stanowi dziesięć płyt, z których można wykuć podobną liczbę kompletów kamieni. Wbrew pozorom nie jest to wcale mało. Roboty przy nich na długo wystarczy, a zarobek będzie niezgorszy. Po załadunku dół zostaje cokolwiek zasypany odłamkami skały i odłożoną z boku wierzchnią warstwą gleby. Na koniec rzucamy na wierzch kilka gałęzi, które zupełnie dobrze zakryją wyrobisko przed niepożądanym okiem.

Wóz rusza w powrotną drogę, a my za nim, przytrzymując go na większych spadach. Czas powrotu dodatkowo wydłuża konieczność zacierania śladów przejazdu w rejonie odkrywki. Potem już można sobie z tym dać spokój. Wóz do boru mógł przecież przybyć po drewno. Wątpliwe zresztą, żeby ludzie Przybywoja aż tutaj tropili łamiących żupanowy monopol.

Blisko skraju zagajnika, wyraźnie wyznaczającego granicę między pierwotną puszczą a wziętymi przez człowieka pod uprawę ziemiami, raptem dochodzą nas jakieś krzyki. Na wszelki wypadek wóz staje, skryty jeszcze za zasłoną drzew. Niuk rusza do przodu. Ja za nim w chwilkę później. Wypadłszy z zagajnika, mam przed oczyma łagodnie opadającą ku strumieniowi łąkę oraz pola ciągnące się za nim aż do osady. Przy strumieniu pasie się stado bydła, a przy nim widzę gromadkę chwałkowskich dzieci. Część z nich najwyraźniej jeszcze przed chwilą taplała się w wezbranej po nocnej ulewie strudze. Teraz jednak pierzchają w stronę osady. Na miejscu zostało tylko dwu wyrostków i to nie z własnej woli. Schwytani przez dwu drabów wrzeszczą, szarpiąc się rozpaczliwie. Konie przybyszów stoją opodal. Jeden z napastników zdążył już swą ofiarę zawlec w pobliże wierzchowców. Drugi natomiast trochę zmitrężył. Może schwytany wyrostek mu się wywinął, ale i tak nie zdołał uciec. Właśnie do tego draba przypada moje wilczysko, wprost z biegu skacząc mu na plecy. Nagłe uderzenie powala obcego. Padając puszcza chłopaka. Dopiero teraz w wyrostku rozpoznaję Więckę!

– O niech to! Przecież miała zostać w osadzie. Że też nie zabrałem kuszy!

Ruszam pędem siostrze z pomocą, w biegu dobywając „awarki”. Więcka tymczasem przeskakuje strumień i po przebyciu paru kroków, pochyla się ku ziemi. Gdy prostuje grzbiet, w ręku dzierży łuk ze założoną strzała i natychmiast naciąga cięciwę nieomal do ucha. Zaraz też wystrzelona strzała rusza na spotkanie dosiadającego już konia dracza. Schwytany braniec wisi przed nim, przewieszony przez łęk siodła. Wstrzymuję oddech w oczekiwaniu na rezultat strzału. Trafi czy też nie? Wprawdzie cel jest ruchomy, ale niezbyt odległy, zaś plecy draba aż się wprost proszą, żeby nie spudłować. Ba, gdybym to ja był na jej miejscu!

Lecz oto jeździec gwałtownie szarpnął się w siodle. Równocześnie koń żwawiej rusza do przodu. Drab zachybotał się niebezpiecznie i tracąc równowagę, spada na ziemię. Jeniec przewieszony przez koński grzbiet wnet zajmuje jego miejsce i zatoczywszy łuk, kieruje wierzchowca w stronę Chwałkowa. Niuk porzuca swą ofiarę i przesadziwszy strumień, już jest przy dziewczynie. Powalony zrywa się z ziemi i jak młody jeleń sadzi ku swemu koniowi. Ten dotąd spokojnie skubie trawę. Postrzelony również powstaje i słaniając się, podąża za kamratem.

Więcka ponownie składa sie do strzału, biorąc na cel swego prześladowcę. Tym jednak razem strzała tylko śwista umykającemu mimo ucha. Szczęśliwie dopada wierzchowca, wskakuje na siodło i natychmiast rusza. Podjechawszy galopem do rannego kompana, porywa go na konia i spiesznie odjeżdża na wschód. Wkrótce nikną w zagajniku na stoku niewielkiego wzniesienia.

Akcja tak szybko się toczy, że w tym czasie przebywam najwyżej kilkanaście kroków. Pomimo, że zagrożenie minęło, nadal biegnę w stronę Więcki. Przesadziwszy strumień, już jestem na miejscu. Biorę dziewczynę w ramiona. Niuk poszczekuje radośnie. W chwilę później dołącza także Gniewko. Wystartował z małym opóźnieniem, ale i tak zdążył jeszcze widzieć prawie całe wydarzenie.

Po jakimś czasie z zagajnika wyłania się wóz. Wolno sunie w dół zbocza. Pomagamy przepchnąć go przez strugę, a następnie solidarnie popychamy od tyłu, chcąc ulżyć wołom, które i bez tego mają co ciągnąć. I tak dobijamy Chwałkowa. A tam wita nas rwetes podekscytowanych mieszkańców. Dzieci zdążyły już zdać relację z napadu. Zaskoczony Chwałek słucha nowin. Za długo zmitrężył przy wozie w zagajniku i niczego już nie zdążył zobaczyć, a potem, zajęty wozem, o nic nas nie pytał.

Podziwiamy zdobycznego wierzchowca, na którym Chwałkowy wnuk, Stoisław, przyjechał do osady. Chwałek podchodzi do Więcki i wziąwszy dziewczynę w ramiona, dziękuje za uratowanie wnuka. Po nim dziękuje jej Dobiegniewa i rodzice chłopaka. Na koniec on sam dziękuje za pomoc. Po wszystkich i ja z Gniewkiem gratulujemy celnego strzału, a przede wszystkim błyskawicznej reakcji i podjęcia słusznej decyzji. Oddajemy także sprawiedliwość Niukowi. Wszak to jego wkroczenie do akcji odmieniło bieg wypadków.

Przy obiedzie rozważamy niedawne wydarzenie. Czegoś takiego dotąd w tych stronach nie było. Przynajmniej o niczym podobnym nasi gospodarze nie słyszeli. Pytam czy aby przypadkiem nie ma tu zwyczaju składania bóstwom na górze dzieci w dani?

– Nie! Dawno już ze krwie człeczej żertwy się nie składa – stanowczo zaprzecza Boguchwał.

Po wykluczeniu bogów, mam tylko jedną odpowiedź:

– Huneryk! I tu gad zdążył zarzucić sieci. Widać z tymi dziećmi musi być dobry interes, skoro w tym względzie nakłonił do współpracy także swych miejscowych przyjaciół. A może oni jedynie pomagają w zdobywaniu właściwego materiału, zaś główną transakcję zamierza sam przeprowadzić? Wtedy tylko on zgarnie śmietankę. Lecz nie jest znów aż takie pewne, że łowcy działali z polecenia żupana. Jest to wprawdzie możliwe, ale z równym powodzeniem Przybywoj może o tym nie wiedzieć. Łowcami mogą być drużynnicy Huneryka czy „wolni strzelcy” najęci przez kupca do tej roboty. Jeśli więc w grę wchodzi tylko Huneryk, nie ma się czego obawiać. Natomiast jeżeli łowcy byli ludźmi żupana, można się spodziewać odwetu za porażkę. Najważniejszym wszakże byłoby sprawdzenie czy ostatnimi czasy w okolicy miały miejsce przypadki porwania bądź zaginięcia dzieci? To biorą na siebie Chwałkowice. Kilku uda się na zwiady, przede wszystkim do osad najbardziej odległych od grodu, jako że właśnie tam coś takiego najprędzej mogło mieć miejsce. Wątpliwe, żeby w grodzie lub pod nosem żupana coś podobnego mogło się wydarzyć, nawet jeśliby Przybywoj stał za tym. Nie jest wszak durniem, by sobie paskudzić przed progiem! Na zwiad wystarczy dwu dni. Ja tymczasem z Gniewkiem chcę zobaczyć gród. Jako obcym pewnie prędzej uda się nam coś wyniuchać. Boguchwał ma tam przecież jakichś znajomków nie pałających zbytnią miłością do Przybywoja. Tacy, jako znający miejscowe stosunki, znacznie by nam ułatwili zadanie.

Boguchwałowi niezbyt podoba się nasz wypad. Radzi, żeby z tym zaczekać do powrotu zwiadowców. Może cała sprawa jest odosobnionym przypadkiem? Może tylko jacyś wędrowni rabusie chcieli skorzystać z okazji?

Wprawdzie jestem pewny, że to jednak sprawka Huneryka, ale zgoda. Zaczekamy do powrotu zwiadowców. Przed czasem nie ma sobie czym głowy zawracać. Przez dwa dni przynajmniej wytchniemy po podróży, a potem – zależnie od uzyskanych wiadomości – zadecydujemy, co dalej czynić? A do tego czasu nie od rzeczy będzie zachowanie wzmożonej czujności. Na wszelki wypadek strzec się nam wypada i to z bronią w pogotowiu. Boguchwał, po krótkim namyśle, przyznaje mi rację. Wobec tego zaraz zarządzi sprawdzian strzeleckich umiejętności chwałkowian, czy aby przypadkiem nie zgnuśnieli? Wyrostkom również się coś takiego przyda. Przynajmniej będą mogli wykazać się przed starszymi.

– Łuki zaś są w każdym domu, a i strzał nie powinno zabraknąć – kończy.

Późnym popołudniem na skraju kotlinki staje kilka snopów słomy służących za cel. Pierwszy w szranki wstępuje Boguchwał, trafiając w cel ze sporego dystansu. Po nim reszta męskiego towarzystwa, a nawet niektóre panie. Przyznać trzeba, że chwałkowianie poczynają sobie z łukami zupełnie nieźle. Na zakończenie, pomimo jakichś obiekcji ze strony matek, w strzeleckie szranki wstępują jeszcze dwie dziewczyny. Jedna będzie w wieku Więcki, druga nieco starsza. Starannie mierzą, zaś wypuszczone strzały bezbłędnie osiągają cel. Zademonstrowane przez Bronkę i Dobromiłę umiejętności wzbudziły powszechne uznanie. Nie ma co, zapewne zawstydziły niejednego chłopaka. Ale to tylko wyjdzie im na dobre i zdopinguje do wzmożonego treningu, owocując lepszymi wynikami. Wprawna ręka i celne oko jeszcze nikomu nie zaszkodziły, wyjąwszy naturalnie stanowiących cel!

 

 

 


Wczesnym rankiem dwu synów Boguchwała i trzech Wszemira wyrusza na zwiady. Po śniadaniu zagaduję gospodarza czy nie uważa, żeby dobrze byłoby na lipie rosnącej w pośrodku Chwałkowa usadowić czatownika? Naturalnie tylko do czasu. W razie czego, w porę, ostrzeże o zbliżaniu się obcych do osady. Dla czatownika pomiędzy konarami można by nawet sklecić mały pomost – coś na kształt bocianiego gniazda – przypominam sobie wartowniczy punkt na buku przed obozem łapaczy. Chwałek przyjmuje propozycję. Wobec tego podejmuję się z Gniewkiem to wykonać. Przycinamy toporkiem żerdki o pożądanej długości i wziąwszy od Boguchwała zwój powroza, w rozgałęzieniu trzech konarów wpierw przywiązujemy dwie grubsze żerdzie, zaś dopiero do nich krótsze jako podłogę. Po skończonej robocie siadam wygodnie na pomoście, rozglądając sie wokoło. Mam stąd wspaniały widok na rozległą okolicę. Ponad lasem, na północy, widzę nawet spory odcinek rzeki, którą tutaj przybyliśmy. Na wschodzie dostrzegam dosyć spory jęzor łąk wcinający się w zagajnik, gdzie wczoraj zniknęli umykający łapacze. Za nim znowu ciągnie się las aż do zboczy Ślęży. A więc z tego kierunku nikt nie powinien nas zaskoczyć. Czatownik zawczasu zobaczy nadciągających i w porę ostrzeże.

Daleko, na południowym zachodzie, dostrzegam osadę. Dymy snują się ponad dachami chałup. Podobnie i na wschodzie. Tam również, za dwoma niskimi wzniesieniami, jest jakaś osada. Jak bastion góruje nad nią najniższy szczyt, ku północnemu wschodowi wysuniętej z masy Ślęży góry.

Napatrzywszy się do woli, opuszczam czatownicze gniazdo. Moje miejsce zajmuje Bezstryj – mąż Wisieniegi – najmłodszej z córek Wszemira. Sam się zaofiarował trzymać straż. Byle mu tylko w sposobnej porze jadła posłano – zastrzega przed wspięciem na lipę.

Wprawdzie powątpiewam w jakiekolwiek zagrożenie dzisiejszego dnia, lecz lepiej dmuchać na zimne. Jeżeli Przybywoj stał za łapaczami, niechybnie czeka nas zemsta żupana, ale najpewniej jeszcze nie dzisiaj. Zbyt mało czasu na zorganizowanie karnej ekspedycji. Wszakże jutro strzec nam sie trzeba i to z bronią pod ręką.

Tymczasem stadko bydła znów powędrowało na pastwisko pod las za strugą, a wraz z nim trzech młodych chwałkowiców, tym razem już zbrojnych w łuki. Widocznie wzięli sobie do serca lekcję udzieloną przez Bronkę i Miłkę, gdyż wkrótce na skraju zagajnika zaczynają ostre strzelanie.

Wróciwszy z Gniewkiem do chaty, dokonujemy przeglądu broni. Jakiś czas osełką ostrzę „awarkę”. Uznawszy, że jest wystarczająco ostra, przecieram głownię natłuszczonym gałgankiem i chowam miecz do pochwy. Mój kompan również opatrzył swe obydwa miecze, chociaż przy sobie zawsze nosi tylko jeden. Tym razem przypasuje ten nabyty u Huneryka. Więcka od jakiegoś już czasu zagaduje, żeby pójść za strumień ku ćwiczącym strzelanie. I ona chciałaby postrzelać. Po co siedzieć bezczynnie w osadzie? Nawet w tej sprawie już się zgadała z Bronką i Miłką, ale ich matki, pomne wczorajszych wydarzeń, nie chcą dziewczyn samych puścić. Co innego z nami. A przy okazji będę mógł zademonstrować swą kuszę – przygaduje.

– Aha, chce im czymś niezwykłym zaimponować – jestem domyślny. – A niech tam! I tak niczego pilnego nie mamy do roboty. Przynajmniej próżno nie zmarnujemy czasu, a siostrzyczka podszkoli się w łuczniczej sztuce. Tego zaś nigdy za wiele!

– Dobrze, Więcko. Bierz łuk i strzały.

Zawieszam „awarkę” na plecach, kołczan z bełtami przez ramię, a ująwszy kuszę w dłoń, jestem gotowy do wymarszu.

– Pójdziesz, Gniewku, z nami – rzucam druhowi.

Ucieszony Niuk podskakuje przy nas, zachęcając do drogi. Gniewko bierze łuk i tuł ze strzałami. Po drodze wstępujemy do Boguchwała, by mu powiedzieć, gdzie będziemy. Więcka tymczasem pobiegła po Miłkę i Bronkę.

Wychodząc od Boguchwała, zastajemy trzy amazonki gotowe do akcji. Nie spiesząc się, zdążamy nad strumień, a przeskoczywszy na drugi brzeg, podchodzimy na skraj zagajnika, do chłopców wytrwale częstujących strzałami gruby snop słomy. Nie głupie takie strzelanie! Przynajmniej strzały się nie uszkodzą i można ich z powodzeniem wielokrotnie używać.

Pozdrawiamy strzelców.

– Można się do was przyłączyć?

A że nie mają obiekcji, włączamy się do zabawy. Zaraz na wstępie przedstawiam Gniewka i siebie. Więckę wczoraj poznali. Z uczestników strzeleckiej zabawy znamy już Stoisława. Teraz poznajemy jeszcze Bogusza i Radbora. Chłopcy ciekawie spozierają na kuszę. Jeszcze czegoś takiego nie widzieli, chociaż stalowy łuk u końca łoża niedwuznacznie wskazuje jej przeznaczenie. Towarzyszki Więcki również by chciały poznać działanie mej śmiercionośnej maszyny. Nie muszą  nawet mnie o to prosić. Wpierw wyjaśniam zasadę działania, a następnie demonstruję jej użycie. Wyjmuję bełt i zakładam na kuszę, przyciskając jego końcówkę sprężystą blaszką. Odchodzę od celu na prawie dwieście kroków. Krótkie celowanie w snop pod drzewem i ściągam spust. Śwista zwolniona cięciwa, zaś bełt już mknie do celu, by go gładko przebić i utkwić w pniu drzewa. Chwałkowice aż buzie porozdziawiali. Wpierw Bronka, a później Radko usiłują wyrwać bełt z drzewa, niestety bezskutecznie.

– Teraz moi mili widzicie, jaka jest różnica pomiędzy łukiem i kuszą. Szyp[4] z niej posłany dalej niesie i mocniej uderza. Wszakże z kuszy strzela sie wolniej niźli z łuku. W tym samym czasie łuk i trzy strzały pośle – studzę nieco ich zachwyt.

Wszyscy chcą wziąć kuszę do ręki i ją dokładnie pooglądać. Aby ich szczęście było pełne, pozwalam każdemu spróbować swych sił i własnoręcznie przysposobić kuszę do strzału, a potem wystrzelić. Przy tym nie pomijam siostrzyczki, chociaż ona już wcześniej miała okazję się nią pobawić. Teraz też poczyna sobie niczym bywały kusznik i nawet bez kłopotów trafia w cel. Wprawdzie zmniejszyliśmy dystans o połowę, ale i tak cel wcale znów nie jest taki bliski. Tym sposobem zmniejszam zapas bełtów o osiem sztuk, jednak cztery z nich udało się ostatecznie odzyskać. Wszyscy są zadowoleni, a o to mi głównie chodziło.

Jakiś czas strzelamy z łuków, zaś każdy stara się wypaść jak najlepiej. Korzystam z łuku Więcki. Teraz sobie nawet wyrzucam, że z arsenału Huneryka nie zabrałem jednego również dla siebie. Ale nic straconego! W powrotnej drodze nadrobię zaniedbanie. W końcu łuk mi się przyda. Czasami przecież lepiej nie ujawniać kuszy, a strzelanie z łuku zdążyłem już dobrze opanować.

Około południa mamy chwilowo dosyć. W trakcie strzelania zdążyliśmy zostać dobrymi kumplami. Nie ma jak to wspólna zabawa! Ta wnet zaciera różnicę wieku i pozwala się czuć tak, jak byśmy się znali od dawna. Ulotniło się gdzieś wcześniejsze onieśmielenie młodych i pełen szacunku dla gości dystans. A że słonko przygrzewa, szukamy ochłody w cieniu zagajnika. Mądre bydełko już to dużo wcześniej uczyniło. Odsuwamy się troszkę od stada. Przynajmniej dokuczliwe gzy, skupiając na nim uwagę, pozostawią nas w spokoju. Ułożywszy się wygodnie na trawie, prowadzimy rozmowę. Chwałkowice są przecież ciekawi świata, a dotychczas poza osadą prawie nigdzie nie byli. Miłka wprawdzie cokolwiek pamięta z pobytu w poprzednim miejscu, ale są to jedynie mgliste wspomnienia. Pamięta owalny gród otoczony wysokim wałem, a także pogrzeb dziadka Wszemira i przenosiny na nowe miejsce. Jednak większość życia spędziła już w Chwałkowie.

Opowiadamy więc o naszych stronach i łapaczach kniazia Medzamira oraz pogoni za Wyszomirem w celu uwolnienia Mirkowego ojca. To przecież wtedy poznałem Gniewka i od tego czasu niejedną nam przyszło przeżyć przygodę. A skoro o łapaczach mowa, nawiązujemy zaraz do wypadków z obecnej wyprawy. Wszak i teraz, jak odbite echo tamtych wydarzeń, powróciła haniebna sprawa porwań i handlu ludźmi. Tu Więcka mówi o swej niewoli, my zaś dopowiadamy resztę o Huneryku i uwolnieniu młodych brańców. Chwałkowice słuchają z zapartym tchem. Są wszakże bystrzy, gdyż natychmiast wychwytują fakt, że przybywając od Golęszyców, żadną miarą nie mogłem mieszkać z Więcką.

– Dlaczego nie mieszkałem z ojcem i siostrą – pytają.

– A to dlatego, że mnie w dzieciństwie z nimi rozdzielono – wykręcam się sianem. To powinno wystarczyć. – Dopiero teraz i to dziwnym zrządzeniem losu, zawitałem w te strony, w sam raz by zdążyć na pogrzeb Sierosława, a później – sam o tym nie wiedząc – przyczynić się do uwolnienia siostry.

Nasi młodzi przyjaciele cudują się nad dziwnymi zrządzeniami rodzanic[5] wyznaczających człecze losy.

– I pomyśleć, Sławko, iże już przy twym narodzeniu wszytko to zrządziły – rzecze Miłka. – Coby tak człek mógł znać ich zamysły – wzdycha.

– Lepiej nie. Niejednemu wraz by żywot obrzydł. A tak nie zna, co go czeka i się próżno nie trapi – odpowiada Gniewko. Po chwili namysłu Miłka przyznaje mu rację.

Widzę, że dziewczynom bardzo się podoba, że traktujemy je na równi z chłopakami. Widocznie dotąd z czymś takim się nie spotkały. No cóż, powszechnie traktuje się je nieco odmiennie. W tej jednak sprawie Gniewko przejął mój sposób bycia. Widocznie jest dla niego bardziej atrakcyjny, a mnie cieszy, że w tym względzie się nie różnimy. Dziewczyny zaś sądzą, iż u Golęszyców takie właśnie panują zwyczaje. Miłka nawet o to pyta, niby tak mimochodem.

Dobrze się gada, ale w końcu nadchodzi pora, żeby sobie przypomnieć o obiedzie. Do wieczora będzie jeszcze dosyć czasu na kontynuowanie rozmowy, jak i następne ćwiczenia strzeleckie. Powstajemy. Bydełko na ten czas zostanie bez nadzoru, ale to normalne. Zazwyczaj samo się pasie na łąkach bądź w zagajniku. Dopiero wieczorem wraca do osady.

Podjąwszy z ziemi broń, wychodzimy na łąkę. Raptem dochodzi nas bliski tętent końskich kopyt. W mgnieniu oka wracamy do zagajnika i przypadłszy do ziemi za drzewami, spoglądamy na otwartą przestrzeń łąki. Po chwili zza drzew, z prawej strony wyłania się dziesiątka jezdnych.

– Nie ma co, szybcy są! Jednak Przybywoj zadziałał błyskawicznie – myślę.

Jeźdźcy zdążają tą samą drogą, co wczoraj łapacze. Jestem zatem spokojny. Czatownik na lipie zawczasu musiał ich dostrzec i w porę ostrzegł. Do tego czasu chwałkowianie na pewno już zdążyli się schronić w lesie na stoku wzgórza za osadą. Zbrojni w łuki, nie tak łatwo pozwolą się skrzywdzić – tym bardziej, że na dziesięciu jeźdźców przypada czternastu łuczników. Jeździec zaś w lesie mało co z konia zwojuje. Może więc nawet się wycofają, nie zastawszy nikogo w osadzie? Jeżeli jednak zaatakują, pospieszymy z Gniewkiem z odsieczą. Zajęci chwałkowianami w lesie, nie tak pilnie będą spoglądali za siebie. Wtedy wkroczymy do akcji. Wzięci we dwa ognie, jedyną szansę ocalenia mogą znaleźć w szybkiej ucieczce.

Przytrzymuję Niuka, żeby nas przedwcześnie nie ujawnił. W osadzie nadal spokój. Jezdni właśnie do niej docierają. Dobywszy broni, z bitewnym okrzykiem wpadają pomiędzy zabudowania. W chwilę później dochodzą nas jakieś okrzyki, wrzask i zawodzenie. Drętwieję.

– Czyżby Bezstryj przegapił nadciągających?! Jeżeli tak, jesteśmy ugotowani! Jakim jednak sposobem mógł nie dostrzec jeźdźców w oddali? Przecież musieli w poprzek przeciąć obszerną łąkę dzielącą zagajniki. Innej drogi  nie mieli. Niepojęte! – W tej sytuacji dywersja na tyły wroga nie wchodzi w rachubę. Jedynie byśmy łby pod topór wetknęli. Z emocji aż się spociłem. Przy tym jesteśmy zmuszeni hamować młodych, chcących natychmiast spieszyć swym bliskim z pomocą. Nie tak łatwo wytłumaczyć, że w ten sposób niczego nie wskórają, a jedynie niepotrzebnie wystawią się na niebezpieczeństwo.

– Poczekajmy raczej na to, co napastnicy uczynią. Jeśli tylko nadarzy się okazja, zaatakujemy drabów – uspokajam. – Uderzymy znienacka, gdyż tylko wtedy możemy coś osiągnąć. Najlepiej zaś w czasie powrotu, kiedy już niczego się nie będą spodziewali.

Uspokoiwszy nieco młodych, spiesznie składamy naradę, by z grubsza ustalić dalszy sposób postępowania. Cały czas nerwowo spozieramy w stronę Chwałkowa, czy aby napastnicy nie zamierzają podpalić osady? Ale, jak na razie, na to się nie zanosi. Napastnicy schwytali kilkunastu mieszkańców. Widzimy ich pod strażą, zbitych w gromadkę. Reszta drabów plądruje chaty. Po ilości jeńców wnoszę, że jednak części chwałkowian udało się uciec. Może znaleźli schronienie w pobliskim łanie zboża? Chyba reszty nie wymordowano – nagły niepokój targa mym sercem.

– Nie nerwowo, Sławku! Nie nerwowo – powtarzam sobie w myślach.

Wnet kończymy naradę, bo i też plan jest prosty. Byle tylko wracali tą samą drogą, chociaż wątpię, żeby obrali inną. Ta jest najkrótsza i względnie wygodna. Postaramy się zatem dostatecznie ją utrudnić.

– Tylko dobrze mierzcie – przypominam. – Każda strzała celną być musi. To bardzo ważne! Wszak od tego nasze życie zależy, a i nie tylko nasze. Celujcie tedy w draczy tak, jakoby to snopy były, nie ludzie. Pojmujecie?

Młodzi potwierdzają skinieniem głów.

– Zaś szyć z łuków poczynacie na znak. Nie wcześniej! Pospieszy się który, obedrę ze skóry – rymuje mi się bezwiednie.

Zostaję ze Stoisławem i Radkiem na dotychczasowym miejscu. Gniewko z resztą przesuwa się bardziej na wschód. Tam poczekają na powracających.

Od ataku minęła może godzina. Wygląda mi na to, że napastnicy wkrótce ruszą z powrotem. Pętają schwytanych długimi powrozami. Pewnie zamierzają prowadzić ich za końmi. Bardzo dobrze! Przynajmniej jeńcy w mniejszym stopniu będą wystawieni na przypadkowe postrzelenie.

Kuszę od dawna mam gotową do strzału. Moi kompani na razie łuki oparli o pień drzewa obok mnie, zaś w ziemię wetknęli po kilka strzał, by w potrzebie mieć je pod ręką. Wszystko zgodnie z planem. Lecz oto od chat rusza kawalkada. Prócz jeńców przytroczonych do siodeł długimi postronkami, prawie każdy z jeźdźców ma przed sobą spory tobół z zagarniętym mieniem chwałkowian. Wątpię, żeby się nimi zbyt długo cieszyli. Wprawdzie przewaga liczebna jest po stronie przeciwnika, lecz my chcemy ich zaskoczyć, zaś zaskoczenie to połowa sukcesu. Ba, ale jeźdźcy to przecież doświadczeni wojownicy, my natomiast dysponujemy tylko nieopierzonymi młodzikami! Nie wiadomo jak się zachowają w potrzebie? Wytrzymają w boju? Mam nadzieję, że tak.

Patrzę na konnych zdążających gromadą ku strumieniowi. Wnet go pokonują i zaraz za nim lekko odbijają w lewo. Na mój znak Stoisław z Radkiem wychodzą z lasu, oczywiście bez łuków. Stają w miejscu, jak gdyby zaskoczeni widokiem obcych. Ci naturalnie również ich dostrzegli. Dostrzega wnuków także Boguchwał prowadzony na powrozie. Wrzasnął na chłopaków, by uciekali. Chłopcy mitrężą jeszcze parę sekund, po czym biorą nogi za pas, chroniąc się w zbawczym lesie. Ale równocześnie aż pięciu drabów rusza w pościg za nimi. Dwu przodem i kilkanaście metrów za nimi następna trójka. Pokrzykują coś gardłowo. Chyba obcy? Nasi przecież odzywają się inaczej. Czort ich tam zresztą wie! Przybywoj w drużynie ma takich i takich.

Chłopcy tymczasem odbiwszy w bok, dopadli łuków przy mnie i już naciągają cięciwy z założonymi strzałami.

– Spokojnie! Celujcie jak do snopa – uspokajam.

Otwierająca stawkę dwójka dopada pierwszych drzew zagajnika. Skoro tylko zagłębili się w nim kilka metrów, daję chłopakom umówiony znak. Świstają zwolnione cięciwy. Wstrzymuję się ze strzałem. Z kuszą przy oku czekam, by w razie pudła natychmiast poprawić. Tym jednak razem nie muszę się trudzić. Chłopaki spisały się na sto dwa! Potraktowani strzałami spadają z koni. Biorę zatem na cel jeźdźca zdążającego na końcu trójki. Odstał troszkę za towarzyszami.

– Bierzcie na cel pierwszego i drugiego, tylko nie tego samego wraz! Ja biorę ostatniego – rzucam chłopakom półgłosem.

Ściągam spust, gdy jadący przodem osiągają skraj zagajnika. Efekt piorunujący! Draba jakby coś zmiotło z siodła. Chłopcy także posyłają strzały nadjeżdżającym. Wprawdzie obydwie trafiły, lecz nie powaliły drabów. Co to jednak znaczy instynkt samozachowawczy wprawnego woja! Trafieni momentalnie zawracają, spinając wierzchowce do cwału. Cóż,  kiedy po raz trzeci świstają cięciwy, śląc pociski w plecy pierzchających, zanim zdążyli je pochylić ku końskim karkom. Ba, ale też cel jest nieomal na wyciągnięcie ręki! Draby bezwładnie walą się na ziemię, zaś konie pędzą w stronę reszty zbójeckiej watahy.

Błyskawicznie naciągam kuszę, tym razem korzystając z nogi i kotwy u pasa. Tak będzie szybciej, zaś teraz droga jest każda sekunda! Natychmiast biorę na cel draba prowadzącego na powrozie Chwałka. Właśnie spiął konia ostrogą. Z nagła szarpnięty Chwałek pada na ziemię. Wszakże drab nie zdołał daleko umknąć. Celnie trafiony rozkłada ręce, by ostatecznie grzmotnąć na ziemię. Koń jeszcze jakiś czas wlecze Chwałka, lecz ostatecznie staje. Moi towarzysze tymczasem zdążyli już dołączyć do Gniewka, który z resztą naszej kompanii, z ukrycia zasypuje zbirów strzałami. Gdyby natychmiast zawrócili porzuciwszy jeńców, byliby może umknęli. Cóż, kiedy usiłują się przedrzeć wcześniej obraną drogą.

Ponownie naciągam kuszę, lecz już nie nadążam z założeniem bełtu. Słysząc za sobą trzask, natychmiast puszczam ją na ziemię i uskoczywszy w bok, jeszcze w półobrocie dobywam „awarki”. W samą porę! Paruję cios miecza, którym usiłuje mnie rozpłatać jeden z uprzednio postrzelonych przez chłopców. Troszkę poniżej lewego ramienia tkwi mu złomek strzały. Odbijam następny cios i natychmiast zadaję pchnięcie. Które niestety przechodzi pod pachą  atakowanego. Odskakuje do tyłu i zaraz atakuje z uniesionym mieczem. Cóż za nachalny drab! Unik w lewo. Miecz niebezpiecznie blisko ucha ze świstem przecina powietrze! Natychmiast odwzajemniam się poziomym cięciem po nogach. Nawet nie odczuwam specjalnego oporu, gdy ostrze „awarki” rozcina mu udo. Lecz to nie powstrzymuje mego przeciwnika. Z wściekłym okrzykiem rzuca się do ataku. Przysiadłszy nieco, wyprowadzam  pchnięcie w mostek, zanim drab miecz zaczął opuszczać. I to już koniec. Niczego sensownego więcej biedak nie zdołał uczynić. Uchylam się wprawdzie przed spadającym mieczem, ale to już nie cios, a bardziej bezwładne opadanie ręki umierającego, który wciąż kurczowo dzierży rękojeść broni w zaciśniętej dłoni. Szarpię „awarkę” ku sobie, zaś mój przeciwnik pada na ziemię. Nawet nie patrzę na niego. W mig podnoszę kuszę i zakładam bełt. W tym czasie reszta naszej kompanii zdrowo szyje po jeźdźcach. Trzej już wypadli z akcji, chociaż jeszcze wciąż tkwią w siodłach. Chwieją się jednak i po zainkasowaniu następnych strzał, lądują na murawie. Tylko jednemu jakoś dotychczas udało się uniknąć skutecznego trafienia. Cięciem miecza przecina postronki łączące wierzchowca z jeńcami i dawszy koniowi ostrogę, cwałem rusza przed siebie, chcąc jak najszybciej w zbawczym lesie znaleźć schronienie. Pędzę ku reszcie towarzyszy, ślących strzały za uciekającym. Ten jednak widać ma więcej szczęścia niż kamraci. Żadna ze strzał nie jest skuteczna. Jeszcze chwila, a zniknie w zagajniku! Raptownie staję i podrzuciwszy kuszę do oka, błyskawicznie biorę na cel pochylone plecy draba. Śwista cięciwa, ale niemal równocześnie jeździec dopada lasu. Nim zniknie pomiędzy drzewami, dostrzegam jeszcze jak pada na kark swego wierzchowca. Gniewko dopadłszy najbliższego rumaka, skokiem ląduje w siodle i rusza galopem za uciekinierem, zaś młodzi łucznicy, z bronią gotową do strzału, ostrożnie podchodzą ku powalonym. Dostrzegam Niuka obok Więcki. Postępuje przy nodze dziewczyny. Dobrze, że ją pilnował!

Na wszelki wypadek jeszcze raz sposobię kuszę do strzału, ale już niepotrzebnie. Rozcinamy jeńcom pęta. Boguchwał masuje kolano. Widocznie uraził je w czasie upadku. Wnet jednak otrząsa się z szoku. Każe młodym łapać konie, żeby przypadkiem któryś nie zwiał, sam zaś z niedawnymi jeńcami spiesznie wraca do osady. Trzeba wszak udzielić pomocy poszkodowanym w trakcie napadu. O ratowaniu życia pokonanym drabom jakoś nie ma mowy. Są sprawy ważniejsze! Zresztą pokonany przeciwnik, to najlepiej martwy. W tej rzeczywistości powszechnie przyjętym zwyczajem jest radykalne załatwianie takich spraw.  Chyba, że komuś potrzebne są tanie ręce do roboty. Wtedy pokonany ma szansę przeżycia. Mnie jednak trudno się z tym pogodzić. Podchodzę do leżących i kolejno sprawdzam, czy aby w którymś jeszcze życie się nie kołacze? Ale sądząc po ilości strzał, którymi zostali naszpikowani, kwestia przeżycia któregoś wydaje się problematyczna. I w tym się nie mylę. Wprawdzie u jednego wyczuwam słaby puls, lecz wkrótce serce zaprzestaje pracy i na nic zdają się moje wysiłki, żeby ją przywrócić. Powstaję z klęczek. Nic tu po mnie!

Od osady nadbiega Bezstryj. Napad najpewniej przesiedział na lipie i niezauważony uniknął pojmania. Pewnie nam go Chwałek przysłał z pomocą. Wbrew pozorom, nie tak łatwo sobie poradzić z tabunem koni. Pechowy czatownik pyta o draczy;

– Przeżył z nich aby który?

– Ci tu nie. Jest wszakże jeszcze pięciu przy skraju zagajnika. Jeden na pewno nie żyje, zaś pozostali, nie wiem.

Poniechawszy koni, spieszy w tamtą stronę. Taki ciekawy? Widzę jak przyklęka wpierw przy jednym, a następnie i drugim draczu. Przy tym drugim nawet dłużej zabawił. Byłbym tego nawet nie dostrzegł, jako że co innego zaprząta moją uwagę, ale po dobrej chwili, zupełnie przypadkowo, zwracam głowę w stronę lasu i widzę Bezstryja wciąż klęczącego w tym samym miejscu. Wydaje mi się nawet, że trzyma rękę na szyi dracza. Po chwili wstaje i odchodzi do zagajnika. Sam nie wiem dlaczego, podążam za nim. Minąwszy poległych na skraju zagajnika, wchodzę pomiędzy drzewa. Trochę z lewa spoczywa mój niedawny przeciwnik. Drugi z jeźdźców, ustrzelony przez chłopców, musi być gdzieś bardziej w prawo. Rozglądam się za Bezstryjem, lecz jakoś nie mogę go dostrzec. Najpewniej przesłania go spory krzak leszczyny. Podchodzę ostrożnie, starając się stąpać bezszelestnie. Dlaczego? Nie wiem. Raptem dochodzi mnie przytłumiony głos:

– Przeczżeś[6] ścierwo nie ostrzegł? Przybywoj tego… – tu słaby okrzyk bólu przerywa dalsze słowa. Dyskretny rzut oka zza krzaku pozwala zobaczyć Bezstryja nad rannym. W ręku trzyma skrwawioną strzałę, najwyraźniej dopiero co wyrwaną z rany. Zaraz też dźga nią w gardło dracza. Nieszczęśnik parę razy konwulsyjnie kopie nogami. Aż dreszcz mną wstrząsa. Bez żadnych oporów gad dobił rannego! Usłyszane zaś słowa niedwuznacznie wskazują, że  znał swą ofiarę i winien był ją ostrzec. Nagła wściekłość dech mi zapiera. A to się nam wredny zdrajca pod nosem przytaił! Najchętniej zaraz bym go palnął „awarką” w łeb, trzeba jednak opanować emocje. Równie bezszelestnie wycofuję się z zagajnika i po chwili ruszam ponownie w stronę Bezstryja, tym razem czyniąc to możliwie głośno. Niech sądzi, że dopiero teraz nadchodzę. Zatrzymuję się jeszcze przy mym niedawnym przeciwniku, a w tym czasie mąż Wisieniegi podchodzi do mnie.

– Wszytkie ubite. Nikto nie dycha – komunikuje zadowolony.

Bez słowa skinąłem głową, demonstrując na zewnątrz całkowitą obojętność, zaś w środku aż się we mnie gotuje. Nie mam bowiem wątpliwości, że drań był w zmowie z ludźmi żupana. Przecież nie kto inny posłał do Chwałkowa karną ekspedycję! Na razie domysły postanawiam zachować dla siebie. Przy okazji natychmiast wtajemniczę również Gniewka. A póki co, wypada robić dobrą minę do złej gry i udawać całkowitą nieświadomość. Niechaj sądzi, że może nadal działać bezkarnie. Sam się gad w końcu wystawi jakąś nieostrożnością. Niestety do czasu nie mam możliwości udowodnienia mu przeniewierstwa. Fakt, że jednego z rannych dobił wpierw wyrwaną z rany strzałą, a drugiego najprawdopodobniej udusił, jeszcze o niczym nie świadczy. Dobił i cóż z tego? Mnie zaś się wydaje, że zrobił to z obawy przed zdemaskowaniem. Najpewniej od dawna jest w Chwałkowie uchem żupana. Przybywoj jest więc świadomy wznowienia przez Boguchwała wyrobu żaren i handlu nimi poza jego plecami. O rany! Przypominam sobie kupiecką wyprawę Chwałkowego syna. Czy i o niej Przybywoj został w porę powiadomiony? Jeżeli tak, Budzigniew obecnie raczej nigdzie nie podróżuje! Już go tam żupan zapewne schwytać kazał i przy okazji przejął ładunek łodzi. Ale afera! Wobec tego muszę jednak pogadać także z Boguchwałem. Niech wie o dodatkowym zagrożeniu i przeniewiercy tkwiącym mu pod bokiem. W tej sytuacji koniecznie trzeba mieć Bezstryja na oku, a przede wszystkim uniemożliwić mu kontakty z żupanem.

Bezstryj tymczasem ściąga poległych w jedno miejsce. Wracam do Więcki i reszty naszej kompanii. Co chwilę zerkam na wschód, czy nie dostrzegę wracającego Gniewka. Zaczynam się nawet już niecierpliwić. Co tak długo nie wraca? Rozważam nawet, czy by nie dosiąść któregoś z wierzchowców i ruszyć jego śladem. Może potrzebuje pomocy? Na szczęście troska o druha jest przedwczesna, gdyż wkrótce wyłania się z lasu, wiodąc za sobą drugiego konia. Gdy jest bliżej, dostrzegam ciało zwisające przez grzbiet luzaka. Z pleców sterczy mój bełt. Prócz tego koń niesie spory tobół z łupami przytroczony do łęku siodła. Właśnie on uniemożliwił jeźdźcowi położenie się w siodle, a tym samym ułatwił mi celny strzał. Gdyby zawczasu go zrzucił, byłby może ocalał.

– Dobrześ go, Sławku, dostał. Mało co, a byłby nam umknął – powiada Gniewko, gdy przy nas staje – ale i tak jeszczem długo za jego szkapą gnać musiał.

Bezstryj zajmuje się także i tym przywiezionym. Ułożeni w rządek, spoglądają niewidzącymi oczyma w niebo. Zdecydowanie mam dosyć czegoś takiego. Skrzyknąwszy kompanię, ruszamy do osady, wiodąc zdobyczne konie. Młódź jest dziwnie poważna i małomówna. Ba, ale i też dopiero co otarła się o śmierć, nie mówiąc już o tym, że sama również ją zadawała, wprawdzie niegodziwcom, lecz jednak ludziom. Dobrze wciąż pamiętam, co czułem po śmierci Stroimira i Awara. Biedne dzieci! Muszą jednak same jakoś się otrząsnąć z doznanego szoku. Na ile to będzie możliwe, pomożemy im w tym względzie.

– A cóż innego wypadało nam zrobić? Przecież broniliśmy nie tylko siebie. A że przy okazji padła część drużyny Przybywoja, to wcale nie takie złe! Może się opamięta? Możliwe, że wieść o tym pobudzi dotąd zastraszonych do działania i stanie się impulsem buntu przeciw niegodziwościom żupana?

Zastana w osadzie rzeczywistość przerasta moje trwożne oczekiwania. Karna ekspedycja zbytnio się nie patyczkowała z mieszkańcami niesfornej osady. Bo i też zapewne nakazana akcja nie tylko miała ukarać niepokornych chwałkowian, ale także zastraszyć ewentualnych naśladowców. Niechaj zawczasu znają, co ich czeka. Toteż drużynnicy żupana poczynali sobie bez zahamowań. Nie dosyć, że pojmali większość mieszkańców i dokładnie obrabowali osadę, to również zabili kilka osób. Przede wszystkim ofiarą padli uznani za nieprzydatnych. Padła Chwałkowa Dobiegniewa i Modliboga – wdowa po Wszemirze. Zabito także starego Lutosława oraz troje niemowlaków, w tym pierworodnego syna Bezstryja i Wisieniegi. Ta  wraz z paroma młódkami stała się ponadto zabawką rozzuchwalonych zbirów. Dziwię się, że nie spalono osady. Po czasie dochodzę do wniosku, że najpewniej drabom zależało na bezpiecznym i bezproblemowym powrocie z łupami do grodu. Po co przedwcześnie alarmować okolicę? Chwałków przecież zawsze można było jeszcze spalić, a przy tej okazji wyłapać resztę mieszkańców. Inaczej też spoglądam na Bezstryja, bez skrupułów dobijających rannych. Bynajmniej mu się nie dziwię. Cóż za ironia losu! Jako człowiek Przybywoja winien był mieć zapewnione bezpieczeństwo, nie tylko osobiste, ale także rodziny. Wyobrażam sobie, co czuł spoglądając na wszystko z góry. Że też nie pospieszył żonie z pomocą? Przecież to właśnie Modliboga zginęła, spiesząc córce i wnukowi z pomocą. Nie ma co, okrutnie los go pokarał! Gdy spoglądam w stronę chaty wiarołomcy, dostrzegam gałązkę jedliny zatkniętą ponad drzwiami. Inne chaty nie noszą takiej ozdoby. Czyżby zatem wyróżnik informujący napastników, że to domostwo należy do swego? Jeżeli tak, nie spełnił swej roli. A może Przybywoj uznał, że mu już w Chwałkowie nie potrzeba szpiega? W takim wypadku zamierza osadę zniszczyć do cna. A może tylko Bezstryjem gardził i jego los mało go obchodził? W końcu zdradził swoich. Trudno powiedzieć z jakiego powodu. Lecz czy to istotne? Zdradził i tyle! Ostatecznie dracze żony mu nie zabili i nawet po wszystkim pozostawili na miejscu. Co by nie pomyśleć, okrutnie zadrwił Przybywoj ze swego konfidenta. Ciekawym, jak teraz Bezstryj postąpi? Boguchwała zaś na miejscu nie zabito chyba tylko dlatego, że żupan zamierzał go jakoś dotkliwie ukarać. W tym wypadku zwykła śmierć widocznie Przybywoja nie zadowalała.

Jest mi ogromnie przykro, że sprawy w ten sposób się potoczyły. Żal Boguchwała, a przede wszystkim Dobiegniewy. Dopiero co, pełna życia i radości, gościła nas przy swym stole. Teraz zaś leży martwa u progu chaty. Podchodzimy z Gniewkiem do Boguchwała i uścisnąwszy go, bez zbędnych słów łączymy się bólu. Czuję się paskudnie, chociaż w niczym się nie przyczyniłem do właśnie takiego biegu wypadków, zaś w mym sercu wzbiera gniew.

– Nie! Przybywojowi nie powinno to ujść płazem! Wprawdzie bezpośredni sprawcy już drogo zapłacili za swe czyny, lecz byli jedynie wykonawcami poleceń żupana. Zatem i on winien ponieść jakieś konsekwencje. Może ta ostatnia niegodziwość stanie się przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy? Oby! A jeżeli nawet nie, trzeba wszystko uczynić, żeby tak się stało. Z tym jednak trzeba poczekać na decyzję Boguchwała. Przecież coś musi zrobić, chociażby już nawet nie sam od siebie, to przynajmniej przez wzgląd na ród. Takiej sprawy po prostu nie może zostawić bez reakcji. Zaś z drugiej strony, z motyką na słońce nijak się porywać. Cóż, poczekamy cierpliwie.

Zostawiamy Chwałka przy żonie, odchodząc do chaty Budzigniewa. Więcka zostaje z Bronką i Miłką. Przynajmniej tam może okazać się pomocną, a ja mam okazję spokojnie pogadać z Gniewkiem o swych spostrzeżeniach i domysłach. Uchyliwszy drzwi, pokazuję zieloną gałązkę wciąż jeszcze tkwiącą na chacie Bezstryja. Początkowo memu kompanowi trudno uwierzyć. Przecież jest świadomy, co w czasie napadu spotkało domniemanego zdrajcę. Później jednak daje się przekonać. Chcąc znać całą sprawę, należało by jeszcze wyjaśnić, dlaczego chwałkowian w porę nie ostrzeżono i czy w ogóle Bezstryj wszczął alarm? Dopiero po wyjaśnieniu tego chcemy pogadać z Boguchwałem. I to raczej nie zaraz. Obecnie ma inne zmartwienia. Poczekamy, jak się sprawy dalej potoczą? Przy tym wydaje się, że chwałkowianie, przynajmniej na jakiś czas powinni zniknąć z osady. Przybywoj im tak łatwo nie odpuści. Wściekłość za wybicie części drużyny jedynie go zdopinguje do następnej niegodziwości. Sądzę, że polegli stanowili jej trzon, najbardziej pewny, i to w przytłaczającej większości obcoplemieńców. Przecież Bezstryj nazywał każdego po imieniu. Tym większa strata dla Przybywoja.

Do wieczora osada zostaje jako tako uporządkowana, a zabici przygotowani do pogrzebu. Z tym wszakże należało zaczekać do powrotu zwiadowców, by i oni mogli w nim uczestniczyć. Jutrzejszy ranek zostanie przeznaczony na zgromadzenie drewna na wspólny stos, jako że Chwałek postanowił wspólnie pogrzebać ich popioły.

– Społem żyli w Chwałkowie, niechaj zatem społem spoczywają.

Wprawdzie obawiam się, czy aby w międzyczasie Przybywoj czegoś przeciw nam nie przedsięweźmie, ale zachowuję to dla siebie. Boguchwał również jest świadomy zagrożenia – pocieszam się. Jeżeli więc uznaje poczekać z pogrzebem, tak właśnie należy postąpić. Lepiej od nas zna żupana. Jednak druga decyzja Chwałka w pełni mnie zaskakuje. Po prostu nie  wierzę własnym uszom! Ni mniej, ni więcej, a wczesnym rankiem zamierza się udać do grodu, wnieść przed żupana skargę o napad i mord. Przywiedzie mu wszystkie konie z ciałami poległych drużynników. Przez jakiś czas zastanawia się nawet, czy by także nie oddać ich broni? Ostatecznie z tego jednak rezygnuje. W razie czego przyda się w Chwałkowie, zaś zwróconą mógłby żupan uzbroić następnych rzezimieszków. Przy tym własność pokonanego w walce należy się zwycięzcy. Broń niewątpliwie należała do drużynników. Inna sprawa z wierzchowcami. Są zbyt cenne, by stać na nie było zwykłych wojów. Najpewniej więc są własnością żupana, jemu zaś obecnie nie należy dawać najmniejszego powodu do interwencji. Co jego, dostaje z powrotem. A że jego ludzie życie stracili – ich wina. Padli w trakcie zbójeckiego napadu. Pomordowali niewinnych i zrabowali osadę. Odwieczne zaś prawo zabranie mszczenia śmierci zbója. Kto by wszakże zamierzał to czynić, sam za zbója winien być poczytany. Dlatego, chociażby tylko dla pozoru, Przybywoj natychmiast niczego przeciw  Chwałkowi nie podejmie. Jako żupan winien skargę rozpatrzyć. Zawsze może stwarzać pozory, że łupieską wyprawę jego drużynnicy zorganizowali bez jego wiedzy, nie mówiąc już o przyzwoleniu! Da to czas na spokojne pogrzebanie pomordowanych. Ale później strzec nam się trzeba, gdyż Przybywoj niechybnie będzie chciał zniszczyć wszystkich chwałkowian. To wszakże później. Starczy zatem czasu, żeby coś postanowić dla ocalenia rodu. Mnie jednak wyprawa do grodu na czele kawalkady wiozącej poległych wydaje się czystym szaleństwem. A może właśnie dlatego jest najlepszym rozwiązaniem? Nie wiem. I chociaż z Gniewkiem stanowczo odradzamy takie posunięcie, Boguchwał w swym postanowieniu pozostaje niezłomny. Odpuszczamy sobie zatem dobre rady. Niech robi jak uważa. Jego wola!

Przed zapadnięciem zmroku zaskakuje nas jeszcze jedna wiadomość. Bezstryj postanowił towarzyszyć Chwałkowi do grodu. Wobec takiego obrotu sprawy, jestem zmuszony wyjawić naszemu gospodarzowi swe podejrzenia o roli Bezstryja. Na podziw spokojnie przyjmuje moje rewelacje i co dziwne, bynajmniej nie uznaje ich za niedorzeczne. Sam wszakże rozezna, jak się miało z ostrzeżeniem, a uczyni to tak, iżby Bezstryj nie nabrał podejrzeń. Prosi więc, byśmy niczego w tym względzie nie podejmowali. Źle byłoby przeniewiercę przed czasem spłoszyć. A przy okazji zobaczy, jak się u żupana zachowa?

Zapada zmierzch. Po pracowitym dniu pora odpocząć. Wprawdzie powątpiewam, żebym po tylu emocjach był w stanie – ot tak – zwyczajnie zasnąć, lecz spróbować nie zawadzi.    Przekąsiwszy cokolwiek, kładziemy się na posłaniach. Noc powinna być spokojna, gdyż żupan jeszcze nie jest świadomy klęski. Zapewne spokojnie oczekuje powrotu ekspedycji. Wie, że prowadzą jeńców, dlatego żadną miarą dzisiaj nie powrócą. Zaś to jutro Boguchwał niemile go zaskoczy. Wieść o stracie trzeciej części drużyny będzie dlań jak cios obuchem! Wątpliwe, żeby tak z dnia na dzień mógł uzupełnić straty. Na miejscu raczej brak bezrobotnych wojów. Tych należy dopiero poszukać. W tej sytuacji następna wyprawa na Chwałków wydaje się raczej nieprawdopodobna. W pierwszym rzędzie drużynnicy winni czuwać nad bezpieczeństwem żupana i jego grodu, a i niewolników w kamieniołomie również ktoś musi pilnować.

Jeszcze jakiś czas przewracam się z boku na bok, lecz ostatecznie zasypiam.

 

Wczesnym rankiem Boguchwał wyrusza na czele karawany wiozącej wczorajsze żniwo śmierci. Dosiada konie przyprowadzonego onegdaj przez wnuka. Bezstryj zmuszony jest dzielić wierzchowca z poległym wojem. Przewiesił nieszczęśnika przez koński grzbiet przed siodłem i tak, jako ostatni, wyrusza w drogę. Przed nim podążają powiązane w łańcuszek wierzchowce ze zwłokami na grzbietach. I chociaż jestem pełen obaw o los Boguchwała, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko niecierpliwie oczekiwać jego szczęśliwego powrotu. Jeśli wściekłość nie przyćmi żupanowi rozumu i będzie chciał zachować przynajmniej pozory praworządności, jest na to szansa. Próżno jednak przed czasem cokolwiek przewidywać.

– Nie trap się, Sławko! Będzie jako dola przeznaczy – pociesza mnie Więcka.

Po porannym posiłku, z częścią chwałkowian ruszamy do lasu po drewno na pogrzebowy stos. Za nami podąża wóz zaprzężony we dwa woły. Zostawiwszy za sobą rzadkie zagajniki, zagłębiamy się w gęstym borze, by tu zacząć zbieranie co grubszych konarów. Wnet wóz jest kopiasto załadowany. Odjeżdża do Chwałkowa. Niebawem wróci po następną porcję ładunku. Zanim ponownie przybywa, mamy uzbierane drewno na cały stos i to nawet już dosyć porządnie porąbane. Wóz wnet zostaje ponownie załadowany i znowu odjeżdża do osady. Wraz z nim odchodzi większość zbieraczy. Zostaję z Gniewkiem i Więcką, żeby załadować resztę drewna w ostatnim kursie. Zostają z nami również Bronka z Miłką i Stoisławem. Nie może przy nas zabraknąć również mego wilczyska. Przysiadłszy na pniu powalonej sosny, rozmawiamy o wyprawie Boguchwała. Młodzi nad podziw dorośle spoglądają na rzeczywistość. Są świadomi walki, którą niebawem przyjdzie stoczyć, nie tylko w obronie Chwałkowa, ale i życia jego mieszkańców. Nikt nie wątpi, że będzie to bój na życie i śmierć. Przy okazji mówię, iż po pogrzebowych obrzędach byłoby dobrze wyekspediować z osady niezdolnych do walki i ukryć gdzieś w bezpiecznym miejscu. Gdzie jednak takie znaleźć? Tu Miłka natychmiast wskazuje na święte kręgi otaczające najwyższe szczyty masywu.

– Tam, pod opieką bogów, człek jest bezpieczny. Zbrojny, z obawy przed gniewem bogów i rychłą karą, nie przekroczy świętego miru.

Nie ma co, dobrze to wykombinowała! Skoro Chwałek wróci, trzeba z nim o tym pogadać. Byle szczęśliwie wrócił!

Gawędzimy aż do przyjazdu wozu. Opowiadam o Gniewoszu i marnym końcu jego władztwa. Sytuacja tutaj jest przecież podobna. Młodzi nie mieli by nic przeciw temu, żeby i Przybywoja spotkał podobny los. Nam także by to odpowiadało. Nie ma wszakże co przed czasem dzielić skóry na niedźwiedziu!

Wreszcie nadjeżdża wóz. Ładujemy go w parę minut, a potem, w ślad za nim, podążamy do Chwałkowa, snując drogą najprzeróżniejsze warianty planu obrony. Podoba mi się fantazja, którą przy tym wykazują nasi młodzi towarzysze. Ich pomysły na pewno przydadzą się w czasie narady z Boguchwałem.

Przed wieczorem wracają zwiadowcy. Ostatni na krótko przed zmierzchem. A Boguchwała ciągle nie ma. Usilnie staram się tłumić zdenerwowanie. Szkoda zdrowia i nerwów! I tak nie mam wpływu na bieg wydarzeń.

Z wolna zapada zmierzch. Raptem do naszych uszu dochodzą odgłosy stąpań końskich kopyt. Na wszelki wypadek naciągam kuszę, a Gniewko z Więcką imają się łuków. Tym jednak razem bojowe pogotowie okazuje się zbędne. W szarówce kończącego się dnia dostrzegam dwu jeźdźców. To Boguchwał z Bezstryjem. Ze zdziwienia przecieram oczy: Obdarował ich Przybywoj wierzchowcami?! Tego bym nie przypuścił! Chyba, że dał dla uśpienia czujności? Jeśli zamierza rozprawić się z Chwałkiem dobrze wie, że wnet wrócą do jego stajni. Byłby aż tak perfidny?

Niestety nie ma okazji pogadania z Boguchwałem. Wkrótce rozpoczną się pogrzebowe obrzędy, na które nasz gospodarz udaje się niemal wprost z drogi. Pogrzeb niewiele się różni od Sierosławowego. Jedynie stos jest dużo większy. Ułożono go na granicy pól, już niedaleko zagajnika na północ od osady. Stos płonie do późnej nocy. Gdy przygasa, wracamy do osady na strawę. Ta zaś przeciąga się do rannych godzin. Na pogodnym niebie słońce zdążyło już przebyć kawałek swej dziennej drogi, gdy ostatecznie wstajemy od stołu. Niezbyt mi odpowiada przeciągające się ucztowanie. Jeżeli Przybywoj teraz by zaatakował, nie ma żadnej szansy obrony. Bez trudu wygubi mieszkańców osady. No, może młodzi mieliby jeszcze jakąś możliwość ucieczki. Oni nie spełniali toastów przy stołach. Reszta niestety jest zdrowo „zaprawiona”. Ja z Gniewkiem usiłowałem się migać od toastów, najczęściej dyskretnie wylewając trunek pod stół. Cóż, kiedy nie zawsze było to możliwe. Jednakże wstając z ławy, możemy sobie pogratulować. Nasze umysły są w pełni sprawne, a nogi pewnie stąpają po ziemi. Wziąwszy z chaty derki oraz broń, natychmiast wychodzimy na zewnątrz, budząc Więckę, która zaraz na początku strawy poszła spać. Czekamy przed chatą aż się ogarnie, a potem posyłamy ku biesiadnym stołom, na których pozostało jeszcze sporo do zjedzenia. Niech sobie podje. My tymczasem siadamy na progu, czekając aż zaspokoi głód. Gdy do nas dołącza prosimy, by odszukała resztę naszej kompanii z przed dwu dni. Jeżeli już są na nogach, zapraszamy – oczywiście z łukami. Odchodzi w towarzystwie Niuka. Stajemy pod lipą. By próżno nie tracić czasu, wspinam się na drzewo i z czatowniczego gniazda lustruję okolicę. Jednak wokoło spokojnie. Tymczasem pod lipę schodzą się nasi młodzi kompani. Dołączają do nich jeszcze Ziemysł i Jaromir, czyli Ziemko i Jarek. Wyglądają na równolatków Stoisława. I oni przynieśli łuki.

Stojąc pod lipą, składamy krótką naradę: Wprawdzie Przybywoj darował Chwałkowi konia i przepraszał za samowolę drużynników, lecz bynajmniej to nie świadczy, że nas poniecha. Dlatego strzec się wypada. Niestety starszyzna jest do niczego po strawie, zatem należy ją wyręczyć. Ktoś winien zasiąść na straży w czatowniczym gnieździe. Żeby czatownikowi się nie nudziło lub przypadkiem nie usnął, dobrze byłoby umieścić tam dwu równocześnie. Ma to jeszcze taki plus, że jednocześnie będą mieć na oku całą okolicę. Reszta zaś zapadnie na skraju zagajnika, w starym miejscu. Dobrze stamtąd widać lipę. W razie czego wystarczy, że czatownicy dadzą znak gwizdem bądź białą szmatą. Nieco po południu czatowników zmieni następna dwójka. I tak będziemy trwali w pogotowiu do zmierzchu.

Na pierwszą wartę zgłasza się Radko z Boguszem. Ustalamy znaki sygnałowe. Chłopcy pną się w górę, reszta odchodzi na skraj zagajnika za strumieniem, gdzie pod drzewem wciąż tkwi snop słomy – ćwiczebny cel dla łuczników. Młodzi wnet wstępują w strzeleckie szranki, wszakże zawsze któryś z nas ma lipę na oku. Po jakimś czasie odchodzę na stronę z derką pod pachą, żeby przynajmniej troszkę podrzemać. Potem zmienię Gniewka, aby i on mógł chwilę pospać. Kładę się pod drzewem na złożonej derce i przymknąwszy oczy, natychmiast zasypiam.

Wydaje mi się, że dopiero co zamknąłem oczy, a tu już mnie budzą! Wpierw ktoś mnie trąca w ramię, lecz nim zdążyłem otworzyć oczy, czuję ciepły jęzor na twarzy. Zrywam się natychmiast. Mądre psisko wie, że ten sposób jest niezawodny. Jak nic, w momencie, stawia pana na nogi. W odległości paru metrów dostrzegam Więckę. Właśnie nadchodzi mnie obudzić. Poprzez gałęzie spoglądam na słońce. Wygląda na to, że spałem około trzech godzin. Dochodzi południe. Zwijam derkę. Dosyć spania! Pytam siostrę o wydarzenia ostatnich godzin:

– Było co ciekawego?

– Na razie nie. Jedynie czatownicy z lipy od czasu do czasu dają białą szmatą znać, iż czuwają. – Zakończyły się też łucznicze zawody – słońce zbyt mocno przygrzewa i bractwo schroniło się w cieniu.

– Gniewko nam rzekł, jako to Łaska zmówił się ze Sławojem przeciw Radoszowi. Aleście, Sławko, przygód przeżyli – powiada ze zazdrością w głosie.

– Tak się letko po niewczasie gada, ale wtedy człek o przygodach nawet nie pomyślał. Wszakże dobre, co się dobrze kończy. I tu mamy, Więcko, przygody i to jakie! Łacno łeb można stracić. Ale się nie trap. Nie damy się złej doli!

Klucząc pomiędzy drzewami, zdążamy ku reszcie towarzystwa. Raptem dostrzegam na trawie tuł pełen strzał, z zerwanym rzemieniem. Ze trzy kroki dalej leży łuk. Skąd się tu wzięły? I zaraz mnie oświeca, że to najpewniej własność któregoś z draczy ustrzelonych przez chłopców. Może nawet tego, z którym wypadło mi później walczyć? W takim wypadku są moją zdobyczą. Podnoszę znalezisko. Przyda się. W razie potrzeby mam czym zastąpić kuszę.

Po chwili siadamy przy reszcie kompanii. Jarek i Stoisław wkrótce pójdą zmienić czatowników.

– Ten zaś dokąd się wybiera? – raptem odzywa się Miłka, mająca oko na lipę. Jak na komendę zwracamy oczy ku osadzie. Miedzą, w stronę strumienia, wolno podąża jeździec. Pochylony w siodle, kiwa się z boku na bok. Boguchwał? Z tej odległości trudno rozpoznać. Na dodatek zasłania go koński łeb. Po przebyciu strumienia obiera kurs bardziej w lewo i wtedy bez trudu rozpoznaję Bezstryja. Widać, że po wypitych trunkach dobrze mu się jeszcze kopci z czupryny. Chybocze się w siodle tak, że mało co a z niego nie zleci. Lecz widać ma szczęście, gdyż zawsze jakoś w ostatniej chwili łapie równowagę.

– A gdzież go diabli niosą? Chyba mu coś w pijackim widzie odbiło. Będzie mógł mówić o dużym szczęściu, jeżeli nie skręci karku!

On zaś wytrwale zmierza w stronę lasu, tam którędy wiedzie najkrótsza droga do grodu. Ostatecznie szczęśliwie osiąga jego skraj i niknie nam z oczu pomiędzy drzewami.

Słońce minęło zenit. Najwyższa pora zmienić czatowników. Stoisław z Jarkiem powstają i zarzuciwszy łuki na ramiona, ruszają, gdy czatownicy dają znak o pojawieniu się w polu widzenia kogoś obcego. Zresztą w następnej chwili jeden z nich pędzi w naszą stronę. Zatrzymuję zmianę na miejscu. Wkrótce nadbiega zdyszany Radek.

– Jezdny! Tam – wskazuje ręką na wschód. – Na skraju łąki pomiędzy zagajnikami. Z lasa wyjechał i stoi.

– Przecież i Bezstryj w tamtą stronę pojechał! Miałbyż umówione spotkanie? Bierzmy się za nim, a bystro – rzuca Gniewko. Bractwo w momencie łapie łuki i rusza biegiem w ślad za Bezstryjem. Znaleziony łuk ze strzałami zostawiam pod drzewem. Tylko by mi zawadzał. W biegu łapię Niuka za obrożę i troczę do powroza, który zawsze noszę przy sobie. Nie chcę, żeby kogokolwiek spłoszył przed czasem. Po kilku minutach zwalniamy. Do skraju zagajnika już niedaleko, trzeba więc posuwać się ostrożnie. Nisko pochyleni, pomykamy od drzewa do drzewa.

Lecz oto przed nami otwarta przestrzeń łąki wcinającej się w las. Niemal na jej środku stoi dwu jeźdźców i o czymś rozprawiają. Bezstryj szeroko gestykuluje rękoma. Niestety nie sposób usłyszeć o czym gadają, dzieli nas bowiem dobre sto metrów. W pewnej chwili Bezstryj wskazuje ręką słońce, a następnie górę.

– Pechowiec! – Natychmiast sobie przypominam, co kiedyś mówił Mirko: Na słońce i księżyc, stanowiące wyobrażenie Swaroga i Swarożyca, żadną miarą nie wolno wskazywać ręką, gdyż coś takiego uraża bogów i niechybnie na sprawcę ściąga nieszczęście. Nie wiem na ile w tym prawdy, ale coś w tym widocznie być musi, skoro słyszałem to i później z niejednych ust.

– Sam sobie gotuje zgubę – myślę o Bezstryju – i to nawet bez boskiej urazy. Najwyraźniej obcemu przekazuje jakieś wiadomości. Ten zaś wygląda na woja. U pasa mu wisi miecz, a przewieszony przez plecy łuk sterczy ponad ramieniem. Ani chybi Przybywojowy drużynnik. Przy tym spotkanie bynajmniej nie jest przypadkowe, a najwyraźniej wcześniej umówione w oznaczonym terminie. Jeżeli Bezstryj działa nadal na rzecz żupana, może być nam gorąco! Wystarczy, że powie  nieznajomemu, jak się teraz w Chwałkowie sprawy mają. Na upojonych trunkami można bez obaw uderzyć i to bynajmniej nie liczną drużyną. A niech to!

Rozmówca Bezstryja parę razy potakująco kiwa głową, a następnie robi „w tył zwrot” i spiesznie odjeżdża. Bezstryj również zawraca i wciąż kolebiąc się w siodle, rusza w powrotną drogę. Odskakujemy w bok, żeby go przepuścić. Lepiej by nas nie widział.

Gdy ucichły odgłosy stąpań jego konia, powstajemy z ziemi i stanąwszy razem, zastanawiamy się, co robić? Mnie tymczasem wpada nagle do głowy myśl, która by wyjaśniała, co też mogło znaczyć wskazywanie słońca i góry. Czyżby w ten sposób chciał określić czas, który winien upłynąć? Tak! Najwyraźniej przed napadem Bezstryj chce wrócić do Chwałkowa. Zapewne sądzi, że nikt nie zauważył jego wyjazdu. Przecież wszyscy śpią po suto zakrapianej strawie. Wróci więc do osady i najspokojniej położy się spać. Wtedy Przybywojowi drużynnicy mogą już zająć Chwałków. Jestem pewny, że zdrajca pokazywał położenie słońca względem góry i w ten sposób dosyć dokładnie określił termin napadu. Natychmiast dzielę się swym spostrzeżeniem.

– Co robić? Wracać do osady? A czy w ogóle uda się dobudzić pogrążonych we śnie? Bronić się w osadzie? Można, ale czy nie lepiej podjąć bój w lesie?

– A gdyby tak tutaj się zasadzić, na skraju zagajnika i zaskoczyć nadciągających łąką – proponuje Miłka.

– Dobra myśl! Tu raczej nikt nas nie będzie się spodziewał. Jeśli już, to bliżej osady. Tam na pewno zachowają czujność. Walka z ludźmi żupana przy łące ma jeszcze ten plus, że w razie gdyby coś nie tak poszło, mamy większą szansę ocalenia. Z osady zawsze trudniej uciec. Otwarty teren sprzyja pościgowi. Decydujemy więc zaatakować wroga właśnie w tym miejscu. Podzieleni na dwie grupy, obsadzamy skraj zagajnika, z obu stron spodziewanej trasy przejazdu, a strzelać zaczniemy, gdy dostatecznie blisko podjadą. Na otwartej przestrzeni łąki będą dobrym celem. Ilu ich będzie, niestety nie wiadomo. Wątpię jednak, żeby na Chwałków Przybywoj rzucał wszystkie posiadane siły. Doskonale wie, że po strawie raczej mało kto okaże się zdolny do skutecznego oporu. Dlatego wybrał termin akcji bezpośrednio po pogrzebie. Bez trudu, jak ryby z saka, wybiorą z chat zaspanych i po sprawie.

Ile pozostało nam czasu? Chyba nie za wiele. Z atakiem nie można zbyt zwlekać!

Ukryci pomiędzy krzakami, gotowi do natychmiastowej akcji, czekamy na dalszy bieg wydarzeń. Na wszelki wypadek wcześniej ustaliliśmy ewentualną drogę odwrotu.

– A trzymać się razem – podkreśla Gniewko jeszcze przed zajęciem stanowisk.

Kusza od dawna gotowa do strzału. Smycz Niuka przydeptuję nogą. Ze mną jest Więcka z Bronką i Stoisław. Po przeciwnej stronie Gniewko ma do pomocy Miłkę z Radkiem, Jarkiem i Ziemkiem. Szkoda, że i Bogusz do nas nie dołączył. Byłoby jednego strzelca więcej. Ale cóż, pozostał na czatowniczym posterunku.

Od rozstanie Bezstryja z obcym minęła najwyżej godzina. Przynajmniej na tyle oceniam upływ czasu po drodze jaką w międzyczasie przebyło słońce. Wokół spokojnie. Spoglądam w stronę, gdzie w gęstym maliniaku zapadł Gniewko z towarzyszami. Chociaż wiem, że tam są, nie jestem w stanie ich zlokalizować. Dobrze się ukryli! Pewnie i oni także nas nie widzą.

Znowu przenoszę wzrok na polanę, a tam, właśnie z lasu po przeciwnej stronie łąki, wychynęło dwu jeźdźców. Rozglądnąwszy się bacznie, wolno ruszają w naszą stronę. Moi kompani zakładają strzały na cięciwy.

– Zetrwajcie! To pewnie wysłani przodem szperacze. Tych przepuścim.

Jeźdźcy wkrótce docierają na skraj łąki z naszej strony. Znowu wstrzymują wierzchowce i długo lustrują zagajnik. Jednak widocznie nie dostrzegli niczego podejrzanego, gdyż trąciwszy konie ostrogami, wjeżdżają w las. My zaś w napięciu czekamy na dalszy rozwój wydarzeń.

Po drugiej stronie łąki znów się coś dziać zaczyna! Z lasu wyjeżdża grupa konnych. I oni na chwilę przystają, lecz po chwili ruszają ku nam wyciągniętą grupą. Jest ich dziewięciu. Do tego trzeba dodać dwu szperaczy, których teraz mamy gdzieś za sobą. Nie można o nich zapomnieć, by nas od tyłu nie zaskoczyli.

Konie przybyszów osiągają środek łąki, gdy za nami słychać trzask łamanych gałęzi i odgłosy końskich stąpań. Wraca jeden ze szperaczy. Wyjeżdża na łąkę, dając kamratom znak, iż droga wolna. Zawróciwszy zaraz wierzchowca, rusza w kierunku Chwałkowa. Jeźdźcy żwawiej ruszają do przodu. Biorę na cel zdążającego na końcu grupy. Przez chwilę prowadzę za nim kuszę i na koniec wolno ściągam spust. Trafiony, nie wydawszy z siebie nawet głosu, leci do tyłu. Jego koń szarpie do przodu. Drab wywinąwszy fikołka, przez koński zad spada na ziemię. Równocześnie świstają cięciwy łuków. Niespodziewane strzały sieją zamęt. Ktoś spada na ziemię, ktoś spina konia do skoku, by jak najprędzej dopaść lasu. Inny zrywa łuk z ramienia i na oślep szyje strzałami w naszą stronę. Czterech zeskakuje z siodeł i skryci za wierzchowcami, wycofują się na drugą stronę łąki. Zgiełk i okrzyki niosą się lasem, a nasze łuki ślą kolejne strzały. Biorę na cel draba, który z podniesionym w ręku mieczem naciera na grupę Gniewka. Wprawdzie drzewa utrudniają celowanie, ale jakoś na czas udaje mi się wystrzelić. Wzniesiona do ciosu ręka opada bezwładnie, zaś miecz ląduje na ziemi. Jego właściciel w chwilę później, grzmotnąwszy uprzednio łbem w obwisły konar i inkasując jeszcze parę strzał.

Za nami trzask łamanych gałęzi! To na plac boju wracają szperacze. Jeden sadzi wprost na nas, chociaż nie jest tego świadomy. Nie zdążę już przygotować kuszy do strzału! Z odległości najwyżej dziesięciu metrów, drab mnie raptem dostrzega. Wrzasnąwszy bojowo, unosi topór do ciosu. Wyszarpuję z pochwy „awarkę”, by się zasłonić. Uwolniony na początku akcji z powroza Niuk, z boku dopada wierzchowca napastnika. Spłoszony koń uskakuje, a następnie staje dęba. Jeździec z trudem utrzymuje się w siodle i chwilowo jest zmuszony zapomnieć o zadaniu ciosu. Ważniejsze jest okiełzanie spłoszonej szkapy. A Niuk nie próżnuje. Bawi się świetnie, doskakując do konia raz z jednej, a to znów z drugiej strony. Więcka z Bronką także nie spoczęły na laurach. Z bliska szyją w jeźdźca, szpikując go strzałami. Stoisław dotąd zajęty draczami na łące, przyłącza się do nich z małym opóźnieniem. W tej sytuacji wątpliwe, by drab myślał jeszcze o ataku. Ba, żeby chociaż jeszcze o czymkolwiek myślał! Wylatuje z siodła i zaliczywszy dodatkowe trafienie głową w pień drzewa, bez życia pada na ziemię. Drugi szperacz ma więcej szczęścia, ale i też nie usiłuje nikomu się naprzykrzać. Leżąc na koński grzbiecie, cwałem gna na drugą stronę łąki. Szczęśliwie dopada lasu. Jeszcze tylko chwilę słychać trzask łamanych gałęzi i oddalający sie tętent końskich kopyt. Potem zapada cisza. Nikt nawet nie jęknie, chociaż na murawie czernieją cztery ciała.

Jeszcze jakiś czas trwamy w pogotowiu, lecz nadal nic się nie dzieje. Najwyraźniej żupanowi drużynnicy poniechali zamiaru odwiedzin Chwałkowa. Opuszczamy stanowiska. Chłopcy biegną łapać wierzchowce pozostałe po naszej stronie łąki. Niestety dwa pobiegły w ślad za umykającymi. Tych na pewno już nie schwytają.

Z Gniewkiem kolejno podchodzę do powalonych, chcąc sprawdzić czy przypadkiem któryś jeszcze nie dycha? W tym wszakże wypadku strzały okazały się skuteczne. Drużyna Przybywoja znów zmniejszyła swój stan o sześciu wojów. Z ocalałej piątki ktoś pewnie także  odniósł jakieś rany. My z boju wychodzimy z licznymi zadrapaniami, lecz to głównie wina malinowych zarośli.

Wracają chłopcy, wiodąc schwytane konie. Ułożywszy poległych rządkiem na łące, zbieramy broń z pobojowiska. Tym razem w nasze ręce wpadły cztery miecze, trzy topory, nie licząc noży i łuków wraz z kołczanami. Wygląda więc na to, że nawet niektórzy z ocalałych postradali broń. To mi się podoba! Nie miałbym nic przeciw temu, żeby wszyscy powrócili do żupana bez broni. Wyobrażam sobie wściekłość Przybywoja. Znowu poniósł porażkę, a przecież tym razem jego ludzie szli po sukces na pewniaka!

 


[1]    żarnowy – kamienie żaren;

[2]    drzewiej – dawniej;

[3]    rab – niewolnik;

[4]    szyp – strzała, tutaj także bełt;

[5]    rodzanice (narecznice) – niewidzialne demony wyznaczające człowiekowi los na całe życie;

[6]    przeczżeś – dlaczego;

Skip to content