ODCINEK 7

Część trzecia

„Zbójeckie gniazdo”

Jakiś czas temu słońce minęło zenit. Na błękitnym i dotąd bezchmurnym niebie, daleko na zachodzie, ponad wałem gór porośniętych dziewiczym borem, pojawiły się pierwsze białe chmury popędzane podmuchami niezbyt silnego, zachodniego wiatru, który ruszył przed około dwiema godzinami. Przyjmuję to z ulgą, gdyż teraz mogę przynajmniej mieć nadzieję, że do zmierzchu nie będę się smażył na rozgrzanej skale, gdyż dopiero wtedy będę mógł opuścić swe stanowisko bez narażania się na ewentualne odkrycie. Tego zaś ze wszech miar chciałbym uniknąć.

Czatuję na stromym zboczu, dosyć wysoko ponad niezbyt rozległą doliną, której dnem toczy wody spory strumień. W tym właśnie miejscu opływa lokalne wypiętrzenie, na którego szczycie rozłożyła się niezbyt duża, ale bynajmniej nie licha warownia. Niewielki majdan okala licowany kamieniem wał zwieńczony zębatym ostrokołem. Swobodnemu wejściu do środka stoi na przeszkodzie brama, z krytym dranicami samborzem u góry. Przy majdanie dwa budynki mieszkalne, a już blisko wału jeszcze trzy klecie. Studnia w rogu dziedzińca zapewnia własną wodę, w razie oblężenia rzecz bezcenna. Częściowo rozmyta grobla w poprzek doliny poniżej gródka świadczy, że kiedyś zabezpieczał go jeszcze niewielki zalew. Teraz jednak potok swobodnie przepływał szeroką wyrwą w grobli, zaś dno dawnego zalewu porastały bujne trawy. Podobnie nic już nie zostało z mostu, który ponad spiętrzonymi wodami musiał prowadzić do bramy. Omszałe kamienie licujące wał świadczyły, że dawno go wzniesiono, lecz biegnący jego szczytem ostrokół oraz brama z samborzem bielały jeszcze dosyć świeżym drewnem. Podobnie i zabudowania wewnątrz okolonego wałem terenu. Najwyraźniej nie tak dawno gródek został ponownie przywrócony życiu, chociaż już nie całkowicie według pierwotnego zamysłu. To jednak zawsze można było zmienić. Wystarczy naprawić groblę piętrzącą strumień i postawić nowy most, by znów wszystko było jak kiedyś. Widać obecni mieszkańcy niezbyt się obawiają napaści, skoro uznali, że wał z ostrokołem zapewnia im wystarczające bezpieczeństwo. Ja na ich miejscu dążyłbym jednak do naprawy tamy i odtworzenia zalewu. Przecież budowniczy gródka miał niewątpliwie głowę na karku i wpierw wszystko dobrze przemyślał. A może tylko kiedyś czasy były bardziej niebezpieczne, stąd rozbudowane zabezpieczenia? Tych jednak nigdy nie za wiele, jeżeli stawką jest własne życie! Możliwe zresztą, iż obecnemu gospodarzowi pomysł z zalewem w ogóle nie przyszedł do głowy? Cóż, tego chyba nigdy się nie dowiem.

Wąska dolina biegnąca wpierw w przybliżeniu ze wschodu na zachód, po jakimś czasie nieco się rozszerzała i zmieniwszy kierunek na bardziej północny, biegła w głąb górskiego masywu, by przy końcu rozejść się dwoma odgałęzieniami. Za przykładem doliny podobnie i strumień. I właśnie poniżej tego miejsca usytuowano gródek. Jego odległość od górskich zboczy pozwalała lekceważyć ewentualnych strzelców ulokowanych na stokach. Ci najwyżej mogli sobie popatrzeć na obrońców z góry. A to już nie takie groźne. Dobrze wybrano miejsce, chociaż obecnie stanowiło odludzie, gdzie diabeł mówi „dobranoc”, zaś wilki nucą kołysanki, ale od szlaku handlowego biegnącego z południa ku odrzańskim brodom bynajmniej nie odległe. Właśnie w tej okolicy, niezbyt daleko, przedzierał się on wraz z rzeką wąskim przełomem pomiędzy górami. Przełomu strzegł warowny gród w zakolu rzeki, a przy nim rozłożyła się niezbyt ludna osada, zupełnie dobrze żyjąca ze szlaku. Przy nim i „nasz” gródek, ukryty w dzikiej dolinie, mógł się pożywić, nie będąc jednak zagrożony obcym najazdem w takim stopniu jak grody bezpośrednio przy szlaku.

 

Po nieoczekiwanej śmierci Przybywoja w ślężańskim borze sądziłem, że czeka nas jeszcze tylko zajęcie grodu żupana, co wydawało się przedsięwzięciem niezbyt trudnym. Następnie zwołany w pilnym trybie wiec postanowi o reszcie spraw. Jedno było pewne, czas niczym nie skrępowanego władztwa żupana przeminął i raczej wątpiłem, by po tak smutnych doświadczeniach dopuszczono do ewentualnej powtórki. Wiec na pewno dobrze pomyśli, jak czemuś takiemu w przyszłości zaradzić. Tego byłem pewny. Nasza rola, chociaż przypadkowa, została spełniona i nie mieliśmy zamiaru nadal wtykać nosa w tutejsze sprawy. Przecież zapewne na miejscu znajdzie się dosyć mądrych ludzi zdolnych dobrze pokierować dalszymi sprawami. Teraz więc, po zrealizowaniu naszego zamówienia na żarna, co wydawało się niezbyt czasochłonne, wyruszymy w powrotną drogę. Z tym nie należało zbyt zwlekać, jeżeli nasz powrót do domu miał nastąpić jeszcze tego lata. Cóż, kiedy Pani Przygoda bynajmniej nie miała zamiaru nam pofolgować, trzymając w zanadrzu następną niespodziankę.

Po rozstaniu się z konną grupą Zdziesława, spiesznie podążaliśmy jej śladem, chcąc jak najprędzej dotrzeć do grodu. Byliśmy bowiem zdecydowani jeszcze tego samego dnia zakończyć sprawę. Droga biegła w dół, co zdecydowanie sprzyjało naszym zamierzeniom. Nawet młodzi brańcy bez większych kłopotów zdążali wraz z nami, chociaż początkowo miałem wątpliwości, czy aby nie będą hamowali tempa marszu. Chwost z towarzyszem wpierw ganiał wokół nas, to wyprzedzając, to znów znikając w borze, by jednak zawsze dopędzić po jakimś czasie, lecz ostatecznie dał sobie spokój. Odtąd psy z wywalonymi ozorami nie odstępowały już Ziemka i jego towarzyszy zdążających na czele grupy. Uznaliśmy, że takie ustawienie będzie najlepsze. Idąc za młodymi, mieliśmy ich na oku, odpadała więc konieczność ciągłego sprawdzania czy przypadkiem któryś nie ustał w drodze.

Szedłem z Gniewkiem i Więcką, której towarzyszyło moje czarne wilczysko. W pewnej chwili podszedł do nas Niemir, mój niedawny towarzysz niedoli z kamieniołomu. Dotąd z dwoma kamieniarzami zamykał pochód. Jeszcze przed wyruszeniem w drogę zauważyłem, że badawczo spoglądał na Gniewka. Raz nawet tak jakby chciał do niego zagadnąć, ale właśnie Zdziesław czymś zaprzątnął naszą uwagę. Wprawdzie zaraz potem chciałem do niego zagadać, lecz wyszło inaczej. Potem znalezienie zwłok uciekinierów zaprzątnęło naszą uwagę i rozmowie zapomniałem. Teraz więc Niemir podszedł i bez zbędnych ceregieli zapytał mego towarzysza, czy mu nie Stoigniew na imię? Na potwierdzenie dodał:

– A twemu ojcu Uniewit było na miano?

– Skąd zaś to wiesz? – zdziwił się Gniewko.

– Przecie jestem Niemir, Niemierzą przez was zwany.

– Niemierza – zdumiał się mój druh. – A skąd żeś się tu znalazł?!

W następnej chwili padli sobie w ramiona, a ja spoglądałem na nich z głupią miną, niczego nie pojmując. Oni zaś radośnie pokrzykując klepali się po plecach, by zaraz nawzajem zasypać się gradem pytań. Słuchając nieskładnej gadaniny, nawet nie usiłowałem czegokolwiek zrozumieć.

– Pal licho! – pomyślałem. – Poczekam aż się nacieszą, a potem poproszę Gniewka, żeby i mnie oświecił. Specjalnie odstałem z Więcką o dwa kroki, by im nie przeszkadzać. Wyglądało na to, że Niemir jest druhem z dziecięcych lat Gniewka, od dawna już nie widzianym. Trudno było dociec, jakim sposobem tutaj się znalazł? Możliwe, że podobnie jak my, przybył w te strony po żarna? To by mi nawet pasowało. Przecież i mnie Przybywoj na nie złowił. Lecz chociaż ciekawość aż wprost mnie rozpierała, wypadało się opanować, przynajmniej do czasu. A póki co, gawędziłem z Więcką i młodymi chwałkowianami. I oni również mieli nadzieję usłyszenia czegoś ciekawego. Odnajdujący się po latach przyjaciele zapewne mają wiele sobie do opowiedzenia, a przy tej okazji i my do usłyszenia. Jako i wnet nasze oczekiwania się zmaterializowały. Niebawem Gniewko oglądnął się za mną i przystanąwszy na monent, przedstawił Niemira jako swego serdecznego druha z dziecięcych lat.

– Toś i ty, Niemierzo, mieszkał w grodzie Radosza u Golęszyców? Ani bym przypuścił! Jak tu zawędrowałeś?

– To ty do Golęszyców zawędrowałeś – z kolei zdziwił się Niemir, patrząc na przyjaciela.

– Ano tak wyszło.

– Może byś jednak Gniewku powiedział nam wszystko po kolei – zaproponowałem. – Tym sposobem nie tylko Niemir będzie świadomy rzeczy, ale i my usłyszymy coś ciekawego. Przed nami jeszcze daleka droga, więc najpewniej i Niemir zdąży także powiedzieć o sobie, a nam szybciej zleci czas.

Po chwili wahania Gniewko wyraził zgodę i tym sposobem usłyszałem o rzeczach, których bym nawet nie podejrzewał sądząc, że w dziejach mego przyjaciela nie było niczego nadzwyczajnego. Ale i też to „zasługa” małomówności Gniewka oraz faktu, że żyjąc sprawami teraźniejszymi, jakoś nigdy nie zahaczałem o przeszłe. Teraz więc dowiedziałem się, że mój druh bynajmniej nie z Radoszów pochodzi ani wywodzi się z Golęszyców. Przyszedł na świat i dzieciństwo spędził w górskiej dolinie, dosyć daleko na zachód od golęszyckich dziedzin. Tam wzrastał z rodzeństwem – dwoma braćmi i siostrą. Dolinę pośród górskiej kniei zajął i przysposobił do życia jeszcze ich dziad Stoigniew, po którym Gniewko wziął imię. Już uprzednio musiała być zamieszkała, jako że porastający ją las znacznie różnił się od boru pokrywającego wyższe partie górskich stoków, zaś w dalszej części doliny, opodal rozgałęzienia płynącej jej dnem strugi, tkwiły kamienne wały opuszczonego gródka, wewnątrz zarośniętego niezbyt wiekowymi chojarami. Ten z najbliższym otoczeniem Stoigniew zostawił nietknięte. Podobnie i ojciec Gniewka nie palił się do karczowania kępy zieleni otaczającej ruinę. Za to Gniewko aż się palił, żeby przenieść ich zagrodę w obręb wałów. Wystarczyło tylko wyciąć drzewa rosnące na majdanie i tam przenieść chatę z kleciami. Drzewa poza wałem można było zostawić, z wyjątkiem wąskiego pasa przy wale, żeby ewentualnym napastnikom nie ułatwiać do niego przystępu. Na koniec jeszcze tylko zamknąć wał mocnymi wrotami i na nowym miejscu można było się czuć bezpiecznie. Cóż, kiedy Uniewit ani myślał o przenosinach.

– Albo mi trza duchy dawnych mieszkańców mieć za sąsiadów – zbywał syna. – Jeszcze by się na nas mścić gotowe, gdyby im spokój zakłócić – zamykał wszelką dyskusję.

Z tymi duchami to może miał rację, bowiem pośród drzew porastających majdan walały się ludzkie kości. Widać koniec grodzian musiał być nagły, skoro ciał nie pogrzebano. Albo padli od miecza, albo ich mór wydusił. Wystarczyło wszakże zebrać szczątki nieszczęśników i godnie pogrzebać, aby udobruchać duchy wciąż błądzące wokół miejsca śmierci – myślał Gniewko. Widząc jednak niechęć ojca, już o tym nie mówił. Ostatecznie doszedł do wniosku, że ojciec najprawdopodobniej obawiał się, by tragiczny los poprzedników nie zaciążył również nad ich rodziną. To było dlań zrozumiałe. On także nie chciał, żeby to samo, co tamtych, spotkało jego najbliższych. Zaprzestał więc myślenia o gródku i odtąd już tam nawet nie zaglądał. I tak żyli spokojnie na dotychczasowym miejscu, jedynie na czas zimy przepędzając swe owce do zagrody Lutosława – serdecznego druha ojca, który mieszkał na skraju obszernej kotliny za górskim grzbietem. Tam były zabezpieczone przed wilczymi zakusami. Wprawdzie ich zagrodę również otaczał wysoki płot z żerdzi, lecz ojciec wolał nie ryzykować. Z Lutosławem i jego rodziną żyli w odwiecznej przyjaźni, która przechodziła z pokolenia na pokolenie. Wzajemnie sobie pomagali, zaś ich owce najczęściej pasły się razem – już to w dolinie Uniewita, już to na pastwiskach Lutosława. I tak było do pamiętnego czerwca. Tu Gniewko aż się wzdrygnął, przerywając opowieść na dłuższą chwilę. Widać wspomnienia tamtych wydarzeń wciąż musiały być dla niego przykre. W końcu się przemógł i po chwili dalej snuł opowieść, a my podążając obok, pilnie słuchaliśmy nie przerywając mu ni słowem.

Liczył wtedy czternaście wiosen. Pod koniec miesiąca przyszły deszcze. Wpierw padało kilka dni, ale z przerwami. Później już lało bez przerwy trzy dni i trzy noce. Potok zamienił się nie do poznania. Jego rwące nurty sięgały płotu zagrody. Potem przyszło najgorsze. Nad ranem runęła na nich fala rwącej wody, w jednej chwili niszcząc zagrodę. Szczątki walącego się domu ich pogrzebały. Jemu z ojcem udało się jednak wypłynąć na powierzchnię, gdzie złapali jakąś kłodę i z nią porwani wściekłym nurtem, pognali w dół doliny. Gdy Gniewko już z sił opadał, wir nagle rzucił kłodę w bok tak, że dotarła do brzegu rwącej rzeki. Złapawszy za pnie sterczących w wodzie drzew, tkwili teraz w dużo słabszym niż poprzednio nurcie. Wreszcie wypełzli na twardy grunt. Tu legli bez sił i tak trwali do świtu. Wtedy też ulewa się skończyła. Po mglistym poranku, około południa wyjrzało słońce, rozświetlając bure odmęty wściekle kotłującej się rzeki, rwącej całą szerokością wąskiej doliny. Woda niosła masę powyrywanych drzew. Patrzeli pilnie, czy aby pośród nich nie dostrzegą kogoś z bliskich? Niestety bezskutecznie. Trzymając się brzegu, ruszyli wreszcie w stronę zagrody. Może jeszcze ktoś z rodziny zdołał ocaleć? Wtedy na pewno tam wróci.

W pewnej chwili przy brzegu dostrzegli gruby pniak z wbitą weń siekierą. Jej stylisko zaczepiło o pień buczka, dzięki czemu gnot[1] z ich zagrody nie popłynął dalej. Ojciec wyrwał siekierę z pniaka. Przynajmniej tyle ocalił z dobytku. Troszkę później, w gałęziach przy brzegu, trafili utopioną owcę. Wytaszczyli mokrą zdobycz na ląd. Uniewit zaraz ją oprawił i poćwiartował siekierą. Mięso jednak upiekli dopiero wtedy, gdy stało się możliwe rozniecenie ogniska. Do tego zaś czasu głód opędzali jagodami, które na szczęście tego roku obficie obrodziły.

Minęły dwa dni. Wody opadły. Strumień znowu płynął wąskim korytem. Jednak dolina zmieniła się nie do poznania. Znikła soczysta zieleń, której miejsce zajęło bure błoto ciągnące się po linię boru. Z niego to wystawały dwa pochylone koły po ogrodzeniu zagrody. Był to obecnie jedyny ślad po niej. Za to wały dawnego gródka oparły się wysokiej wodzie. Gniewko przypomniał ojcu swą propozycję przeniesienia tam zagrody. Gdyby posłuchał, nie tak by dzisiaj wyglądali! Uniewit nic na to nie odpowiedział, wszakże Gniewko zobaczył w jego oczach taką boleść, że zawstydzony nic już więcej nie rzekł. Do dzisiaj zresztą wciąż żałował wypowiedzianych wtedy słów.

Próżno czekali swych bliskich. Nie znaleźli też nikogo – ani żywego, ani martwego, gdyż później tylko ciał bliskich szukali, chcąc im przynajmniej sprawić godny pochówek. Wreszcie skończyło się mięso owcy. Skoro więc widmo głodu zaglądnęło im w oczy, porzucili dolinę, udając się do Lutosława. Niestety i tam przeszedł podobny kataklizm. Po zagrodzie przyjaciela i jego mieszkańcach nie pozostało śladu. Nigdzie też nie było widać żadnych śladów życia. Nawet nikły dymek nie ulatywał ku niebu. Brak pożywienia przynaglił do ruszenia w stronę grodu warującego w przełomie rzeki. Może przynajmniej on oparł się niszczycielskiemu żywiołowi? Jeżeli tak, istniała szansa ocalenia. Mieli rację. Gród, wprawdzie nieco nadwyrężony, wytrzymał napór wezbranych wód, lecz po przygrodowej osadzie nic nie zostało. Jej miejsce pokrywała gruba warstwa rozkisłego błocka.

W grodzie długo nie zabawili, bo i nie było po co. Wprawdzie ich nakarmiono, lecz nic nie wskazywało na to, żeby nadal zamierzano to czynić. Ruszyli traktem na północ, mając nadzieję tam trafić na mniej dotknięte powodzią okolice. Po jakimś czasie dotarli w miejsce, gdzie mieszkańcom powódź nie tak bardzo się dała we znaki. Tam zabawili do żniw, pomagając litościwym gospodarzom. Jednak po żniwach ruszyli dalej, chcąc w końcu gdzieś znaleźć spokojny kąt dla siebie. Jedyny ich majątek stanowiła siekiera i to ona głównie zapewniała utrzymanie, jako że Uniewit był dosyć biegły w ciesielskim rzemiośle, a mając podstawowe narzędzie, najmował się do fachowych robót. Z przerwami wędrowali niemal rok, nigdzie jakoś na dłużej nie mogąc zagrzać miejsca. Potem, jako wioślarze kupieckiej łodzi, dotarli do ziem Golęszyców. Tam, poprzez Lubomię i Miedzyświeć, zawędrowali do grodu Mikuły. Wkrótce Mikuła podesłał ich Radoszowi, któremu pilnie był potrzebny cieśla. Skończywszy robotę w gródku, pomagali Unisławowi wznosić zagrodę. Tam też przetrwali ciężką zimę. Następnej wiosny, dotąd niekorzystna dla nich karta losu wreszcie się odwróciła. Uniewit poznał Budzisławę – bezdzietną wdowę po woju Radosza, który w nieszczęśliwym wypadku postradał życie. Jakoś przypadli sobie do serca i późnym latem ojciec Gniewka pojął ją za żonę. Zamieszkali w domu Budzisławy, na trwale kotwicząc w Radoszowach. Odtąd wiedli znów normalne życie, dzieląc radości i smutki mieszkańców gródka.

– A nam się widziało, że was mokra śmierć zabrała – powiedział Niemierza, gdy Gniewko zakończył swą opowieść. – Mało wiela i nas by dopadła. Wszakże ojciec drugiego dnia ulewy wygnał wszystkich z zagrody, każąc brać tyle dobytku, ile unieść kto zdoła. Objuczył również dwa osły. W rzęsistym deszczu poszli skrajem boru w górę potoku, który już nabrał rozmiarów sporej rzeki. Przy tym prowadzili także stado swych owiec. Zdążając terenem wyżej położonym, dotąd nie zalanym nurtami rwącej rzeki, późnym popołudniem dotarli do podnóży gór wznoszących się na zachodzie. Chcąc się wydostać na zbocze, należało jeszcze pokonać dosyć krótki odcinek drogi, wszakże obecnie najbardziej niebezpieczny. Był to wąski pas ziemi pomiędzy dwoma potokami, w tym miejscu płynących prawie równolegle. Obecnie ich nurty już się miejscami połączyły i właśnie to stanowiło główne zagrożenie. Należało przebrnąć zalewy nie tylko samemu, lecz także przepędzić stado owiec. I właśnie one sprawiały najwięcej kłopotów. A że wody wciąż przybywało, nie było co z tym zwlekać. Ostatecznie szczęśliwie pokonali wodną przeszkodę, w paru miejscach brnąc niemal po kolana w mętnej wodzie. Pięć owiec porwał bystry nurt, ale reszta wraz z nimi szczęśliwie dotarła na bezpieczny teren. Ojciec zawiódł ich na rozległą halę, gdzie znaleźli schronienie w niezbyt obszernej pieczarze. Wprawdzie i tam woda kapała ze stropu, ale to było nic w porównaniu do potoków dżdżu lejącego z nieba, a co ważniejsze, wreszcie mogli się poczuć bezpiecznie. Dziękowali bogom za ocalenie.

Po ustaniu deszczu, gdy wody opadły, Niemir z ojcem poszli sprawdzić, jak się sprawy w dolinie mają? Lutosław żywił nadzieję, że zagroda niezbyt ucierpiała. Wzniesiono ją wszak nie tak blisko potoku. W dolinie niestety zagrody nie zastali. Trudno było nawet ustalić jej miejsce. Wszystko pokrywała gruba warstwa błota. Dopiero teraz Lutosław zdał sobie sprawę z rozmiarów klęski i zaczął się obawiać o los rodziny przyjaciela. Ruszyli zatem zaraz do Uniewitowej doliny, stając na miejscu późnym popołudniem. I tutaj wyglądało podobnie. Wszędzie bure błoto, a jedyny ślad po zagrodzie przyjaciela stanowiły dwa pochyłe koły po ogrodzeniu. Przeszukali część doliny w dół potoku. Niestety bez rezultatu. Najwyraźniej zagrodę z dobytkiem i mieszkańcami porwała woda. Tymczasem słońce już zaszło i zaczynał się zmierzch. Najwyższy zatem czas by pomyśleć o noclegu. Niemir przypomniał o pozostałościach gródka w górze doliny. Postanowili tam spędzić noc, jako że powrót na ich halę nocą nie wchodził w rachubę. Przy ostatnich blaskach gasnącego dnia dotarli na grodzisko. I tu zaskoczenie: Pod choiną, w obrębie wałów, trafili Welisława i Bognę.

– To jednak przeżyli – wykrzyknął Gniewko. Chodziło bowiem o jego młodsze rodzeństwo. – A mamy i Dobiegniewa nie spotkaliście? – dodał natychmiast.

– Ano nie. – Tak więc Bogumiła – matka Gniewka i jego brat Dobiegniew najpewniej utonęli w nurtach wezbranego potoku. Natomiast młodsze rodzeństwo dziwnym trafem popłynęło na narach[2]. Dziw, że z nich nie pospadali. W pewnej chwili łoże zaklinowało się pomiędzy dwoma drzewami. W tym wypadku Welisław wykazał błyskawiczny refleks. Natychmiast podsadził siostrę na najniższą gałąź buka, a skoro już na niej wylądowała, w ostatniej chwili sam także się jej uczepił, podczas gdy puste nary ruszyły w dalszą drogę. Na buku przesiedzieli prawie dwa dni. Gdyby woda nie opadła, pewnie by w końcu do niej z drzewa pospadali. Gdy więc wody opadły, opuścili zbawczy buk, a przebrnąwszy kawałek w płytkiej już wodzie, stanęli wreszcie na pewnym lądzie. Bezsilni legli na wciąż jeszcze mokrej ziemi. Bogna wnet usnęła, Welisław jednak czuwał. Wytchnąwszy nieco, obudził siostrę i chociaż marudziła, zmusił do marszu. Przecież trzeba było się rozglądnąć za czymś do jedzenia, nim z sił do cna opadną. Szczęściem napotkali polanę porośniętą borówkami. Wnet ją doszczętnie objedli. Poszli szukać następnej. I tak błądzili w poszukiwaniu jagód. Welisław był przekonany, że jedynie oni ocaleli. Potem jednak uznał, żeby wrócić do rodzinnej doliny. Może jeszcze ktoś z rodziny przeżył, a jeżeli nie, to może chociażby tylko cokolwiek ocalało z zagrody?

Droga powrotna zajęła im sporo czasu, bo i też w poszukiwaniu pożywienia znacznie odbili od rodzinnych stron. Ostatecznie dotarli do celu. Niestety z zagrody nic nie pozostało i na miejscu nikogo nie zastali. Natomiast grodzisko w górze doliny stało nietknięte, teraz pozbawione jednak kryjącej je kępy drzew. Tam Welisław postanowił chwilowo szukać schronienia, a nazajutrz wyruszyć do Lutosława. Po jodłą wymościł gałęziami legowisko. Lecz zanim jeszcze zmrok zapadł, zjawił się Lutosław z Niemirem. Radość ze spotkania była wielka, zaś dzieci nareszcie zjadły coś innego niż jagody.

Nazajutrz, wczesnym rankiem, opuścili dolinę, by późnym wieczorem dotrzeć na halę. Nie mogło być wątpliwości, że Bogna przeżyła jedynie dzięki bratu. Wycieńczone, ale przecież żywe dzieci, wreszcie znalazły stabilną przystań. Przygarnięte przez Lutosława i Jowitę, odtąd wzrastały wraz z Niemirem i jego rodzeństwem.

Na górskiej hali gościli do późnego lata. Jednakże zanim się skończyło, wrócili do doliny Uniewita i na grodzisku stanęli obozem. Teraz znowu dolinę pokrywała zielona ruń, zaś po błocie naniesionym powodzią nie pozostało śladu. Zebrali szczątki dawnych mieszkańców grodu walające się na zarośniętym majdanie i pochowali we wspólnej mogile pod lasem. Zbliżała się jesień. Nie tracąc czasu, przystąpili do wycinki drzew w obrębie wału, by z ich pni, jeszcze przed zimą, wznieść sposobną do zamieszkania chatę. W tym wypadku na razie musiała im wystarczyć obszerna szopa mieszcząca pod swym dachem rodzinę z dobytkiem. Roboty nie brakowało, gdyż w międzyczasie trzeba było jeszcze urządzić sianokosy dla zgromadzenia na czas zimy niezbędnej ilości paszy dla gawiedzi. Ale jeszcze przed nastaniem zimy Lutosław postanowił pozbyć się większości owiec. Dla wszystkich i tak by paszy nie wystarczyło. Późną więc jesienią pognali owce do grodu w przełomie rzeki i tam korzystnie sprzedali, a zaraz potem Lutosław z Niemirem trzykrotnie wyprawiali się po ziarno w okolice przez powódź oszczędzone, za każdym razem przywożąc na osłach cztery wory i piąty, podzielony na dwie części, na własnych plecach. Podczas powrotu z trzeciej wyprawy zaskoczył ich śnieg, na szczęście jeszcze niezbyt obfity. Jednak do domu wrócili już podczas gęstej śnieżycy. Dzień opóźnienia i mogło się źle skończyć.

Zimę przesiedzieli za wałami, zamknąwszy drogę do wnętrza wysokimi wrotami z żerdzi. Odbudowana studnia zapewniała wodę. Tymczasem doliną wędrowały watahy zgłodniałych wilków, lecz przeciw ich zakusom wał zamknięty wrotami stanowił skuteczną zaporę. I tak doczekali wiosny. Stado owiec wzbogaciły nowo narodzone jagnięta. Rok był pomyślny, podobnie i następne. Na grodzisku wyrosła porządna chata, wygodnie mieszcząca całą rodzinę, a nieco później i klecie dla dobytku oraz inwentarza.

Minęło osiem zim. Welisław ukończył szesnastą wiosnę, zaś Bogna trzynastą. Niemir, najstarszy z młodego pokolenia, dochodził dwudziestki. Zmężniał i wyrósł nad podziw. Wraz z resztą młodych coraz bardziej wyręczał rodziców w gospodarskich robotach. Szczęście wciąż się do nich uśmiechało, toteż nic dziwnego, że stale pomnażali swe dostatki. Przed kolejną zimą – jak zwykle – pognali owce do grodu. I tym razem uzyskali za nie przyzwoitą cenę. Zmierzch już zapadał, gdy uznojeni drogą, lecz z sercem radosnym, wkroczyli uchyloną bramą na domowy majdan. Lutosław poszedł do domu, Niemirowi z Welisławem zostawiając objuczone osły do oporządzenia. Uwinęli się z tym szybko, chcąc jak najprędzej spocząć w ciepłej izbie. Zamknąwszy drzwi kleci, ruszyli do domu nie wiedząc jeszcze, że sprzyjające im dotąd szczęście właśnie ich opuściło. Po przekroczeniu progu na ich głowy spadły niespodziewane ciosy, w momencie pozbawiając świadomości. A kiedy wróciła, okazało się, że wprawdzie są w domu, ale ręce i nogi mają spętane. Robotę wykonano fachowo i próżno było chociażby nawet tylko chcieć pęta poluźnić. Szkoda zachodu!

W czasie ich nieobecności, zagrodę na grodzisku opanowała dziesięcioosobowa szajka, która bez skrupułów wpierw zamordowała Jowitę, a następnie i Lutosława. Młodych pozostawiono przy życiu, by ich później – jako – brańców wykorzystywać przy umocnieniu gródka, jak również bieżących robotach gospodarskich. Dobrze pilnowani, nie mieli szansy ucieczki, nie mówiąc już o jakiejkolwiek próbie odzyskania wolności. Wprawdzie niejednokrotnie część zbójeckiej szajki opuszczała gródek, lecz wtedy pozostali na miejscu wykazywali szczególną czujność. Zawczasu im zapowiedziano natychmiastową śmierć w przypadku podjęcia przez któregokolwiek próby ucieczki. I tak minął rok, w czasie którego gródek otrzymał solidny ostrokół na szczycie wału, mocną bramę i na koniec jeszcze samborze ponad nią. W tym czasie szajka wzbogaciła się o czterech nowych członków. Ci byli obcy, chociaż każdy w jakimś stopniu władał słowiańskim językiem. Gródek w odludnym miejscu był doskonałym punktem wypadowym zbójeckich wypraw oraz bezpiecznym schronieniem. Na zboczu, u wylotu doliny, pomiędzy choinami postawiono namiastkę drewnianej wieży, na której czuwał wartownik, by w razie zagrożenia ostrzec kamratów dźwiękami rogu. Wczesną wiosną tego roku draczy odwiedził jakiś znaczniejszy gość, którego zbóje zwali Hunerykiem. Z ograniczonych tylko obserwacji jeńcy mogli wnosić, że gość pozostaje z szajką w zażyłych stosunkach. Znalazło to później potwierdzenie, gdy na wyjezdnym Huneryk wybrał sobie z pośród jeńców Niemira, by go następnie darować Przybywojowi. Ślężański zaś żupan posłał brańca do kamieniołomu. Tym sposobem nasze drogi się zeszły, dzięki czemu Gniewko został uświadomiony, że jego młodszy brat i siostra żyją, i wciąż przebywają w rodzinnej dolinie, chociaż już nie jako ludzie wolni. Znając ostatnie porażki Huneryka, można było żywić obawy, czy aby frankoński agent nie zechce teraz zwinąć interesu, a przy okazji również wywieźć brańców ze zbójeckiego gródka, by ich sprzedać na południu? Wprawdzie nie mieliśmy pojęcia o dalszych zamierzeniach Huneryka, ale należało wątpić, żeby nadal chciał pozostawać w ślężańskich dziedzinach. Pomimo posiadania pośród miejscowych notabli oddanych popleczników, zapewne wyczuwał coraz większe zagrożenie – tym większe, gdy kolejni przyjaciele wypadali z gry. Oczywiście, jako dobry kupiec, przed odejściem zechce zminimalizować straty, zaś z podjętych przedsięwzięć wyciągnąć, co się tylko da. A to już stanowiło powód, by się zacząć poważnie obawiać o los Gniewkowego i Niemirowego rodzeństwa. I chociaż zajęcie grodu Przybywoja na razie pozostawało najbliższym celem, wędrując pośród ciemnego boru, od razu zaczęliśmy się przymierzać także do ich uwolnienia. Jedno wydawało się pewne: każdy dzień zwłoki przemawiał na niekorzyść jeńców. Jeżeli chcieliśmy jeszcze zastać ich w dolinie, nie było co zwlekać! Tym sposobem nasza wyprawa znowu uległa wydłużeniu. O to wszakże nie miałem do nikogo pretensji. Tak trzeba – i już!

Ze zdobyciem żupanowego grodu poszło nadspodziewanie łatwo. Konna grupa Zdziesława zajęła go bez problemów, przy okazji łapiąc czterech ostatnich drużynników Przybywoja, pośród nich liżącego ranę Bernharda. Wieść o marnym końcu żupana wzbudziła w grodzie wybuch radości, bo i też mało kogo jego bezwzględne władanie nie dotknęło. Jeszcze tego samego dnia rozesłano wici zwołujące wiec. Zanim jednak gońcy zdążyli opuścić gród, jego mieszkańcy krzywdzeni latami i poniżani, wyrównali rachunki z ocalałymi drużynnikami. Bernharda i drugiego „niemca” bez skrupułów utopiono w potoku, zaś dwaj „swoi”, po solidnych batach, mieli w jamie czekać na werdykt wiecu.

Z młodą strzelecką kompanią i Budzigniewem wróciliśmy do Chwałkowa. Dobromir i Przecław wraz z dwoma uczestnikami pechowej wyprawy Budzigniewa zostali przy Zdziesławie w grodzie. Ktoś przecież musiał go wspierać aż do rozstrzygnięć wiecu, który planowano rozpocząć za cztery dni. Tyle bowiem czasu dano mieszkańcom żupy na zbiórkę w oznaczonym miejscu.

Chwałek radośnie powitał syna. Podobnie jak inni, chciał wziąć udział w wiecu. Przy tym miał nadzieję na odszkodowanie za poniesione straty, których wynagrodzenia spodziewał się z majątku pozostałym po tragicznie zgasłym żupanie. Podobnie i synowie Wszemira byli zdecydowani dopilnować swych spraw, by przypadkiem należne zadośćuczynienie nie przeszło im obok nosa. Nie dziwne więc, że liczyła się każda głowa, tym bardziej, że obrady wiecu zapowiadały się burzliwe. Było przecież pewne, że nie tylko chwałkowianie wysuną roszczenia względem schedy po Przybywoju. Wątpiłem zatem, by wiecowanie zakończono w ciągu jednego dnia, chociażby tylko dlatego, że wielu będzie się chciało wreszcie wygadać. Wysłuchanie zaś wszystkich zajmie sporo czasu, a w naszym wypadku ten zaczynał być coraz cenniejszy. Dlatego zaraz po powrocie do Chwałkowa zaczęliśmy przygotowania do rychłego wymarszu, nie licząc na wzmocnienie naszej ekspedycji. To uznałem za pewnik. Nasi gospodarze mieli obecnie inne sprawy do załatwienia. Co najwyżej liczyłem na zaprowiantowanie.

Dzień cały upłynął na przygotowaniach, przeglądzie i uzupełnieniu uzbrojenia oraz skompletowaniu niezbędnego ekwipunku. Starym sposobem podróżne worki zostały przerobione na plecaki. Jeszcze przed wieczorem znalazła się okazja, by Niemir podszkolił swe strzeleckie umiejętności. Młodzi chwałkowianie mieliby naturalnie ochotę ruszyć z nami, ale zdawali sobie sprawę, że to niemożliwe. Rodzice nigdy na to nie przystaną. Jest im więc smutno, czemu się nie dziwię. Przecież przy nas poznali dreszcz emocji i smak przygody, tak bardzo różne od chwałkowskiej codzienności. Podczas gdy my wyruszymy na spotkanie następnej, oni pozostaną w domu przy monotonii codziennych zajęć. Poza tym są jeszcze w wieku, który nie pozwala na zawracanie sobie głowy ewentualnymi niebezpieczeństwami. Cóż im się dziwić? Przecież i my nie zawsze braliśmy je w rachubę, a jeżeli nawet, to nigdy jako przeszkodę.

Następnego dnia, wczesnym rankiem, wyruszyliśmy w drogę. Specjalnie tak wcześnie, żeby uniknąć licznych pożegnań. A tak wystarczyło Chwałkowi i Budzigniewowi powiedzieć „do zobaczenia”, nie troszcząc się o resztę życzliwych nam dusz. Z młodymi druhami rozstaliśmy się poprzedniego wieczoru. Chwałek proponował nam wierzchowce, lecz po namyśle zrezygnowaliśmy. Wprawdzie konno byłoby łatwiej i dużo szybciej dotrzeć na miejsce, lecz co potem? Konie by nam jedynie przeszkadzały w dalszych działaniach, nie mówiąc już o skrytym dotarciu w pobliże zbójeckiego gniazda. Dlatego wybraliśmy bardziej mozolny sposób podróżowania, ale za to później nie krępujący ruchów, a przede wszystkim nie pozostawiający tak wyraźnego śladu.

Początkowo zastanawiałem się również, czy aby Więcki nie zostawić w Chwałkowie? Jednak widocznie zawczasu wyczuła pismo nosem i uprzedziwszy mnie oświadczyła, bym nawet nie próbował o tym pomyśleć. Jeżeli dola dopiero co połączyła nasze losy, to nie po to, byśmy mieli się znowu rozstawać, chociażby nawet tylko do czasu. Milcząco uznałem jej racje i nic nie powiedziałem.

Wędrowaliśmy zatem we czwórkę, w towarzystwie Niuka, wpierw do grodu żupana. Tam, przystanąwszy u Zdziesława, zjedliśmy obiad. Niedawny szef kamieniarzy kwaterował w domu Przybywoja. Zaskoczył go nasz nagły wymarsz. Po prawdzie liczył na nas w czasie wiecu. Uznał jednak nasze racje:

– Nie ma co zwlekać! Gdyby mógł, sam byłby do nas dołączył.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę, skonsultowaliśmy jeszcze raz wybraną trasę, jako że Zdziesław dosyć dobrze znał tereny leżące na południe od Ślęży – hen, aż po gród warujący przy trakcie w górskim przesmyku. A tam już Niemir był świadomy miejscowej topografii, zaś i Gniewko również pamiętał jeszcze rodzinne strony.

Z żupanowego grodu ruszyliśmy zrazu na wschód, biorąc wszakże wnet do kursu południową poprawkę. Drugiego dnia, jeszcze przed południem, trafiliśmy oczekiwany szlak wiodący od odrzańskich brodów. Teraz już, mijając kolejne osady, zdążaliśmy traktem ku górom, zrazu niewyraźnie majaczącym na odległym horyzoncie. Wczesnym popołudniem piątego dnia trakt dotarł do rzeki płynącej z zachodu na wschód. Wzdłuż niej, w górę biegu, powędrowaliśmy ku bliskim już górom całkowicie zamykającym południowy horyzont. I chociaż dobrze wytrzeszczałem oczy, jakoś w żaden sposób nie mogłem dostrzec miejsca przełomu rzeki. Ostatecznie machnąłem na to ręką:

– Pal licho! A czy to aż tak ważne? Dotrzemy na miejsce, wtedy zobaczymy.

Jeszcze tego dnia zamierzaliśmy przebyć przełom i dopiero gdzieś za nim stanąć noclegiem. Nikt z nas jakoś nie miał ochoty nocować w grodzie. Przyzwyczajonym do wolnej przestrzeni byłaby może i nie w smak ciasnota grodowego okołu, nie mówiąc już o ciekawości grodzian, a przede wszystkim miejscowego naczelnika. Pewnie chciałby wiedzieć cośmy za jedni i dokąd bogi prowadzą? Przy tym istniało jeszcze jedno zagrożenie: Naczelnik mógł rozpoznać Niemira, którego wszak z ojcem niejednokrotnie widywał. Wieść o jego pojawieniu zapewne poszłaby dalej, chociażby nawet tylko przypadkowo. A czy to takie pewne, że miejscowy włodarz również nie gra w drużynie Huneryka? I coś takiego należało także wziąć pod uwagę. Przecież „zacny” faktor, gdzie tylko mógł, korumpował miejscową władzę. Ale byśmy wyglądali, gdyby i tutaj coś takiego miało miejsce! Dlatego zawczasu uznaliśmy dmuchać na zimne i tak długo jak się tylko da, unikać zbędnych kontaktów. Miniemy gród, zahaczywszy jedynie o przygrodową osadę i pójdziemy dalej. Wątpliwe, by naszą czwórką ktoś się zainteresował. Na wszelki jednak wypadek, jeszcze przed wkroczeniem w przełom, zmieniliśmy nieco powierzchowność Niemira, chcąc utrudnić jego ewentualne rozpoznanie. Po przebyciu brodu, idąc ciasną doliną, wraz z rzeką wywinąwszy ostry zawijas, wyszliśmy na gród. W przygrodowej osadzie Gniewko z Więcką dokonali sprawunków, zaopatrując się w świeży prowiant, podczas gdy ja z Niemirem i Niukiem oczekiwałem przy rzece mocząc w chłodnej wodzie strudzone nogi. Po powrocie zaopatrzeniowców ruszyliśmy dalej. Zrazu Gniewko zamierzał jeszcze przed nocą ponowną przeprawę przez rzekę i nocleg na drugim brzegu. Wtedy nazajutrz, wczesnym rankiem, byłoby można ruszyć wzdłuż potoku w stronę rodzinnej doliny. Ostatecznie jednak tak się jakoś ułożyło, że nocleg wypadł jeszcze po tej samej stronie rzeki co gród. Bo i też w zagajniku przy wodzie znalazło się dobre miejsce do przenocowania. Stanąwszy na skraju lasku, zakrzątnęliśmy się wokół rozbicia biwaku. Przy ostatnich blaskach gasnącego dnia naciąłem gałęzi choiny na legowiska. Gniewko z Niemirem zajęli sie gromadzeniem opału, zaś Więcka z kilku otoczaków złożyła palenisko, a następnie roznieciła ogień. My tymczasem już kleciliśmy ściankę – parawan za legowiskami, dając na koniec jeszcze ponad nimi płócienny daszek z naszego żagla. Po skończonej robocie siedliśmy na posłaniach, cierpliwie czekając spóźnionej wieczerzy. Z drugiej strony zagajnika również ktoś się niedawno zatrzymał i szykował wieczorny posiłek. Może bym na to nie zwrócił uwagi, gdyby nie Niuk, który po prostu „wystawił” przybyszów. Początkowo chciałem nawet pójść zobaczyć, kto zacz, lecz ostatecznie zrezygnowałem. Po co komuś przeszkadzać w przygotowaniach do snu? Wystarczy, by trzymający wartę zachował wzmożoną czujność. Ba, mogłem również w czasie mojej skrycie podejść i rzucić na nich okiem. To nawet wydało mi się sensowniejsze. A póki co, zjedliśmy wieczerzę. Na wszelki wypadek przed snem wziąłem psa na powróz, by przypadkiem nie poszedł do sąsiadów w odwiedziny. Po co im informacja, że nie tylko oni tutaj nocują? Tym razem mycie kociołka zostawiłem do dnia następnego. Późna pora skłaniała raczej do snu – tym bardziej, że czekała mnie druga watra, co z góry wykluczało porządne wyspanie, zaś Gniewko zawczasu zapowiedział wczesną pobudkę. Owiązawszy psi powróz wokół pasa, ułożyłem się na posłaniu. Niemir tym razem trzymał pierwszą wartę. Strudzony całodziennym marszem wnet zasnąłem.

Trudno uznać jak długo spałem? Raptowne szarpnięcie brutalnie wyrwało mnie ze snu. Siadłem na posłaniu, jeszcze nie do końca dobudzony, a tu już mnie coś ciągnie! Dopiero po dwu – trzech sekundach pojąłem, że to Niuk wykazuje gwałtowną chęć wyruszenia w drogę. Wyprężony powróz ciągnie mnie za nim. I próżne moje wysiłki, żeby go zatrzymać! Równocześnie od biwaku sąsiadów dochodzi jakiś zgiełk. Najwyraźniej coś się tam dziać zaczęło. Zduszony krzyk zmącił nocną ciszę. Trąciwszy nogą Gniewka, budzę go może niezbyt elegancko. Skoro tylko się ocknął, mówię w czym rzecz:

– Chyba mamy napad w sąsiedztwie!

Wprawdzie nie znamy sąsiadów, lecz dobry obyczaj nakazuje wspomóc podróżujących w potrzebie. W parę sekund, z bronią w reku, ruszyliśmy biegiem na drugi kraniec zagajnika. Niuk ciągnie tak, że mało co, a wylądowałbym na ziemi! W końcu zdołałem rozwiązać powróz i wtedy uwolnione wilczysko pokazało co potrafi. Takiego przyspieszenia dawno nie widziałem! Żeby nie być gorszym i ja żwawiej ruszyłem w ślad za nim. Dzięki Bogu, na bezchmurnym i wygwieżdżonym niebie świecił księżyc dochodzący pełni, dzięki czemu cokolwiek widziałem przed sobą. Niuk, jak zwykle, znacznie mnie wyprzedził. Wreszcie dopadłem skraju zagajnika. Nieco z lewa dostrzegłem przygasłe ognisko, a przy nim ruch. Ktoś z kimś się szarpał, ktoś inny klęczał na ziemi, usiłując unieruchomić leżącego przeciwnika. Bardziej z prawa trzecia ciemna sylwetka właśnie dochodziła kogoś uciekającego. I właśnie ich w następnym momencie dopadło moje wilczysko. Uderzenie psa, wprost z biegu lądującego na plecach ścigającego, dało dobry efekt. Drab rymsnął na ziemię aż zadudniło!

– Tego na razie mam z głowy – pomyślałem mając pewność, że Niuk nie tak łatwo go poniecha. Wobec czego przypadłem do draba usiłującego obezwładnić zaskoczonego we śnie wędrowca. W ostatniej chwili mnie dostrzegł i zerwawszy się z ziemi, usiłował dobyć topora, wszakże na to było już za późno. Zamarkowawszy cios „awarką” w korpus, grzmotnąłem go płazem w głowę. Padł na ziemię jak podcięty. Tymczasem i Gniewko dotarł na plac boju, w parę chwil rozprawiając się z trzecim przeciwnikiem. Jednocześnie z boku dochodziły przeraźliwe wrzaski faceta obrabianego Niuczymi zębiskami.

– Dobrze! Niechaj go pies jeszcze troszkę pomaltretuje. Bez pośpiechu!

Wziąwszy naręcze leżącego obok ogniska drewna, wrzuciłem je do ognia. Wnet płomień strzelił w górę, oświetlając plac boju. A ja w bezmiernym zdumieniu rozdziawiłem gębę, w napadniętym wędrowcu rozpoznając Bronkę!

– A ty tu skąd? – wykrztusiłem po chwili i nie czekając odpowiedzi, natychmiast pognałem w stronę powalonego przez Niuka draba, w momencie zrozumiawszy, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeżeli ścigał Miłkę, może być z nim marnie! Zobaczywszy Bronkę pojąłem, że i Miłka także musi być w pobliżu. Gdzie jedna, tam i druga.

– Miłko, Miłko wracaj! To my! Już po wszystkim. Draby powalone. Wracaj! – I przypadłszy do Niuka, odciągnąłem go od draba. Niestety moja interwencja okazała się spóźniona. Na rozoranym gardle, z przerwanej tętnicy sikała krew i niczego już tu zdziałać się nie dało. Jeszcze tylko parę chwil i nieszczęśnik wyzionął ducha. Zrobiło mi się nieswojo. Nie tak widziałem zakończenie sprawy. Tymczasem Niuk pobiegł za Miłką i wnet radosne szczekanie oznajmiło, że odnalazł dziewczynę.

Nie dziwię się furii psa spieszącego Miłce z pomocą. Widać uznał, że drab chce ją skrzywdzić. Dziewczynę zaś bardzo polubił. Przecież w Chwałkowie to ona z Więcką najczęściej się z nim bawiła, przy tym nigdy nie zapominając przynieść psu z domu jakiegoś smacznego kąska. Nic więc dziwnego, że przypadła mu do serca i teraz odpłacił za przyjaźń, spiesząc dziewczynie na ratunek.

– A cóż się będę nad drabem rozczulał! Sam sobie winien. Nie ja go nakłaniałem do napadu – i poniechawszy leżącego, wróciłem do ogniska. Byłem ciekawy, jakim cudem dziewczyny aż tutaj zawędrowały i kto im jeszcze towarzyszy? Przy ognisku, prócz Gniewka i Bronki, zastałem Stoisława. A niech to! Jeżeli dotąd jeszcze się łudziłem, że to może Budzigniew z dziewczynami ruszył naszym śladem, teraz już nie miałem wątpliwości, iż to nasi młodzi przyjaciele najpewniej zwiali z domu, by do nas dołączyć i to zapewne jak najdalej od Chwałkowa, żeby już nie było ich można odesłać z powrotem. Nie ma co, sprytnie pomyślane! Plan prawie się powiódł, ale też w ostatniej chwili pospieszyliśmy z pomocą. Gdyby nie to, atrakcyjnie zapowiadająca się przygoda mogła mieć fatalny finał. Najchętniej zaraz bym im porządnie nagadał, lecz widząc wciąż jeszcze przestraszone miny, ugryzłem się w język. Z tym można było poczekać do sposobniejszej pory. Natomiast koniecznym uznałem przepytanie draczy. I tu zaraz przeszkoda: adwersarz Gniewka również nie przeżył. Jedyny ocalały leżał nieprzytomny przy ognisku. Nie to jednak mnie martwiło. Czy aby na pewno w napadzie brało udział jedynie trzech drabów? Może jeszcze któryś, niedostrzeżony, zdołał umknąć? To by znacznie skomplikowało sytuację. Dlatego poprosiłem Stoisława o przyniesienie wody z rzeki, a sam w tym czasie zabrałem broń nieprzytomnego. (Poległym Gniewko zabrał tylko noże, które mogły się przydać młodym Chwałkowicom). Skoro wrócił Stoisław, wylałem wodę na głowę draba, nie mając pewności czy poskutkuje? Na szczęście zimny „potop” spełnił swe zadanie. Zbój prychnął, potrząsnął głową, a w końcu otworzył oczy. Pewnie się zdziwił, widząc nad sobą dwu drabów z obnażonymi mieczami w dłoniach. Zaraz też do nas dołączył i Niuk, który dopiero co wrócił z Miłką. Pochylając nad nim okrwawioną paszczę, zademonstrował pełny garnitur ostrych kłów. Gniewko, nie tracąc czasu, wziął zbója w obroty, sztychem miecza na gardle odświeżając mu pamięć. Nie dziwne więc, że śpiewał jak ptaszek, czasami nawet uprzedzając pytanie.

– Zobaczywszy na drodze przy grodzie trójkę wędrujących młodzików, zaraz się nimi zainteresowali. Z dwoma kompanami odtąd śledził ich każdy krok, a potem widząc, że zamierzają opuścić gród, wyszli jeszcze przed nimi za bramę. Tu czekali i to nawet długo, gdyż śledzona trójka jakoś zwlekała z wyruszeniem w dalszą drogę. Nawet się pokłócili, czy aby nie wrócić za wały? Ale właśnie wtedy śledzeni opuścili gród, ruszając traktem na południe. Podążyli za nimi mając pewność, że podróżni rychło staną zanocować. I na to właśnie liczyli. Wystarczyło poczekać aż się ułożą do snu i wtedy zaskoczyć. Oczywiście drab zaprzeczał, żeby jeszcze z kimś byli w zmowie. Tylko we trzech dokonali napadu i to wyłącznie na swój rachunek. Zaś do napadu przymusiła ich bieda. Przy tym pono byli mieszkańcami przygrodowej osady. Drab zaklinał sie na bogi, iż rzekł prawdę. Jego towarzysze na pewno to potwierdzą.

Tu Gniewko zaśmiał się tak, że nawet i mnie dreszcz przeszedł plecy. Drab najwyraźniej pojął w czym rzecz. Pobladł raptownie, a po chwili perlisty pot wystąpił mu na czoło. Parę razy nerwowo przełknął ślinę i już nic nie powiedział. Wodził jedynie za nami nerwowo oczami, zaś z jego twarzy wyzierał strach.

Skończywszy przepytywanie Gniewko uznał, że najwyższa pora wracać na biwak. Chwałkowianie w mig zwinęli manatki, by się do nas przenieść. Jeniec dostał polecenie podążania przed nami tak, żeby cały czas był na oku. Próba ucieczki będzie dlań wyrokiem śmierci. Nasz wilk wnet go dopadnie i rad się zabawi tak, jak z jego kompanem – ostrzegł Gniewko. Zdziwiło mnie trochę takie postawienie sprawy. Nie lepiej byłoby przynajmniej mu spętać ręce? Ale widocznie Gniewko był pewny swego i nie zamierzał sobie zawracać głowy takimi drobiazgami. Jeżeli uznał, że dla sparaliżowania woli jeńca wystarczy Niuczych kłów i wizja rychłej śmierci za ich przyczyną, to widocznie tak jest i nie ma co się w tej materii spierać. Ma rację! Chociażby i nawet zbój zamierzał zwiać, próżne jego wysiłki. Niuk rzeczywiście w mig go dopadnie.

Przed wyruszeniem Stoisław zalał wodą ognisko. Polegli zbóje zostali tam, gdzie padli. Nikt jakoś nie kwapił się im sprawiać pogrzebu.

Niezbyt się spiesząc, zdążaliśmy zagajnikiem do swoich. Pewnie już się niecierpliwili. Tak jak Gniewko przewidział, jeniec potulnie podążał trzy kroki przed nami i ani mu w głowie była próba ucieczki. Wkrótce poprzez drzewa zamigotało nasze ognisko. Widocznie dopiero co przyłożono weń drew, gdyż właśnie buchnęło wysokim płomieniem, śląc ku niebu rój złotych iskier. Niuk w paru susach dopadł do Więcki. Wyszliśmy z zagajnika, a jeniec wciąż o trzy kroki przed nami. Niemir powstał z ziemi, dzierżąc topór w ręku. Oświetlony blaskiem ognia, spoglądał ku nam. Wilczysko tymczasem łasiło się do Więcki klęczącej na posłaniu.

Raptem jeniec przystanął, może na sekundę, by w następnej prysnąć w bok.

– Łap go! – wrzasnąłem. Nim wszakże Niemir pojął w czym rzecz, jeniec minął go bokiem i gnał do rzeki, ile sił w nogach, widocznie w jej nurtach upatrując ocalenia. Lecz i Niemir już się opamiętał. Zafurkotał ciśnięty topór, kładąc kres próbie ucieczki. Ugodzony w potylicę drab, bezwładnie padł parę kroków od wody. Nie miałem ochoty do niego podejść. Po kiego licha mi znajomość zawartości zbójeckiej czaszki? Jednakże Gniewko z Niemirem poszli. Pochyleni nad drabem o czymś debatowali. Po chwili Niemir wrócił do ogniska, a odpaliwszy suche polano, wrócił nad rzekę. Długo przyglądali się powalonemu, przewracając go nawet na plecy. Ostatecznie ujęli nieszczęśnika za ręce i nogi, by wnet z rozmachem cisnąć go w nurt rzeki.

– I po co było mu uciekać – pomyślałem. – Sam sobie zgotował ten los. Gniewko przecież ostrzegał.

Skoro jednak wracający z nad rzeki dotarli do ogniska, okazało się, że dracz miał powód do ucieczki i to jeszcze jaki! Niemir bez trudu rozpoznał Mszczuja – jednego ze zbójeckiej szajki, która aktualnie gospodarowała w ich domu. To właśnie on niejednokrotnie dręczył młodych jeńców, przypominając tragiczną śmierć rodziców. Puszył się, jak to zadźgał Jowitę, przyrównując ją do starej maciory.

– Na isto maciora – kpił – bo jako zarzynana świnia kwiczała. – Tu trzepał rękoma, przeraźliwie kwicząc, żeby na koniec wybuchnąć uciesznym rechotem. Niemir za każdym razem w duchu przysięgał mu odpłatę. I oto wreszcie los pozwolił spełnić przysięgę, chociaż toporem cisnął odruchowo, a Mszczuja rozpoznał dopiero po wszystkim. Mnie zaś się stał jasny powód ucieczki. Rozpoznał Niemira przy ognisku i w momencie podjął decyzję. Nie mógł przecież mieć wątpliwości, co go za chwilę spotka. Wystarczyło by wszedł w krąg światła rzucanego przez ognisko.

– Jak to czasem sprawiedliwość chadza dziwnymi ścieżkami – pomyślałem.

Rozpoznanie napastnika jako członka zbójeckiej szajki zmieniło nasz pogląd na sprawę. Gniewko z Niemirem natychmiast poszli na miejsce niedawnego napadu sprawdzić czy przypadkiem i pozostali napastnicy nie okażą się znajomi? Wtedy przynajmniej byłaby pewność, że to z członkami załogi zbójeckiej stanicy była sprawa. Młódź tymczasem poukładała się na naszych posłaniach, usiłując zasnąć. Chociaż po takich emocjach różnie z tym mogło być. Wobec tego wyjaśnienie zmaterializowania się młodych chwałkowian w naszym sąsiedztwie odłożyłem do dnia następnego. Nic nas nie piliło, zaś wyjaśnienia nie wydawały się obecnie aż tak istotne. I tak niczego w tej materii zmienić się już nie dało. Powrót ku Ślęży dla odprowadzenia Chwałkowiców do domu, w ogóle nie mógł wchodzić w rachubę. Cenny był nam każdy dzień, a spóźnienie mogło zniweczyć całą akcję. Wracać samotnie do Chwałkowa także nie powinni. Czym to może grozić, pokazał dzisiejszy wieczór. W tej sytuacji najbezpieczniejszym wydawało mi się dołączenie ich do nas pomimo widoków na walkę z przeważającym przeciwnikiem. Jasne, że ani nam w głowach obleganie zbójeckiego gniazda, a tym bardziej zdobywanie go szturmem. Jednak jakaś forma walki wydawała się nieunikniona. Trudno zresztą coś przed czasem przewidywać. Wpierw należało dotrzeć do celu i rozpoznać sytuację, a przede wszystkim się upewnić czy jeńcy wciąż przebywają w gródku?

Nasi towarzysze wrócili po północy. Pozostałych uczestników napadu Niemir nigdy nie widział. Wyglądało więc, że była to jednak grupa doraźnie zebrana, chyba że stanowiła konkurencję dla zbójeckiej szajki z doliny? Mówiłby Mszczuj prawdę? W przeciwnym wypadku, wnet można mieć do czynienia z całą bandą! Wątpliwe, żeby nam teraz odpuścili.

Siedliśmy przy ognisku.

– Łatwo ich znaleźliście? Nie uszedł to aby który – zażartowałem niewcześnie zapominając, że ze śmierci nawet wroga żartować nie przystoi.

Gniewko spojrzał na mnie zdziwiony. Już chciałem przeprosić za niestosowny żart, gdy on zapytał, skąd wiem, że jednego z poległych nie tak znalazł, jako ostał skorośmy odchodzili? W tym wypadku chodziło o jego przeciwnika. Tego zostawiliśmy leżącego na brzuchu, twarzą do ziemi, całkowicie przekonani o jego śmierci. Trudno bowiem się spodziewać chociażby tylko iskierki życia w kimś, z prawie że odciętą głową! W żaden sposób nie mógł się ruszyć o własnych siłach! Jakim więc sposobem zastali dracza leżącego na plecach? Bez cudów! Przynajmniej nie w tym wypadku. No, chyba żeby diabli od razu zechcieli wraz ze zbójecką duszyczką mieć także i ciało. Wtedy by jednak nie tak łatwo z niego zrezygnowali, porzucając zdobycz zaraz na początku drogi. Nie, należało szukać innej przyczyny. Cóż, kiedy Gniewko przeszedł nad tym do porządku dziennego i nie zamierzał sobie czymś takim zaprzątać głowy. Jakoś nie dawało mi to spokoju. Ostatecznie powstałem, zdecydowany sprawdzić rzecz na miejscu. Gniewko prychnął, iż nie ma zamiaru jeszcze raz nocą łazić po lesie.

– A weź kuszę, iżbyś go mógł ustrzelić, jeśliby ci umknąć zamierzał – zakpił na odchodnym.

Po chwili wahania Niemir zdecydował się pójść ze mną. Podobnie i Niuk porzucił Więckę dla nocnej eskapady. Poszliśmy, nie zabierając światła. Z powodzeniem wystarczyło księżycowego, chociaż w lesie panował mrok. Dosyć szybko dotarliśmy na miejsce. Przystanąwszy w cieniu zagajnika, omiotłem wzrokiem okolicę. Przed wałem gór, w mdłym blasku miesiąca, widniał gród warujący przy szlaku oraz przygrodowa osada. Dzieliły nas góra dwa kilometry. Po lewej stronie lśniła wstęga rzeki, jak gdyby mrugająca srebrzystymi refleksami księżycowej poświaty odbitej w wartko płynącej wodzie. Z prawej biegł trakt na południe. Za nim czerniał bór ciągnący się do górskich zboczy. Podobnie i za rzeką. Tam wszakże góry były tuż, tuż. Nie dostrzegłszy nigdzie śladu ruchu, ruszyliśmy na miejsce napadu, trzymając się cienia rzucanego przez zagajnik.

Drab sprawiony przez Niuka spoczywał tak jak poprzednio, utkwiwszy niewidzący wzrok w nocnym niebie. Za to adwersarz Gniewka rzeczywiście zmienił położenie. Leżał teraz równo na wznak. I on wytrzeszczał oczy w górę, jak gdyby stamtąd wyglądał jakiegoś znaku. Dreszcz przeszedł mi plecy. Otrząsnąwszy się, uważnie popatrzyłem wokoło, zatrzymując wzrok na plamie krwi ciemniejącej teraz przynajmniej dobry krok od leżącego. O tyle ciało się przemieściło. Jakim sposobem?!

Raptem nagły skurcz ścisnął mi gardło. Przy zabitym brak było topora! Przecież pozostał przy zabitym! Uznaliśmy bowiem, że nie ma sensu obciążać się dodatkowym żelastwem, z którym i tak nie było co robić. Teraz jednak topór i drugiego zbója także wyparował! Stało się więc jasne, iż w międzyczasie ktoś trzeci tutaj urzędował. Tylko kto? Rozwiązania mogły być dwa: albo kamrat poległej trójki przytajony w zagajniku bądź później przybyły za nimi, albo ktoś przygodny. Wątpliwe wszakże, żeby właśnie teraz ktoś przypadkowo plątał się w okolicy. Tego byśmy najprawdopodobniej dostrzegli. Bardziej realna wydała się pierwsza ewentualność. Niedobrze! To oznaczało kłopoty i to chyba rychłe. Nie było zatem co zwlekać. Natychmiast podzieliłem się z Niemirem swymi obawami.

– Wobec tego i te ciała należało by spławić – rzekł.

Złapawszy tedy pierwszego nieszczęśnika za ręce i nogi, ponieśliśmy ku rzece, by na koniec cisnąć do wody. Po chwili powtórzyliśmy to z drugim. Porwani bystrym nurtem, rozpoczęli spław w dół rzeki. Zawsze to w jakimś stopniu zdezorientuje kamratów.

Nie tracąc ni chwili, wróciliśmy do naszych, w momencie stawiając wszystkich na nogi. Jeżeli moje przypuszczenia miały by się okazać słuszne, nic tu po nas! Na wszelki wypadek lepiej stąd zwiewać tak szybko, jak to tylko możliwe. Stał się również jasny powód napadu na młodych. Nie ich skromny dobytek był celem, lecz oni sami. Przecież na południu wciąż dobrze płacono za młodych brańców, a Huneryk z draczami był w dobrej komitywie.

Bez zbędnego gadania bractwo zwinęło biwak. W ostatniej chwili powstrzymałem Stoisława chcącego i tutaj zalać ognisko. Wolałem je zostawić rozpalone. Na odchodnym przyłożyłem nawet jeszcze do ognia pomoczonych drew, ażeby nie od razu buchnął wysokim płomieniem. Owszem, miał się palić, ale nie za bardzo, a przede wszystkim dłużej. To miało szansę przynajmniej na parę chwil dłużej zatrzymać spodziewanych zbójów. Sądząc, że wciąż przebywamy w tym miejscu, na pewno postarają się nas zaskoczyć. A to zawsze wolniejsze działanie niż natychmiastowy atak. Wprawdzie moje kalkulacje bynajmniej nie musiały się sprawdzić, lecz po co ryzykować? Nawet Gniewko nie oponował, widać po cichu uznawszy swój błąd.

Ruszyliśmy spiesznie w kierunku przeprawy, z której Lutosław zawsze korzystał w drodze do grodu. Wprawdzie bród pono nie był zbyt wygodny, szczególnie nocną porą, ale właśnie takie rozwiązanie Gniewko z Niemirem uznali za najlepsze. Po przebyciu rzeki można było nawet wrócić jej brzegiem na wysokość zagajnika, by zza wody popatrzeć na dalszy rozwój wypadków.

Zaraz na początku wziąłem Niuka na powróz. Pierwszy etap przebyliśmy traktem. Tam zawsze znacznie trudniej złapać nasz trop. Dopiero powyżej brodu porzuciliśmy trakt i rozproszonym szykiem pospieszyliśmy ku rzece, stąpając przeważnie po kamienistym gruncie, tym sposobem znacznie ograniczając zostawione ślady. Lepiej gdy dracze pomyślą, że odeszliśmy na południe. Przed wejściem do wody Gniewko połączył młódź powrozem, a jego końcem owiązał się w pasie, aby któregoś przypadkiem nie porwał bystry nurt rzeki. Przeprawę rozpoczął Niemir, bo i też on najlepiej znał bród. Z pewnymi kłopotami, lecz jednak bez wypadku, dotarliśmy na drugi brzeg, by natychmiast schronić się w cieniu boru sięgającego rzeki. A był po temu najwyższy czas, jako że od grodu nadciągali jacyś ludzie. Ze względu na odległość i dużo jednak niż za dnia słabszego oświetlenia, nie sposób było ustalić ich liczby. Pomykając w dół rzeki, staraliśmy się zawczasu zająć dogodne pozycje dla obserwacji. Powiodło się! Podzieleni na dwie grupy, zalegliśmy na skraju boru. Z Gniewkiem usytuowałem się na przeciw miejsca napadu, zaś Niemir z resztą towarzystwa został na wysokości dopiero co opuszczonego biwaku, w którym wciąż płonęło ognisko.

Wkrótce przybysze dotarli na miejsce napadu. Było ich pięciu. Jeden najwyraźniej prowadził pozostałych. Zapewne to właśnie on był tutaj poprzednio, a stwierdziwszy śmierć kamratów, odszedł zabierając topory poległych. Teraz coś wskazywał towarzyszom. Rozdzieliwszy się na dwie grupy, najwyraźniej zaczęli poszukiwania poległych. Niestety bezskuteczne. Po jakimś czasie znowu stanęli razem, o czymś radząc. Zaszli nawet nad rzekę i patrząc po niej sprawdzali, czy aby w wodzie nie dostrzegą zwłok? Te jednak na szczęście już dawno spłynęły w dół rzeki i tam najprędzej można byłoby je odnaleźć. Później dwu ruszyło skrajem zagajnika. Wnet dostrzegli nieco już przygasające ognisko. Przypadli ku ziemi, a jeden natychmiast wrócił do towarzyszy. Chwilkę radzili. Następnie dwu dołączyło do warującego przy skraju zagajnika, zaś pozostała dwójka znikła w lasku. Czyżby zamierzali zajść biwak z drugiej strony? Posunęliśmy się i my w górę rzeki, aby z drugiego brzegu śledzić ich dalsze poczynania. Po jakimś czasie zahukała sowa. Na ten sygnał przytajona dotąd u skraju zagajnika trójka, z dobytą bronią, ruszyła z kopyta w stronę ogniska. Równocześnie z kamratami dopadli biwaku – i klops! Nie było komu dać po łbie. Opadły topory. A to pech! Sądzili, że już, już, a zatopią ostrza we wrażych łbach, a tu takie rozczarowanie.

Buchnęło ognisko wysokim płomieniem, rozświetlając miejsce naszego niedawnego odpoczynku. Po chwili zapłonęły zaimprowizowane z gałęzi pochodnie. Draby rozpełzły się, pilnie ślepiąc za śladami. Wątpiłem, żeby coś z tego wynikło. No, prędzej już za dnia mieliby szansę odkrycia czegokolwiek. Widać i oni w końcu doszli do tego samego wniosku, gdyż poniechali dalszych poszukiwań i wróciwszy do ogniska, siedli na naszych posłaniach. Wiele dałbym za możliwość podsłuchania prowadzonej rozmowy! Jednak stokroć lepiej było siedzieć za rzeką i tylko spoglądać na zbójecką kompanię, niż słuchać, narażając się na schwytanie. Zresztą nie oni byli celem naszej wyprawy. Naturalnie wyłączenie już teraz paru następnych zbójów z gry nie byłoby złe. Wątpiłem wszakże, by właśnie ci należeli do stałej załogi zbójeckiej stanicy. Prędzej już stanowili jej skrytą placówkę przy grodzie i to najpewniej przeznaczoną nie do napadów, a raczej dla celów zwiadowczych. W razie pilnej potrzeby i oni mogli wzmacniać bandę przy robocie, ale jako zwiadowcy raczej byli winni tego unikać, aby przez przypadek ktoś ich nie rozpoznał.

Po jakimś czasie dwu powstało, by zaraz odejść w stronę grodu. Spoglądałem za nimi z żalem, że nie jest troszkę jaśniej. Wtedy można by poznać cel ich wędrówki. Gniewko widać pomyślał podobnie, z tą jednak różnicą, że postanowił ruszyć za nimi, naturalnie po tej stronie rzeki. Odradzałem druhowi nocny zwiad, lecz bezskutecznie. Uparł się pójść – i już! Jako też natychmiast wyruszył, bezszelestnie niknąc w borze porastającym zbocze góry. W tej sytuacji dołączyłem do reszty towarzystwa. Nie pozostawało nam nic innego do roboty, jak tylko cierpliwie oczekiwać jego powrotu. Widocznie postanowił odrobić poprzednią wpadkę. Dobrze! Jeżeli miałoby to poprawić jego samopoczucie nadwątlone uprzednim brakiem wyobraźni oraz niezbędnej czujności, niech działa. Ewentualne zlokalizowanie siedziby draczy przy grodzie będzie dużym osiągnięciem, kto wie jak cennym w niedalekiej przyszłości. A póki co, zaproponowałem Niemirowi, żeby z młodzieżą odszedł jeszcze cokolwiek wzdłuż od zachodu płynącego potoku i gdzieś tam, w bezpiecznym miejscu, stanęli noclegiem. Nie miało bowiem sensu trzymanie wszystkich w pogotowiu do rana. Wystarczy jeśli sam zostanę na czatach czekając powrotu Gniewka. Gdy wróci, do nich dołączymy. Już tam Niuk bez trudu odnajdzie właściwą drogę. Niemir uznał moje racje i pomimo nieśmiałych obiekcji reszty towarzystwa, ruszył w górę potoku. Ja zaś wygodnie ułożyłem się na krzaczkach borówek rosnących pomiędzy drzewami. W razie potrzeby mogłem się nawet od biedy w nich schować. Niuk wnet usnął, ja natomiast czuwałem, opędzając się coraz bardziej ogarniającej mnie senności, bo i też przy ognisku za rzeką nic się nie działo. Jeden z drabów czuwał, podczas gdy reszta pewnie już spała na naszych niedawnych posłaniach. Noc była ciepła, więc nawet nie trzeba było się okrywać derką. No, może krótko przed świtem zrobiło się troszkę chłodniej. Wtedy derka byłaby mile widziana – ale cóż, jakoś musiałem bez niej wytrzymać. Przytuliłem się plecami do Niuka i zaraz było lepiej. Pies zamruczał, wyprężył łapy i po chwili znów chrapał w najlepsze. Nie mógłbym powiedzieć, że jego przykład w jakiś sposób nie podziałał i na mnie. Nawet nie wiedząc kiedy przymknąłem powieki, natychmiast zasypiając, na szczęście czujnym snem. Toteż zbliżający się tętent końskich kopyt, w momencie przywrócił mnie świadomości. W szarówce przedświtu dostrzegłem jeźdźca za rzeką. Czatownik przy ognisku powstał, wychodząc jezdnemu na spotkanie. Zamienili parę słów. Wartownik wrócił na swe miejsce, natomiast przybysz ruszył w dalszą drogę, by w parę chwil później sforsować bród. Odbiwszy za rzeką na południe, wnet przebył także i wpadający do niej potok, a później ruszył wzdłuż jego biegu w stronę zbójeckiej doliny. Czyżby po posiłki? Jeżeli dracze uznali, że zwialiśmy na południe, do pościgu niezbędna była konna grupa. Na piechotę wydawało się to bezcelowe. Ciekawe czy dysponują tropicielem? Ten im by bardzo pomógł. Z drugiej zaś strony patrząc, po kiego licha im tropiciel? Przecież zazwyczaj grasują na gościńcu, czyhając na z góry upatrzonych bądź też i przypadkowych wędrowców. Niezależnie jednak od biegu dalszych wydarzeń, wypadało wciąż zachowywać daleko posuniętą czujność. Po włożeniu przysłowiowego kija w mrowisko, należało się spodziewać wzmożonej aktywności szajki. Pewnie będą chcieli wyjaśnić sprawę, a przede wszystkim pomścić kamratów. Najlepiej więc jak najprędzej dotrzeć w pobliże ich siedziby. Gdzie jak gdzie, ale tam nas raczej szukać nie będą. Tylko wariat byłby się krył im pod nosem!

Czekałem niecierpliwie na Gniewka. Chyba zdąży przed świtem? Nie pomyliłem się. Zaledwie ranne zorze zaróżowiły wschodni horyzont, nadszedł bezszelestnie. Czuwający już teraz Niuk zawczasu zasygnalizował mi jego powrót. Pogłaskałem psa po łbie, w ten sposób wyrażając swe uznanie.

Bez zbędnego gadania wycofaliśmy się w głąb boru. Pies bez problemów zawiódł nas do reszty towarzystwa biwakującego nad ciurkającym w dół zbocza ponikiem. Spali w najlepsze, nie przejmując się wystawieniem warty. W pierwszym odruchu wkurzyła mnie taka beztroska, lecz rychło opanowałem złość.

– Cóż się będę próżno żołądkował? I tak niczego tym nie zmienię, a jedynie narobię złej krwi. Co najwyżej przy śniadaniu można o tym wspomnieć. Łagodne napomnienie da również pożądany skutek, bez zbędnej złości i zawstydzania kogokolwiek.

Nasze nadejście zostało jednak dostrzeżone. Niestety nie dzięki czujności bractwa, lecz Niukowi, który nie omieszkał zademonstrować swej radości, liżąc zaspane buźki – wpierw Więcki, a zaraz potem i Miłki. (Jak dobrze, że w czasie przeprawy przez rzekę umyłem mu okrwawioną paszczę!) Dziewczyny otworzyły oczy, uśmiechnęły się do nas i znów usnęły.

– Niech tam sobie jeszcze troszkę pośpią – pomyślałem. My jednak postanowiliśmy czuwać i przy okazji przygotować śniadanie, by nie tracić próżno czasu. Wprawdzie nie czekała nas dzisiaj daleka droga, lecz prócz tego należało jeszcze dodatkowo wyszukać dobre miejsce na obóz, w którym pomieszkamy przynajmniej parę dni. Dobre rozpoznanie wymaga czasu, więc nijak tego dokonać w jeden dzień.

W trakcie przyrządzania porannego posiłku mogłem pogadać z Gniewkiem i zapytać o wynik nocnej eskapady. Pomimo marnej widoczności, udało mu się zlokalizować miejsce postoju draczy. Zajmowali nieco od osady oddaloną zagrodę, która niczym się nie różniła od innych. Tak samo otaczały ją obsiane pola. Albo więc znaleźli przystań u jakiegoś kmiecia, albo też dla pozoru prowadzili gospodarstwo. Może zbójowanie było tylko ich dodatkowym zajęciem? Możliwe również, że zbójeccy zwiadowcy gnieżdżą się nie tylko w jednej zagrodzie? Dla ośmiu chłopa jedna chałupa to troszkę za mało. Chociażby i nawet wszystkich pomieściła, rzecz taka zbyt by się postronnym rzucała w oczy. Chyba, żeby stanowili rodzinę? Nie to jednak było teraz istotne.

Skoro tylko słońce wychynęło ponad borem, budzimy śpiochów. W czasie posiłku Gniewko z Niemirem ustalili dalszą trasę i ewentualne miejsce założenia obozu, który musiał być w takiej odległości od gródka, żeby nie zdradzić naszej obecności, już to tylko chociażby dymem ogniska. Następnie wzięliśmy w obroty młodych chwałkowian, chcąc się wreszcie wszystkiego dowiedzieć o ich wyprawie. I chociaż zrazu mieli miny niewyraźne, poweseleli na koniec uzyskując nasze rozgrzeszenie. Dotąd bowiem wcale nie byli pewni, czy aby nie odeślemy ich do domu.

Słusznie sądziłem, że uciekli z domu. Duszą przedsięwzięcia okazała się Bronka. Bardzo szybko doszła z Miłką do porozumienia. Uznały wszakże, iż dobrze byłoby skaptować jeszcze któregoś z chłopaków. Wybór padł na Stoisława. I on łatwo dał się przekonać. A pono wszystko dlatego, że im wstyd było za dorosłych, którzy zajęci własnymi sprawami ani pomyśleli, żeby nam udzielić pomocy. Wszak my wystawialiśmy się dla nich na niebezpieczeństwo, niczego w zamian nie żądając. A gdy nam by się przydała pomoc, nikt z chwałkowian do tego się nie kwapił. Uznali to za niegodziwe. Nikomu nic jednak nie powiedzieli, słusznie się obawiając wzmożonej czujności rodziców, niweczącej ich zamysły. Dziewczyny dodatkowo musiały rozwiązać problem skompletowania odpowiedniego przyodziewku. Przecież nie mogły wyruszyć w dziewczęcych szatkach. Tu nieodzowny był strój chłopaka. Ostatecznie powiodło się. Bronka zwędziła ze skrzyni spodnie i bluzę starszego brata, które, jako za ciasne, czekały aż do nich młodszy dorośnie. Miłkę z podobnego źródła zaopatrzył Stoisław. O pochodzenie reszty ekwipunku wolałem nie pytać. Jedynie z bronią nie było problemów. Po ostatnich bojach dosyć jej było w Chwałkowie. W tym wszakże względzie młodzi wykazali rozumną powściągliwość. Nie obciążając się nadmiernie, poprzestali na łukach ze sporym zapasem strzał i nożach. Wyruszyli w dzień po nas, uprzednio dokładnie przepytawszy starszych o drogę. Zresztą jeszcze przed opuszczeniem Chwałkowa i nas Stoisław zdążył również o to wypytać, niby z ciekawości. Jakoś mi to wtedy nie podpadło, gdyż chłopak zawsze był ciekaw wszystkiego. Trzeba przyznać, że sprytnie z tym pomyśleli, jako że każde z nich pytało o coś innego. Dodając później jedno do drugiego, mieli pełną informację. Drogą bardzo się spieszyli, chcąc nas dogonić i później, już nie tracąc z oczu, podążać tuż za nami, by ostatecznie dołączyć, lecz już wystarczająco daleko od Chwałkowa. To planowali na dzisiejszy ranek. Niestety wypadło inaczej, ale i tak wszystko dobrze się skończyło. Mnie zaś się widziało, że głównym powodem wyprawy były widoki niecodziennych przygód. Zachowałem to wszakże dla siebie. Po co do garnka miodu dodawać niepotrzebnie dziegciu?

Po skończonym śniadaniu kompania ruszyła w dalszą drogę, przedzierając się za Niemirem i Gniewkiem górskimi bezdrożami. I tak wczesnym popołudniem dotarliśmy do dzikiej, wąskiej doliny o stromych zboczach, jak wszystko wokoło porośniętej borem. Jej dnem toczył wody niezbyt duży strumień, który – gdzieś tam – w dolnym biegu, najpewniej wpadał do strugi płynącej z Gniewkowej doliny. Od zbójeckiego gniazda oddzielała nas góra i jeszcze kawałek doliny.

– Jesteśmy na miejscu – rzekł Niemir, ciskając na ziemię swój worek. – Tu staniem.

Do wieczora zeszło z urządzaniem obozu. Przewidując dłuższy pobyt, należało wykonać porządne szałasy – jeden dla dziewczyn, drugi dla nas. Na szczęście budulca nie brakowało. Pamiętając przykre doświadczenia z poprzednich wypraw, pilnowałem by pokryć je grubą warstwą jedliny, przez którą nie tak łatwo deszcz przeniknie do środka. Pomiędzy szałasami a strumieniem stanęła kuchnia z paleniskiem. Nie zapomniałem również o wygódce w odpowiedniej odległości. Ta trochę zdziwiła towarzystwo przywykłe do spartańskich warunków. Wolałem jednak i w tym względzie zapewnić sobie minimum wygody.

Po wieczerzy, i tym razem spóźnionej, legliśmy wreszcie na posłaniach, ustaliwszy uprzednio kolejność wart, która w zasadzie ograniczała się głównie do podtrzymywania niewielkiego ognia. Z ogniskiem należało szczególnie uważać, by zbyt nie kopciło. Lepsza nadmierna ostrożność, niż przypadkowe ujawnienie swej obecności!

Noc minęła spokojnie. Po śniadaniu Gniewko z Niemirem wyruszyli na zwiady. Chcieli się dobrze przyjrzeć dolinie, a szczególnie gródkowi z różnych miejsc oraz wyszukać dobry punkt obserwacyjny, dający możliwość wglądu w zbójecką codzienność. Wątpili więc w rychły powrót. Najpewniej zobaczymy ich nie wcześniej jak wieczorem – zapowiedzieli. My tymczasem mogliśmy dorobić jeszcze parę drobiazgów do obozowej infrastruktury, a także przygotować obfitą wieczerzę. Zwiadowcy, po całodniowym poście, będą pewnie mieli wilcze apetyty.

Jeszcze przed południem ze Stoisławem skleciłem żerdziową namiastkę stołu i dwu ław przy nim. Nad stołem rozwiesiłem płótno żagla jako zadaszenie. Potem jeszcze pod wysmukłą jodłą wymościłem dodatkowe legowiska, żeby w pogodne dni można było na nich wypoczywać. Może i był to zbędny luksus, lecz uznałem coś takiego za rzecz przydatną, a w dodatku nie wymagającą zbytniego nakładu pracy.

Nieco po południu zjedliśmy skromny obiad, tym razem obfity posiłek rezerwując do powrotu zwiadowców. Ci zaś wrócili krótko po zachodzie słońca. Chociaż strudzeni, lecz zadowoleni, gdyż nie tylko spenetrowali najbliższe otoczenie zbójeckiej doliny, ale również znaleźli świetne miejsce pozwalające śledzić poczynania draczy w gródku. Obserwację gródka wypadało prowadzić cały dzień, gdyż jedynie wtedy było można stwierdzić czy rodzeństwo Gniewka i Niemira wciąż przebywa na miejscu. Jako wykonujący służebne czynności, winni przecież za dnia pokazywać się na majdanie i to niejednokrotnie. Prócz tego całodzienna obserwacja pozwalała z grubsza poznać dzienny rozkład zajęć zbójów oraz ewentualnie jakieś ich ustalone zwyczaje. Podczas zwiadu została również zlokalizowana czatownicza wieża u wylotu doliny. Sprytnie ją ukryto pomiędzy choinami. Jest prawie niewidoczna i dlatego trudna do odnalezienia. Mało co, a by się na nią wpakowali. Wprawdzie Niemir o niej wiedział, ale i tak dostrzegli ją w ostatniej chwili. Uniknęli odkrycia tylko dzięki temu, że wartownik skupiał się na obserwacji wylotu doliny.

Dobrze byłoby wiedzieć, jakie stamtąd ma wartownik pole widzenia? Czy aby przypadkiem nie dostrzeże któregoś z nas obserwującego gródek? To wszakże wydawało się trudne do przeprowadzenia. Trzeba by samemu wleźć na wieżę i sprawdzić. Ale jak? Przecież stale tam tkwił czatownik. Wobec tego rozwiązanie tej sprawy zostawiłem na później.

Po wieczerzy bractwo poszło spać. Nazajutrz, wczesnym rankiem, Gniewko zamierzał rozpocząć całodzienne obserwowanie gródka. Chciałem z nim wyruszyć, żebym i ja poznał położenie punktu obserwacyjnego oraz drogę dojścia, jak również z grubsza się zorientował w miejscowej topografii. Dobra znajomość miejsca przyszłych działań stanowi połowę sukcesu.

Zaledwie blady świt cokolwiek rozświetlił mroki nocy, byliśmy na nogach, by po szybkim śniadaniu wyruszyć w drogę. Pokonanie jej wymagało czasu, zaś Gniewko koniecznie chciał stanąć na miejscu jeszcze przed pobudką zbójów. Jeżeli śledzić poczynania draczy, to od początku dnia, chociaż nasze niedawne działania nad rzeką mogły i tutaj wprowadzić jakiś chwilowy zamęt. Ale i tak najpewniej wnet wszystko wróci do codziennej rutyny.

Wędrowaliśmy w górę biegu strumienia. Po jakimś czasie, z lewej strony, na chwilę otwarła się przed nami szersza przestrzeń zbójeckiej doliny, my jednak nadal zdążaliśmy wzdłuż strumienia pośród dzikiego boru, który skutecznie ograniczał widoczność. Chcąc popatrzeć na dolinę, trzeba by zejść na skraj boru. Wkrótce jednak oddzielił nas od niej garb kolejnego wzniesienia. Porzuciwszy strumień, weszliśmy na nie, by ostatecznie przejść na przeciwległy stok, w miejscu już pono niezbyt odległym od gródka. Rzecz oczywista nasz cel wciąż jeszcze krył się za drzewami, ale Gniewko obiecywał, że go wnet zobaczę. Jako i niebawem zobaczyłem połać powalonego boru. Katastrofa musiała się wydarzyć przed paru laty, gdyż powalone drzewa zdążyły już poprzerastać krzakami i młodymi drzewkami. Wtedy też miałem okazję pierwszy raz rzucić okiem na gródek tkwiący w jeszcze cieniem okrytej dolinie. Nisko pochyleni, forsowaliśmy poprzerastany zwał. Niestety innej drogi nie było. Miej więcej w pośrodku zbocza sterczała niska skała. Na niej to właśnie nasi towarzysze uznali założyć punkt obserwacyjny. Miejsce dobrze wybrano. Skała ledwie sterczało ponad plątaninę powalonych drzew i świeżych odrostów, zaś dostęp do niej był utrudniony. Dopiero dotarłszy na miejsce, można było w pełni ocenić jego zalety. Leżąc na dużo większej niż by to na pierwszy rzut oka mogło się wydawać skalnej płaszczyźnie, miałem gródek jak na dłoni i to bynajmniej nie za daleko, żeby widzieć także i drobne szczegóły. Początkowo nawet odczuwałem niemiłe wrażenie, że znajdujemy się zbyt blisko i byle co może zdradzić naszą obecność. Ale było to jedynie złudzenie. W każdym razie, przy odrobinie dobrych chęci, można by stąd człowiekowi na majdanie niemal zaglądnąć do kieszeni – pod warunkiem, że byłby je miał. Przypatrzywszy się gródkowi i jego otoczeniu, poprosiłem Gniewka o opisanie reszty doliny, a przede wszystkim wskazanie miejsca czatowniczej wieży. Nie miałem bowiem ochoty plątać się w jej sąsiedztwie, a tym bardziej wchodzić na nią. W gródku i tak jeszcze nic się nie działo, mógł zatem poświęcić mi trochę czasu. I tu zaraz zaskoczenie. Ze wskazań druha jasno wynikało, że chociaż czatownia jest na przeciwległym zboczu i w dole doliny, to jednak wartownik musi z niej doskonale widzieć nie tylko gródek, ale i fragment ogołoconego zbocza z naszą skałą! Wprawdzie dzieliła nas spora odległość, ale ktoś o bystrym wzroku był w stanie dostrzec warującego na skale. Za marne pocieszenie uznałem gadkę, że przecież głównym zadaniem zbójeckiego czatownika jest obserwacja wylotu doliny. Z równym powodzeniem, mógł od czasu do czasu zerkać również w stronę gródka, chociażby tylko dlatego, by popatrzeć czy zmiennik przybywa na czas. W tej sytuacji obserwator na skale musi się zamaskować. Do tego wystarczy paru gałęzi i to najlepiej choiny, której szpilki, w odróżnieniu od liść, nie tak szybko więdną. Wycofałem się więc i uciąwszy kilka jodłowych gałęzi, dostarczyłem Gniewkowi, który miał tu pozostać do wieczora. Aby nie opadł z sił, zostawiłem mu również moje drugie śniadanie. Gorzej miała się rzecz z wodą. Niestety nie dysponowaliśmy odpowiednim na manierkę naczyniem. Najprędzej więc dopiero podczas powrotu mógł w strumieniu ugasić pragnienie.

Nie czekając rozpoczęcia przez draczy nowego dnia, wycofałem się, pozostawiając druha na stanowisku. Poszedłem w górę doliny, zamierzając ją obejść i przy tej okazji wszystkiemu dobrze się przypatrzeć. Miałem do dyspozycji cały dzień, a to gwarantowało realizację zamierzenia nawet spacerowym tempem. Wkrótce przekroczyłem odgałęzienie potoku odbijające ku północy, a po jakimś czasie także i potok w jego górnym biegu. Podążając skrajem boru, zza drzew lustrowałem okolicę, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Wartowniczą wieżę obszedłem zboczem powyżej. Nazwanie czatowni wieżą uznałem za grubą przesadę, gdyż była to najwyżej kilkumetrowej wysokości myśliwska ambona, ale i tak zupełnie wystarczała dla osiągnięcia zamierzonego celu. Podszedłem nawet bliżej, żeby zobaczyć czatownika. Korciło mnie, by ustrzelić draba i wlazłszy na górę, popatrzeć czy przypadkiem nie dostrzegę Gniewka na skale. Opanowałem jednak niedorzeczne chęci i patrząc jeszcze dłuższą chwilę na nieświadomego rzeczy dracza, ostatecznie się wycofałem. Daleko na dole, już poza zasięgiem widoczności z wieży, przeskoczyłem na przeciwległą stronę doliny, by rozpocząć powrót w stronę gródka. Późnym popołudniem dotarłem w rejon powalonego boru. Tam zaraz przeszedłem na drugą stronę wzniesienia, aby przy „naszym” potoku nazbierać jagód. Zgłodniałem bowiem po całym dniu ruchu. Słońce już zaszło, a ja, siedząc przy wodzie, zajadałem uzbierane jagody. Czekałem na Gniewka, byśmy razem wrócili do obozu. Niebawem nadszedł. Napił się wody ze strumienia i ruszyliśmy w drogę, by jeszcze przed zmrokiem dotrzeć na miejsce.

I ta noc minęła spokojnie. Pogoda nadal dopisywała i – jak na razie – nic nie zapowiadało zmiany, chociaż nie należało zapominać, że w górach nagłe zmiany pogody nie są czymś wyjątkowym. Dlatego mieliśmy zamiar w możliwie krótkim czasie dokonać tylu istotnych obserwacji, by jak najprędzej móc przystąpić do realizacji następnego etapu. Gniewko prócz draczy widział również młodych rabów krzątających się wokół codziennych czynności. Naliczył ich pięcioro, ale niestety nie mógł żadnego rozpoznać. Przecież swoje oraz Niemira rodzeństwo widział ostatni raz przed laty, trudno zatem wymagać, żeby obecnie, i to z odległości, potrafił kogokolwiek z nich zidentyfikować. Wtedy dzieci, teraz wyrośnięta młodzież. Wprawdzie liczbowo wszystko się niby zgadzało, lecz skąd pewność, że to wciąż ci sami? W ciągu ostatniego półrocza wiele się mogło zmienić. A czy to takie pewne, że ich miejsca nie zajął już ktoś inny? Dlatego nazajutrz, w szarówce budzącego się dnia, Niemir wyruszył na zwiady, chcąc przede wszystkim rozpoznać młodych. W tym czasie z Gniewkiem poszedłem na łowy. Należało zawczasu uzupełnić zapasy. Pozostała w obozie młódź zamierzała nazbierać jagód. Czas owocowania dobiegał końca, więc – póki co – należało korzystać z dostępnego źródła witamin.

Zasadziwszy się w borze przy ścieżce zwierząt do wodopoju, czekaliśmy na coś stosownego. Ofiarą padł jelonek – roczniak, który nieopatrznie wystawił się na strzały. Żal mi było zwierzaka, ale cóż – nasze żołądki potrzebowały pożywienia. Trudno wymagać byśmy poprzestawali jedynie na jagodach i grzybach. Przy takiej diecie wnet by człek opadł z sił.

Przyniesiony jelonek zapewnił robotę do zmierzchu, gdyż świeże mięso należało niezwłocznie podzielić i przerobić. Zostawienie go surowego w tak ciepłym czasie groziło zmarnowaniem całego zapasu. Piekliśmy zatem sarninę nad ogniem, zaś Niuk nie odstępował nas ani na chwilę. Ale i też wieczorem kałdun miał tak wypchany, iż obawiałem się o jego całość. W czasie wieczerzy zamierzaliśmy podsumować dwudniowe obserwacje.

Krótko przed zmierzchem wrócił Niemir. Natychmiast zapytałem o jeńców, uprzedzając Gniewka, który chyba również w tym celu właśnie otwierał buzię.

Niemir bez trudu rozpoznał swoich. Prócz nich był także nieznany mu chłopak. Nic dziwnego, że w tej sytuacji wieczerza przeciągnęła się do późna, bo i też było o czym mówić. Zwiadowcy dotąd naliczyli w gródku tuzin draczy. Tylu przewijało się co dzień przez majdan. Strażnik na wieżę wyruszał jeszcze przed świtem, gdyż ani razu nie dostrzeżono jego wymarszu. Za to wczesnym popołudniem wychodziła zmiana, a po pewnym czasie zmieniony wracał na spóźniony obiad. W trakcie zwiadu Niemira, nieco przed południem, siedmiu konnych opuściło gródek i nie wróciło do wieczora. Wyglądało, że się spieszyli, gdyż zaraz od bramy ruszyli galopem. Jeszcze przed ich wyjazdem dwu młodych brańców wygnało stadko owiec na pastwisko. Te wszakże cały dzień pasły się opodal wałów. I ja dnia poprzedniego je widziałem w dolinie. Jednak na wszelki wypadek nie podchodziłem do pilnujących owiec młodzików, nie mając pewności kim są. Podobnie i Gniewko zarejestrował ich wyjście, a następnie powrót przed zachodem słońca. Niemir w pasterzach rozpoznał Welisława i Jarka – swego brata. Nazajutrz zamierzał skrycie do nich podejść i wypytać o sytuację w gródku. Ja tymczasem miałem warować na skale i to już najprawdopodobniej ostatni raz. Mieliśmy przecież nadzieję otrzymania wiadomości wprost ze źródła. Byle tylko Niemirowi się powiodło. Tu zaś wiele zależało od tego, gdzie jutro będą się owce pasły?

 

Jest wczesne popołudnie. Od świtu waruję na skale tkwiącej pośród butwiejących drzew powalonego boru. Jego miejsce, wprawdzie nieśmiało, zajmuje świeży młodnik. Zapewne minie jeszcze parę lat, by wreszcie wystrzelił świeżą zielenią ponad odchodzących w niebyt poprzedników. Na błękitnym i dotąd bezchmurnym niebie, ponad wałem porośniętych borem gór – daleko na zachodzie – pojawiły się pierwsze białe chmury popędzane podmuchami niezbyt silnego wiatru, który się ruszył przed okołu dwu godzinami. Przyjmuję to z ulgą, gdyż teraz przynajmniej mogę mieć nadzieję, że do wieczora nie będę się już smażył na rozgrzanej skale. Czatuję ponad niezbyt odległym gródkiem, chcąc jak najwięcej zarejestrować z codziennej zwyczajności draczy i jeńców. Zaraz na początku, zanim jeszcze mieszkańcy zdążyli opuścić barłogi, zauważyłem rudego lisa. Truchtał od boru ku wzniesieniu, na którym stoi gródek. Chwilami znikał pośród traw, by niebawem znowu ponad nie wystawić łeb. I tak dotarł do trzech nieregularnych skalnych jak gdyby płyt tkwiących w skarpie wzniesienia. Tam go straciłem z oczu. Czyżby tak blisko ludzkiej siedziby miał norę? Dziwne!

Przeniosłem wzrok na majdan gródka. Przecież on, a nie lis, winien stanowić obiekt mego zainteresowania. Lecz w gródku nadal nic się nie działo. Ziewnąłem. Raptem lis znów się pojawił w mym polu widzenia. Wychynął zza węgła dużej kleci i szybko przeskoczył wolną przestrzeń dzielącą go od drugiej, stojącej na tyłach mieszkalnego domu. Tam rudzielca ponownie straciłem z oczu. Po chwili doszło mnie gdakanie spłoszonego drobiu i prawie równocześnie zobaczyłem lisa dzierżącego kurę w zębach. Śmignął tam skąd przybył, niknąc za rogiem dużej kleci.

– A to chytrus! W jaki jednak sposób przedostał się do środka? Przecież nie wspiął się na wał!

Natychmiast przenoszę wzrok na skalne płyty, gdzie poprzednio straciłem kurokrada z oczu. I rzeczywiście, po chwili wyłania się jak spod ziemi i nie czekając na nic, zmyka do lasu. Alarm podniesiony przez drób postawił na nogi młodych brańców. W niekompletnych strojach wylegli z kleci, ale chyba już tylko po to, żeby stwierdzić brak kolejnej kokoszki. Lis tymczasem, z łupem w zębach, zdążył zniknąć w borze. Najwyraźniej zwierzak wygrzebał podkop pod wałem i teraz zbierał żniwo swych wcześniejszych wysiłków. To chyba jednak nie trwało jeszcze zbyt długo. W przeciwnym wypadku zastawiono by na chytrusa jakąś przemyślną pułapkę bądź pilnowano kur nawet nocą. Przyglądając się następnie normalnemu biegowi zbójeckiej codzienności, zapomniałem o lisie.

Zgodnie z przewidywaniami, owce wypędzono na pastwisko około dziewiątej, kiedy już okolica tonie w słonecznym blasku. Wpierw stadko zatrzymało się przy potoku, gdzie owieczki ugasiły pragnienie, a dopiero później młodzi pasterze pognali je w górę doliny. Odetchnąłem z ulgą. Niemir bez problemów winien z nimi nawiązać kontakt.

Przez całe przedpołudnie w gródku dostrzegłem jedynie czterech draczy. Gdzież pozostali? Czyżby odsypiali trudy wczorajszej eskapady? W tym jednak się myliłem. Około południa nadjechało siedmiu jeźdźców i to nawet niezbyt obciążonych. Wprawdzie czterech coś tam miało przytroczone u siodeł, ale jak na zbójeckie łupy było tego zbyt mało. Zsiedli z koni, pozostawiając je na majdanie. Niemal natychmiast dwu chłopaków i dziewczyna zajęło się wierzchowcami. Rozkulbaczone, wytarte i napojone, znikły w największej kleci. Właśnie zza niej rankiem wyszedł lis. Dracze tymczasem pewnie już odpoczywali po trudach podróży, albo też kończyli obiad. Wkrótce jeden opuścił gródek i odszedł w głąb doliny. Pewnie zmiennik wartownika z wieży? Po upływie około godziny, wrócił zmieniony. Przystanąwszy przy studni, chlapał się wodą z klepkowego wiadra. Prychnął na koniec, otrząsnął się i wszedł do domu.

– Zaraz zasiądzie do obiadu – pomyślałem z zazdrością. I ja bym już cokolwiek przekąsił, a przede wszystkim się napił. Żeby tak mieć przy sobie ich pełne studzienne wiadro – marzy mi się nierealnie. Lecz nic w tym dziwnego. Wszak słońce dobrze przypieka. Jednakże nadciągające chmury dają nadzieję ochłody.

Do końca mego czatownia nic już specjalnego się nie wydarzyło. Przed zachodem słońca wróciły owce z pastwiska. Przyglądam się pasterzom. Wyższy cokolwiek przypomina mi Gniewka. Wobec tego będzie Welisławem, a jego towarzysz niechybnie Jaromirem. Ale jakoś nie mogę się w nim doszukać podobieństwa do Niemira. A może Jarka dzisiaj ktoś inny zastąpił? Pal licho! Czy to aż tak istotne? Najważniejsze, żeby uzyskane przez Niemira wieści pozwoliły na zmontowanie dalszej akcji.

Do zachodu słońca jestem już w cieniu. Wkrótce opuszczę swe stanowisko. Raptem coś blisko zaszeleściło. Przywieram bardziej do skały, wolno dobywając „awarki”.

Ponowny szelest i to tuż przy skale! Gotowy na najgorsze, sprężam się do zadania natychmiastowego pchnięcia, gdy tylko przeciwnik ukaże się ponad skałą. Wcześniej jednak dolatuje mnie moje imię wypowiedziane szeptem.

– Uff! To Niemir. – Musi wszakże minąć jeszcze chwila, by opadły emocje. W tym czasie Niemir wpełza na skałę i kładzie się obok. W drodze powrotnej postanowił tutaj zajrzeć, byśmy razem wrócili do obozu. Rozmawiał z bratem i Welisławem. Właściwie to razem spędzili cały dzień. Nie wypytuję o szczegóły. O wszystkim i tak opowie przy wieczerzy. Po co gadać dwa razy to samo?

Jakiś czas jeszcze patrzymy na gródek najwyraźniej już szykujący się do snu. Jedynie wartownik w nadbramnym samborzu czuwa, najczęściej wypatrując czegoś w głębi doliny. W naszą stronę nawet nie raczył spojrzeć. Gdybym chciał, mógłbym go zdmuchnąć bełtem, lecz coś takiego byłoby szczytem głupoty. W pewnym momencie przypominam sobie poranną wyprawę lisa. Żeby tak móc się w niego zamienić i skorzystać z podkopu! Niestety w pobliżu brak czarodzieja, gotowego na zawołanie spełnić moje życzenie. Opowiadam Niemirowi o kłopotach jego rodzeństwa z utrzymaniem kurnika.

– Powiadasz, iże podkopem pod wałem do środka wlazł – zainteresował się natychmiast. Pokazuję skały, koło których straciłem rudzielca z oczu.

– Byłoby dobrze z bliska obaczyć – powiada.

– Ha! Tylko jak? Czatownik z samborza gotów nas zobaczyć.

– Zetrwajmy tedy, by się nieco ściemniło.

Niezbyt mi się widzi nocny powrót do obozu, ale nich tam! Co najwyżej później zjemy wieczerzę. Z oględzinami głazów na skarpie nawet nie trzeba czekać do zmroku. Z równym powodzeniem można tego dokonać w szarówce kończącego się dnia.

Opuszczamy skałę, rozpoczynając wędrówkę w przeciwnym niż obóz kierunku. Przebiwszy się przez zwałowisko, lądujemy w lesie. Droga na skraj boru nie zabiera wiele czasu. Ale i tak czekamy tam jeszcze jakiś czas uznając, że jest za jasno. Ostatecznie Niemir uznaje, by ruszać. Nisko pochyleni, pomykamy w stronę gródka, mając nadzieję, że wartownik nas nie dostrzeże. Gdy dopadamy skarpy, oddycham z ulgą. Teraz już jesteśmy poza polem widzenia z samborza. Jedynie z wału na tyłach gródka mógłby nas ktoś zobaczyć. Przypadłszy do skał wyzierających z darni, pilnie patrzymy za lisią jamą.

– Jest! Pomiędzy skrajną i środkową płytą widnieje wylot nory. Niemir także go dostrzegł. Wkładam rękę do środka, chcąc wybadać pod jakim kątem podkop biegnie w górę? Zagłębiwszy rękę po łokieć, nagle wyczuwam pustkę. Wpycham rękę po ramię, ale chociaż bardzo się staram dotknąć ściany podkopu, ręka nie napotyka oporu. Jedynie na dnie wyczuwam twardy grunt. Z emocji aż się spociłem. Wygląda na to, że mamy do czynienia z jakąś szerszą norą. A może to dawne ukryte wyjście – tzw. wycieczka? Wciąż leżąc na ziemi, z ręką w norze, odwracam twarz w stronę grobli ongiś piętrzącej wody potoku. Wygląda na to, że jeśliby nawet poziom wody w zalewie sięgał z metr poniżej korony grobli, skryte wyjście przy płytach byłoby jedynie troszkę zalane. O odkryciu natychmiast mówię Niemirowi.

– Niemożliwe!

– To sam zobacz – i cofnąwszy się w bok, robię miejsce przy norze.

Wpycha zaraz rękę w jamę tak, jak gdyby cały zamierzał tam wejść. Tu niestety na przeszkodzie stoi skała. Trzeba by którąś z płyt ruszyć. Najlepiej środkową. Jest dużo mniejsza niż pozostałe. W międzyczasie zapadł już zmierzch, lecz księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale i tak wnet wychynie zza gór. Poszerzamy norę rękoma, by we dwu móc złapać za skałę i spróbować ją ruszyć. Najpierw nic. Ani drgnie! Jeszcze raz, tylko równocześnie. Drgnęła! Podwoiwszy wysiłek, usiłujemy ją podnieść. Poszło! Powolutku odwalamy płytę na bok, pilnując żeby nie robić hałasu. Wreszcie spoczęła z boku, oparta o swego większego sąsiada. Przed nami zieje ciemna jama. Wymacawszy w niej większy kamień, biorę go i podpieram odstawioną skałę, by przypadkiem nie osunęła się ze skarpy.

Niemir bez wahania wpełza do jamy. Przykucnięty pozostaję na zewnątrz, aby go asekurować. Mieszkając tu tyle lat ani się spodziewał czegoś podobnego!

Nie wiem ile czasu minęło? Zaczynam się denerwować. Ale spod ziemi wciąż dochodzą odgłosy ruchu. Wreszcie druh wypełza z jamy.

– I co, nie zawalone? – pytam natychmiast.

– Nie. Aby u góry pokrywą zamknięte. Ta wszakże już dosyć marna. Próchno zeń się sypie. Dziw, iże jeszcze trzyma. Przy niej to, w rogu, lis wychód wygrzebał.

– Ba, widać nikt po niej nie stąpał.

– Wyjście będzie między wałem a klecią. Wąsko tam, to i nikt tamtędy nie chadza, a najpewniej też nie zagląda, bo i po co?

Odkryty tajny przechód leży na tyłach gródka, po przeciwnej niż brama stronie. Nim stąd odejdziemy, trzeba znów umieścić płytę na dawnym miejscu. Mocujemy się z nią, ale ostatecznie na powrót tkwi pomiędzy dwiema sąsiednimi. Rozgarniamy jeszcze wygrzebaną ziemię palcami, by ją ukryć w trawie. Zapewne nie zostało to wykonane perfekcyjnie, lecz zawsze w jakimś stopniu zamaskowało ślady naszego działania. Mam nadzieją, że w najbliższym czasie nikt postronny tutaj nie zaglądnie. Wylot lisiej jamy zatykam uprzednio wygrzebanym kamieniem. Wątpliwe, żeby rudzielec jutro tędy się przecisnął. Wpierw musi wykopać nową norę. Jednak wyczuje niedawną obecność ludzi w tym miejscu i może na jakiś czas da sobie spokój z kurami? Spryt i instynkt winny mu to podpowiedzieć.

Księżyc właśnie wschodzi, gdy opuszczamy dolinę i zagłębiwszy się w lesie, rozpoczynamy spieszny powrót do obozu. Nasi towarzysze pewnie już się o nas niepokoją.

Z emocji zapomniałem o głodzie i pragnieniu. Dopiero w pobliżu obozu piję parę łyków ze strumienia. Podczas spóźnionej wieczerzy nawet mi się nie chce mówić. Dzień spędzony na wygrzanej skale, bez możliwości ugaszenia pragnienia, robi swoje. Pozostawiam więc Niemirowi przekazanie nowin. Skoro skończył, proponuję byśmy poszli spać.

– Późno już. Jutro także będzie dzień. – I nie czekając na nikogo, wpełzam do szałasu, a ułożywszy się na posłaniu, wnet zasypiam.

 

 

Wietrzny, lecz na szczęście nie deszczowy dzień, z wolna dobiega kresu. Ukryci na skraju boru porastającego stok góry obserwujemy zagrodę, którą Gniewko niedawno rozpoznał jako schronienie zbójeckich zwiadowców. Wczesnym rankiem odbyliśmy naradę, podsumowując wieści przyniesione przez Niemira. Dzięki nim dosyć dobrze znamy już codzienność bytowania w zbójeckim gródku. Doskonale uzupełniają dotychczasowe obserwacje. Prócz tego jeszcze jedna wiadomość wydawała się bardzo istotną, świadczyła bowiem, że Znatysław – naczelnik grodu strzegącego traktu w przełomie, nie uległ urokowi Huneryka i nie pozwolił się przezeń skorumpować. W naszej sytuacji miało to kapitalne znaczenie, gdyż w razie nieprzewidzianych kłopotów dawało nadzieję oparcia w grodzie. Welisław powtórzył Niemirowi niedawno podsłuchaną rozmowę draczy przy wieczerzy, z której wynikało, że Hunerykowi nie powiodła się próba skaptowania Znatysława. Frankoński agent oczywiście nie zamierzał rezygnować z korzyści płynących z faktu władania warownią w tak ważnym miejscu. Dlatego nie mogąc zjednać sobie naczelnika, postanowił rozwiązać problem na swą korzyść w inny sposób – prosty, a zarazem radykalny. Znalazł dostęp do jakiegoś Sobierada, który za pomoc w przejęciu władzy nad grodem obiecywał daleko posuniętą współpracę. Wprawdzie nie mieliśmy pojęcia kim jest ów Sobierad, jednakże wydawało się, że musi już posiadać jakąś pozycję, zaś w grodzie zapewne nie tak wielu nosi to imię. W każdym razie należało bezzwłocznie ostrzec Znatysława jako naszego naturalnego sojusznika, by się nie dał zaskoczyć i tym samym w porę pokrzyżować Hunerykowe zamysły. Temu obecnie należało dać pierwszeństwo, sprawę uwolnienia młodych jeńców odłożyć zaś na potem. W tym przypadku nawet kilkudniowa zwłoka nie wydawała się grozić poważniejszymi komplikacjami, jako że nic nie wskazywało rychłego wyekspediowania jeńców ze zbójeckiego gródka. Wybrałem się zatem z Gniewkiem do grodu w nadziei dotarcia przed oblicze naczelnika. W powrotnej drodze chcieliśmy jeszcze rzucić okiem na siedzibę zbójeckich zwiadowców. W czasie rozmowy ze Znatysławem zamierzałem wysondować czy jest świadomy działalności zbójeckiej szajki w bliskim sąsiedztwie, a szczególnie obecności zwiadowczej komórki draczy nieomal pod bokiem. Wyruszyliśmy natychmiast po śniadaniu. Aby na siebie nie zwracać uwagi, zostawiłem Niuka z Więcką w obozie. Po osiągnięciu dróżki do zbójeckiej doliny, ruszyliśmy w stronę brodu, wędrując jednak borem. Rzecz oczywista skorzystanie z niej byłoby wygodniejsze, ale na dróżce zawsze łatwiej o niespodziewane spotkanie, którego z oczywistych względów należało unikać. Wczesnym popołudniem stanęliśmy u celu. Nadspodziewanie łatwo udało się dotrzeć do naczelnika, któremu sprawowana władza bynajmniej nie uderzyła do głowy. Spotkaliśmy człowieka normalnego, chętnego do rozmowy z każdym. Przygotowany na spotkanie dostojnego włodyki, mile się rozczarowałem, trafiając człeka przystępnego i naturalnie bezpośredniego. Nic zatem dziwnego, że mi się spodobał od pierwszego wejrzenia. Bez zbędnych podchodów zapytałem o Sobierada:

– Jest aby taki w grodzie?

I tu zaraz zaskoczenie, gdyż młodszy brat naczelnika nosił takie imię. Czyżby o niego chodziło – pomyślałem podekscytowany. Dla pewności zapytałem czy jeszcze ktoś inny nosi takie imię? Znatysław chwilę podumał , a potem zaprzeczył. Przynajmniej on o takim tutaj nie słyszał. Wobec tego dalszą rozmowę należało przeprowadzić raczej poza domem. Tu nazbyt łatwo ktoś nas mógł podsłuchać.

Gospodarz zdziwił się, lecz nie oponował. Wyszliśmy na okolnicę obiegającą gród równolegle do obwarowań. Nie spiesząc się, ruszyliśmy w stronę grodowej bramy, by w trakcie drogi wyjaśnić cel naszego przybycia.

Usłyszawszy imię Huneryka, roześmiał się zapewniając, iż tutaj frankński kupiec niczego nie wskóra. Nie z nim takie zagrywki!

– W to nie wątpię – wpadłem mu w słowo – wszakże Huneryk znalazł Sobierada, który z jego pomocą rad by was rychło zastąpić, tedy strzeżcie się Znatysławie, iżby tego zamysłu nie przeprowadził. O zdradzie zawczasu ostrzeżeni, łacno jej zapobiec zdołacie. Najlepiej zaś Sobierada natychmiast gdzieś wysłać, w niby to jakiejś misji. Niechaj go najmniej kilka dni w grodzie nie będzie.

Znatysław na chwilę zaniemówił, najwyraźniej zaskoczony gotowością brata do zdrady. Widać jednak był świadom jego ambicji, gdyż bez słowa protestu przyjął nasze rewelacje. Skinąwszy w końcu parę razy głową, rzekł ze smutkiem:

– I na to mu na ostatek przyszło. Łękę[1] przeciw bratu swemu z niemą[2] przybłędą knuć. Jakież to żałosne!

Przy tym nie mogło się obejść bez podania źródła wiadomości. Tu po raz drugi zaskoczyliśmy Znatysława. Wprawdzie był świadom działalności draczy na kupieckim szlaku, lecz ani mu w głowie myśl nie zaświtała, że zbójecka szajka gnieździ się prawie że w zasięgu ręki. Owszem, napady się zdarzały, ale nigdy w pobliżu grodu. Zazwyczaj miały miejsce dalej na południe, przynajmniej o dzień drogi, albo i nawet dalej. Dlatego sądził, że dracze tam gdzieś mają kryjówkę. Parę razy wyprawiał swych ludzi na zwiady, niestety bez rezultatu. A i Sobierad także dużo za tym jeździł, lecz jedyne co ustalił to fakt, że ofiarami napadów padali zarówno ciągnący traktem z południa, jak i też odwrotnie, co utwierdzało naczelnika w mniemaniu, że zbóje usadowili się gdzieś w górach na południu. Teraz jednak w mig pojął, że braciszek już dawno musiał się zwąchać z szajką i cały czas wodził go za nos, udając wielkie zaangażowanie w tej sprawie. Dzięki temu miał okazje do nagłych wyjazdów i niczym nie skrępowanego działania. Ba, może i sam brał udział w zbójeckim procederze? Zaraz też sobie przypomniał górską dolinę z grodziskiem. Jako młodzik kiedyś ją odwiedził z ojcem, gdy ten naczelnikował w grodzie. Było to jeszcze przed wielką powodzią. Pamiętał również przybycie do grodu Uniewita z synem po powodzi. Naturalnie teraz Gniewka nie poznał, lecz temu trudno się dziwić. Minęło tyle lat, a mój druh w międzyczasie wyrósł na mężczyznę. Miał zatem i Gniewko o czym opowiadać. Siedliśmy nad rzeką, gdzie nikt nam nie przeszkadzał, a także nie mógł podsłuchać. Tak się nam dobrze gadało, że z rozpędu powiedzieliśmy również o porażce Huneryka i zniszczeniu jego faktorii nad Odrą oraz końcu władztwa naczelnika Świdbora, a następnie jeszcze o ostatnich wydarzeniach u stóp Ślęży i marnym końcu Przybywoja.

Znatysław wiedział już o objęciu rządów przy odrzańskich brodach przez Wratysława, którego znał od dawna i nawet ubiegłego lata u siebie gościł. Jednak wieść o śmierci Przybywoja jeszcze doń nie dotarła. Podobnie nie był świadomy śmierci Lutosława, który i tak rzadko zaglądał do grodu – najczęściej późną jesienią z owcami. Ostatnio ktoś inny je przygnał, mieniąc się krewniakiem Lutosława, który pono zaniemógł. Jakoś nie wzbudziło to jego wątpliwości.

Na koniec trzeci raz zaskoczyliśmy Znatysława, mówiąc o wywiadowczej placówce draczy w zasięgu ręki. A że zaraz po rozmowie zamierzaliśmy dobrze się jej przyglądnąć, więc przy okazji obiecaliśmy i jemu przekazać swe spostrzeżenia. Pogadawszy jeszcze trochę, Znatysław wrócił do grodu, by może nawet dzisiaj wysłać Sobierada w drogę, zaś my ruszyliśmy wpierw w dół rzeki, a osiągnąwszy najwęższe miejsce przełomu, uskoczyliśmy w bór, żeby nim wrócić w sąsiedztwo zbójeckiej zagrody. Teraz więc, siedząc na skraju boru, nieco powyżej obserwowanej zagrody, mieliśmy możność dokładnego zlustrowania interesującego nas obiektu, jak i przypatrzenia się kręcącym się tam ludziom. Było ich pięciu – sami mężczyźni. Żadnych kobiet i dzieci. Brakowało również psa. Początkowa wydało mi się to dziwne, lecz zaraz uznałem, że po prostu pies byłby tu nawet nie na rękę. Nocnym szczekaniem mógł niepotrzebnie zwracać uwagę na to miejsce. Zapewne zwiadowcy często opuszczali zagrodę lub do niej wracali nocą, a wtedy także gościli swych kompanów ze zbójeckiej doliny. Podobnie uprzednio zdziwił mnie brak psów w zbójeckim gródku. Tam jednak Niemir wytłumaczył to niechęcią do psów Radmira, przewodzącego zbójeckiej szajce. Podobno kiedyś go dotkliwie pokąsały i odtąd nie mógł znieść nawet chociażby tylko ich widoku.

Jeszcze przed zachodem słońca zagrodę odwiedził jakiś mieszkaniec grodu. Najwyraźniej bardzo mu się spieszyło. Zabawił krótko i spiesznie wrócił. Gniewko dopatrywał się w nim niejakiego podobieństwa do Znatysława. Czyżby Sobierad?

W jakiś czas po zachodzie słońca do zagrody zawitało dwu jeźdźców. Nadjechali traktem, ale jeszcze dobry kawałek przed grodem porzucili drogę i wziąwszy kurs na zbójecką zagrodę, wnet dotarli do celu. Przybyszów widać oczekiwano, gdyż zaraz skrzypnęły otwierane wrota, dając wolny wjazd w obręb obejścia. Wprawdzie zaczynał się już zmierzch, lecz na bożym świecie jest jeszcze na tyle widno, by Gniewko w jednym z przybyłych rozpoznał Huneryka.

Czego by tu szukał? Ba, z samej obserwacji nijak się tego dowiedzieć! Tymczasem wierzchowce gości rozkulbaczono i po napojeniu z koryta przy studni, wprowadzono do stajni. Tym zajęli się miejscowi, podczas gdy przybysze dawno już znikli w chacie.

Zmrok z wolna ogarnia okolicę, w szarówce kończącego się dnia coraz bardziej rozmazując dotąd ostre kontury. Przybycie Huneryka wciąż nie daje mi spokoju. Ostatecznie Gniewko decyduje się wyruszyć na zwiad. Sforsuje żerdziowy płot na tyłach obejścia i podkradłszy się ku chacie, spróbuje podsłuchać draczy.

Niezbyt mi to się podoba. Czy nie za duże ryzyko? A czy to w ogóle spodziewane wieści są nam aż tak potrzebne? Przecież cel wyprawy można osiągnąć i bez nich – gaszę zwiadowczy zapał druha. Ten jednak nie daje się przekonać. Jeżeli nawet nie nam się przydadzą, to na pewno Znatysławowi. A że już tutaj jesteśmy, nie zawadzi zaryzykować. Płot nie stanowi żadnej przeszkody. Ja będę go osłaniał łukiem ze skraju boru. Wątpliwe zresztą, żeby któryś z draczy o ćmoku łaził na tyły zagrody, bo i po co? A chociażby i nawet, zawsze zdąży na czas uskoczyć. Czy to dlań pierwszyzna – rzuca na koniec argumentem nie do odparcia i zostawiwszy kołczan ze strzałami oraz łuk, rusza ku zagrodzie. Po chwili forsuje płot i nisko pochylony pomyka na tyły chaty. Wnet niknie mi z widoku na tle ciemnej ściany. Chociaż bardzo się staram, w żaden sposób nie potrafię go wypatrzeć.

– Pal licho! – rezygnuję w końcu. Ważniejsze jest przecież pilnowanie, żeby nikt z mieszkańców zagrody go nie zaskoczył. Gdyby któryś wyszedł z chaty, muszę ostrzec hukaniem sowy. Przysunąwszy się bliżej, obserwuję drzwi chaty, Ale, jak dotychczas, są zamknięte, zaś blask płonącego wewnątrz łuczywa rozświetla migotliwym blaskiem niewielkie okienko. Aby dobrze słyszeć prowadzone wewnątrz rozmowy, najlepiej byłoby właśnie przy nim się przytaić. Mam nadzieję, że Gniewko wpadł na to samo. Zresztą, jego sprawa, w jaki sposób przeprowadzi rozpoznanie, byle było skuteczne. Trwam zatem w pogotowiu, całą uwagę skupiwszy na zbójeckiej zagrodzie. W międzyczasie zapadła noc głucha i tylko gwiazdy świecą na ciemnym niebie. Wkrótce i księżyc wychynął zza gór, zalewając okolicę seledynowym blaskiem. Ostatecznie w chacie gaśnie światło. Najwyraźniej lokatorzy ułożyli się do snu. Najwyższa po temu pora, gdyż jest już chyba dobrze po północy. Wokoło spokojnie, tylko wiatr wciąż szumi w koronach drzew boru. Ściana chaty z okienkiem pozostaje dotąd jeszcze w cieniu, lecz wkrótce i tam zaglądnie pyzaty miesiąc. Najwyższa pora, by Gniewko wrócił. Widocznie i on dochodzi do tego samego, a może w izbie wszyscy już posnęli i nie ma czego więcej podsłuchiwać, gdyż nagle wyłania się z cienia rzucanego przez chatę. W sekundę forsuje płot, by parę chwil później dotrzeć na nasze poprzednie miejsce. I ja tam zachodzę nieomal równocześnie. Przysiadłszy na pniu powalonego buka, składamy krótką naradę. Trzeba przecież coś postanowić na resztę nocy. Do świtu jeszcze trochę czasu, zaś sterczenie nadal w tym miejscu niczego nowego już nie przyniesie. Decydujemy się wycofać i resztę nocy spędzić we wskazanej za dnia przez Znatysława kleci. Ta stoi na uboczu przygrodowej osady, więc dotarcie do niej nie powinno być kłopotliwe. Tam przynajmniej spokojnie prześpimy do rana, a przed powrotem do swoich pogadamy jeszcze z naczelnikiem.

Skoro zbójecka zagroda została daleko za nami, pytam Gniewka o rezultat zwiadu:

– Warto było ryzykować?

– A już ci! Wprawdziem nie całą ich gadkę słyszał, bo to przecie od przyjazdu Huneryka do zmierzchu minęło czasu wiele, wszakże i to com posłyszał ważkie jest. Może nie tak dla nas, ile Znatysława. Ale i my, wiedząc jako dracze postąpić zamierzają, pożytek z wieści wynieść możemy.

Tu, w telegraficznym skrócie przekazał, co uznał za istotne. Przede wszystkim czas rozprawy ze Znatysławem jest bliski. Huneryk dla Sobierada zdążył już zwerbować na południu piętnastkę zabijaków, gotowych za odpowiednią zapłatę wynająć swe umiejętności. Ci wszakże przybędą na wyraźne wezwanie. Stąd wniosek, że nie w samym zamachu wezmą udział, co raczej dopiero później przyczynią się do utrwalenia władzy nowego naczelnika, a przede wszystkim będą stanowić jego podporę. Ze Znatysławem zamierzał się rozprawić sam Huneryk z miejscowymi draczami, widać urażony odrzuceniem swej oferty. Korzystając z pomocy Sobierada, zamierzano podstępnie pojmać naczelnika. Właśnie on ma wciągnąć brata w zasadzkę, niby to chcąc mu pokazać kryjówkę draczy odkrytą po długich poszukiwaniach. W umówionym czasie poprowadzi go do zbójeckiej doliny, gdzie już będą czekali ludzie Huneryka. Sobierad jedynie winien sprawą tak pokierować, żeby Znatysław nie zabrał wojów ze sobą. Niestety obecnie nastąpiły niespodziewane komplikacje powodujące odwleczenie planowanej akcji. Sobierad bowiem powiadomił o pilnym wyjeździe z polecenie brata. Wczesnym rankiem rusza w drogę do przyodrzańskiego Wratysława, zatem wróci nie wcześniej jak za kilka dni, a może nawet i dziesięć, jako że w drodze powrotnej ma również odwiedzić żupana Przybywoja. Dokładnego celu podróży jednak jeszcze nie znał, gdyż dopiero nazajutrz Znatysław zamierzał go o tym poinformować przy porannym posiłku.

Huneryk zrazu zżymał się na nieprzewidzianą zwłokę, ale nic przeciw temu nie mógł zaradzić. Ostatecznie więc przystał na zmianę planu i nawet uznał zwłokę za korzystną. Przynajmniej w tym czasie rozprawi się z Oldrzichem, który najwyraźniej także zalazł Frankowi za skórę. Oldrzich był chyba kupcem, gdzieś na południu. Teraz zaś organizował wyprawę w nasze strony. A może u Ślężan miał tylko bawić przejazdem? W tym wypadku nie cel wyprawy wydawał się istotny, co fakt, że jego poście[3] obrało trasę traktem tędy wiodącym. Tak więc, w oczekiwaniu na rozprawę ze Znatysławem, Huneryk postanowił nie tracić próżno czasu i do powrotu Sobierada załatwić porachunki z Oldrzichem. Naturalnie i w tym wypadku zamierzał korzystać z wysoko wyspecjalizowanych usług zbójeckiej szajki. A to już było coś dla nas, bowiem wypad na kupiecką karawanę gwarantował znaczne uszczuplenie załogi zbójeckiego gródka. Korzystając z tego możemy przystąpić do akcji i dużo mniejszym wysiłkiem osiągnąć zamierzony cel. Niestety w rozmowie draczy nie padł termin napadu, lecz wydawało się wątpliwe, by był odległy. Najpewniej w grę wchodziły najbliższe dni. Trzeba zatem jak najprędzej wracać do obozu.

Zajęci rozmową ani się spostrzegliśmy, a tu już docieramy do celu. Wskazana przez Zantysława kleć jest budynkiem najbardziej wysuniętym w stronę przełomu, przy czym od skrajnych zabudowań osady dzieli ją jeszcze najmniej ze sto kroków. Docieramy na miejsce. Gniewko odsuwa drewnianą zasuwę i uchyliwszy drzwi, zagląda do środka. Wewnątrz pachnie świeżym sianem, ale to nic dziwnego. Od sianokosów upłynął najwyżej miesiąc. Wchodzimy do środka, zamykając drzwi za sobą. Na moment zapalam zapalniczkę, byśmy mogli się zorientować w ciemnościach. Kleć do połowy wypełnia siano, przy tylnej ścianie sięgając dachu. Za to z przodu, przy szerokich dwudzielnych drzwiach, jest jeszcze sporo wolnego miejsca, najpewniej na plon drugich sianokosów. Westchnąwszy z ulgą, gramolimy się na siano, lądując ostatecznie wysoko – nieomal przy tylnej ścianie kleci, a wygrzebawszy sobie obszerne dołki, układamy się wygodnie. Uprzednio jednak schowałem zapalniczkę w zapinanej kieszeni.

Leżąc na wonnym sianku, jeszcze chwilę rozmawiamy. Za ścianą wiatr szumi kołysankę, nic więc dziwnego, że sen rychło zaczyna kleić powieki. Prawie że już zasnąłem, gdy raptem coś trzasnęło. Nim zdążyłem wystawić głowę ponad siano, ponowny trzask. Lecz w następnej chwili już wiem – wiatr otwiera i zamyka niezabezpieczoną połówkę drzwi. Jeśli chcemy spać spokojnie, trzeba zejść na dół i jakoś ją zablokować.

Po paru próbach udaje mi się ostrzem noża przesunąć zasuwę i zaryglować drzwi. Teraz nawet gwałtowny podmuch ich nie ruszy. Dobra jest! Można spać. Wracam na legowisko i zagrzebawszy się ponownie w sianie, wnet zasypiam.

_____________________________________

 

Budzą mnie odgłosy stąpania końskich kopyt. Zaczął się nowy dzień. Szparami w plecionkowych ścianach sączy się światło. Trącam Gniewka, przerywając mu senne marzenia.

– Obudź się! Jakiś jezdny nadciąga.

Odgłosy stąpań cichną. Przysunąwszy się do ściany, przystawiam oko do szpary pomiędzy witkami plecionki, chcąc zobaczyć co się na zewnątrz dzieje? Kilkanaście kroków od kleci stoi jeździec. Wystarczy rzut oka, bym rozpoznał wczorajszego gościa zbójeckiej zagrody. To właśnie jemu tak się spieszyło. Teraz i ja dostrzegam podobieństwo do Znatysława. Zatem najpewniej Sobierad. Tak, wypchane juki u siodła oraz spory tłumok za nim świadczą, że wybiera się w dalszą drogę. Po kiego jednak licha opuścił trakt, by zboczyć do kleci? Dziwne!

Jeździec wciąż siedzi w siodle i nic nie wskazuje na to, żeby je chciał opuścić. Parę razy nerwowo spogląda wokoło. Czyżby kogoś oczekiwał? I tu mam rację. Nie minęło nawet pięć minut, gdy dostrzegam piechura zdążającego ku nam od boru. Gdy jest bliżej, rozpoznaję Huneryka. Jeździec opuszcza siodło, spiesząc na przeciw. Tymczasem i Gniewko również już się przysunął ku ścianie i moim wzorem przywiera okiem do szpary.

– No, no ani bym się spodziewał, że będziemy świadkami takiego spotkania!

Przez ramię Franka zwiesza się skórzana sakwa. Byłbyż i on wybierał się w drogę? Nastawiam ucha w nadziei usłyszenia ich rozmowy. Nie mam wątpliwości, że będzie ciekawa. Niestety zawiodłem się, gdyż pozostają w miejscu spotkania i ani im w głowach podejść do wierzchowca stojącego bliżej kleci. W tej sytuacji nici z podsłuchiwania. A szkoda! Wprawdzie odgłosy żywo prowadzonej rozmowy dochodzą do nas, ale już nie sposób czegokolwiek z tego zrozumieć. Zbyt daleko. Ostatecznie Huneryk zdejmuje sakwę z ramienia i wręcza Sobieradowi. Ten jest zrazu jakby niezdecydowany, lecz po chwili przejmuje sakwę i odwróciwszy się w naszą stronę, wraca do konia. Tu znowu się zatrzymuje. Huneryk podąża za nim. Stojąc przy koniu, jakiś czas rozważają, co zrobić ze sakwą, której Sobierad nie chce zabierać ze sobą, zaś do grodu także mu teraz nijak wracać. To już doskonale słyszymy. Proponuje nawet Hunerykowi, żeby ją przechował do jego powrotu. Huneryk jednak do tego się nie kwapi. Tłumaczy, że zawsze coś może im przeszkodzić w następnym spotkaniu, dlatego lepiej, aby sakwę zatrzymał. A czy to wie, że się nie znajdzie w nagłej potrzebie? Lepiej zawczasu sobie jednać zwolenników.

To widać przekonuje Sobierada. – Dobrze, ukryje ją w kleci brata. – Tu roześmiał się radośnie, jak gdyby ze świetnego dowcipu i natychmiast rusza ku nam. Ledwo zdążyliśmy się nakryć sianem, gdy stuknęły o ścianę kopnięte drzwi i Sobierad staje w smudze światła wpadającego do środka. Rozglądnąwszy się, wybiera prawe naroże przedniej ściany. Wygrzebuje w polepie mieczem spory dołek, wkłada sakwę i zasypuje, na koniec dobrze udeptując ziemię. Sprawdza czy po robocie nie pozostały jeszcze jakieś widoczne ślady? Dwa razy przesuwa butem po zasypanym dołku, wyrównując ewentualne nierówności i ostatecznie rozrzuca jeszcze na tym miejscu trochę siana, po czym wychodzi. Dokładnie za sobą zamyka drzwi. Jeszcze tylko krótkie pożegnanie wspólników i Sobierad ląduje w siodle. Trącony ostrogą wierzchowiec rusza w stronę traktu. Huneryk spogląda za odjeżdżającym. Gdy ten niknie w oddali, podchodzi do drzwi kleci. Chwilę gmera przy zasuwie, lecz ostatecznie odchodzi tam, skąd przybył. A ja już myślałem, że wejdzie do środka, by zabrać ukrytą sakwę. No cóż, pomyliłem się. Jest jednak lojalny względem wspólnika.

Odczekawszy jakiś czas, schodzimy z siana. Gniewko natychmiast podąża w naroże kleci odkopać dopiero co zasypany dołek. Ja tymczasem waruję z okiem przy szparze pomiędzy połówkami drzwi, obserwując przedpole. Lecz tam na razie spokojnie.

Gniewko wnet uporał się z robotą. Wyciąga sakwę z dziury.

– Ale ciężka! – sapnął. Zaraz też zagląda do środka. – Srebro!

Odwracam ku niemu głowę, chcąc także zerknąć na wykopany skarb. Chociaż w kleci nie jest zbyt widno, jednak w dłoniach druha dostrzegam srebrne monety.

– Dobra, Gniewku! Schowaj srebro na powrót w sakwie i bierzmy się stąd. Jeszcze trzeba zaglądnąć do Znatysława.

Gdy na powrót przystawiam oko do szpary, w polu widzenia dostrzegam człeka zdążającego w naszym kierunku. Syknąwszy na Gniewka, uprzedzam o ewentualnych odwiedzinach. Poniechawszy sakwy, przyskakuje do drzwi. Niespodziewany gość wali wprost na nas. Bez wątpienia kleć jest jego celem. Skoro jest bliżej, bez trudu rozpoznajemy jednego ze zbójeckich zwiadowców. Czyżby z ukrycia śledził spotkanie Huneryka z Sobieradem? Najwyraźniej tak. Widocznie musiał być świadom zawartości sakwy, a teraz, odczekawszy by śledzeni stąd wystarczająco się oddalili, idzie pomyszkować za srebrem. A to cwaniak!

Zająwszy pozycje po obu stronach drzwi, gotowi gorąco przywitać przybysza czekamy, aby wszedł do środka. Niebawem zachrobotała zasuwa, drzwi się otwierają i żądny srebra dracz wchodzi. Ani się spodziewał takiego powitania! Oberwawszy po łbie, pewnie nawet nie jest świadom swego upadku. Zaledwie padł bez czucia, krępujemy mu ręce wykręcone na plecy jego własnym paskiem. Gorzej z nogami, których nie ma czym związać. Gniewko zamierza w tym celu użyć paska od sakwy. Szkoda jej niszczyć! Przypominam sobie wiklinę rosnącą nad rzeką. Przecież jej wiotkie pręty z powodzeniem mogą zastąpić powróz. Wychodzę z kleci i wkrótce wracam z kilkoma. W międzyczasie Gniewko zatkał draczowi gębę i przewiązał oczy, korzystając z jego koszuli. W mig pętamy powalonemu nogi. Teraz już może leżeć spokojnie, bez obawy, że go jeszcze ktoś będzie molestował. Niechaj śni o srebrze Huneryka!

Wychodzimy na zewnątrz, zabezpieczając zamknięte drzwi zasuwą. Mam nadzieję, że nas właśnie nie obserwuje jeszcze któryś z kompanów powalonego?

Dotarcie do grodu nie zajmuje wiele czasu. Walimy wprost do Znatysława w nadziei, że go nie wyciągniemy z łoża? Nie, chyba nie. Przecież wczesnym rankiem wyprawił brata w drogę. Zgodnie z przewidywaniami, już nas oczekuje. Zaraz też na stole pojawia się śniadanie. W komorze za przepierzeniem, śpią jeszcze dzieci naczelnika, lecz ich matka dawno zaczęła dzień. Krzątając się po izbie dba, żeby nam niczego nie zabrakło.

Podczas posiłku, przyciszonym głosem, opowiadamy o wczorajszych i dzisiejszych wydarzeniach. Na zakończenie Gniewko kładzie sakwę na stole i wysypuje jej zawartość. Znatysław znieruchomiał na chwilę, lecz nie ma się czemu dziwić. Przecież srebro na stole stanowi ładny majątek!

– Wysoko mnie Huneryk wycenił – rzecze po chwili. I w tym ma chyba rację, gdyż nie ma wątpliwości, że srebro stanowi zapłatę, może nie dosłownie za głowę naczelnika, ile władanie grodem i przynależną okolicą.

– Toż się wam poszczęściło! Nie tylko ważkie wieści, ale i znaczne bogactwo przy tym posiąść zdołaliście. Iście bogi są wam przychylne. Nie ma co!

Tu po raz kolejny zaskakujemy naczelnika, gdyż ani nam w głowach zabieranie srebra Huneryka.

– Nie nam, ale wam, Znatysławie, ono się należy, już to chociażby tylko, by go użyć do pognębienia Huneryka i szajki draczy. A i na umocnienie obronności grodu czegoś zeń uszczknąć nie zawadzi. Tego by Huneryk nawet nie przypuścił – śmieję się, chowając na powrót srebro w sakwie. – Nam srebra nie trzeba – kończę, wręczając sakwę Znatysławowi. – A jeśli jadła braknie, do was przyjdziemy. Bierzcie! Niechaj w godne idzie ręce i na dobro się obróci – przynaglam widząc, że ma w tym względzie jeszcze jakieś obiekcje.

– A to Sobierad pomstował będzie, gdy srebra w kleci nie najdzie – dodaje Gniewko. – Pewnie uzna, iże to sprawka Huneryka. Za łby gotowi się wziąć. Byłbym z tego bardzo rad!

Wprawdzie Znatysław jeszcze ma obiekcje, lecz ostatecznie zostaje przekonany. Wstajemy od stołu, dziękując za gościnę.

– Czas nam ruszać w drogę!

Z tym wszakże wypadło jeszcze troszkę zaczekać, jako że Znatysław ani myśli nas puścić bez zaopatrzenia, zaś zgromadzenie niezbędnych zapasów wymaga nieco czasu. Ale i też opuszczając gród w godzinę później, uginamy się pod ciężarem dźwiganego jadła. Z powodzeniem wystarczy na wykarmienie naszej kompanii najmniej przez tydzień. Dobrze, przynajmniej odpadnie konieczność polowania i całą uwagę będzie można skupić na uwolnieniu jeńców.

Mam nadzieję, że Znatysław dobrze przemagluje ujętego zbójeckiego wywiadowcę i zdoła zeń wydobyć maksimum wiadomości. Dzięki nam już dużo wie i podczas przepytywania jeńca nie musi błądzić pośród domysłów. Byle przed czasem nie ujawnił, że ma draba w garści. Lepiej by dracze uznali, iż ich kamrat zdezerterował. Brak srebra w kleci winien to potwierdzić. Byłoby źle, gdyby właśnie teraz poczuli zagrożenie i wzmogli czujność. Niech raczej sądzą, że nadal mogą na trakcie bezkarnie grasować, a Huneryk cieszy się na zapas z rychłego władania grodem. Wtedy i nam łatwiej przyjdzie doprowadzić swe sprawy do szczęśliwego zakończenia.

Po sforsowaniu brodu, jakiś czas warujemy przytajeni na skraju boru, chcąc mieć pewność, że nikt nas nie śledzi. W tym czasie traktem przeciąga kilku wędrowców – zarówno na południe, jak i też w odwrotną stronę. – Lecz żaden nie wykazuje zainteresowania kierunkiem przez nas obranym. Upewnieni, że nikt nie zdąża naszym tropem, znowu w pewnym oddaleniu od dróżki, podążamy do ukrytego obozu. Na miejscu stajemy późnym popołudniem. Z ulgą pozbywamy się niesionego ładunku, radośnie witani przez resztę towarzystwa. Natychmiast muszę zająć się Niukiem, odwzajemniając psu radość z powrotu pana. W przeciwnym wypadku jego szczekanie, pomimo znacznej odległości, gotowe by jeszcze dolecieć do zbójeckiego gródka. Dopiero później mogę przywitać siostrę i resztę kompanii.

Niemir ze skały od rana znowu śledzi draczy. Wczorajszy dzień także tam spędził. Wprawdzie wątpię, by to jeszcze wniosło coś istotnego do sprawy, ale dużą nierozwagę byłoby zaniechanie obserwacji, a szczególnie teraz, gdy wiemy o planowanej ekspedycji przeciw Oldrzichowi. Nie można przegapić niepowtarzalnej okazji!

Dziewczyny zapraszają do stołu. Pewnie jesteśmy głodni? Po śniadaniu u Znatysława pozostały nam co najwyżej tylko miłe wspomnienia. Ochlapawszy się zimną wodą w strumieniu, odświeżeni po drodze, zasiadamy do stołu, na którym w międzyczasie zdążył już wylądować niemalże wykwintny posiłek. A to się dziewczyny postarały!

Po obiedzie wyciągamy się na legowiskach pod jodłą, zamierzając wypocząć po trudach podróży. Co się nam w jej trakcie przydarzyło, opowiemy po wieczerzy, gdy Niemir wróci. Księżyc już świeci na nocnym niebie, od czasu do czasu niknąc za chmurami, gdy wreszcie zjawia się w obozie, wprost z marszu elektryzując nas wiadomością, że późnym popołudniem w zbójeckim gródku zawitał Huneryk. Przyjechał konno w towarzystwie jeszcze dwu jezdnych i do zmierzchu nie opuścił zbójeckiej stanicy, zatem najpewniej pozostał na noc.

– Aha, wyprawa przeciw Oldrzichowi jest bliska – wpadam mu w słowo, lecz on przecież jeszcze o niej nie wie. By uniknąć zbędnych pytań, mówimy o naszych działaniach i przy tym uzyskanych wiadomościach. W czasie późnej wieczerzy rozważamy kwestię sprawnego uwolnienia jeńców. Jest oczywiste, że trzeba to przeprowadzić podczas wyprawy draczy na Oldrzicha. Zatem niezbędne będzie zaobserwowanie wyjazdu szajki z gródka, by wiedzieć kiedy przystąpić do akcji. Wobec tego koniecznie trzeba obsadzić punkt obserwacyjny na skale grubo przed świtem i to raczej dwuosobowym patrolem, żeby o wyruszeniu draczy być jak najprędzej poinformowani. Czatownicy więc winni wyruszyć nieco po północy, chociaż bynajmniej nie jest pewne, że Huneryk z draczami już jutro wyruszy. Z równym powodzeniem może to nastąpić także pojutrze albo i nawet nocą. Tu Gniewko wpada na pomysł, aby poniechać obserwacji gródka, do którego daleko i dojście kłopotliwe, a raczej zasadzić się przy dróżce biegnącej z doliny. Przecież tylko tędy dracze mogą jechać. Innej drogi do brodu nie ma. Przy tym od nas do dróżki nie tak daleko i dojście łatwiejsze. Tam zaś wystarczy się przytaić w borze za potokiem i bez obawy dawać baczenia na stegnę[4]. Wystawienie tam czaty ma jeszcze tę zaletę, że reszta kompanii wcześniej zostanie powiadomiona o wyjeździe zbójeckiej watahy, to zaś daje więcej czasu na przeprowadzenie zamierzonej akcji. Przyznajemy mu rację.

Rada w radę ustalamy rozkład zajęć na następny dzień. Jeszcze przed świtem wyruszę z Gniewkiem na czatę przy ścieżce. Później któryś z kompanów podrzuci nam śniadanie, byśmy nie warowali o pustych żołądkach, a obiadową porą zmieni nas Niemir ze Stoisławem, którzy na posterunku zostaną do zmroku. Wątpimy bowiem, by Huneryk wyruszył nocą. Jeżeli już, to najpewniej nad ranem, żeby o pierwszych zorzach przebyć rzekę. Zawsze bezpieczniej pokonywać bród przy nawet miernej widoczności, niż po ciemku, zaś wczesna pora wyklucza możliwość spotkania kogokolwiek. Potem, już bez obawy ujawnienia kryjówki, mogą pociągnąć traktem na południe, by tam gdzieś – w znacznej odległości od grodu – zasadzić się na karawanę Oldrzicha. Wszak zazwyczaj napadów dokonywano o dzień drogi od przełomu albo i nawet dalej. Tak przynajmniej mówił Znatysław. Tym razem chyba także będzie podobnie. Dla nas lepiej. Będzie więcej czasu na przeprowadzenie akcji i odskok po jej zakończeniu.

Po wieczerzy wszyscy idą spać. Jutrzejszy dzień może być pracowity. Wprawdzie dla mnie i Gniewka będzie to raczej tylko krótka drzemka. Byśmy nie zaspali, Miłka specjalnie trzyma wartę, by nas na czas obudzić, gdy tylko księżyc osiągnie wyznaczony punkt. Wprawdzie dużo prościej byłoby skorzystać z zegarka, ale ani mi w głowie zdradzać moją tajemnicę następnym osobom. Wszak dla nich liczenie upływu czasu według drogi przebytej przez słońce bądź księżyc jest rzeczą naturalną.

 

Budzi mnie szarpanie za ramię. Otwieram oczy. To Miłka. Przeciągam się na posłaniu, podczas gdy ona budzi Gniewka:

– Wstawajcie! Wraz świt. Przyspałam ździebko.

– A niech to! Rzeczywiście już jaśnieje. Nie ma chwili do stracenia!

Raz, dwa, ogarniamy się i nie tracąc już na nic ni chwili, natychmiast ruszamy w dół strumienia. Po chwili dogania nas Niuk, który widać z opóźnieniem zdecydował się nam towarzyszyć. Nawet dobrze. Będzie mi raźniej, poza tym wilczysko zawczasu uprzedzi o nadciągających draczach.

Wędrując pospiesznie z biegiem strumienia, w około pół godziny stajemy w miejscu, gdzie uchodzi do potoku płynącego ze zbójeckiej doliny. Zaraz za potokiem biegnie dróżka, którą mamy obserwować.

Raptem Niuk staje w czujnej pozie i wyciągnąwszy nos, wietrzy zapamiętale.

– Czuj duch, Gniewku! Czyżby już?

Mój druh natychmiast klęka na obydwu kolanach i przykłada ucho do ziemi. No tak, w ten sposób ma szansę zawczasu usłyszeć tętent kopyt nadciągających koni. Stoję bez słowa, nie chcąc mu przeszkadzać. A on wciąż tkwi z uchem przy ziemi i nadsłuchuje. Tymczasem Niuk zachowuje się znowu normalnie. Widocznie intrygujący go zapach uleciał w dal, zaś uszy nie łowią już podejrzanych odgłosów. Najpewniej więc jakiś zwierzak pętał się w pobliżu. W końcu i Gniewko powstaje, a minę ma niezdecydowaną.

– Posłyszałeś co? – pytam, ciekawy rezultatu przydługiego osłuchiwania ziemi. – Nie rzekł ci skrzat czego w ucho, abo może cię ino jakieś plugastwo w nie użarło – żartuję.

– A dajże, Sławko, pokój! Nie powiadaj byle czego. Widzi mi się, iżeśmy nieskoro[5] przybyli. Ledwiem posłyszał konie w oddali i cicho. Jakby już przeciągnęli.

Natychmiast tracę ochotę na żarty. Jeżeli ma rację, zawalona sprawa! I skąd tu teraz wiedzieć czy Huneryk z draczami wyruszył w drogę? Że też Miłka przyspała! Zamiast odpoczywać, trzeba było samemu pilnować pory wymarszu. Lecz próżne teraz żale, a przede wszystkim spóźnione. Coś jednak należy zdziałać, aby chociaż tylko częściowo naprawić wpadkę. Bez tego nijak przystępować do akcji. Widocznie i Gniewko pomyślał podobnie, gdyż ma już pomysł wybrnięcia z kłopotliwej sytuacji. Wyjdzie na dróżkę i sprawdzi tropy. Jeśli zbóje już tędy przeciągnęli, pozostały po nich ślady.

Tu, nie czekając moich racji, forsuje potok i w następnej chwili jest na dróżce. Nisko pochylony, wpatruje się w ziemię. Czegoś dotyka palcami, a następnie wędruje kilkanaście kroków w stronę brodu. Znowu przyklęka i czemuś się przygląda. Ja tymczasem, z kuszą gotową do strzału, trwam w pogotowiu, żeby go w razie draki osłaniać. Ale byłby cyrk, gdyby właśnie teraz dracze nadjechali! Na szczęście do tego nie dochodzi i Gniewko wraca, przebrnąwszy koryto potoku. Buty ma przemoczone, a nogawki mokre do połowy łydek. Najważniejsze jednak, że jest pewny przejazdu grupy jeźdźców.

– Dopiero co przeciągnęli. Końskie łajno jeszcze ciepłe!

Niestety nie sposób określić dokładnej liczby jeźdźców. Zbyt wiele tropów na siebie się nałożyło. Sądzi, że dróżką przeszło najmniej dziesięć koni, lecz głowy za to nie daje. I skąd tu teraz wiedzieć, ilu zbójów pozostało w gródku? A to teraz jest najistotniejsze! Obserwując nadal dróżkę, na pewno się tego nie dowiemy. Nie ma więc sensu nadal tu tkwić.

Wracamy do obozu, drogą spotykając Stoisława niosącego nam śniadanie. Przysiadamy nad brzegiem strumienia, by się posilić. Potem, już bez zbędnej straty czasu, wracamy na miejsce postoju, zaskakując swym pojawieniem resztę towarzystwa. Sytuacja uległa zmianie, komplikując zaplanowane działania. Wprawdzie jest pewne, że jakaś grupa jeźdźców opuściła dolinę, lecz nie wiadomo czy pośród nich był Huneryk. Ponadto zagadkę stanowi obecna liczebność załogi gródka. W tej sytuacji, przed podjęciem czegokolwiek, jest nieodzowne przeprowadzenie rozpoznania. Aby później nie tracić zbędnie czasu na ściągnięcie reszty kompanii, wyruszamy w komplecie, pozostawiając obóz na pastwie losu, mając nadzieję, że w międzyczasie żaden zwierzak nie zainteresuje się naszą spiżarnią. Wszakże na wszelki wypadek, przed odejściem właz do szałasu został szczelnie zatkany, by żądnemu wyżerki amatorowi przynajmniej w ten sposób utrudnić dostęp do źródła kulinarnych rozkoszy.

Po dotarciu w miejsce, gdzie w drodze do gródka należy porzucić strumień, rozdzielamy się. Niemir z Gniewkiem spróbują nawiązać kontakt z pasącymi owce, ja tymczasem zajmę stanowisko na skale pośród powalonego boru. Może zdołam ustalić, ilu draczy pozostało? Tego samego również zamierzają się dowiedzieć moi druhowie. Potem wrócimy nad strumień, by ustalić dalszy plan działania. Przed odejściem proszę Więckę o pilnowanie Niuka. Najlepiej zaraz wziąć psa na powróz. Przynajmniej wtedy do nikąd się nie wybierze.

W niewiele czasu później docieram do skały. Zanim na nią wpełzam, obtykam się kilkoma gałązkami choiny. Zawsze to trudniej będzie mnie dostrzec. Tego zaś chciałbym uniknąć – najbardziej dzisiaj – gdy tak pechowo rozpoczął się nam dzień.

Leżąc na skale, obserwuję majdan zbójeckiego gniazda, mając nadzieję ustalenia aktualnego stanu jego załogi. Brama zamknięta na cztery spusty i wartownik na samborzu świadczą, że zbóje mają się na baczności. Czy dzisiaj w ogóle wypuścili za wały pasterzy z owcami? W trakcie godzinnej obserwacji naliczyłem jedynie czterech draczy. Przynajmniej tylu przewinęło się przez majdan. Prócz nich widziałem również trójkę młodych jeńców zajętych służebnymi sprawami. Możliwe więc, że jednak owce powędrowały na pastwisko.

Uznaję dalszą obserwację za zbędną. Wątpliwe bym cokolwiek więcej zdołał zobaczyć i dalsze tkwienie na skale będzie tylko stratą cennego czasu. Przed odejściem jeszcze raz omiatam wzrokiem okolicę, ale wszędzie panuje spokój i nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Wolniutko rakiem opuszczam skałę, odetchnąwszy z ulgą, gdy wreszcie ogarnia mnie bór. Chyba Gniewko z Niemirem także już się uwinęli ze swą misją i wrócili na miejsce spotkania?

Słońce dochodzi zenitu. Siedliśmy nad brzegiem strumienia, dzieląc się spostrzeżeniami, a zarazem chcąc ustalić ostateczny „rozkład jazdy”. Z tym nie ma problemów, jako że już uprzednio temat był omawiany i plan uwolnienia brańców nieomal całkowicie ustalony. Teraz więc jedynie zostaje wprowadzona poprawka przesuwająca termin rozpoczęcia akcji do czasu wyjścia z gródka dracza zmieniającego wartownika na czatowniczej wieży. Zawsze to uszczuplenie załogi i jednego przeciwnika mniej. Przy okazji Gniewko potwierdza moje przypuszczenia dotyczące owiec. Wypędzono je na pastwisko, lecz stada pilnuje tylko Welisław. Jarek bowiem ostatnio podpadł draczom zbytnią hardością i nie wolno mu opuszczać gródka. Głupiec! Nie mógł to jeszcze troszkę wytrzymać?

Przed wyruszeniem bractwo pożywia się suchym prowiantem, ale jakoś nikt nie wykazuje zbytniego apetytu. Potem jeszcze tylko parę łyków wody ze strumienia i kompania jest gotowa do wymarszu. Ruszamy gęsiego w górę oddzielającego nas od doliny garbu, by po jakimś czasie spłynąć zboczem na skraj boru. Tu zaczekamy aż zmiennik czatownika opuści gródek. Skoro tylko wystarczająco się oddali, zaczynamy. W ostatniej chwili Gniewko uznał, iż dobrze byłoby bym zajął znów pozycję na skale, lecz tym razem dla osłony pozostałych. Stamtąd, bez trudu, mogę z kuszy dosięgnąć każdego w obrębie wałów, a już najbardziej wartownika przy bramie, gdyby ten został czymś zaalarmowany. To wszak zawsze jest możliwe.

– Nijak dopuścić, iżby zdążył ostrzec pozostałych draczy! – kończy. Przyznaję mu rację i chociaż mi się to bynajmniej nie uśmiecha, odchodzę na niedawno opuszczony posterunek. Nim zajmę ponownie stanowisko, podnoszę z ziemi porzucone gałązki choiny, na powrót zakładając maskowanie. Gdy już wygodnie ułożyłem się na stanowisku, oparłszy kuszę o kamień, biorę na cel wartownika.

– Dobra jest! Wątpliwe bym w razie czego spudłował.

Układam przed sobą pięć bełtów, aby były pod ręką. Jednak kuszę do strzału przygotuję dopiero wtedy, gdy zmiennik wyjdzie za bramę.

Dawno minęło południe, a dracza zmieniającego wartownika na wieży jak nie ma, tak nie ma! Denerwuję się, chociaż i tak niczego to nie zmieni. Wreszcie zbój opuszcza gródek i niezbyt spiesznie podąża w dół doliny, w stronę ukrytej na zboczu czatowniczej wieży. Odetchnąłem. Wkrótce moi kompani przystąpią do akcji. Naciągam kuszę i na cięciwę zakładam bełt. Ponownie biorę na cel wartownika w nadbramnym samborzu. Wprawdzie od frontu i z boków osłaniają go solidne ściany, z wąskimi tylko okienkami, ale od tyłu jedyną osłonę stanowi barierka z trzech żerdzi, zabezpieczająca przed upadkiem na majdan. Widocznie zbóje uznali, że wystający okap dranicowego dachu wystarczająco chroni wartownika nawet przed zacinającymi opadami i nie potrzeba tu ściany, która w upalną pogodę jedynie by utrudniała służbę w dusznym i ciasnym pudle samborza. Od tyłu nie obawiali się ostrzału, bo i też odległość do zbocza przekraczała zasięg nawet najlepszego łuku. Cóż, kiedy ten dystans nie stanowi dla kuszy żadnej przeszkody. Ba, lecz skąd mają o tym wiedzieć?

Trwam zatem w pogotowiu, trzymając draba na celu, podczas gdy reszta kompani pomyka na tyły gródka.

– Żeby teraz wartownik nie popatrzał w ich stronę! Ale jeszcze tylko przez chwilę, gdyż wnet, zakryci wałem, znikną mu z pola widzenia. Jeżeli się odwróci, będzie to ostatnia czynność w jego życiu!

Na szczęście wartownikowi jakoś nie przychodzi do głowy zerknąć za siebie i nasi bez wpadki dopadają kamiennych płyt kryjących właz ukrytego przejścia. Z emocji przygryzam wargi. Gniewko z Niemirem i Stoisławem unoszą środkową płytę, a potem ostrożnie kładą z boku. Niemir natychmiast niknie we włazie, a zaraz po nim również i Gniewko. Na razie reszta towarzystwa pozostaje na zewnątrz. Do czasu utorowania drogi jedynie by w przejściu zawadzali. Widzę, że Niuk aż wprost się pali, by dać nura do jamy i Więcka musi dobrze trzymać powróz, żeby do tego nie dopuścić.

– Lecz uwaga na czatownika! Jeżeli wcześniej przegapił okazję, teraz znowu ma szansę wykrycia intruzów. Wystarczy mu tylko dobrze nastawić uszu. Przecież rozwalenie nawet przegniłej pokrywy nie może się odbyć bezszelestnie!

Zaciskając dłoń na kolbie, z palcem na spuście, trwam w pogotowiu. W żadnym wypadku nie mogę dopuścić, by drab zaalarmował kamratów.

Raptem wartownik się odwraca i wychylony poza barierkę, badawczo spogląda na tyły majdanu, najwyraźniej czymś zaintrygowany. Ani chybi usłyszał odgłosy forsowania mocno już sfatygowanej pokrywy. Na szczęście wyjście z podziemia jest albo w rogu stajni bądź tuż za nim, pomiędzy ścianą i wałem okalającym gródek. Jest zatem niemożliwym zobaczyć to miejsce z samborza. Chyba, żeby je opuścił i poszedł pomostem wzdłuż ostrokołu. Wtedy bez trudu odkryje źródło hałasu. A chociażby i nawet nie ruszył się z miejsca i tak wnet zobaczy intruzów, skoro tylko wychyną zza stajni. Wystarczy, że patrzy w tę stronę i coś wzbudziło jego czujność.

W oczekiwaniu na reakcję wartownika, wstrzymuję oddech. Byle tylko jeszcze przez chwilę nie wszczynał alarmu! Niestety!

– Lutek! Lutek – niesie się ponad doliną. Oczywiście wołanie dochodzi mnie nieco później niż Lutka, który przecież jest na miejscu. Natychmiast ściągam spust. Śwista zwolniona cięciwa. W chwilkę później drab jeszcze bardziej się wychyla, by po efektownym fikołku, grzmotnąć na majdan. Moment po tym w otwartych drzwiach staje inny zbój. Na chwilę zastyga, zaskoczony widokiem kamrata leżącego przy wrotach. Błyskawicznie sposobię kuszę do ponownego strzału. Ale i dracz startuje ku bramie. W kilkunastu susach przebywa majdan i przypada do leżącego. Jeżeli jeszcze przed chwilą nie znał przyczyny upadku kompana, teraz już jest jej świadomy. Podrywa się gwałtownie i przeraźliwie wrzeszcząc, gna w stronę domu. Nie mam czasu na staranne celowanie. Wprost z podrzutu ślę bełt, który tym razem niestety nie jest celny. Drab jakimś cudem musiał wyczuć nadlatujący pocisk. Gwałtownym przysiadem unika trafienia i natychmiast kontynuuje przerwany bieg. Jeszcze sekunda lub dwie, a zniknie w sieni! I w żaden sposób temu nie przeszkodzę. Nie mam bowiem szansy na następny strzał.

– Szlag trafił! – klnę w bezsilnej złości.

Czyżby moje słowa miały aż taką moc? Raptem biegnący zachwiał się i zaraz potem ryje nosem w ziemię, tuż przed progiem. Dopiero teraz dostrzegam tkwiące w nim dwie strzały, a zaraz potem zza stajni wyskakuje Gniewko i Niemir, z łukami w dłoniach. W biegu zakładają na cięciwy następne strzały. W samą porę! W rozwartych drzwiach pojawia się trzeci dracz, widać zwabiony wrzaskiem kompana. Właśnie założyłem bełt pod sprężystą blaszkę, więc bezzwłocznie ślę go w rozwarte drzwi, właściwie bez celowania. Gniewko z Niemirem strzelają niemal równocześnie. Dracz, ugiąwszy kolana, osuwa się na ziemię, bezskutecznie usiłując złapać za drzwi. Zaraz zresztą dopadają doń moi kompani. W ręku Niemira błyska uniesiony topór i natychmiast opada, by za moment zaserwować repetę. W międzyczasie zza stajni wyłania się reszta naszej kompanii, z łukami gotowymi do strzału. Uwolniony Niuk pędzi przez dziedziniec w stronę domu, podczas gdy Gniewko i Niemir nikną już w jego rozwartych drzwiach. Za chwilę i pies jest w środku. Dziewczyny ze Stoisławem nieco później dopadają domu i sprawnie zajmują pozycje z obu stron drzwi. Gotowi natychmiast strzelać, czekają na dalszy bieg wydarzeń. Ale na razie nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Jedynie z kleci wychodzi dziewczyna, a zaraz za nią chłopak. Pewnie Bogna – siostra Gniewka – lecz chłopak na pewno nie jest Jarkiem. Wobec tego będzie młodszym bratem Niemira lub brańcem ostatnio tu przybyłym. Wprawdzie Niemir wymienił ich imiona, lecz jakoś wyleciały mi z pamięci. A czy to w końcu aż tak ważne? I tak wkrótce się dowiem jak ich wołają.

Jeszcze kilka minut trwam na skale, lecz ostatecznie postanawiam dołączyć do kompanów. Przed opuszczeniem posterunku lustruję dolinę czy przypadkiem nie dojrzę wracającego z wieży dracza? Jednak nikogo nie widać. Schodzę ze skały, a po przebyciu zwału – wio w dół zbocza! Stanąwszy na skraju boru, jeszcze raz rzucam okiem na otwartą przestrzeń doliny. Lecz tu nadal pustki.

Krótki bieg do tajnego przejścia i daję nura do jamy, a następnie na czworakach podążam dalej. Wprawdzie przejście na pewno jest wyższe, lecz wolę nie ryzykować rozbicia głowy.

Tak jak przypuszczałem, wyjście jest pomiędzy ścianą stajni a wałem. Miejsce trudno dostępne, dzięki czemu dotąd zostało nie odkryte.

Zastaję towarzyszy na dziedzińcu przed domem wraz z trójką niedawnych jeńców. Jakoś nigdzie nie widzę Niemira i Jarka. Niuk pędzi mnie witać. Natychmiast przewracam psa na ziemię i tarmoszę za kudły, żeby przypadkiem nie szczekał. Przecież tylko co patrzeć dracza wracającego ze strażniczej wieży! W żadnym wypadku nie powinien zostać ostrzeżony, by bez problemów wpadł w pułapkę. Ostatecznie uznaję, że już dosyć psich czułości. Wilczysko chyba także jest podobnego zdania, gdyż spokojnie odchodzi do Więcki, a stanąwszy przy niej, nawet trzy razy ogonem machnąć raczy. Dołączam do kompanii.

Bogna tuli się do Gniewka. Parę dni wstecz ani by przypuściła, że ma dorosłego brata. Podobnie i mój druh nawet by nie pomyślał, że wkrótce spotka siostrę i brata. Sądził wszak, że utonęli przed laty.

Żaden z draczy nie przeżył ataku. Tym się nie trapię. Wprawdzie to również ludzie, lecz stokroć gorsi od wściekłego zwierza. Najpodlejszy gatunek ludzki, co to dla rabunku, bez wahania, gotów zabić bliźniego, a i to nie tylko.

– A gdzie to Niemira straciliście? – pytam Bognę.

Okazuje się, że jest w kleci przy Jarku, który pono rankiem oberwał za zbyt hardą odpowiedź.

– A to głupi młokos! Już nie mógł wytrzymać? Przecież wnet musimy się stąd wynosić! Ani mi w głowie czekanie na powrót Huneryka i walka z resztą zbójeckiej bandy! Wtedy najlepiej być stąd już daleko, żeby nas przypadkiem nie dopadli. Likwidację szajki wolę zostawić Znatysławowi. Niechaj on się tym zajmie, chociażby tylko z racji pełnionej funkcji. Poza tym ma z Frankiem na pieńku, zatem nawet nie wypada go wyręczać. Dlatego natychmiast idę do kleci zobaczyć, co z Jarkiem? Wystarczył rzut oka, by bez pytania wiedzieć, że z natychmiastowego odskoku nici. Chociażby i nawet nieść nieboraka, nie na wiele to się zda. Z takim obciążeniem daleko nie odskoczymy. Z dwojga złego, lepiej zostać na miejscu. Tutaj przynajmniej zza wału można się bronić.

– A niech to! – czuję wzbierającą złość. – Z powodu głupiej hardości szczeniaka jesteśmy uziemieni! Najpewniej przez tydzień lub dłużej, nie będzie zdolny do samodzielnej wędrówki.

Potwierdza to rozmowa z Niemirem i jego obitym bratem, który prócz ogólnych potłuczeń, ma przypuszczalnie złamaną rękę i nie wiadomo, co z nogą? Na koniec dostał w nią parę kopniaków i boli przy poruszeniu.

– Trzeba ci było, Jarku, z draczem próżno zadzierać? Cóż dlań człeka ubić? Nijak nam teraz stąd się ruszyć. Nie tak być miało! – I żeby nie wybuchnąć gniewem, wychodzę z kleci, klnąc pod nosem głupotę Jarka.

– A to smarkacz siebie i nas urządził! Nie ma co, zostaliśmy wrobieni na całego! Przyjdzie walczyć z Hunerykiem i zbójami, a będzie to walka na śmierć i życie. – Nie mam bowiem cienia wątpliwości, że dracze za wszelką cenę zechcą na powrót zawładnąć gródkiem. Jak długo wytrzymamy, a przede wszystkim czy niedawni jeńcy na coś w boju się przydadzą? Potrafią aby celnie strzelać? Trzeba to wyjaśnić nim o obronie zaczniemy myśleć.

Aby nieco ochłonąć, wychodzę na samborze, a rzuciwszy okiem na dolinę, obchodzę gródek pomostem biegnącym wzdłuż ostrokołu, by w końcu znowu dotrzeć nad bramę. I właśnie wtedy w oddali dostrzegam piechura zdążającego w naszą stronę. Ani chybi zluzowany wartownik. W momencie jestem na dole, zaś w następnym, nieco rozlazłe towarzystwo zostaje postawione na nogi. Sprawnie zajmuje stanowiska. Niedawni jeńcy patrzą z niejakim podziwem, jak bez nerwowej krzątaniny i zbędnych słów, zwykli zjadacze chleba potrafią się przedzierzgnąć w drużynę nieomal profesjonalistów. A przecież większość to prawie ich rówieśnicy, nie mówiąc już o dziewczynach wchodzących w skład grupy. Również Niemir z niejakim opóźnieniem zjawia się na majdanie. Wraz z Gniewkiem odciąga zwłoki zbójów pod wał, by nie były widoczne od bramy. Ja tymczasem z kuszą gotową do strzału, z samborza śledzę nadchodzącego draba. Idzie spokojnie, niezbyt się spiesząc.

– Widocznie nie jest zbyt głodny i nie pilno mu do koryta – myślę.

Po upływie około piętnastu minut dociera w sąsiedztwo gródka. Podnosi kamień i ciska w zamkniętą bramę, rechocząc przy tym uciesznie.

– Lutek, nie śpij! – pokrzykuje sądząc, że kamrat trzyma w samborzu straż. – Rozewrzyj wierzeje! Rad bym co zeżreć. Chyba cosi dla mnie jeszcze ostało?

Niemir uchyla połówkę bramy, wpuszczając nieświadomego zagrożenia do środka. Skoro wszedł, zatrzaskuje wrota i uskakuje w bok, zaś zbój staje oko w oko z wycelowanymi w niego strzałami.

Zdębiał! Z w pół otwartą gębą, stoi jak gdyby wrósł w ziemię. Co to jednak znaczy zaskoczenie! Po dłuższej chwili jakoś przychodzi do siebie na tyle, by się odezwać z udaną obojętnością:

– Dzieciaków, chociażby z łukami, strachał się nie będę. – Ba, a co prócz gadki mu pozostało? Wprawdzie jest uzbrojony, ale topór ma za pasem, zaś łuk dynda przewieszony przez plecy. Wątpliwe, żeby zdążył zrobić z broni użytek. Chyba, że zagada przeciwnika, osłabiając jego czujność i wtedy spróbuje. Jeżeli do tego zmierzał, wybijam mu to zaraz z głowy, odzywając się z samborza, a więc za jego plecami.

– Próżno pleciesz! Glądnij[6] aby w lewo ku wale, jako to dzieciuchy gracko twych druhów sprawiły. Wraz możesz do nich dołączyć, tedy lepiej łuk i żelazo na ziem ciśnij, byś nie posmakował jako strzała smakuje.

Widok martwych kamratów czyni swoje. Jeżeli jeszcze przed chwilą zamierzał może stawiać opór, teraz najwyraźniej z tego rezygnuje. Wpierw topór i długi nóż, a zaraz potem łuk i tuł ze strzałami padają na ziemię. Gniewko z Niemirem podchodzą z zawczasu przygotowanym powrozem.

– A, to ty – konstatuje zbój na widok Niemira.

– Ani byś się spodziewał. Prawym? Zdało się wam, iże Przybywoj dawno mnie już zamorzył. Ano poszło nie tak i cny żupan sam ziemię żre, a jam wrócił ze znajomkami pogwarzyć. Zaś Znatysław pono rad by was w grodzie rychło widzieć, wszakże pewnie nie dla gościny. Ale to już między nim a wami sprawa. – Niemir na to i bez dalszego gadania pęta ręce draba, dobrze zaciągając powróz, a potem z Gniewkiem ciągną do jamy usytuowanej pomiędzy budynkiem mieszkalnym a klecią.

Opuszczam samborze, zmieniony przez Stoisława. Chcę zobaczyć jamę. Wciąż dobrze pamiętam tę, w której spotkałem Wojsława. Tutejsza jest podobna. No, może jest nieco obszerniejsza, zaś na pewno głębsza. W niej zbój poczeka na zakończenie sprawy. Ale i tak marny jego los, niezależnie czy tutaj zostaniemy, czy też przyjdzie z gródka uciekać, chociaż on zapewne ma nadzieję, że kamraci wróciwszy z wyprawy wnet go uwolnią.

Teraz już można ściągnąć Welisława z pastwiska bez obawy, że przypadkiem spotka wracającego z warty draba. Zaraz też Mściwoj rusza po niego, a my zabieramy się do penetracji zbójeckiej siedziby, chcąc ustalić czym dysponujemy? Szczególnie zapasy żywności oraz zbójecki arsenał, a zwłaszcza łuki i strzały, w które by można wyposażyć uwolnionych jeńców. Po powrocie Welisława sprawdzi się ich strzeleckie umiejętności. W potrzebie każdy dodatkowy strzelec będzie cenny. Jeszcze przed wieczorem należy zamknąć ukryte przejście i zamaskować ślady jego otwierania. Jeżeli chcemy bronić gródka, to nieodzowne.

Po jakimś czasie wraca Welisław z owcami. Owieczki natychmiast wędrują do kleci. Niuk wykazuje żywe nimi zainteresowanie, lecz wolę aby je zostawił w spokoju. Jeszcze by nam tylko brakowało stada spanikowanych owieczek na majdanie!

W czasie, gdy Gniewko wita się z bratem, patrzę na nich. Dopiero teraz mogę uznać ich podobieństwo. Nieco później dla uwolnionej młodzieży zostaje zarządzony strzelecki sprawdzian, naturalnie z pominięciem Jarka, który – prawdę powiedziawszy – chwilowo do niczego się nie nadaje. Wprawdzie ostatnimi czasy jeńcy nie mieli okazji dzierżyć łuków w dłoniach, ale przecież wcześniej nabytych umiejętności tak szybko się nie zapomina.

Najlepszy wynik uzyskuje Welisław. Trochę gorzej wypadł Bogdan – najmłodszy brat Welisława, zaś Mścisław tylko raz trafia w cel, chociaż pozostałe strzały również nie tak daleko od niego padają. Za to Bogna wszystkich zadziwia. Jako najmłodsza strzela ostatnia. Na pięć strzałów ani jednego pudła! Byle tak samo trafiała w draczy. Zawsze to przecież ludzie, a nie obojętny cel. Sądzę jednak, że bezpośrednie zagrożenie zrobi swoje. Wszak własna skóra cenniejsza od cudzej.

Dzięki zbójeckiej zbrojowni nie ma kłopotu z dozbrojeniem. Odpada także obawa o wyczerpanie zapasu strzał. Tych w komorze znaleźliśmy dobrych parę kop. Wystarczy nawet na długotrwałą obronę. Gdyby chociaż tylko co dwudziesta trafiła celu i tak pozostanie ich jeszcze najmniej na dwie dodatkowe szajki.

Po próbnym strzelaniu przychodzi czas na spóźniony posiłek. Wprawdzie po zbójeckim obiedzie mało co zostało, lecz obficie zaopatrzona spiżarnia pozwala na dosyć szybkie przygotowanie czegoś na ząb. Trudno wymagać, żeby troski dnia powszedniego były zdolne pozbawić nas apetytu, tym bardziej, jeżeli w niedalekiej przyszłości czeka walka, podczas której nie będzie czasu na posiłek.

W trakcie jedzenia, tak jakoś samo od siebie, dochodzi do dyskusji na temat zbójeckiego czatownika z wieży. Wprawdzie większość jest zdania, by na razie zostawić go w spokoju, gdyż wzorem kompana i tak wpadnie w nasze ręce, lecz mnie lepszym się wydaje próba zdjęcia go z posterunku. Po co czekać do późnego wieczora, a może nawet i nocy? Nie lepiej mieć to z głowy? Jeszcze gotów spostrzec, iż w gródku coś nie tak i wtedy mamy kłopot. Nie tylko, że ostrzeże powracającą szajkę, ale i wzmocni jej szeregi. Wystarczy szczeknięcia Niuka, by został ostrzeżony!

Po chwili namysłu Gniewko przyznaje mi rację. Najlepiej zaraz się za to zabrać. I nie ma co silić się na branie draba do niewoli. Daremne ryzyko! Wystarczy go poczęstować celną strzałą i rzecz załatwiona. Wszak chodzi o Aistulfa, który dzisiaj dodatkowo skopał pobitego Jarka.

– Może byś tak nań zapolował? – proponuje. – Kuszą sięgniesz go z bezpiecznej odległości.

Trudno mi się z tym nie zgodzić. Po kiego licha niepotrzebnie kogoś wystawiać na niebezpieczeństwo?

– Dobrze! – zgadzam się. – Zaraz pójdę. Nie ma co zwlekać.- Wstaję od stołu i podjąwszy kuszę stojącą w kącie, zarzucam na ramię kołczan z bełtami, zaś „awarkę” starym zwyczajem przewieszam przez ramię. Dla podchodów tak jest wygodniej.

– Ja z tobą – powiada Więcka i nie dając czasu na protest, już jest przy mnie z łukiem w garści i tułem strzał na plecach. Niuk natychmiast porzuca wygodne miejsce pod stołem. Jak by też mogło coś się odbyć bez niego? A już na pewno nie wypad mój i Więcki!

Biorę psa na powróz. Tym razem wolę nie puszczać go luzem. Wystarczy mu wolności w drodze powrotnej.

Na wszelki wypadek opuszczamy gródek ukrytym przejściem. Wyjście bramą byłoby wygodniejsze, lecz przez głupi przypadek mógłby to prawie drab zaobserwować. Przecież z wieży doskonale musi ją widzieć.

Przemykamy na skraj boru, by zaraz potem ruszyć w dół doliny. Dopiero tam, gdzieś poza polem widzenia czatownika, przeskoczymy na przeciwległe zbocze i wrócimy, by zajść wieżę od tyłu. W około pół godziny docieramy w to miejsce. Dolina się zwęża i lekkim łukiem wykręca bardziej na południe. Raz, dwa, przeskakujemy na drugą stronę. Jeszcze wcześniej, będąc na trawersie wieży, pokazuję siostrze jej położenie. Łatwo to poznać po białej brzozie rosnącej na skraju boru.

Parę minut zdążamy w kierunku wieży. Teraz należy zachować szczególną ostrożność, aby przypadkiem nie zdradzić swej obecności. W pewnej chwili Więcka wysuwa propozycję, którą w pierwszym odruchu uznaję za szaloną: Wyjdzie z Niukiem na otwartą przestrzeń doliny i najspokojniej w świecie pomaszeruje w stronę gródka, zaś na wysokości wieży na dłuższą chwilę przysiądzie przy potoku. Czatownik skupi uwagę na niej, wtedy mnie łatwiej przyjdzie go podejść.

Po chwili zastanowienia uznaję, że pomysł jest dobry.

– No, to trzymaj się – klepię ją w ramię, po czym odchodzę w górę zbocza, zaś ona rusza w dół. Skoro uznaję, że już wystarczy wspinania, powracam na poprzedni kierunek i z kuszą gotową do strzału, skradam się ku wieży.

Lecz oto już cel w zasięgu wzroku! W dole zbocza, pomiędzy choinami, dostrzegam fragment konstrukcji oraz drabinę. Chcąc zobaczyć wartownika muszę zejść niżej. Stąd nie ma szansy go dostrzec, jako że szczyt wieży zasłaniają drzewa. Ostatecznie docieram w odpowiednie miejsce. Drab wychylony poza barierkę pilnie ślepi w dolinę. A to go Więcka zaabsorbowała! Pewnie nie wie, co o tym sądzić? No, bo skąd tu nagle, w odludnej dolinie, samotny wędrowiec z psem?

Dla dogodnego strzału dobrze byłoby się przesunąć jeszcze bardziej w bok. Wprawdzie i stąd można by spróbować, ale wolę zająć dogodniejszą pozycję. Po zmianie miejsca biorę draba na cel, wolno ściągając spust. Lekki świst cięciwy – bełt rusza do celu. Widać jednak w drodze musiał musnąć jakąś gałązkę, skutkiem czego minimalnie zbacza i zamiast trafić w zbója, grzęźnie w słupku podtrzymującym zadaszenie, tuż przy jego lewym ramieniu. Gdyby nie to, miałby go pomiędzy łopatkami.

Drab wykazuje nadzwyczajny refleks. Jak oparzony, odskakuje w przeciwległy róg ambony i już naciągnięty łuk trzyma w dłoniach! Krótki rzut oka zza narożnego słupka i zaraz śle strzałę w mym kierunku. Ta tylko bzyka mi mimo ucha, trafiając w pień jodły za mną.

– A niech to! Przecież to ja miałem draba ustrzelić z bezpiecznej odległości! Cóż, jakoś nikt nie pomyślał, że w borze coś takiego może być problematyczne. Chcąc widzieć cel, trzeba się do niego zbliżyć, a to oznacza rezygnację z bezpiecznego dystansu.

Ukryty za pniem dorodnego modrzewia, gorączkowo sposobię kuszę do ponownego strzału. Równocześnie następna strzała Aistulfa żłobi rysę w korze pnia osłaniającego mnie modrzewia!

– Jasny szlag! Jeszcze mnie ustrzeli!

Po trzeciej, niebezpiecznie bliskiej strzale uskakuję do tyłu i kryjąc się za jodłą, zakładam wreszcie bełt. Mój odwrót widać zdopingował draba do działania. Z bojowym okrzykiem wyskakuje na drabinę, najwyraźniej mając zamiar wnet mnie dopaść. Niezbyt to rozsądne. Nim dotrze na ziemię i tak będę go miał na celu. Tymczasem on zaczyna szybkę drogę w dół, zwrócony do mnie przodem, stąpając po szczeblach drabiny, jak gdyby była schodami.

Raptem trzask! Trzeci szczebel nie wytrzymuje nagłego obciążenia. Drab rozpaczliwie wymachując rękoma, leci na łeb, na szyję, z przeszło sześciometrowej wysokości. Odbija się od drabiny, a wywinąwszy w powietrzu kozła, ryje głową w ziemię!

Tkwię za jodłą, z kuszą gotową do strzału, celując w punkt, gdzie spodziewałem się trafić zbója, gdy tylko stanie na ziemi. Tym jednak razem obędzie się bez przemocy. Drab nieskładnie kopie nogami, zaś jego tułowiem wstrząsają drgawki. Potem się uspokaja, lecz ja wciąż zwlekam z podejściem. Tak mija może dziesięć minut. Zbój nadal leży bez ruchu. W końcu podchodzę, z dobytą „awarką” w ręku. Lekko trącam leżącego. Ani drgnie! Wobec tego usiłuję wyczuć puls na szyi, lecz bezskutecznie. Przewracam nieboraka na plecy i przyłożywszy ucho do piersi, staram się coś usłyszeć. Ale i tam nic już się nie kołacze.

– Ha, sam sobie sprawił śmiertelny wypadek, oszczędzając mi wyrzutów sumienia! Tak mu do mnie było spieszno? Widocznie nikt mu wcześniej nie powiedział, że gdy się człek spieszy, tylko diabła cieszy.

Wracam pod jodłę po kuszę. Zdejmuję bełt i zwalniam cięciwę, po czym wspinam się na czatowniczą ambonę. Ależ z niej rozległy widok! Nawet bym nie przypuszczał. Dostrzegam Więckę z Niukiem przy potoku. Przysiadła na kamieniu. Niby to nie patrzy w moją stronę, ale na pewno spod oka pilnie wypatruje wieży. Zdejmuję róg wiszący na wystającym sęku. Wprawdzie na czymś takim jeszcze nie grałem, lecz jeszcze w domu nieraz dąłem w sygnałową trąbkę, przy okazji wzbudzając furię sąsiadów. Ba, potrafiłem nawet na niej wygrać kilka prostych melodii. Spróbuję więc czy i na rogu również potrafię?

Nabrawszy w płuca powietrza, przykładam go do ust. Po paru niezbyt harmonijnych dźwiękach, ostatecznie dostrajam się i oto nad doliną rozbrzmiewa:„Bracia do bitwy nadszedł czas”. No, może nie w najlepszym wykonaniu, ale zawsze. Więcka zrywa się z kamienia i zwrócona w moją stronę, najpewniej usiłuje dostrzec wieżę pomiędzy choinami. Zdejmuję koszulę i nią wymachuję, chcąc zwrócić jej uwagę.

Dostrzegła! Parę razy macha ręką, a potem, z Niukiem na powrozie, rusza biegiem w poprzek doliny. Spoglądam na gródek. I tam usłyszeli moje granie. Przy samborzu dostrzegam kilka postaci. Opuszczając wieżę, zabieram zbójecki róg. Przyda się. Ostrożnie stąpam po szczeblach drabiny pilnując, żeby przypadkiem nie zaliczyć złamanego.

Przysiadłszy na najniższym, czekam na siostrę. Po jakimś czasie słyszę trzask łamanego chrustu. Wnet w polu widzenia ukazuje się czarne wilczysko, a za nim Więcka z naprężonym powrozem w ręku. Odzywam się do nich dając znać, gdzie jestem. W parę chwil są przy mnie. Pies poszczekuje radośnie, dziewczyna spogląda na Aistulfa rozciągniętego na ziemi.

– Jakoś go dostał? – pyta po chwili, nie widząc nigdzie ni kropli krwi.

– Ano, mało co, a on by mnie dostał! Szczęściem z drabiny na łeb zleciał i skręcił kark. Zbyt mu pilno do mnie było. Ani się spodziewał, iże szczebel pod nim pęknie.

Więcka naturalnie chce wejść na wieżę, popatrzeć na dolinę.

– Dobrze, idź! Ino bacz byś nie spadła.

Nie trzeba jej tego dwa razy powtarzać. Zostawia łuk i Niuka. Spuszczam psa z powroza. Może już sobie pohasać. Póki co, w dolinie nie ma obcych, zatem niech zażywa wolności.

Znów przysiadam na szczeblu drabiny, czekając cierpliwie aż dziewczyna powróci z wyżyn na ziemię. Pokrzykuje do mnie z góry, zachwycona pięknym widokiem. Wreszcie schodzi.

Przed odejściem zabieramy broń Aistulfa, a jego zwłoki odciągamy kawałek w górę zbocza. Na wszelki wypadek wolałem nie zostawiać ich w pobliżu wieży. Opinam się dodatkowo jego pasem, a Więcka bierze łuk zbója i kołczan strzał. Najkrótszą drogą schodzimy w dolinę, by następnie jej środkiem wrócić do gródka. Słońce właśnie chyli się ponad górami. Wielka pomarańczowo – złota kula wolno niknie za szczytami. Jeszcze widać jej połowę, lecz nim dotrzemy do bramy i ona zniknie. Piękna jest Gniewkowa dolina, zewsząd otoczona mieszanym borem, ze srebrzystą wstęgą przecinającego ją potoku! A jeszcze piękniejsza w grze barw soczystej zieleni, miejscami wyzłoconej blaskami zachodzącego słońca, miejscami zaś pogrążonej już w cieniu.

Docieramy do gródka. Chwilę przystaję na rozmytej grobli. Dobrze byłoby ją odbudować i przywrócić zalew. Wtedy gródek znacznie by zyskał na warowności. Ale próżno teraz o tym nawet myśleć! Wszak nie wiadomo, jak się sprawy dalej ułożą? Jedno jest pewne: Wnet przyjdzie nam się zmierzyć ze zbójecką szajką i to w dodatku bardzo wkurzoną z powodu zajęcia jej wygodnej kwatery. Jedyna pociecha w tym, że to oni będą zmuszeni szturmować wały, a jeszcze wpierw do nich dotrzeć. Mając strzał w nadmiarze, postaramy się temu przeszkodzić. Byle nie zostać zaskoczonym!

Brama uchyla swe podwoje. Z samborza wygląda Gniewko i Bronka, zaś zza ostrokołu głowę wychyla Stoisław, a obok niego i Miłka. Niuk natychmiast daje nura w uchyloną bramę, niknąc nam z oczu. W chwilę po nim i my stajemy na majdanie.

– Uff! Kolejna akcja za mną! A mogło wyjść różnie. Cóż, nie wszystko szło tak jak miało, ale na szczęście jednak z pomyślnym zakończeniem. Oby tak nadal!

 


[1]              łęka – zdrada;

[2]              niemą (niemiec) – tu obcy, nie władający mową Słowian;

[3]              poście – karawana;

[4]              stegna – ścieżka;

[5]              nieskoro – późno;

[6]              glądnij – popatrz;

[1]              gnot – pień do rąbania drew;

[2]              nary – łoże;

 

Skip to content