ODCINEK 9

Część czwarta

Powrót

Klap, klap, klap – stukają kopyta, z każdym krokiem wierzchowców zbliżając nas do celu, a ten jest nieomal na wyciągniecie ręki, bowiem przed nami masyw Ślęży zamyka prawie cały horyzont. Wczorajszym wczesnym rankiem wyruszyliśmy z byłej zbójeckiej doliny, rozpoczynając powrotną drogę. No, może w wypadku Gniewka nie było to aż tak jednoznaczne, gdyż jego serce zostało rozdarte. Widok pięknej rodowej doliny przywróciły wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa. W dodatku nic nie stało na przeszkodzie, żeby do tej krainy powrócić i objąć gródek we władanie. Ani by mu się coś takiego w najśmielszym śnie przyśniło. Własny gródek. Wprawdzie malutki, ale zawsze! Z drugiej jednak strony pozostawały, wprawdzie teraz odległe, Radoszowy, gdzie już zdążył się na dobre zadomowić i wrosnąć w jego małe społeczeństwo. Tam również jest ojciec, macocha i przyrodnie rodzeństwo oraz przyjaciele. Naturalnie najlepszym dla niego wyjściem byłyby przenosiny Uniewita z rodziną na rodowe śmieci. Coś takiego znacznie by zniwelowało rozterki mego druha. Ba, gdybym tak jeszcze i ja chciał tam się przenieść. Na to jednak trudno byłoby mi się zdobyć. Odpowiedziałem na nieśmiałą propozycję, niczego nie owijając w bawełnę. Trudno mi zostawić Unisławów i rodzinne kąty. Jednak nie jest wykluczone, że gdy tu faktycznie zamieszka, odwiedzę go i zagoszczę na dłużej. Przecież mój niespokojny duch wciąż mnie dokądś gna, więc bardzo możliwe, iż wkrótce znów zawitam w te strony – tym bardziej, że dużo szybciej można tu dotrzeć płynąc w górę Nysy. Tym sposobem odpadnie spory odcinek Odry meandrującej pośród łęgów i borów. Ale to później. Wpierw należy wrócić nad Kłodnicę.

Jak przewidywałem, Welisław z Bogną jadą z nami do ojca. Są wszakże zdecydowani wrócić. Tu jest ich miejsce. Niemir pono już od jakiegoś czasu przemyśliwał nad odbudową ojcowskiej zagrody. Wprawdzie w gródku jest im dobrze, ale zdawał sobie sprawę z tego, że – wcześniej czy później – dzieci Uniewita zapragną samodzielności na ojcowiźnie. Odnalezienie się Gniewka oraz wiadomość, że i Uniewit żyje, tylko postanowienie to umocniło. Przed wyruszeniem długo o tym rozmawialiśmy, rozważając wszystkie za i przeciw. Stanęło na tym, by na razie niczego nie zmieniać. Wpierw Uniewit musi postanowić, co zamierza. Jeżeli będzie chciał wrócić, gródek jest na tyle obszerny, by wszystkich pomieścić. Dopiero wtedy można zacząć myśleć o budowie nowej siedziby dla dzieci Lutosława i to raczej nie w miejscu starej zagrody, gdzie byle większa powódź może ją zniszczyć. Nie, w tym prawie względzie pośpiech jest niewskazany. W związku z tym Niemir będzie tutaj szefował przynajmniej do czasu powrotu Bogny i Welisława, a także najprawdopodobniej i Gniewka. Zdając sobie jednak sprawę z tego, że sam z braćmi i Mściwojem w razie potrzeby gródka nie obroni, załatwiliśmy pomoc u Znatysława. Na czas naszej nieobecności podesłał starego Radzimira – wysłużonego woja z synami, którzy pozostając na żołdzie naczelnika, służyli jako woje w grodzie. Nie było zatem problemów z ich czasowym odkomenderowaniem. Załatwiwszy nasze sprawy, z lżejszym sercem mogliśmy wreszcie wyruszyć w powrotną drogę. Pożegnawszy Znatysława, ruszyliśmy w stronę przełomu, tym razem podróżując na końskich grzbietach. To znakomicie przyspieszało powrót. Dzięki remanentom po Radmirowej szajce, koni nie brakowało. Ale i tak nie każdy z nas dysponował oddzielnym wierzchowcem. Jedynie Gniewko z Welisławem dosiadali je w pojedynkę. Na moim wałachu podróżowała również Więcka, siedząc na wypchanym worku za mymi plecami. Na grzbiecie drugiej kobyły usadowiła się Bronka z Miłką, a Stoisław z Bogną dosiedli trzecią. Jak zdążyłem zauważyć, siostra Gniewka i wnuk Boguchwała jakoś bardzo szybko przypadli sobie do serca. Może w przyszłości coś z tego nawet wyniknie? Lecz póki co, obserwowałem ich tylko spod oka, nikomu nic nie mówiąc. Prócz wierzchowców prowadziliśmy jeszcze jednego luzaka, który niósł prowiant niezbędny na czas podróży, a przede wszystkim przypadający młodym Chwałkowicom udział w zdobyczy wziętej na draczach. Po dotarciu do domu im również miały przypaść dwa konie. Na czas podróży do Radoszów, pozostałe wierzchowce Gniewko miał nadzieję przechować w Chwałkowie. Gdyby wszakże to okazało się niemożliwe, zawsze można było je sprzedać. Gniewko naturalnie by wolał konie zachować, ale nie od niego to zależało.

Minąwszy przełom, nadal zdążaliśmy w stronę brodu, którym trakt przechodził na drugi brzeg rzeki. Zanim wjechałem w nurty Nysy poprosiłem Więckę, by się przesiadła przede mnie, a potem wziąwszy Niuka na barana, wróciłem na siodło. Pies oparł się tylnymi łapami o worek, na którym poprzednio wędrowała Więcka, zaś przednie założył na mych ramionach. Młodzi towarzysze ze zdziwienia aż gęby porozdziawiali. Trąciwszy konia piętami, wjechałem w nurt rzeki. Równocześnie jakiś jeździec uczynił to samo na przeciwległym brzegu. Gdy się zbliżył, poznałem Sobierada. Ale spotkanie! Wprawdzie nie był świadomy, że jest nam znajomy, lecz to w niczym nie zmieniało sytuacji. Błyskawicznie rozważyłem, jak postąpić? Minąć, poprzestawszy na słowach powitania podróżujących, czy też odmiennie zareagować? Miałem przecież świadomość, że wracając do grodu lezie śmierci w ramiona. Znatysław, chociażby tylko z poczucia sprawiedliwości, będzie zmuszony brata surowo ukarać. W tym względzie nie mógł okazać zdrajcy pobłażania. Dracze najpewniej dadzą gardła, zatem i brat naczelnika, z nimi sprzymierzony, podobną winien ponieść karę. Z drugiej zaś strony wyobraziłem sobie rozterkę Znatysława. Przecież o rodzonego brata chodziło! Zawsze to więzy krwi zobowiązują. Oszczędzę mu więc trudu rozwiązania tego dylematu. Chociażby i nawet w pierwszym impulsie wziął mi za złe wtrącenie się w ich sprawy, w przyszłości na pewno uzna, iż dobrze postąpiłem. Przynajmniej śmierć brata nie zaciąży na jego sumieniu. Była nawet szansa, że o niczym się nie dowie.

Moi towarzysze minęli już Sobierada, Ja zamykałem naszą kawalkadę. Na chwilę powstrzymałem wierzchowca, by jeszcze bardziej się oddalili. W momencie mijania Sobierada uniosłem nieco dłoń w geście powitania:

– Wiedźcie bogi szczęśliwie ku celowi – rzuciłem pozdrowienie.

– Bogi prowadźcie – odpowiedział, obrzucając nas ciekawym spojrzeniem. Nieczęsty to wszak widok jeźdźca z czarnym wilkiem na grzbiecie.

– Ano prowadźcie – odparłem troszkę ciszej – wszakże nie tam, dokąd Sobieradzie zdążacie! – dodałem z naciskiem po krótkiej pauzie. Gwałtownie zwrócił ku mnie twarz, ściągając wodze wierzchowca. Nim jednak zdążył zadać pytanie, rzekłem:

– Nie masz już Radmira i jego drużyny, ni zwiadowców przy grodzie. Wszytkich Znatysław wytracił. A i Huneryk w jamie u Znatysława. Pewnie rychło łeb da. Przy tym brat wasz i srebro w sakwie znalazł w kleci, tedy niezbyt roztropnie wam do grodu wracać. Zresztą, wasza sprawa, jako postąpicie, Bywajcie! – Trąciwszy konia piętą, ruszyłem za towarzyszami, zostawiając Sobierada na środku rzeki. Nie miałem bowiem ochoty na dłuższe z drabem pogwarki. Ba, zacząłem nawet powątpiewać w słuszność mojego postępku. Czy aby dobrze uczyniłem, ostrzegając go? Nie lepiej było sprawę zostawić własnemu biegowi?

– Przeczżeś go wystrzegł przed Znatysławem? – jak gdyby mym rozterkom zawtórowała Więcka.

– Coby ten krwie brata na rękach nie miał. Po co mu się nią kalać? Mnie zaś nijak było ubić gada, chociaż tak właśnie postąpić należało. Niechaj tedy podąża, kędy go dola zawiedzie. Może jeszcze się opamięta? Ty zaś rychło zapomnij o Sobieradzie i nikomu nie gadaj, co mu rzekłem.

Na drugim brzegu Niuk wylądował na ziemi, a Więcka wróciła na poprzednie miejsce za moimi plecami. Tymczasem Sobierad wciąż tkwił tam, gdzie go zostawiłem. Patrzył za nami. Jego koń, korzystając z postoju, pił wodę z rzeki. Odruchowo pomachałem ręką na pożegnanie i już nie oglądając sie za siebie, ruszyłem za kompanami.

Wraz z zachodem słońca kawalkada zjechała z traktu, by stanąć noclegiem na skraju lasu przy potoku. Wnet zapłonęło ognisko. W czasie, gdy Bronka z Miłką przygotowywały wieczerzę, reszta towarzystwa zajęła się wierzchowcami oraz urządzaniem wygodnego biwaku. Zanim jeszcze na dobre mrok ogarnął okolicę, zjedliśmy wieczerzę, mało co przy tym mówiąc. Po posiłku było dosyć czasu na rozmowę. Wtedy też ustalono kolejność wart. Noc przeszła spokojnie. Trzymałem ostatnią wartę, więc do mnie należało obudzenie bractwa. Specjalnie z tym zwlekałem, chcąc umożliwić im dłuższy wypoczynek. Skoro jednak słońce wychynęło ponad lasem, zarządziłem pobudkę. W kociołku już bulgotała wrząca woda. Godzinę później ciągnęliśmy traktem ku Ślęży widniejącej w oddali. Wieczorem spodziewałem się dotrzeć w jej pobliże. Może przenocujemy w grodzie bądź jego sąsiedztwie, u któregoś z licznych Chwałkowych krewniaków? Ciekaw byłem powitaniu, jakie rodzice zgotują uciekinierom. Jakie by nie było, na pewno nie obędzie sie bez naszej mediacji. W każdym razie musimy ich wybronić. Bez nich byłoby trudniej uzyskać sukces.

Wczesnym popołudniem zatrzymujemy się na dłużej. Koniom należy dać wytchnienie i możliwość spokojnego pożywienia. My również jemy szybki obiad. W dwie godziny później znowu ciągniemy traktem ku niedalekiej już Ślęży. Konie jak gdyby złapały drugi oddech. Czyżby wyczuwały rychły koniec dzisiejszych trudów?

Krótko przed zamknięciem bramy wjeżdżamy do grodu, kierując się do siedziby żupana, gdyż od strażników wiemy, że Zdziesław nadal kwateruje w domu Przybywoja. Ba, z woli wiecu sprawuje obowiązki żupana! Zatem do pełni szczęścia brakuje mu jedynie zatwierdzenia przez plemienną radę. To jednak wymaga nieco czasu, jako że rada zbiera się dwa razy w roku. Ależ mój niedawny towarzysz niedoli awansował! Ani bym przypuścił.

Przy wrotach do siedziby żupana brak straży. Wierzeje na oścież otwarte. Zaledwie stajemy na dziedzińcu, a tu już ku nam Zdziesław wychodzi.

A to się zdziwił! Jakimż to sposobem nasze bractwo tak się rozmnożyło?

Opuszczam z ulgą grzbiet wierzchowca. Nie ma to, jak stanąć na własnych nogach. Gniewko przedstawia Welisława i Bognę. Młodych chwałkowian Zdziesław już wcześniej poznał. Gwizdnięciem na palcach przyzywa służbę, by się zajęła końmi. Wytarte i napojone wnet lądują w obszernej stajni. My tymczasem zasiadamy przy stole. W sam raz pora na wieczerzę. Przy tym gospodarz jak najrychlej by rad posłyszeć o naszych przygodach. Przecież już sam powrót konno świadczy, że przedsięwzięta wyprawa osiągnęła zamierzony cel, a to już duża sprawa, godna frapującej opowieści. Na szczęście pozwala nam wpierw spokojnie się pożywić, a dopiero później przychodzi czas na opowiadanie. Przy stole towarzyszy nam dwu byłych kamieniarzy, którzy zostali przy Zdziesławie. Może nie mieli dokąd wracać?

Opowieścią dzielimy się sprawiedliwie. Każdy ma okazję coś powiedzieć. Najbardziej zadowoleni są młodzi chwałkowianie, gdyż Zdziesław pochwalił ich wyprawę. Wiedział, że zniknęli z Chwałkowa i domyślił się, że najpewniej za nami podążyli. Teraz zaś obiecał nawet się wstawić za nimi u rodziców. Poza tym, z wieku jeszcze dzieci, a tu przy żupanowym zasiedli stole i są traktowani na równi z dorosłymi, jako zwycięscy wojownicy! Mam nadzieję, że się im od tego w główkach nie zakręci? Ale i tak jutro rodzice wnet ich z obłoków sprowadzą na ziemię. W każdym razie zasłużyli sobie na uznanie, stając w potrzebie może i nawet lepiej niż niejeden z dorosłych. Mogą więc być z siebie dumni i tego już im nikt nie jest w stanie odebrać, nawet karcący rodzice.

Tak nam się dobrze gada, że ani się człek spostrzegł, a tu już zapadła noc głucha. Najwyższa pora spać! Zdziesław wnet nas rozkwaterowuje w obszernym dworzyszczu, które bez trudu może pomieścić nawet dużo większą liczbę gości.

Jak to przyjemnie wygodnie się wyciągnąć na posłaniu będąc świadomym, że nic nam nie zagraża i nikt w nocy nie będzie budził dla objęcia warty. Nie ma to jak niczym nie przerywany sen!

Wczesnym rankiem zastaję młodych chwałkowian na nogach. Pewnie emocje związane z rychłym powrotem do domu i perspektywą rozmowy z rodzicami nie pozwoliły im dłużej pospać. Jednak reszta towarzystwa śpi w najlepsze. By im nie przeszkadzać, wychodzimy na dziedziniec żupanowej „rezydencji”. Wprawdzie na noc zamknięto bramę, ale nadal brak przy niej straży. Wychodzimy na przybramny pomost skąd spoglądamy na jeszcze uśpiony gród. Jedynie w samborzu nad bramą czuwa straż. Wkrótce i grodzianie zaczną nowy dzień. Po jakimś czasie wracamy na dziedziniec, chcąc jeszcze przed posiłkiem zaglądnąć do stajni. Nie czekając wyręki, sami obrządzamy konie, by zaraz po posiłku były gotowe do drogi. Wychodząc ze stajni, wpadamy na Zdziesława. I on ma zwyczaj wczesnego opuszczania łoża.

– Tak wam do domu spieszno – śmieje się na widok chwałkowian. – A i tobie, Sławko, pewnie już za swymi się cni – dodaje. – Budźcie tedy towarzyszy. Rychło nam odśniadać i bierzmy się do Chwałkowa! Jakom rzekł, ułagodzę rodzicieli. Nie strachajcie się, dobrze będzie. Jeszcze słowo żupana cosi znaczy! – I poklepawszy młodych po plecach, prosi do izby.

Zaraz im miny poweselały. W parę chwil jesteśmy przy śpiących.

– Wstawajcie! Nastał nowy dzień. Zdziesław do stołu prosi. – I nie zważając na ziewające bractwo, zaczynamy zwijać swe ruchomości. Wobec tego Gniewko z rodzeństwem oraz Więcka także porzucają wygodne posłania. Ochlapawszy się przy studni, wnet są gotowi.

Śniadanie nie zabiera wiele czasu. W godzinę później ciągniemy w stronę Chwałkowa, zahaczywszy przy okazji o zagrodę Ludomira. Potem jednak, już bez przystanków, zdążamy do celu, pokazując Zdziesławowi miejsca, w których woje Przybywoja ponieśli sromotne klęski. Na ostatek, pokonawszy strumień, podjeżdżamy do osady. Z dala nas dostrzeżono i niechybnie rozpoznano po Niuku biegnącym przy koniach. Trudno go nie poznać! Wnet widzę Chwałka wychodzącego na spotkanie, a zaraz za nim i Budzigniewa. Wybiegają z chat także rodzice uciekinierów, lecz wszystkich wyprzedza radośnie wrzeszcząca czereda chwałkowskiej młodzi. Część z nich to przecież nasi towarzysze niedawnych bojów.

Zeskoczywszy na ziemię, witamy starych znajomych. Zdziesław odpowiada na powitanie Boguchwała. Po nim i my ściskamy gospodarza. Gniewko przedstawia swe rodzeństwo, zaś ja wpadam w objęcia Budzigniewa. Mało brakuje, żeby mnie udusił! Bronka z Miłką i Stoisław również nikną w objęciach rodziców. Jak na razie, pod adresem uciekinierów nie padły żadne zarzuty. Mam nadzieję, że zanim padną, Zdziesław zdąży zażegnać niebezpieczeństwo i ułagodzi rodziców. Zawsze to przecież z żupanem sprawa, któremu po prostu nie wypada odmówić. Później łupy wzięte na draczach najpewniej skutecznie osłodzą rodzicom uprzednie zgryzoty.

Nie będę się rozwodził nad zgotowanym nam przyjęciem. Wystarczy powiedzieć, że powszedni dzień wnet zamienił się w radosne święto i żaden z chwałkowian już nawet nie pomyślał o wykonywaniu jakiejkolwiek pracy, wyjąwszy naturalnie zacne niewiasty, które w nieprawdopodobnie krótkim czasie przygotowały wystawną ucztę. Biesiadowaliśmy więc do nocy, zabawiając stołowników opowieściami z ostatniej wyprawy. Trudno zliczyć wznoszone toasty, w miarę trwania uczty na coraz to bardziej dziwne okoliczności. Już sam Niuk stał się przedmiotem przynajmniej kilku. Jak tylko mogę, migam się od konsumowania wyskokowych trunków, podobnie i Gniewko, który również jakoś w nich zbyt nie gustuje. Zwycięska młodzież co najwyżej może umoczyć usta w syconym miodzie, dlatego też głównie ona jest wieczorem w pełni sprawna, podczas gdy starsi, nie wyłączając pań, już zdrowo orbitują. W trakcie biesiady pytam Budzigniewa o Bezstryja? W przeciwieństwie do Wisieniegi, jakoś nigdzie nie mogę go dostrzec.

– Ano, obwiesił się – słyszę w odpowiedzi. – Sam sobie sprawiedliwości domierzył! Ale, Sławko, nie gadajmyż o przeniewiercy. Próżno jęzora strzępić!

Zgodnie z obietnicą, Zdziesław wstawił taką gadkę w obronie uciekinierów, sławiąc ich odwagę i męstwo, że wątpliwe, by ktokolwiek jeszcze mógł im coś wyrzucać, zaś przypadająca młodym zdobycz wprawiła chwałkowian w osłupienie. Zapewne teraz niejeden z dorosłych pluł sobie w brodę, że z nami nie pociągnął, dając pierwszeństwo pisanym wtedy jeszcze patykiem na wodzie profitom z żądanych na dobytku Przybywoja odszkodowań. Wprawdzie wiec odszkodowania przyznał, lecz w proporcji do łupów uzyskanych przez Bronkę, Miłkę i Stoisława, nie ma o czym gadać.

Późnym wieczorem, a właściwie już nocą, można wreszcie opuścić biesiadę i po trudach podróży, spocząć znów w chacie Budzigniewa. Młodzi dawno zwiali od stołów, przedkładając swe towarzystwo ponad asystowanie swym coraz bardziej wstawionym rodzicom. Wraz z nimi i Więcka z Bogną także znikły nam z pola widzenia, wracając jednak wieczorem do stołu dla spożycie wieczerzy. Teraz więc, bez zbędnych ceregieli, układamy się na posłaniach, solidne mycie odkładając do jutrzejszego dnia. Naszych posłań przecież nie okrywają śnieżnobiałe pościele, zatem można sobie nieco pofolgować.

Świt zastaje mnie na nogach, co po wczorajszym biesiadowaniu do późnej nocy wydaje się nieprawdopodobne. Widocznie jednak perspektywa rychłego wyruszenia w dalszą drogę czyni swoje. Wychodzę z chaty, nie chcąc zbyt wcześnie budzić reszty towarzystwa. Niuk z pewnym opóźnieniem podąża za mną. Zachodzę nad strumyk, pośród łąk płynący od ślężańskiego boru. Pomarańczowe słońce ledwo co wzbiło się ponad horyzontem. Zrzuciwszy odzienie, wchodzę do wody, z biedą sięgającej ciut powyżej kostek. Żeby się wygodnie umyć, wystarczy przysiąść na dnie. Wprawdzie woda jest zimna, lecz mi to nie przeszkadza. Jedynie w pierwszej chwili troszkę mnie otrząsa. Potem, już bez zahamowań, chlapię się w bystro ciurkającej wodzie. Niuk przywarował obok leżącej na trawie odzieży. Spogląda na mnie, nie wykazując jednak najmniejszej ochoty na kąpiel. Wystarczyło mu chlapnięcia kilku łyków ze strumienia. Po tej mini kąpieli, dłuższą chwilę ganiam przy poniku, świecąc gołymi pośladkami. Tym razem wilczysko ochoczo mi towarzyszy. Poszczekując, co i rusz usiłuje mnie capnąć za kostki. Wkrótce wyschłem na tyle, by się już ubrać.

Wolno wracamy ku osadzie. Dojrzałe zboża dochodzą czasu zżęcia. Do żniw zostało najwyżej parę dni. W żadnym razie nie zdążymy na nie wrócić do domu. Ha, trudno – siła wyższa!

W Chwałkowie nadal wszyscy śpią. Nie ma się czemu dziwić. Po wczorajszym biesiadowaniu, nie tak prędko ktokolwiek zechce opuścić przytulne posłanie. Chyba, że przynaglony potrzebą. Idziemy więc nad Czarną Wodę zobaczyć, jak też się miewa nasza dłubanka? Zastaję ją wyciągniętą na brzeg i przywiązaną cumą do pala tak, jak poprzednio. Obok cumuje łódź Budzigniewa. Ślepi znów poprawionymi węglem oczami, jak gdyby wypatrywała powrotu załogi i rychłego wyruszenia w daleki rejs. Przysiadłszy na burcie, jakiś czas spoglądam na płynącą wodę, myślami będąc już w drodze powrotnej. Ile nam zajmie czasu? Nie wiem. Pewnie w jej trakcie przyjdzie jeszcze załatwić to i owo. Jestem jednak pewny, że na pewno będziemy unikali wplątania się w jakiekolwiek awantury. Chcąc jak najprędzej wrócić do domu, nie można sobie pozwalać na nieuzasadnione straty czasu. Westchnąwszy na koniec powstaję, by wrócić do Chwałkowa. Pewnie już teraz zastanę tam kogoś na nogach? I w tym się nie mylę. Większość mieszkańców krząta się wokół codziennych spraw. Porzuciła posłania także reszta mych kompanów. Ba, bractwo już zdążyło się umyć! Wkrótce i Zdziesław opuszcza chatę Chwałka, a za nim gospodarz z Budzigniewem. W jakiś czas potem siadamy do stołu. Posiłek przeciąga się, lecz nic w tym dziwnego. Dzisiaj do nikąd nam nie spieszno, zaś każdy ma świadomość, że to również nasze pożegnanie z żupanem, który zaraz po śniadaniu wraca do grodu. Jutro, skoro świt, i my ruszymy w drogę. Gadamy więc póki czas, chcąc jak najdłużej się sobą nacieszyć. Niestety w końcu nadchodzi czas rozstania. Nim wszakże Zdziesław dosiędzie konia, prosi byśmy weszli do chaty Chwałka.

– To, Sławko, dla cię – rzecze, wskazując starannie obrobione żarnowy w kącie izby. – Miej ode mnie pamiątkę naszego rabowania[1] u Przybywoja.

Tym mnie zaskoczył. Ani bym się spodziewał takiego prezentu. Nie wiem jak słowami wyrazić mu podziękowanie? Biorę więc go w objęcia i dopiero po chwili ze ściśniętego wzruszeniem gardła wykrztuszam:

– Dzięki, Zdziesławie! Serdeczne dzięki. – On zaś śmieje się zadowolony, że mnie zaskoczył i sprawił niespodziankę.

Wychodzimy przed dom. Chwałek szepnąwszy coś Budzigniewowi, odprawia go na stronę. Po chwili wraca w towarzystwie brata. Niosą komplet żarnowych kamieni. Ten jest darem chwałkowian dla Gniewka. I mój druh jest zaskoczony. Nie, takiego obrotu sprawy żaden z nas nie przeczuwał. Zanim jeszcze Zdziesław dosiadł wierzchowca, kopnąłem się do chaty Budzigniewa i wziąwszy zdobyty na Huneryku miecz, wracam.

– Bierz, Zdziesławie. I ty po mnie miej pamiątkę. Miecz przedni, na Huneryku wzięty. Ani by gad przypuścił, komu teraz będzie służył!

I mnie udaje się uzyskać zaskoczenie. Także Zdziesław na chwilę zapomina języka w gębie.

Za mym przykładem Gniewko obdarowuje Chwałka swym mieczem, dla siebie pozostawiając egzemplarz kupiony w faktorii Huneryka. Chwałek zaś miecz zaraz przekazuje Budzigniewowi. Tym sposobem każdy zostaje obdarowany i wszyscy są zadowoleni.

Zdziesław dosiada konia. Na odjezdnym obiecujemy sobie następne spotkanie. Niechybnie znów zagoszczę w tych stronach i to najpewniej już następnego lata.

– Bywajcie! – rzuca nam z siodła i spiąwszy wierzchowca, rusza cwałem w dół łagodnego zbocza, a po minięciu strumyka, wnet niknie w lesie ciągnącym się od ślężańskiego boru. Podbiegam do lipy, by wyjść na czatownicze gniazdo. Niebawem dostrzegam jeźdźca przecinającego obszerną łąkę, zielonym jęzorem rozdzielającą dwa zagajniki. Jeszcze tylko chwila i niknie mi z oczu za zasłoną drzew.

– Bywaj, Zdziesławie – mruczę pod nosem. – Do rychłego zobaczenia! Niechaj Dobry Pan ma cię w swej pieczy!

Opuszczam czatownię. Przed jutrzejszą podróżą wypada poczynić niezbędne przygotowania, które niestety wymagają czasu. Jesteśmy zatem zajęci niemal do zmroku. Jednakże krótko po zachodzie słońca, wszystko jest zapięte na przysłowiowy ostatni guzik. Spakowany dobytek czeka na transport do łodzi. Tych zaś mamy dwie, bowiem Budzigniew użyczył Gniewkowi swojej. Popłynie w niej z Welisławem i Bogną. Ja do pomocy będę miał jedynie Więckę, gdyż na pomoc Niuka nie ma co liczyć. Ale, niech tam! Jakoś sobie poradzimy. Wszak żagiel czeka na podorędziu. Byle tylko wiatry sprzyjały. Mam nadzieję, że tak będzie. Przecież w tych stronach zachodnie mają zdecydowaną przewagę. Jedynie wydostać się na Odrę, gdyż dopiero tam można myśleć o żeglowaniu.

Nim mrok na dobre ogarnie okolicę, zasiadamy do pożegnalnej wieczerzy. Jest więc okazja na spokojne pogwarki z chwałkowianami, którzy zwyczajnie uznali nas już za swych. Przykro im, że wnet opuścimy te strony, a najbardziej markotni są młodzi przyjaciele. Pewnie najchętniej by ruszyli z nami. To jednak niestety nie jest możliwe. Tylko co żniw patrzeć, przy których liczy się każda para rąk. Dlatego są świadomi, że tym razem nic z tego. Ale przed zimą mają szansę ponownie zobaczyć Welisława i Bognę, a także najpewniej Gniewka. Chociażby nawet postanowił zostać w Radoszowach, na pewno odprowadzi rodzeństwo do rodowej doliny. Tam zaś młodzi chwałkowianie niechybnie także jeszcze nie jeden raz zaglądną. Już tam Stoisław o to zadba, a Bronki i Miłki nie będzie musiał nawet zbytnio do tego namawiać. Cóż to w końcu dwa dni niezbyt szybkiej konnej jazdy?

Wieczerza przeciąga się. Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia. Budzigniew chciałby u Golęszyców pohandlować żarnami. Prosi byśmy rozeznali czy byłby na nie zbyt? W to nie wątpię. Niejednokrotnie przecież widywałem męczących się z przemiałem ziarna, zaś porządnych żaren trudno u nas uświadczyć. Jakoś te ślężańskie trudno docierają. Niewątpliwie istotną przeszkodę stanowi odległość. Gdyby więc Budzigniew z ładunkiem żaren pofatygował się w nasze strony, jestem pewny, że wnet by cały ładunek sprzedał. Wystarczy odpowiednio dużą łodzią popłynąć w górę Odry. Od rzeki do Lubomii nie tak daleko, a i do nas Kłodnicą można dotrzeć, ale już mniejszą łodzią. W tym wszakże względzie upewnimy się po powrocie do domu. Ba, możemy nawet wstępnie zebrać zamówienia. Wtedy już wyprawy nie będzie podejmował w ciemno.

W końcu jednak wstajemy od stołu. Jeżeli jutro wczesnym rankiem zamierzamy wyruszyć, pora spać. Nim odejdziemy do chaty Budzigniewa, żegnamy się z chwałkowianami. Trudno wymagać, żeby w tym celu zrywali się z posłań o pierwszym brzasku. Młodzi kompani zapewne nie przepuszczą okazji odprowadzenia nas na przystań, lecz większość mieszkańców na pewno będzie jeszcze spała. Chwałka i Budzigniewa pożegnamy przy wspólnym śniadaniu.

Życząc wszystkim dobrej nocy, podążamy na kwaterę, gdzie owinięci derkami wnet zasypiamy.

I tym razem blady świt zastaje mnie na nogach. Spałem marnie, budząc się kilkakrotnie. Tak to emocje dają już znać o sobie. Reszta towarzystwa jeszcze śpi. Przynajmniej mam okazję na spokojną modlitwę. Potem jednak budzę kompanów.

– Nie czas na barłożenie! Wszak daleka droga przed nami.

Wychodzę z chaty. Niebo na wschodzie barwi jutrzenka. Zapowiada się kolejny, piękny dzień – w sam raz dla podróżowania wodnym szlakiem. Wystarczy sięgnąć dłonią za burtę, by się ochłodzić.

Ale i oto Budzigniew też już jest na nogach. Właśnie wychodzi z domu ojca. Spojrzawszy na niebo, kieruje się ku nam, najpewniej z pobudką. Dostrzegłszy mnie w drzwiach, staje. Skoro jesteśmy na nogach, nie ma potrzeby iść dalej. Wobec tego ja podchodzę. I tak nic lepszego nie mam do roboty. Witam druha.

– Śniadanie czeka. Jeżeli jesteśmy gotowi, zaprasza do stołu.

Wracam po resztę towarzystwa, które właśnie kończy ubieranie. Po chwili bractwo wychodzi na zewnątrz. Budzigniew czeka przed domem ojca. W parę chwil jesteśmy w izbie. Pozdrowiwszy Chwałka, zasiadamy na ławach przy stole. Posiłek może i nie jest zbyt wykwintny, lecz obfity i pożywny. Jemy bez pośpiechu, gawędząc z gospodarzami. To już ostania okazja.

Budzigniew pierwszy kończy jedzenie. Otarłszy usta dłonią, powstaje i zaraz wychodzi z izby. Chwałek uspokajająco skinął rękę:

– Pożywajcie spokojnie, bez pośpiechu. Budzigniew poszedł wołu zaprząc do woza. Po co dobytek do łodzi na grzbietach taszczyć, skoro na wozie zajechać może?

Dobrze z tym pomyślał! Chociażby tylko żarna mają już swą wagę. W niewiele czasu później kończymy śniadanie. Powstajemy od stołu, serdecznie dziękując za gościnę. O jakiejkolwiek zapłacie nawet nie może być mowy. Coś takiego stanowiło by ciężką obrazę gospodarza.

Przed domem, w komplecie, czekają nasi młodzi przyjaciele. Nie zabrakło żadnego z towarzyszy niedawnych bojów. Że zobaczymy Bronkę, Miłkę i Stoisława, tego byłem pewny, lecz nie spodziewałem się aż tylu. Nie ma co, miła niespodzianka!

Witamy przyjaciół, życząc dobrego dnia, a następnie podążamy do chaty Budzigniewa. Po chwili i on podjeżdża wozem. Wyniesienie bagaży i załadowanie, nie zabiera wiele czasu. Można ruszać. Budzigniew śmiga witką nad łbem wołu. Zaskrzypiały koła i wóz zaczyna się toczyć ku Czarnej Wodzie. Żegnamy Chwałka, w przyszłości obiecując sobie znów spotkanie, by zaraz potem ruszyć śladem wozu. Odwróciwszy się jeszcze parę razy, machamy rękoma gospodarzowi na pożegnanie. Potem, już bez zatrzymywania, zdążamy na przystań, prowadząc z młodymi druhami ożywioną rozmowę. Zżyliśmy się tak, jak byśmy byli jednymi z nich i od zawsze mieszkali w Chwałkowie. Dlatego jest nam smutno. Cóż jednak począć? Najwyższy już czas wracać do Radoszów i Unisławowego Źrebu. Tam najpewniej już od dawna nas wyglądają.

Na przystani dzielimy ładunek pomiędzy obydwie łodzie. Gniewkowa poniesie go trochę więcej, ale też jest większa od naszej dłubanki. A gdy wszystko zostaje rozlokowane, nadchodzi chwila rozstania. Chwilę tonę w mocnym uścisku ramion Budzigniewa, a następnie po kolei ściskam Bronkę, Miłkę, Stoisława, Bogusza, Radka, Ziemka i Jarka na ostatek. Po mnie to samo czyni Gniewko, który przy okazji dostaje od Bronki buźki w obydwa policzki. Potem już tylko młódź się ściska i poklepuje po plecach. Nie brak i buziaków. Mnie dostają się także dwa od Miłki na zakończenie. Jest miło, lecz niestety trzeba ruszać. Słońce już wychynęło ponad zagajnikiem pokrywającym szczyt wzgórka, na którym onegdaj pochowano prochy niedawno poległych chwałkowian.

Wsiadamy do łodzi. Budzigniew ze Stoisławem odwiązują cumy. Ująwszy wiosła, odbijamy od brzegu.

– Bywajcie kochani! Do rychłego zobaczenia! Bywajcie!

Więcka odwrócona w stronę przystani, macha ręką na pożegnanie. Ja niestety muszę pilnować kursu. Podobnie i pierwszej łodzi, gdzie Gniewko nad tym czuwa. Jednak przed zakolem i ja odwracam się na moment, by ostatni raz rzucić okiem na zgromadzonych na brzegu przyjaciół i pomachać im ręką. Potem już skupiam się na żegludze. Zresztą i tak przystań wkrótce niknie za fałdą terenu. Niuk ułożył się na starym miejscu i najpewniej wnet zapadnie w drzemkę. Więcka ujmuje wiosło i zanurza w wodzie. Gniewko tymczasem zaczyna wprawiać Welisława i Bognę w arkana żeglowania, które dla nich stanowi nowe wyzwanie. Minie pewno trochę czasu nim przywykną do nowej sytuacji. Ale niech tam! Zdobyte teraz umiejętności zaprocentują później na Odrze. Istotne, że wreszcie płyniemy do domu!

 

 

 

 

Powoli dochodzi kresu drugi dzień od wyruszenia z Chwałkowa. Krótko przed zachodem słońca łodzie osiągnęły ujście Bystrzycy i trzymając się lewego brzegu, zaczynają wędrówkę w górę biegu Odry. Jeszcze przed zapadnięciem zmroku mam nadzieję dotrzeć w rodzinne strony Więcki i stanąć na nocleg w miejscu starego biwaku. Wreszcie w półmroku zapadającego zmierzchu, docieramy do zagajnika opodal grupy chat, pośród których do niedawna stał również dom Sierosława. Jeszcze tylko kilkanaście pchnięć wiosłami i oto stajemy u celu. Podczas naszej nieobecności nic się tu nie zmieniło. Stoją tyczki dla podtrzymania zadaszenia nad posłaniami, podobnie i ścianka – parawan za nimi. Pozostawionego drewna opałowego także nikt nie ruszył. Widocznie mieszkańcy pobliskich chat pozostawili wszystko, spodziewając się naszego rychłego powrotu. To bardzo miłe. Mamy więc ułatwione zadanie. Wystarczy naciąć świeżej choiny dla ponownego wymoszczenia posłań, rozpiąć ponad nimi daszek i rozpalić ognisko. Opału z powodzeniem wystarczy do rana. Powitanie znajomków odkładamy do rana. Jesteśmy zmęczeni całodzienną żeglugą, a oni najpewniej też już śpią. Wprawdzie jestem ciekawy zmian wprowadzonych przez Wratysława, jak również losu nieszczęsnego Świdbora, ale o tym jutro. Na pogwarki wystarczy czasu, gdyż mamy zamiar zatrzymać się przynajmniej na dobę, jeżeli nawet nie dłużej. Przed wyruszeniem w dalszą drogę przyjdzie jeszcze załatwić to i owo. Możliwe, że i Wratysław zechce się z nami spotkać? Jak by więc nie liczyć, zejdzie przynajmniej dzień lub dwa.

Świeci już księżyc na mrocznym niebie, od czasu do czasu dając nura za kolejną chmurę, które od popołudnia zaczęły napływać od północnego zachodu – wpierw sporadycznie, lecz w miarę upływu czasu coraz gęściej. Jednak nie wygląda mi na to, żeby rychło miało zacząć padać. Jeżeli już, nie wcześniej niż jutro, ale z równym powodzeniem może też się obejść bez deszczu.

Po na szybko przyrządzonej wieczerzy, mam zamiar zaraz ułożyć się do snu. Cóż, kiedy siostrzyczka jakoś z tym zwleka. Wierci się niespokojnie, nie mogąc wysiedzieć na miejscu. Co chwilę rzuca na mnie krótkie spojrzenia, lecz nic nie mówi. Czyżby efekt powrotu w rodzinne kąty? Może bym sobie tym głowy nie zawracał, jako że dzień nie szczędził znoju, ale robi mi się żal dziewczyny. Najwyraźniej chce coś przekazać, tylko widać ma jakieś obiekcje. By się zatem dłużej nie dręczyła, pytam w czym problem? Wyjmuje ze swego worka około pół metrowej długości kijek, gruby może na palec i bez słowa podaje. W blasku ogniska dostrzegam równe karby nacięte w dwu rzędach. Cóż to za dziwo, usiłuję odgadnąć. Jednak nic mądrego nie chce mi przyjść do głowy. Niemal odruchowo liczę karby. Wychodzi trzydzieści dziewięć, lecz nadal mi nic to nie mówi. Właśnie mam zamiar zapytać, gdy raptem doznaję oświecenia. Mrucząc pod nosem, ponownie liczę karby, tym razem jednak do każdej przyrównując jeden dzień, począwszy od momentu opuszczenia tych stron. Wychodzi trzydzieści sześć. No tak! Należy jeszcze dodać trzy dni, które minęły od pogrzebu Sierosława. Jutro więc przypada czterdziesty i zgodnie ze zwyczajem, uczestnicy pogrzebu winni się ponownie spotkać przy mogile, by zaimprowizowaną ucztą pożegnać duszę zmarłego, po ziemskiej wędrówce definitywnie odchodzącej w zaświaty.

– Jutro czterdziesty dzień jakośmy oćca twego pogrzebali, o to ci idzie?

Potwierdzająco skinęła głową.

– Może byśmy, Sławko, poszli nawiedzić jego mogiłę – proponuje nieśmiało. – Pożegnać bym go chciała, póki jeszcze blisko – dodaje cicho po chwilce. – Jakoś nijak mi tego czynić jutro, w zgiełku. Nie gniewasz się? Wraz wrócim.

Wprawdzie na wędrówkę i to nocą nie mam ochoty, ale jak tu odmówić?

– Dobrze, pójdźmy wraz, iżby przed północą wrócić – powstaję, otrzepując spodnie ręką. Jeszcze tylko „awarka” na plecy i kołczan bełtów przez ramię, a ująwszy kuszę, jestem gotowy do wymarszu. Więcka także zabiera broń oraz odrobinę jadła zawiniętą w węzełek. Zdziwiony Niuk spogląda na nas z niedowierzaniem, lecz zachęcony, zrywa się z miejsca. Wreszcie będzie mógł rozprostować łapy!

– Bywajcie – rzucam towarzyszom. – Wrócimy pewnie koło północki – i ująwszy siostrę pod rękę, ruszam w stronę żalnika. Tym razem zdaję się na jej orientację. Przecież jest u siebie.

Przez większość drogi blask księżyca rozjaśnia ciemności, ułatwiając nocną wędrówkę. Gdy jednak przysłania go chmura, marsz od razu staje się wolniejszy. Ale i tak dosyć szybko docieramy na miejsce. Księżyc właśnie znowu dał nura za kolejną chmurę, więc niezbędny jest krótki postój. Dla odszukania mogilnego kopczyka niestety jest nieodzowne chociażby tylko marne oświetlenie. Bez tego ani rusz!

Po odczekaniu dłuższej chwili można ruszać. Wnet stajemy przy grobie Sierosława. Stoją przy nim garnuszki, by zmarły mógł się posilać. Zaraz też Więcka wkłada w nie przyniesione pożywienie. Ja tymczasem proszę Pana o miłosierdzie dla Sierosława, a następnie również i wszystkich tutaj spoczywających. Potem jeszcze odmawiam wieczorną modlitwę i mogę wracać. Spoglądam na dziewczynę, chcąc poznać, kiedy i ona będzie gotowa? Gdy tak w milczeniu trwam przy niej, wpada mi do głowy, że przecież na jutrzejszą ponowną strawę winniśmy wnieść jakiś wkład. Najlepiej chyba trunki? Trzeba będzie więc z rana nawiedzić przygrodową osadę na wyspie. Potem jednak przypominam sobie piwniczkę Huneryka w spalonej faktorii. Przecież została tam ładna kolekcja gąsiorków! Wystarczy tylko tam się pofatygować. Dużo bliżej niż na wyspę przy brodach. Tak, najlepiej załatwić to zaraz z rana. Potem wszakże dochodzę do wniosku, że najlepiej by sprawę zaraz załatwić. Z żalnika do faktorii niemal tyle co rzut kamieniem. Lasek porastający szczyt pagórka ponad faktorią czernieje nieomal na wyciągnięcie ręki. Gdy zatem Więcka jest już gotowa do powrotu, mówię co wymyśliłem.

– Może byśmy tam poszli? Nie nadłożymy zbytnio drogi. A chociażby tylko rzucić okiem na zgliszcza faktorii? Gdyby zaś nic nie stało na przeszkodzie, zaraz zabierzemy jakiś gąsiorek. Wszak Huneryk jest twym dłużnikiem.

Więcka jednak kręci nosem:

– Nie można z tym zetrwać do jutra?

– Ba, można. Po co wszakże dwa razy pokonywać tę samą drogę? Przy tym lepiej tam się nie plątać za dnia. Jeszcze ktoś gotów nas uwidzieć. Wpierw nam trza wydobyć zakopaną skrzynkę i wynieść, a dopiero potem ryzykować odkrycie przez postronnych podziemnego przejścia. Jeżeli więc chcemy skorzystać z zapasów Huneryka, lepiej od razu się do tego przymierzyć.

– A jako pod ziemią coś chcesz uwidzieć? Przecie tam ciemno! Czym ognia skrzeszesz?

– Nie frasuj się siostrzyczko. Już tam sobie jakoś poradzę.

Nie sądzę abym ją przekonał, ale więcej nie oponuje. Opuszczamy żalnik, biorąc kurs na zalesiony pagórek. Po obejściu zagajnika, mamy przed sobą dolinę Ślęzy, nad brzegiem której Huneryk wzniósł faktorię. Teraz jej tam już nie ma, lecz pusta dotąd po pożarze okolica już taką nie jest. Ze zdziwieniem dostrzegam chatę pośród zgliszcz i to bynajmniej nie jakąś marną lepiankę! Budynek wygląda porządnie, a dach kryje świeża strzecha. Czyżby ktoś zajął teren po faktorii i tu żyć zamierzał? A może to któryś z cichych popleczników Franka strzeże ukrytego dobytku? Jest możliwe, że nawet o tym nie wie, a jego zadanie polega wyłącznie na niedopuszczeniu innych w to miejsce. Taki wariant wydaje mi się nawet bardziej prawdopodobny. Pełne wtajemniczenie kogoś byłoby zbyt ryzykowne. A może Wratysław ulokował tu swego człeka? Przecież nie jest głupcem, by sądzić, że Huneryk zdążył stąd zabrać cały dobytek. Jeżeli go nie zdążył wywieźć, to zapewne ukrył w schowku od dawna istniejącym na terenie faktorii. Na pospieszne wykonanie takiego nie miał przecież czasu. Dlatego dobrze mieć to miejsce na oku, a przede wszystkim, bez pośpiechu, dokładnie przeszukać. Taka ewentualność również wydaje się realna. Przy tym istnieje także możliwość zadomowienia się na opuszczonym pogorzelisku kogoś zupełnie przypadkowego. Miejsce dobre, korzystnie położone, trudno więc wymagać, żeby po spaleniu faktorii na zawsze zostało bezludne.

Czy nową chatę wzniesiono w miejscu domu Huneryka? Wydaje mi się, że ten był bardziej w lewo i bliżej skarpy rzecznej terasy, ale nie jestem tego pewny. Czy to w końcu aż tak istotne? Ważne, że dostęp do piwniczki jest utrudniony. Byłoby zatem dobrze sprawdzić na ile? Nocna pora w sam raz temu sprzyja. Nie ma jednak sensu byśmy we dwoje ryzykowali. Zejdziemy razem nad Ślęzę, ale tam Więcka z Niukiem na mnie zaczekają. Do ukrytego wejście pójdę sam.

Korzystając z tego, że księżyc znów się schował za chmurę, biegniemy w dół zbocza, by minąwszy faktorię szerokim łukiem, wyjść nad rzekę. Tu proszę Więckę, by z Niukiem na mnie zaczekali.

– Uwinę się szybko. Nie trap się, rychło wrócę. Do piwniczki nawet po omacku trafię. Gąsiorki zaś zaraz z lewa na półce stoją. Nie trza mi oświaty, wraz je wymacam. – Nie będę przecież mówił, że zamierzam zapalniczką zaświecić kaganek stojący przy wejściu. Tego nie musi wiedzieć. Zostawiwszy kuszę i kołczan z bełtami, natychmiast odchodzę, nie dając dziewczynie czasu na ewentualne protesty. Brzegiem rzeki podchodzę w sąsiedztwo pogorzeliska, w miejsce skąd zaczyna się palisada wzmacniająca skarpę. Niemal tuląc się do niej, wolno sunę ku czerniejącej przede mną rampie. Na chwilę przystaję, pilnie nasłuchując. Lecz wokoło cisza. Wygląda na to, że lokator chaty nie ma psa. Ten by mnie już dawno wyniuchał i oznajmił. Ale i tak bardzo ostrożnie przekradam się do ukrytego wyjścia. Podważam „awarką” zaworę i uchyliwszy właz, wsmyrkuję się do środka. Przyklęknąwszy, usiłuję znaleźć pozostawiony tu kaganek. Po chwili – jest! Przypalam zapalniczką. Knot zajmuje się żółtawym płomykiem. Lekki stuk opuszczanej zawory, „awarka” powraca do pochwy i można ruszać przed siebie, nisko pochylając głowę, by nie wyrżnąć w niski strop podziemnego chodnika. Wkrótce staję u drzwi zamykających dalszą drogę. Wystarczy wszakże lekkiego pchnięcia, aby wejście do piwniczki stanęło otworem. Unosząc kaganek wysoko, omiatam wzrokiem wnętrze. Wygląda na to, że nic się tu nie zmieniło, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nie mam zresztą zamiaru za czymkolwiek się rozglądać. Zabiorę tylko ze dwa gąsiorki i znikam.

Zwrot w lewo ku półce, z której Gniewko za poprzedniej bytności zabrał sycony miód. Był wyśmienity. I tu zaskoczenie: półka wprawdzie jest, lecz zamiast trunków mieści jakiś wypchany wór i kobiałkę! Spoglądam zdziwiony. Czyżbym źle zapamiętał? Jeszcze raz usiłuję sobie dokładnie przypomnieć poprzedni pobyt w piwniczce, a właściwie to jego ostatnie chwile, gdyż właśnie wtedy Gniewko zabrał z półki gąsiorek. Na wszelki wypadek rzucam okiem na półki po prawej stronie. Może pomyliłem strony? Ale i tam ani śladu trunków. Kie licho?

Staję możliwie tak samo, jak wtedy. Nie mam cienia wątpliwości, że gąsiorki stały w miejscu obecnie zajętym przez kobiałkę i wór. Robi mi się nieswojo. Bez wątpienie ktoś tu w międzyczasie urzędował! Jeszcze raz omiatam wzrokiem wnętrze. Raptem dostrzegam gąsiorki tkwiące na półce wprost przed drabiną biegnącą od włazu w stropie. Nie, tam na pewno ich nie było. Tego jestem pewny.

Podchodzę bliżej. Przy skraju półki stoi rzędem dziesięć zaszpuntowanych gliniaków. Ujmuję jeden – pełny. Szpunt uszczelniony woskiem. Biorę i drugi. Tyle powinno wystarczyć. Lecz jak tu nieść dwa, mając jedną rękę zajętą kagankiem? Na szczęście dzbanki zaopatrzono w mocne uszka. Wystarczy je związać powrozem bądź rzemieniem i ponieść jedną ręką. Rozglądam się więc za czymś odpowiednim.

– Aha! Przecież tłumok z łukami był omotany rzemieniem – przypominam sobie. – Był na półce z lewej strony. Tak, na pewno! A niżej stały trunki – i tym sposobem powracam do zagadkowej sprawy. – Po kiego licha ktoś je poprzestawiał? Zaraz, zaraz! Przecież wtedy zapas trunków był dużo większy! Teraz zaś tylko dziesięć gliniaków zostało. Gdzie reszta?

Bezceremonialnie zrzucam wór na ziemię. A kuku, tu jesteśmy! Przestrzeń za worem i kobiałką zajmują ciasno ustawione gąsiory. Widocznie jeszcze po nas musiał tu być Huneryk i na wszelki wypadek ukrył zapas trunków, dla ewentualnych intruzów pozostawiając na widoku nędzne resztki i to pewnie miernej jakości. A to chytrus!

Wobec tego odstawiam zabrane gliniaki na poprzednie miejsce, w zamian biorąc cztery, z dotąd ukrytych. A cóż będę sobie skąpił! Potem na powrót upycham wór na poprzednim miejscu. Związanie rzemieniem kamionek po parze nie zajmuje wiele czasu. Robię to z takim zapasem rzemienia, żeby można było je przewiesić przez ramię. Ten sposób transportu wydaje mi się wygodniejszy. Przed opuszczeniem piwnicy wybieram sobie jeszcze miecz podobny do Gniewkowego. Ma tak samo sprężystą głownię. Będzie w miejsce darowanego Zdziesławowi. Przecież należy mi się jakieś trofeum z broni pokonanego przeciwnika! Zatykam miecz za pasem, parę związanych gąsiorków przewieszam przez ramię, a drugą ujmuję w garść i zabrawszy kaganek, opuszczam piwniczkę, zamykając nogą za sobą drzwi. Przy końcu chodnika gaszę lampkę i odstawiam na spongu[2]. Jakoś mi nie wychodzi z zamknięciem za sobą tajnego wyjścia, ale i też jestem nad miarę objuczony. W ostateczności jestem zmuszony odstawić gąsiorki na ziemię, by odzyskać swobodę ruchu. Przed odejściem zagrabiam palcami piasek przed ukrytymi drzwiami, zacierając swe ślady, które na pewno zostały na ziemi. Jeszcze by gotowe kogoś naprowadzić na trop. Na koniec znowu ujmuję gąsiorki i odchodzę w górę biegu Ślęzy, gdzie Więcka z Niukiem już od dawna mnie wyglądają. Zaraz na wstępie muszę uspokoić ucieszonego psa. Jeszcze by mi tylko brakowało jego szczekania! Potem daje dziewczynie parę kamionek do poniesienia, ona zaś oddaje mi kuszę i bełty. Za mym przykładem przewiesza gliniaki przez ramię i można ruszać z powrotem. I tak już jesteśmy solidnie spóźnieni!

Tym razem droga jakoś się dłuży, ale przystajemy kilkakrotnie, dając sobie chwilę wytchnienia. W rezultacie powrót na biwak wypadł grubo po północy. Gniewko z Bogną śpią, Welisław czuwa. Przykro mi, gdyż to ja już powinienem trzymać wartę. Chłopak spogląda na nas zdziwiony. Pewno zaskoczył go przytaszczony ładunek. O nic wszakże nie pyta. Bardzo dobrze! Jestem na tyle zmordowany, że nie miałbym ochoty czegokolwiek teraz wyjaśniać.

Luzuję Welisława: – Idź spać! Dobrej nocy.

Kładzie się na posłaniu i okrywa derką. Podobnie i Więcka. Niebawem śpią, posapując równomiernie. Niuk, zwinąwszy się w kłębek zaraz obok, również wnet zasypia. Tylko ja czuwam, co jakiś czas podsycając nikły ogieniek. Wprawdzie trzymanie warty wydaje się zbędne, lecz na wszelki wypadek lepiej nie osłabiać czujności. A czy to można być pewnym, że prawie coś się nie wydarzy?

Przed brzaskiem budzę Gniewka. Teraz on będzie czuwał. Prosząc, by rano pozwolono mi pospać, kładę się na posłaniu. Westchnąwszy z ulgą, okrywam się derką po brodę i niebawem zapadam w kamienny sen. Litościwi kompani nie budzą na śniadanie, pozwalając odespać nocne zaległości. Wstaję wypoczęty. Do południe już niewiele brakuje. Zjadam spóźnione śniadanie. Gniewko z Więcką poszli odwiedzić sąsiadów. Niuk oczywiście z nimi. Bogna z Welisławem gotują obiad. Dzisiaj będzie dużo wcześniejszy, jako że późnym popołudniem należy się wybrać na żalnik. Tym razem uroczystości mogą się wcześniej odbyć niż pogrzeb i już część dnia zostanie poświęcona na świętowanie. Po spożyciu posiłku i ja wybieram się w odwiedziny do sąsiadów. Drogą spotykam Dobrosza. Najwyraźniej na mnie czeka. To miłe. Witamy się, a chłopakowi buzia się nie zamyka. Wnet jestem świadomy okrutnej kary, jaka spadła na zdradzieckiego Świdbora. W grodzie zaś Wratysław naczelnikuje. Bogumił jest jego zaufanym i ma pod sobą trzech wojów, którzy z woli naczelnika pełnia stróżę na Hunerykowym pogorzelisku. Chatę tam zbudowali. Bogumił często przy nich bywa. W domu teraz nie tak łatwo go zastać. Jeżeli już, to najrychlej wieczorem. Ale na żalnik przyjść obiecał. Wszak Sierosław druhem mu był.

Poza tym dowiaduję się jeszcze najmniej stu innych rzeczy dotyczących tutejszych spraw. Od czasu pamiętnej obrony w zagajniku, Dobrosz z kompanami pilnie ćwiczą się w strzeleckim rzemiośle. W przyszłości każdy oczywiście zamierza być wojem. Ba, w strzelaniu z łuków ćwiczą się nawet dziewczyny. W razie czego nikt już nie chce być bezbronnym.

– A to się zmobilizowali! Nie ma co, nauka nie poszła w las.

Przy chatach spotykam Gniewka i Więckę oraz zdecydowaną większość miejscowych. Na pierwszy rzut oka widać, że odwiedziny zakłóciły normalną codzienność mieszkańców, wnosząc w tę małą społeczność oddech szerokiego świata. Bo i też moi kompani przynieśli tyle nowin, a ich opowieść jest pełna przygód i niecodziennych wydarzeń. A doznali tego wszystkiego w tak krótkim czasie! Niejedną rozpalą wyobraźnię, a już najprędzej młodych. Przecież Więcka jest jedną z nich! Tu przyszła na świat i z nimi rosła. Teraz więc, na jej przykładzie, mają okazję poznać, że prócz nudnej jednostajności zasiedziałego życia istnieje również coś innego, a co ważne, może to się także stać ich udziałem. Wystarczy odpowiedzieć na wezwanie przygody.

Witam starych znajomych, odwzajemniając ich radość z ponownego spotkania. Zdążyli już mnie uznać za brata Więcki, zatem za swego, który jedynie gdzieś się tam na jakiś czas zawieruszył. Siadam obok siostry. Chwilę tarmoszę Niuka, który przecież także musi otrzymać drobny dowód pamięci. Potem już spokojnie mogę przyjąć kubek malinowego naparu, słodzonego miodem. Przynajmniej nie tak szybko zaschnie mi w gardle! I tym sposobem zaplanowane na popołudnie świętowanie zaczęło się dużo wcześniej.

W jakiś czas później przychodzi Bogna – obiad gotowy. Chwilowo żegnamy sąsiadów, nie ma jednak obawy, byśmy nie dokończyli opowiadania. Dosyć będzie na to czasu w trakcie ucztowania na żalniku. Trudno bowiem wymagać, żeby jedynie wspominać Sierosława. Wprawdzie pozostanie centralną postacią uroczystości, ale i na dalszy ciąg opowieści również będzie dosyć czasu.

Podczas obiadu Gniewko zagaduje o pobyt w podziemiach. Opowiadam jak się sprawy miały, na koniec pozostawiając odkrycie trunków ukrytych za worem i kobiałką.

– Chciał nas Huneryk wystawionym na widok cienkuszem zbyć, gdyż schodząc do piwniczki drabiną, nie sposób go nie dostrzec. Cóż, kiedy znalazłem ukryte gąsiory i zabrałem zaraz cztery. I na odjezdnym czymś trza znajomków uraczyć. Po co trunki Hunerykowi? Pewnie już łeb dał. Już mu tam Znatysław tak łatwo nie przepuści. Prawym?

Kompani śmieją się z podstępu Franka. Ale i tak na nic mu się zdała przezorność.

– Grackoś, Sławko, zażył draba! Ani by tego przypuścił. Zaś na wyjezdnym trza by nam jeszcze ze dwa gąsiorki zabrać. Godzi się wszak czymś Bożydara i Bojana powitać – dodaje na zakończenie. Ma rację, jakoś o tym nie pomyślałem.

Nadchodzi pora wymarszu na żalnik. Welisław z Bogną radzi by pójść z nami. W tym wszakże wypadku Gniewko wykazuje zdecydowaną stanowczość. Ktoś winien pozostać przy łodziach. Zbyt cenny wieziemy ładunek, by go zostawiać na pastwę losu. My zaś na żalniku być musimy – przecina wszelką dyskusję.

Zabieram dwa gąsiorki, rozwiązując łączący je rzemień i jeden daję Gniewkowi do poniesienia. I właśnie wtedy przychodzą w odwiedziny Dobrosz z Ledargiem i Miłką. Przedstawiam im Bognę i Welisława, którzy na czas naszej nieobecności będą przynajmniej mieli towarzystwo, zaś miejscowa młódź ma szansę posłyszeć coś ciekawego. Przecież ostatnio emocjonujących przeżyć nam nie brakowało.

Zostawiam kuszę, wyruszając jedynie z „awarką” na plecach. Podobnie i Gniewko zostaje tylko przy mieczu, zaś Więcka opina się pasem z nożem. Dobrze, że przynajmniej dała się przekonać do ubrania sukienki, od której podobno zupełnie już odwykła. Bo i też prawda, że od chwili opuszczenia tych stron ani razu jej nie włożyła, poprzestając na chłopięcych portkach i koszuli. Dawało mi to przynajmniej powód do żartów, iż tylko patrzeć, a wąs i broda zaczną się sypać na jej buzi.

Tym razem przy grobie Sierosława płonie ognisko, nad którym piecze się prosiak. Będzie podstawowym daniem biesiady. Nie brak także kilku antałków piwa. Obok dostrzegam gąsior czegoś mocniejszego. Dostawiamy obok przyniesione gąsiorki. Zawiadujący uroczystością Lutogniew z uznaniem kiwa głową. Goście są już prawie w komplecie. Czekamy jeszcze na Bogumiła, na szczęście niezbyt długo. Wkrótce nadchodzi od strony spalonej faktorii. Widocznie był u swych podkomendnych. Można zaczynać strawę. Panuje pełny luz. Wszak Sierosław uwolniony od ziemskich trosk odchodzi w zaświaty. Bogumił palnął mówkę sławiącą ojca Więcki. Podobnie i Lutogniew, najbliższy sąsiad zmarłego. Na zakończenie mów ochoczo spełniamy toasty za zmarłego, a potem już trwa niczym nie skrępowana zabawa, z jedzeniem i trunkami na dodatek. Strzeżysław z Radowujem stanowią zgrany duet bębenka i fujarki. Przygrywają skocznie do ogólnych pląsów. Rozbawione bractwo pokrzykuje radośnie i pogwizduje. Kto zaś ma chwilowo dosyć pląsów, przysiada odpocząć i przy okazji skrzepić nadwątlone siły. Ostatecznie ustają tańce i towarzystwo skupia się na wyżerce. Jest teraz dosyć czasu na dokończenie opowieści. Z wolna zapada zmierzch, ale do wysuszenia zapasów trunków jeszcze daleko. Migamy się ze spełnianiem toastów, chcąc zachować trzeźwe głowy, lecz w taki sposób, żeby nie urazić współuczestników uroczystości. Nawet Więcka dostała kubek syconego miodu, ale potem mogła się jedynie delektować wywarem ze suszonych jabłkowych obierek.

W pewnym momencie Bogumił przypomina sobie, że zapomniał powiadomić Żytomira – jednego ze swych wojów na pogorzelisku – aby ten jutro był rankiem u Wratysława.

– Do cna, żem przepomniał – narzeka. A niech to! Musi więc jeszcze tam zaglądnąć. Nie ma rady! Fakt, że jest już cokolwiek wstawiony, jedynie dopinguje go do działania. Zaraz zbiera się w drogę.

– Ino wszytkiego nie wyżłopcie – prosi. – Ostawcie aby kapinkę na pokrzepienie!

– Pójdę z wami Bogumile – proponuję. – We dwu raźniej. – Uznałem bowiem, iż byłoby dobrze poznać jego ludzi. Może przy okazji dowiem się czegoś ciekawego? A chociażby i nie, towarzysząc Bogumiłowi, mam doskonałą okazję dyskretnie pociągnąć go za język. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć czy jego woje również nocą trzymają wartę? To istotne, by przy wynoszeniu skrzynki z ukrytego przejścia nie napatoczył nam się który. Widząc, że Więcka także ma ochotę się z nami wybrać, daję znak, aby została. Nie uchodzi jej przecież opuszczać uroczystości ku czci ojca!

– Wnet wrócimy – uspokajam.

Niukowi naturalnie ani w głowie iść z nami. Temu jednak się nie dziwię. Jak tu porzucić tyle wyśmienitej wyżerki?

O interesujące mnie sprawy postanawiam zagadnąć w drodze powrotnej. Teraz mogło by to podejrzanie wyglądać. No, bo niby skąd to nagłe zainteresowanie? Inna sprawa przy powrocie. Wtedy zagadnięcie chociażby tylko o nocne warty może uchodzić za naturalny odruch po wizycie. Gadamy więc o różnych sprawach, a już najbardziej o rządach Wratysława. Mój towarzysz, jako jego zaufany, ma w tej materii wiele do powiedzenia. Słucham uważnie, rzadko przerywając. Niechaj czuje, że cenię jego pozycję człeka coś znaczącego. Tym łatwiej potem przyjdzie pociągnąć go za język.

Dowiaduję się przy okazji, iż rzeczywiście Wratysław nie był zachwycony naszym nagłym wyjazdem. Ba, pono już nas widział w swej drużynie. Ale wiadomość, że złowiliśmy Huneryka wnet go udobrucha. Wszak wszędzie słał swych ludzi, by ujęli gada.

– Trza mu zaraz z rana przekazać radosną nowinę. Może i nawet wyprawi się do Znatysława?

I tak gwarząc, docieramy do celu. Wokoło cicho, ciemno i pusto. Żaden, nawet nikły blask nie rozświetla okienka chaty, chociaż czuć dym uchodzący dymnikiem. Rozeźlony Bogumił, mamrocząc pod nosem, klnie załogę, obiecując rychłą rozprawę za karygodny brak czujności. Nie spodziewając się ponownych odwiedzin, pewnie już chrapią w najlepsze.

– Dam że im spanie! – obiecuje mściwie. W trzech susach dopada drzwi i mocnym kopnięciem rozwiera na oścież. Wpada do środka wrzeszcząc:

– Tako kpy stróżę dzierżycie?! Wraz wam spanie z łbów powybijam!

Cóż, kiedy nagłe wtargnięcie nie wywołuje odzewu. Poirytowany Bogumił miota się po ciemnej izbie pokrzykując. Coś tam z trzaskiem spada na polepę. Stoję w drzwiach, nie mając ochoty wchodzić do środka. Po ciemku jeszcze gotowym o coś zawadzić. Wreszcie błyska łuczywo odpalone od tlącego się na palenisku ognia. W jego blasku dostrzegam dwu wojów siedzących przy stole. Siedzą na ławie, lecz buźkami padli na blat stołu. Trzeci leży pod stołem. Na stole dwa gąsiorki – jeden przewrócony i trzy kubki. Nie ma wątpliwości, że dali sobie ostro w gaz. Mój towarzysz szarpie jednego z pijusów:

– Żytomir, ścierwo przeklęte, tako służbę dzierżysz?!

Ten bezwładnie osuwa się na polepę. Podobne zakończenie ma próba przywołania do porządku drugiego woja. Nie ma co, dobrze sobie popili! Trudno opisać furię Bogumiła, usiłującego kopniakami przywrócić pijakom świadomość. Wchodzę do izby, chcąc go jakoś pohamować. Jeszcze gotowy wyrządzić im krzywdę!

Ostatecznie udaje mi się go powstrzymać. Sapiąc gniewnie, siada na ławie. Ja tymczasem pochylam się nad Żytomirem. Nagły skurcz ściska mi gardło. Szeroko otwarte, nieruchome oczy świadczą tylko o jednym. Natychmiast przykładam ucho do jego piersi. Brak najmniejszego szmeru potwierdza najgorsze przypuszczenie. Sprawdzam pozostałych, lecz niestety już żadnemu serce nie kołacze, chociaż ciała jeszcze nie zaczęły stygnąć. W trakcie popijawy całą trójkę śmierć skosiła! Powstawszy z klęczek, usiłuję to uświadomić Bogumiłowi. Początkowo jakoś nie pojmuje. Dopiero po chwili dociera doń okrutna prawda.

– Nie żywią?! Dobrzem cię, Sławko, pojął?

– Sami obaczcie czy dychają!

Pochyla się nad każdym, a w końcu prostuje grzbiet i kiwa głową jakby z niedowierzaniem:

– Przeczże[3], Sławko? Przeczże – wykrztusza po chwili.

Tego niestety nie wiem, ale coś mi się zaczyna kojarzyć. Ujmuję gąsiorek stojący na stole. Pozostało w nim trochę trunku. Miodowy aromat wskazuje na sycony miód. Prócz tego wyczuwam także ziołowy zapaszek. To jednak o niczym nie świadczy. Przecież miody często są doprawiane ziołami. Brak jakichkolwiek obrażeń na ciałach wojów wykluczają śmierć od broni. I tu zaraz na myśl przychodzi tragiczny koniec kompanii Rogatego Swena. Czyżby i tym razem przyczyną była trucizna? Kto im jej dostarczył?

– Widzi mi się, Bogumile, iże jadu im w miodzie ktoś zadał. Nie wiecie aby skąd go dostali?

– Jad w miodzie? O bogi, a któż by na ich żywot dybał?

O tym i ja nie mam pojęcia. Może jednak misja, którą tu pełnili, mogłaby rzucić światło na sprawę? Pytam więc natychmiast, co tutaj właściwie robili? Dlaczego jego ludzie mieszkali na pogorzelisku faktorii Huneryka?

Chwilę milczy, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią.

– Ano Wratysław przykazał pogorzelisko mieć na oku.

– I pewnie pilnie szukać dobytku Huneryka, gdzieś tu ukrytego – wpadam mu w słowo. – Wszak Frank wywieźć go nie zdołał. Prawym?

Spogląda na mnie, nic chwilę nie mówiąc, lecz w końcu potwierdza skinieniem głowy.

– No i co, naszliście ?

– Dotąd nie, chociaż studnię misternie ukrytą naszlim. Wszakże w niej niczego krom wody nie było.

Piwniczki więc dotąd nie odkryli. Dobrze! Wtedy dużo trudniej byłoby nam wynieść skrzynkę ukrytą w podziemnym przejściu. A jeśli właśnie dzisiaj nieszczęśnicy odkryli właz do piwniczki – błyska mi nagle. I natychmiast dreszcz przechodzi plecy, a dziesięć gąsiorków na wprost drabiny, staje przed oczami. Jakby się aż prosiły, by posmakować zawartości. O Boże! Przecież to oczywiste! Po to właśnie Huneryk wrócił do swego składu. Wyłożył trutkę na szczury – oczywiście nie w dosłownym tego słowa znaczeniu – lecz na takie dwunożne, które by się mogły dobrać do jego ukrytych zasobów. A co najprędzej takiego skusi? Naturalnie trunek. Na niego człek zawsze łasy. Ale byśmy wyglądali, gdybym nie znalazł schowanych gąsiorków! Na myśl o tym, robi mi się przeraźliwie zimno i dopiero po dłuższej chwili przychodzę do siebie.

– Trza by dojść, Bogumile, skąd miód wzięli? Był ostatnimi czasy który w grodzie lubo osadzie? Bez tego ani kroku do przodu nie postąpimy. Nocą zaś najpewniej do niczego nie dojdziemy. Wracajmyż tedy na żalnik, a skoro świt, powiadomić trza Wratysława. Niechaj przepytać każe, czy kto na dniach któregoś z waszych na ostrowie nie widział? Może być, iże miód jadem zaprawiony tu gdzieś naszli. Huneryk mógł taki umyślnie ostawić dla grzebiących za jego dobytkiem. Ale i to dopiero za dnia uznać możemy. Próżno za tym po ćmoku glądać, a pytać nie ma kogo. Bierzmy się stąd! Nic tu po nas. Nieszczęsnym i tak już nic nie pomoże. Chyba, że z umarlcami do świtu siedzieć zamierzacie. Wasza wola! Ja wszakże na żalnik wracam. Dosyć ubitych widziałem. Ale za dnia pomocą służyć gotowym. Ba, z Gniewka przedni tropiciel, tedy jeśliby na isto miód był Huneryka, wytropi skąd był wzięty. Byle nikt śladów nie zadeptał.

Bogumił jakiś czas się waha, ostatecznie jednak dochodzi do wniosku, że faktycznie dalszy pobyt tutaj niczego nie da. Opuszczając chatę, zabiera płonące łuczywo. Starannie zamyka za sobą drzwi. Po drodze ciska dopalającą się szczapkę. Wystarczy księżycowego blasku.

Po drodze rozmawiamy o tajemniczej śmierci wojów. Bogumił postanawia na razie nikomu o tym nie mówić. Pierwszy prawdę pozna Wratysław i on postanowi, co dalej czynić wypada. Jeśliby kazał szukać na pogorzelisku, da znać. Do tego jednak czasu prosi, aby tam nie chodzić.

– Niechaj tak będzie – zgadzam się.

W około godziny później kończą się żalnikowe uroczystości. Znikły przygotowane wiktuały i wypito przyniesione trunki. Wprawdzie miałem świadomość, że nasz miód jest w porządku, jednak jakoś już nie mogłem przełknąć ni łyku, zaś przed oczyma jawiła się nieszczęsna trójka podwładnych Bogumiła. Gdybyż znał prawdę!

Ognisko przygasło. Żegnamy Sierosława. Teraz już spokojnie może podążyć w zaświaty.

– Bywaj Sierosławie! Wszak kiedyś znowu się spotkamy.

Odchodzimy gromadą. Większość jest dobrze wstawiona. Ktoś się potyka na niepewnych nogach, lecz wnet podniesiony podąża dalej, dla pewności podtrzymywany przez sąsiadów. I tak docieramy do domów, gdzie żegnamy współtowarzyszy, dziękując za udział w uroczystości i jej przygotowanie. Życząc dobrej nocy, odchodzimy na biwak. Dopiero teraz mogę powiedzieć, co się wydarzyło na pogorzelisku. Gniewko z wrażenia aż przystaje:

– Toć byś nas wszytkich mało co miodem wymorzył! A niech cię! – I jemu najbardziej prawdopodobne wydaje się odnalezienie Hunerykowej piwnicy przez tragicznie zmarłych.

– Nie ma zatem, Gniewku, co zwlekać z wydobyciem zakopanej skrzynki – wpadam mu w słowo. – Jutro już na to może być za późno, chyba że dłużej tu ostaniemy, aż wszytko się uładzi.

– Nie, nijak nam czekać! Jeszcze tej nocy łodzią nam tam popłynąć. Wszakże niechaj wpierw Bogumił uśnie, a pozostali takoż. Do świtu czasu za tela! Na biwaku czuwa Welisław. Ognisko ledwo się tli, lecz dzięki temu jest zdolny zobaczyć to, co się w mroku może wydarzyć. Bogna śpi, owinięta derką. Więcka wnet bierze z niej przykład. Wie, że w nocnej wyprawie nie weźmie udziału. Tu potrzebni są dobrzy wioślarze, jest więc oczywiste, że zabierzemy Welisława. Zaraz też Gniewko mobilizuje brata do nocnej wyprawy. Popłyniemy łodzią, a w tym celu musi wpierw zostać pozbawiona zbędnego balastu. Przenosimy na biwak żarnowe kamienie wraz z resztą ładunku. W trakcie tego od chat dochodzą nas jakieś głosy. Ktoś z kimś rozmawia. Wnet coś chlupnęło, a następnie zastukało. Księżyc prawie dał nura za chmurę i ciemności ogarnęły ziemię. Znowu coś pluska. Gdy blask miesiąca ponownie rozjaśnia okolicę, na Odrze widać łódź płynącą w stronę brodów. Nie mam wątpliwości, że to Bogumił. Widać poczucie obowiązku wzięło w nim górę i pomimo nocnej pory, postanowił bezzwłocznie powiadomić Wratysława. Zabrał ze sobą któregoś z sąsiadów, gdyż w łodzi widać dwu wioślarzy. Wobec takiego obrotu sprawy nie ma co zwlekać. Odczekawszy, by odpłynęli dostatecznie daleko i my wsiadamy do łodzi. Ująwszy wiosła, natychmiast rozpoczynamy spław ku ujściu Ślęzy. Na wszelki wypadek płyniemy blisko brzegu, kryjąc się w cieniu nadrzecznych łozin. Za łukiem rzeki jest to już zbędne, jako że od chat tutaj nikt nas nie może dostrzec. Po jakimś czasie ujście Ślęzy przed nami. Rejs w górę jej biegu ma zdecydowanie mniejsze tempo. Wreszcie stajemy u celu, troszkę powyżej rampy biegnącej od rzeki. Gniewko zostawia Welisława w łodzi, polecając mu zachowanie wzmożonej czujności. „Awarką” unoszę zaworę ukrytych w palisadzie drzwi. Tym razem zostawiam je szeroko otwarte. Zapalam kaganek. Gniewko mieczem sonduje w spongu za skrzynką. Niebawem ostrze trafia przeszkodę. Po zruszaniu ziemi mieczami, wygrzebujemy spulchniony grunt. Po chwili z ziemi wyłania się wieko skrzynki wraz z opasującym je na krzyż łańcuchem. Ująwszy zań, paroma szarpnięciami wydobywamy ją z dziury i natychmiast odnosimy do łodzi. Gniewko chciałby zaraz odpłynąć, ale ja muszę jeszcze zajrzeć do piwniczki, by sprawdzić czy gąsiorki z zatrutą zawartością stamtąd pochodziły? To ważne! I chociaż mój druh się krzywi, wracam do podziemi, a podjąwszy zapalony kaganek, ruszam w głąb. Skrzypnęły rozwierane drzwi i oto znów staję pośród ukrytego dobytku Huneryka. Rzut oka na półkę potwierdza przypuszczenie. Tylko osiem gąsiorków! Zatem podkomendni Bogumiła tu byli. Natychmiast pnę się drabiną do klapy w powale. Pchnięta ramieniem ani drgnie. Najpewniej ponownie ją przysypano. Wygląda, że woje Bogumiła nie tak zaraz zamierzali się pochwalić odkryciem. Może wpierw ze znaleziska chcieli cokolwiek uszczknąć dla siebie czy chociażby tylko wysuszyć znalezione gąsiory? W każdym razie zastawiona przez Franka pułapka zadziałała. Niewiele brakowało, a i ja byłbym się złapał! Strach pomyśleć o efekcie przyniesienia na żalnik zatrutego miodu. Na myśl o tym ciarki przechodzą mi plecy.

Za dnia trzeba będzie odszukać przysypany właz i pokazać Bogumiłowi skąd pochodziła trucizna. Przecież na półce doskonale widać puste miejsce po dwu dzbankach i okrągłe ślady zostawione przez denka. Wtedy wszelkie dobra tu zgromadzone zagarnie Wratysław. Trudno! Wątpliwe, żeby się nimi podzielił. Wobec tego postanawiam zabrać jeszcze parę mieczy, z tych najlepszych. Odszukuję owinięty w skórę tobołek, z którego uprzednio wyjąłem jeden dla siebie. Po chwili zastanowienia decyduję się zabrać wszystkie.

– Cóż się będę rozdrabniał! Kilka dobrych mieczy zawsze będzie przydatne, chociażby tylko dla obdarowania przyjaciół. Aby mi żelastwo nie podzwaniało, dodatkowo omotuję tobołek rzemieniem zdjętym z innego pakunku. Z mieczami pod pachą opuszczam piwniczkę, zamykając drzwi za sobą. Im później tajne przejście zostanie odkryte, tym lepiej.

Wnet tobołek z mieczami ląduje na dnie łodzi. Gniewko przynagla do odwrotu. Nie ma sprawy! Ale wpierw należy zasypać dołek po skrzynce i dobrze zatrzeć ślady. Wprawdzie memu druhowi nie bardzo to odpowiada, musi mi jednak przyznać rację.

Wracamy pod ziemię. Wnet dziura jest zasypana, a grunt dokładnie udeptany. Zgaszony kaganek znów stoi przy wyjściu. Jeszcze tylko zamknięcie drzwi oraz opuszczenie zawory i można wracać do łodzi. Cofając się na klęczkach, palcami zagrabiamy pozostawione ślady. Nigdy za wiele przezorności!

Wreszcie wszystko gotowe. Można wracać. Gniewko wiosłem odpycha łódź od brzegu, a następnie zgrabnie zawraca, kierując dziób w stronę Odry. Raptem z tamtej strony dochodzą nas jakieś odgłosy! Łódź natychmiast wraca do brzegu. Gniewko wyskakuje na ląd i pnie się rampą na gór. Chwilkę spogląda ku Odrze, po czym biegiem wraca.

– Nie ma chwili do stracenia! Ktosi od Odry ku nam płynie! W oddali na wodzie widać płonące pochodnie!

Odbijamy, kierując się w górę Ślęzy. Za zakolem cumujemy u brzegu, za sporym krzakiem wikliny. Naciąwszy gałęzi, maskujemy nimi łódź. Wkrótce jest tak obłożona, że nie sposób jej odróżnić do krzaka. Chociażby i nawet ktoś nas mijał w bliskiej odległości, nie domyśli się łodzi w sąsiedztwie. Wątpliwe jednak, żeby aż tutaj popłynęli. Przecież to najpewniej ludzie Wratysława. Nie ma co, szybko zadziałał!

Opuszczam łódź, by zza kępy wikliny obserwować teren faktorii. Zgodnie z przewidywaniem, nadpływający lądują przy rampie. Łódź jest duża. Wyskakuje z niej kilka osób. Po chwili już są przy chacie, a w następnej wchodzą do środka. Okienko rozbłyskuje blaskiem pochodni. Do świtu nie zostało już zbyt wiele czasu. Za dnia nasza łódź może zostać łatwo odkryta. W górę Ślęzy również nie ma co płynąć, w dodatku Bogumił na pewno odwiedzi nasz biwak. Nie może nas na nim nie zastać. A niech to! Co robić?

– A gdyby tak wolno spłynąć z nurtem póki przybysze są w chacie zajęci? Trzymając się przeciwległego brzegu, mamy szansę minąć ich niezauważeni – proponuje Welisław. Chwilę rozważamy propozycję, która wydaje się być dobrą.

– Płyńmy!

Nie tracąc ni chwili, odbijamy, by po przecięciu nurtu zacząć ostrożny spław ku Odrze. Delikatnie manewrując wiosłami, trzymamy kurs. Przy tym należy także uważać, by przypadkiem nie wpaść na jakąś przeszkodę tkwiącą w wodzie. Lecz oto już początek palisady! Raptem drzwi chaty rozbłyskują światłem i ktoś z pochodnią w ręku zbiega rampą. W następnej chwili jest w łodzi cumującej przy brzegu. Ktoś inny również wyszedł z chaty, lecz stanąwszy przy progu, spogląda na rzekę. Kulimy się pomiędzy łozinami zaścielającymi łódź. Nieomal wstrzymując oddechy, patrzymy na nieodległy drugi brzeg. Przy tym odnoszę wrażenie, że lada moment zostaniemy dostrzeżeni – tym prędzej, gdyż i stojący przed chatą także rusza w naszą stronę. Po chwili dołącza do towarzysza w łodzi. Na szczęście wkrótce wracają na ląd, a my wolniutko przepływamy obok. Wystarczy by popatrzeli na rzekę, a odkryją płynącą kępę gałęzi. I właśnie wtedy nasza łódź staje, utknąwszy dziobem na jakiejś płyciźnie. Że też prawie tutaj! Jednak po chwili zaczyna się wolno obracać i ostatecznie znowu rusza w stronę Odry, tym razem płynąc rufą do przodu. Oddycham z ulgą. Ważne, że płyniemy i to wciąż w cieniu rzucanym przez nadbrzeżne krzaki. Ludzie Wratysława zostają za nami, a kolejne zakole rzeki jest coraz bliżej. Po minięciu zakola pozbywamy się części maskowania, by nie hamowało biegu łodzi. Na Odrze wyrzucamy resztę i tuż przy brzegu płyniemy w górę rzeki, chcąc jak najszybciej dotrzeć na biwak, jako że niebo na wschodzie wyraźnie jaśnieje. Do świtu niedaleko! Tym jednak razem biwak osiągamy jeszcze w półmroku. Skrzynka zostaje natychmiast zakopana na skraju zagajnika, zaś tobołek z mieczami ukryty pośród naszych bagaży – nie tyle z obawy, lecz na wszelki wypadek. Lepiej dmuchać na zimne! Wratysław świadomy zebrania mu śmietanki sprzed nosa, na pewno nie byłby nam łaskawy.

Zaspany Niuk na przywitanie machnął parę razy ogonem, a wyciągnąwszy się na boku, wkrótce znowu śpi. I my kładziemy się na posłaniach, tym razem zaniedbując wystawienia warty. Jesteśmy zbyt zmęczeni, więc wartownik najpewniej by i tak wnet usnął. Niebawem zacznie się nowy dzień, dlatego, póki co, trzeba chociażby tylko troszkę podrzemać. W tym jednak wypadku uśmiech losu daje nam jeszcze prawie pięć godzin snu. Dzięki temu po przebudzeniu jestem wypoczęty i pełen zapału do działania. To zaś jest nieuniknione, gdyż niebawem nadchodzi Bogumił. Jak dobrze, że dopiero teraz, a nie o świcie! Wystarczył rzut oka na oblicze gościa bym wiedział, że dzisiejszej nocy na pewno nie zmrużył oka. Czyżby ekspedycja wysłana nocą na pogorzelisko aż tak długo „urzędowała”? Jeżeli Bogumił zjawia się u nas po pomoc, efekt jej działania musi być mizerny.

Szczęściem dziewczyny obudziły się dużo wcześniej, dzięki czemu śniadanie już czeka. Zapraszamy gościa do stołu, jeżeli tak można nazwać prostokątny spłachetek wyrównanego gruntu. Przyjmuje zaproszenie. Możliwe, że dzisiaj nawet nie miał niczego w ustach?

Po upływie około pół godziny, we trójkę ruszamy do spalonej faktorii. Sądzę, że Gniewko nie będzie się musiał zbytnio wysilać. Przecież w przybliżeniu znamy położenie piwnicy. Wystarczy odszukać przysypany właz. Nie sądzę, by nieszczęśni amatorzy trunków zbyt misternie go zamaskowali. Na pewno będzie przysypany ziemią, ale chyba również w jakiś sposób dyskretnie oznaczony. Wystarczy więc tylko dobrze się rozglądnąć.

Chatę na pogorzelisku zastajemy pustą. Nocna ekspedycja przynajmniej to załatwiła. Średnia przyjemność, zaraz po śniadaniu, spotykać aż trzech nieboszczyków!

Bogumił twierdzi, iż żaden z tragicznie zmarłej trójki ostatnimi czasy nie bawił w grodzie. Przez ostatnie dni nie opuścili tego miejsca. Trudno zatem przypuszczać, by zaprawiony jadem miód z zewnątrz pochodził, chociażby nawet przyjąć, że wcześniej mógł zostać przez któregoś przyniesiony. Któryż z wojów wytrzymałby przeszło tydzień i nie wysuszył posiadanego gąsiorka? Coś takiego jest nieprawdopodobne!

Przyznajemy mu rację.

– Szukajmy tedy, gdzie miód naszli?

Stojąc przed chatą, rozglądam się po pogorzelisku. Może wpadnę na jakiś ślad? Z tym jednak trudna sprawa. Nocni goście wszystko dokładnie zadeptali. Naturalnie nie uchodzi natychmiast podążyć na miejsce domu Huneryka. Wpierw więc dla Bogumiła mały spektakl teatru jednego widza. Chwilę niby to radzimy, by następnie rozdzielić siły i pozorować poszukiwania w oddzielnych sektorach. Po jakimś czasie spotykamy się przy studni, którą na powrót podwyższono ponad poziom gruntu. Nawet do niej zaglądamy, po czym chwilę dyskutujemy, by w końcu zapytać Bogumiła czy przypadkiem nie wie, w którym miejscu stał dom Huneryka? Wszak właśnie pod nim mógł się mieścić sklep[4] Franka. Wprawdzie Gniewko był w faktorii, lecz niezbyt może sobie to przypomnieć. Inaczej wtedy tutaj wyglądało.

Następne kilka minut niby to biedzimy się z wyznaczeniem rejonu godnym przeszukania. Wprawdzie dużo wcześniej już go ustaliłem, ale przecież nijak mi tego dać po sobie poznać! Wpadł mi bowiem w oko mały głaz narzutowy, po części zagrzebany w ziemi. Czyżby nim woje oznaczyli ukryte wejście? W każdym razie leżał w odpowiednim miejscu. Wobec tego koncentrujemy poszukiwania w miejscu spalonego domu, sondując mieczami w ziemi. Parę razy ostrze trafia coś twardego, co niestety po odgrzebaniu okazuje się zazwyczaj kawałkiem drewna lub kamieniem. Ostatecznie przychodzi kolej na bezpośrednie sąsiedztwo głazu. Tuż przy kamieniu, na głębokości około pół metra, Gniewko trafia kolejną przeszkodę. Nie tracąc próżno czasu, łapiemy za głaz i zaparłszy się w ziemię nogami, odwalamy na bok. Na pierwszy rzut oka poznaję, że niedawno został przysypany, jako że brak na nim jakiejkolwiek wyraźnej granicy oddzielającej część dotąd tkwiącą w ziemi od napowietrznej. Zwracam Bogumiłowi na to uwagę. Sonda w miejscu odwalonego głazu daje pozytywny wynik, podobnie zaraz obok. Jestem pewien, że wreszcie mamy właz do piwnicy. Podekscytowany Bogumił zaczyna odgrzebywać ziemię rękoma. Gniewko tymczasem poszedł do chaty po łopatę, a gdy wraca, spokojnie odkopuje ukryty właz, odrzucając urobek na bok. Niebawem właz jest odkryty. Bogumił łapie za uchwyt i mocnym szarpnięciem unosi pokrywę zbitą z grubych bali. Droga do podziemi stoi otworem. Nasz towarzysz aż się pali, by natychmiast zejść na dół. Studzę jego zapał:

– Wszak pod ziemią nieodzowne jest światło! Cóż w ciemności uwidzimy?

Idzie do chaty po coś stosownego. Na pewno nie brak tam smolnych szczapek, którymi załoga przyświecała sobie wieczorami. Dużo więcej czasu zajmuje skrzesanie ognia. Ten na palenisku dawno już zgasł. Gdy wreszcie zapłonęło łuczywo, można zaczynać penetrację piwniczki. Zabieram wiązkę szczapek, żeby nam przypadkiem ich nie zabrakło. Bogumił schodzi pierwszy. Po nim we włazie niknie Gniewko, a na koniec ja. I oto znowu tutaj jestem! Przymknąwszy oczy na parę sekund, czekam by odwykły od dziennego światła. Potem, już bez przeszkód, mogę się rozglądnąć po wnętrzu. Bogumił, jakby nie całkiem przytomny, przechodzi od regału do regału, dotykając dóbr spoczywających na półkach. Łatwo zauważyć, iż zawartość piwniczki znacznie przekroczyła jego wyobrażenia o pozostawionym przez Huneryka majątku. Jakiś czas mu nie przeszkadzam, czekając żeby nieco ochłonął. Dopiero potem zwracam uwagę na osiem gąsiorów:

– Glądnijmyż, Bogumile, na te gąsiory. Nie brak aby jakiego?

Przyświecając sobie, uważnie spogląda na półkę. Na zakurzonej powierzchni trudno nie dostrzec śladów po dwu denkach.

– Na isto, dwu brak!

– Tedy wiemy skąd jad wzięli. Godziło by się pozostałe wylać, iżby już nikt na nie się nie skusił.

– Prawyś Sławko, bierzmy one plugastwo! – ujmuje dwa i podaje Gniewkowi. Ten na moment jakby się zawahał, lecz zaraz podchodzi do drabiny. Przecież nie wyleje sobie tego świństwa pod nogi!

Raptem pokrywa włazu nad naszymi głowami opada z trzaskiem, a w następnej sekundzie coś o nią dudni. Gniewko ciska trefne gąsiorki na ziemię i pnie się po szczeblach w górę. Próba podniesienia pokrywy nic nie daje. Za to doskonale słychać szybko sypiącą się na właz ziemię. Komuś tam bardzo zależy, aby jak najszybciej przywalić go grubą warstwą. Przezornie założył, że waga samego głazu nie wystarczy i wspólnym wysiłkiem pokrywę podniesiemy. Gdy jednak doda się jeszcze grubą warstwę ziemi, nijak nam wydostać się z pułapki.

Tymczasem do Gniewka dołączył Bogumił. Wspólnym wysiłkiem usiłują podnieść klapę. Nawet drgnęła, lecz nic poza tym. Skoro ponownie napierają na nią ramionami, drabina rozsypuje się z trzaskiem i obydwaj lecą w dół.

– Po kiego licha się męczą? – myślę. – Przecież bez trudu możemy wyjść podziemnym chodnikiem. Ba, ale nie tak zaraz – przychodzi natychmiast refleksja. – Niezbędne jest wpierw przekonanie Bogumiła, że ukryty chodnik dopiero teraz znaleźliśmy, a najlepiej tak sprawą pokierować, żeby to właśnie on do tego przyłożył ręki.

A nad naszymi głowami wciąż dudni. Czyżby ubijano nasypaną ziemię?

– Bodaj draba pokręciło! To się nam pod nosem przyjaciel Huneryka przytaił! Nie ma co, sprawnie rzecz załatwił. Pewnie nie jest sam. W pojedynkę z robotą nie tak szybko by się uwinął. Może nawet jeden wlazł na pokrywę, zwiększając jej ciężar, podczas gdy drugi sypał ziemię?

W międzyczasie moi towarzysze już się pozbierali. Bogumił praska pozostałymi gąsiorkami o ziemię, powiększając kałużę zatrutego likworu. Nie przeszkadzam. Niech sobie ulży.

Po rozbiciu ostatniego, chwilę stoi nad kałużą, gniewnie sapiąc. Odpalam następną szczapkę. Bogumił tymczasem klnie niegodziwców, którzy nas żywcem pogrzebali, wraz z ich bliższą i dalszą rodziną. Potem z pasją kopie w najbliższy regał. Nie ma co, dobrze trafił! Jest to bowiem ten, kryjący zapasowe wyjście. Solidny kop powoduje odbicie niewidocznych drzwi od ościeżnicy i echo dudniące w chodniku. Gniewko natychmiast przyskakuje do regału i niby to pilnie ogląda. Doskonale! W mig wykorzystał sytuację. Przy tym wygląda to zupełnie naturalnie. Wpierw popycha regał. Cofnął się może na grubość dwu palców. To wszakże wystarczy, żeby nabrać podejrzeń. Jeszcze raz popycha, a następnie pociąga ku sobie. Ukryte drzwi wraz z maskującym je regałem otwierają się do środka. Bogumił aż gębę rozdziawił. Udając zaskoczenie i ja gapię się w ciemny prostokąt biegnącego w głąb chodnika. Wreszcie nasz towarzysz przychodzi do siebie na tyle, że jest gotowy do dalszego działania. Bierze z pęczka następną szczapkę, odpala od mojej, po czym schylony zagłębia się w chodnik. Klepnąwszy z uciechy Gniewka w ramię, zapraszająco wskazuję tajne wyjście. Uśmiecha się całą gębą i mrugnąwszy do mnie porozumiewawczo, daje nura za Bogumiłem. Zamykam stawkę, dopędzając towarzyszy przy drzwiach w palisadzie. Oglądają właśnie zaworę ryglującą wyjście. Gniewko chce ją unieść, gdy dochodzi nas blisko prowadzona rozmowa. Ktoś schodzi rampą do rzeki. Natychmiast zabieram łuczywo Bogumiła i uskakuję do tyłu, on zaś okiem przywiera do szpary pomiędzy palami. Jestem pewny, że to odchodzą ludzie Huneryka przekonani, iż dobrze wykonali robotę. Najwyraźniej nie mają pojęcia o zapasowym wyjściu. Biedacy! Ani się spodziewają, że właśnie na siebie wydali wyrok. Przecież Bogumił ich widzi i na pewno dobrze zapamięta. Może nawet któregoś zna? W każdym razie, za żadną cenę, nie chciałbym być w ich skórze!

Po zgaszeniu łuczywa wracam do wyjścia. Ludzie Huneryka już są przy wodzie i wsiadają do łódki. Dowcipkują niewybrednie pod naszym adresem. Z tego co słyszymy wynika, że wiedzą o zatrutym miodzie. W ostatnim momencie powstrzymuję Bogumiła chcącego wyskoczyć z ukrycia:

– Niechaj spokojnie odpłyną w przekonaniu, iż nas na zawsze pogrzebali. Tym większe będzie później ich zaskoczenie i kara bardziej dotkliwa. Już tam Wratysław o to zadba!

Skoro odpłynęli, można wyjść. Ukryci za rampą, spoglądamy za szybko odpływającą łódką. Gdy niknie za zakolem, pytam Bogumiła czy dobrze zapamiętał niegodziwców? Może poznał któregoś?

– Pewnie, żem poznał! Lesław i Dziwisz, przeklęci przeniewiercy! A niby tacy Wratysławowi oddani! Tfu – pluje z obrzydzeniem.

Po zamknięciu drzwi w palisadzie, siadamy na ziemi, opierając plecy o dyle. Trzeba uradzić nad dalszym działaniem. Jest oczywiste, że Wratysław jak najszybciej powinien się o wszystkim dowiedzieć, ale należy to tak przeprowadzić, by przypadkiem nie ostrzec zdrajców. Najlepiej kogoś posłać z wiadomością.

– Dobrze, poślę Strzeżysława. Ten najbystrzejszy. Już tam ku nam Wratysława przywiedzie.

Bez pośpiechu zachodzimy do chaty. Zastajemy drzwi zamknięte. Łopatę także odstawiono na dawnym miejscu. O wszystkim pomyśleli! Głazu na włazie nawet nie widać, tak dobrze został przysypany.

Odchodzimy na wzgórek i po minięciu zagajnika, bierzemy kurs na chaty widniejące w oddali. Po drodze jakie w międzyczasie przebyło słońce wygląda, że wypad nad Ślęzę zabrał dobre cztery godziny. Do zmroku wprawdzie zostało jeszcze trochę czasu, ale i do zrobienia także jeszcze cokolwiek. Trzeba się przygotować do dalszej drogi, gdyż jutro zapewne wyruszymy. Nie ma bowiem już żadnego powodu zatrzymującego nas w tych stronach. Co najwyżej spotkamy się jeszcze z Wratysławem i w drogę!

Zamiar kontynuowania podróży nazajutrz nie został jednak zrealizowany. W czasie powrotu na biwak wpadłem na pomysł, który zrazu wydał mi się niedorzeczny. Machnąłem więc nań ręką i zająłem się czymś innym. Cóż, kiedy posiane ziarno zakiełkowało i gdzieś tam w podświadomości wzrastało, by dojrzeć przed wieczorem w trakcie wizyty Wratysława.

Siedząc u Bogumiła radziliśmy, w jaki najlepiej sposób zdemaskować zdradzieckiego Lesława i Dziwisza? Wiadomość o znalezieniu piwnicy z zasobami Huneryka wprawiła Wratysława w doskonały humor. Wykrycie przy tym w jego najbliższym otoczeniu aż dwu przeniewierców nieco go zwarzyło, ale i tak przyjął to nadspodziewanie spokojnie. Ostatecznie przecież nic złego nas nie spotkało, a pozwoliło poznać zapasowe wyjście z piwnicy. Tu zgodnie podnosiliśmy zasługę Bogumiła. Gdyby nie kopnął w regał, pewnie byśmy się pod ziemią już podusili!

Dla zdemaskowania zdrajców Wratysławowi wystarczyło świadectwa Bogumiła, który widział ich twarze i rozpoznał. Ponadto wszyscy trzej słyszeliśmy żarty pod naszym adresem, a przede wszystkim to, że doskonale wiedzieli o wyłożonej w piwnicy na widoku truciźnie. Jednak Wratysław zamierzał postawić winowajców przed sądem starszych. Dobrze byłoby więc mieć jeszcze na nich dodatkowego haka, który by ostatecznie drabów przygwoździł. To zaś doskonale korespondowało z moim pomysłem, który zaraz przedstawiam. Spodobał się nie tylko Wratysławowi. Nawet Gniewko z uciechy walnął mnie w plecy, pomimo tego, że realizacja zamierzenia skutkowała dodatkową zwłoką w podróży. W tym wszakże wypadku spodziewany rezultat wydawał się tego warty, w związku z czym został zaraz ustalony dokładny plan gry, by nazajutrz, bez zbędnej prowizorki, przystąpić do dzieła. A póki co, należało się przytaić, żeby nawet ktoś postronny przypadkiem nas nie zobaczył. Wszak nas pogrzebano w piwnicy Huneryka!

Przy okazji opowiedziałem o pojmaniu Franka w sąsiedztwie bardzkiego grodu. Wratysław postanowił na dniach wybrać się do Znatysława. Na szczęście nie proponował nam już wstąpienia do swej drużyny. Możliwe, że przewidując odmowę, zrezygnował z tego. Zresztą, na otarcie łez, miał teraz zasoby Huneryka. Ba, mógł nawet mieć nadzieję i na samego Franka, oczywiście pod warunkiem, że w międzyczasie Znatysław już go nie wysłał na łono Abrahama.

Zaledwie słońce zapadło za widnokręgiem, naczelnik wraca do grodu, a my, pożegnawszy Bogumiła, wracamy na biwak. Tu do zmierzchu zeszło nam z rozbiciem skrzynki przywiezionej z pogorzeliska. W większości wypełniały ją najprzeróżniejsze srebrne monety i ozdoby ze srebra, a nawet czterdzieści pięć złotych denarów, najpewniej bizantyjskich i trochę złotych drobiazgów. Po rozdzieleniu na dwie części, całość została zapakowana w dwu workach, dla niepoznaki z wierzchu dopełnione przyodziewkiem. Skrzynka zaś wróciła do dziury na skraju zagajnika i zasypana, by tam oczekiwać dnia sądu ostatecznego.

Po wieczerzy całe towarzystwo poszło spać i tym razem zaniedbując wystawienia warty. Trudno, musiało się obejść bez niej, jako że jeszcze przed świtem należało być na nogach.

Śnię właśnie o powrocie do Unisławowego Źrebu. Kłodnica jest dużo szersza i do polany z powodzeniem można dotrzeć łodzią. Jest nawet pomost przy brzegu i cztery pale – pachołki cumownicze. Zagroda również jest bardziej okazała. Na łęgu pasą się konie. Pośród nich dostrzegam Ilvę, grubą niczym beka. Wygląda na to, że już na dniach się oźrebi. A to niespodzianka! Raptem ktoś szarpie mnie za ramię, brutalnie przerywając senne marzenia. To Bogumił już po nas przyszedł. W parę chwil jestem gotowy do drogi, podobnie i Gniewko. Na wschodzie niebo coraz bardziej jaśnieje. Niebawem jutrzenka zaróżowi świat, najwyższa zatem pora iść na pogorzelisko. Niuk ma ochotę nam towarzyszyć, tym jednak razem musi zostać.

– Zostań z Więcką! Idę do kościółka – łgam. Mądry pies wie, że tam pieski chodzić nie mogą. Kładzie się obok dziewczyny i tylko spod oka na mnie spoziera. Spiesznie odchodzimy, by o pierwszych zorzach być na miejscu. Tam zaś zachodzę nad Ślęzę i posiłkując się „awarką”, wyrywam część łozinowego krzaku, by go natychmiast zataszczyć do przysypanego włazu. Zapuszczona w grunt sonda od razu trafia głaz. W to miejsce sadzimy łozę i zatarłszy swe ślady, odchodzimy nad rzekę. Po otwarciu ukrytych w palisadzie drzwi, nikniemy w podziemnym chodniku. Przezorny Bogumił zabrał z domu nieco żaru w gliniaku, więc z zapaleniem suchego wióra nie ma problemu. Wystarczyło silnie dmuchnąć w przygasłe węgielki, aby buchnął płomieniem. Gniewko odpala odeń kaganek i można pójść do piwnicy. Rozlana trucizna wsiąkła już w grunt, ale i tak to miejsce lekko przysypujemy. Potem zrzucam wór kryjący za sobą kolekcję gąsiorów z trunkami i przestawiam osiem na półkę opróżnioną z trucizny, po czym worek wraca na swe miejsce. Na razie można wracać do drzwi w palisadzie. Tam dużo przyjemniej czekać niż w dusznej piwnicy. Usiadłszy przy rampie, podrzemujemy, wszakże zawsze jeden czuwa, obserwując Ślęzę z ukrycia.

Słońce już zaczęło swą codzienną drogę po nieboskłonie. Niezbyt silny wiatr popędza białe chmurki, puchate niczym baranki. Płyną leniwie na błękitnym niebie. Mam nadzieję, że Wratysław wnet nadpłynie? Chyba nie każe nam na siebie zbyt długo czekać?

Bogumił właśnie czatuje, podczas gdy ja i Gniewko podrzemujemy.

– Nadciągają! – raptem wyrywa nas z odrętwienia jego głos. W sekundę pierzchają resztki snu. Jeszcze tylko pospieszne zatarcie śladów i natychmiast znikamy za drzwiami w palisadzie. Nasz towarzysz znowu przywiera okiem do szpary. My czekamy o dwa kroki w głąb. Ciekawym w jak licznym towarzystwie przybędzie Wratysław?

Wkrótce dochodzi nas stuk wioseł pracujących w wycięciach burt. Słychać także prowadzoną w łodzi rozmowę. Po wodzie głos dobrze niesie.

– Już są – szeptem informuje Bogumił. – Wratysław i sześciu wojów. Jest Lesław i Dziwisz! – Robi nam miejsce, byśmy i my mogli rzucić na nich okiem. Przybysze opuścili łódź i rampą zdążają na teren byłej faktorii. Wnet nikną z pola widzenia. Jeszcze jakiś czas zostajemy w dotychczasowym miejscu, ale później trzeba już pójść do piwnicy, skąd dochodzą odgłosy kopania. Zostawiwszy kaganek przy wyjściu, wracamy tylko z łuczywem, które po dotarciu do celu i zamknięciu ukrytych za regałem drzwi, zostaje zgaszone. Siedząc w ciemności na ziemi, czekamy na dalszy rozwój wypadków. Ponad głowami wyraźnie słychać odgłosy pracy dwu łopat. Niebawem zadudnił odwalany głaz. Jeszcze trochę i wpierw jedno, a zaraz potem i drugie ostrze łopaty trafia w pokrywę włazu. Chwilę chrobocą, zgarniając z niej ziemię. A wszystko zapewne w milczeniu, gdyż z góry nie dochodzą żadne inne odgłosy. Ciekawe, jak się mają Lesław i Dziwisz? Pewnie robią dobre miny do złej gry. Ba, a cóż innego im pozostało? Nie mają się czego obawiać, są wszak pewni, że ich nie widzieliśmy. Co najwyżej odczuwają złość, że Wratysław, pomimo ich wysiłków, wpadł na trop piwnicy. A wszystko niby przez sen, który miał ostatniej nocy. Zobaczył w nim pono krzak z niej wyrastający. W tej sytuacji nie mieli szansy podjęcia jakiegokolwiek przeciwdziałania. Bo i w jaki sposób przeszkodzić Wratysławowi? Mogą więc jedynie udawać zdziwienie.

Wreszcie pokrywa włazu podnosi się, a my mrużymy oczy przed wpadającym przezeń światłem. Zaraz zresztą przesłaniają go dwie głowy zaglądające do wnętrza. Trudno stwierdzić czyje, gdyż patrzymy pod światło. Bogumił wstaje i podchodzi pod właz. Natychmiast go dostrzeżono. Zabrzmiały zdziwione głosy. Bogumił odpowiada. I my wchodzimy w krąg widzenia.

– A skądeście się tam naleźli[5] – dolatuje z góry głos Wratysława.

– Ledwośmy sklep odkryli i wleźli do środka obaczyć, co w nim jest, a już ktosi właz zawarł i przywalił tak, iże nijak było go ruszyć – odpowiada Bogumił. – Jak długo tu siedzim, nie wiem. O ćmoku trudno uznać – dodaje po chwili.

Wratysław cuduje się nad naszą przygodą. Przy tym dodaje, że jeszcze wczoraj rano Bogumił rozstał się z jego ludźmi, tedy nie dłużej niźli dzień tu siedzimy.

– Bogom niechaj będą dzięki, że aby tyla! I tego styknie. Nikomu nie życzę być żywcem pogrzebiony. Nawet wrogowi!

Wratysław poleca przynieść powróz, byśmy się mogli wydostać z pułapki. Niebawem spływa ku nam z góry i to nawet gruby, zakończony pętlą. Wystarczy w niej oprzeć stopy i przytrzymać powróz rękoma, by po chwili zostać wyciągniętym na powierzchnię. Udając wielką radość, dziękujemy za ocalenie. A już pono straciliśmy wszelką nadzieję. Wratysław każe przynieść pochodnię. Zaraz też jeden z wojów kopnął się po nią do chaty. Wnet wraca, z już zapaloną. Naczelnik poleca opuścić się na dół. Reszta ma czekać na górze.

Tymczasem Bogumił ściska towarzyszy Wratysława, wymieniając imię każdego. Tym sposobem wskazuje nam Lesława i Dziwisza. Za jego przykładem i my ściskamy dłonie wybawcom, jeszcze raz dziękując za ocalenie.

Wratysław długo bawi na dole, bo i też zapewne chce wszystko dobrze pooglądać. Ja zaś od czasu do czasu dyskretnie spozieram na naszych grabarzy. Trzymają fason i nic nie zapowiada, żeby cokolwiek mogło ich speszyć. W końcu na dole zadudnił głos Wratysława, polecający wyciągnąć go na górę. W następnej chwili ukazuje się we włazie. W ręku dzierży gąsiorek. Jeden z wojów odbiera gliniak a inni, ująwszy naczelnika pod pachy, wyciągają na górę. Gdy stanął na pewnych nogach, sapnął zadowolony, a klepnąwszy nas po plecach z wielkiej uciechy, powiada Godzisławowi – jednemu z wojów, żeby kubki z chaty przyniósł. (Specjalnie w tym celu przynieśliśmy cztery i zostawili w chacie. Ani nam bowiem na myśl przyszło korzystać z tych, którymi nieszczęśni zatruty miód pili). Wratysław leje miód w kubki. Jeden zatrzymuje dla siebie, a pozostałe nam wręcza:

– Wypijmyż za znalezisko tudzież wasze ocalenie! – Trąciwszy się kubkami, wypijamy zawartość. Na twarzach zdrajców dostrzegam nagłe podniecenie. Nic dziwnego. Wszak są pewni, że swą śmierć pijemy! Nijak im ukryć radości.

Strzepnąwszy resztki trunku z kubków na ziemię, podstawiamy je do ponownego napełnienia. Skoro są pełne, dostają się Lesławowi i Dziwiszowi oraz Godzisławowi i Radborowi. Mścisław z Radomysłem wypiją z gąsiora.

– Za szczęście! Pijcie do dna – zachęca Wratysław.

Spoglądam na zdrajców. Wypiją czy nie? Godzisław i Radbor już ocierają gęby, mlaskając ze smakiem, podczas gdy nasze gagatki miodu dotąd nie tknęły. Mścisław również wytrąbił swą porcję z gąsiora i podaje gliniak Radomysłowi. I ten zaraz pije, aż mu w gardle gulgoce. A ci tylko spozierają na nas, trzymając pełne kubki przy gębach.

– Na co czekacie wywłoki – grzmi Wratysław. – Przepić z nami nie widzi wam się?

Pobledli. Rzuciwszy na siebie krótkie spojrzenie, najpewniej błyskawicznie rozważają, jak postąpić?

– Nie! Tako mnie dotąd jeszcze nikt nie znieważył – ryknął Wratysław.

– I tak kpie wraz zdechniesz! – Lesław na to i z Dziwiszem niemal równocześnie ciskają kubki, a uczyniwszy szybki zwrot, dalej chodu! Tu jednak na przeszkodzie stają zgrabnie podstawione nogi. Przecież już od dawna na to czekamy. Ryją nosami w ziemię, a my natychmiast siedzimy im na karkach.

– Brać ich – grzmi Wratysław. – Przeklęci przeniewiercy sami się wydali! Dobrze kpów spętajcie!

Pozostali woje, z kilkusekundowym opóźnieniem włączają się do akcji. Rozsierdzony naczelnik gniewnie sapie. W ten sposób mój pomysł został w pełni zrealizowany. Od początku bowiem wątpiłem, żeby któryś zdołał przełknąć chociażby tylko łyczek domniemanej trucizny. Mogę również dodać, że Wratysław zawczasu obmyślił dla nich perfidną karę: Co dnia będzie im do kosztowania dawał miodu z Hunerykowych zapasów. Jeśliby pić nie chcieli, przemocą wleje im się go w gardziele. Wiedząc, że Frank miód jadem zaprawił, za każdym razem śmierci mogą się spodziewać. Będzie to dla nich bardziej dolegliwe, niźli natychmiastowe na gardle pokaranie. A i zysk dodatkowy, jako że człek będzie miodu pewny.

W międzyczasie związanych jeńców już zawleczono do łodzi i ciśnięto na dno. Radbor zamyka pokrywę włazu i z Mściwojem głaz nań znów zataczają. Pozostaną na pogorzelisku pełnić straż. Komendę nad nimi obejmuje Bogumił. My zaś z pozostałymi wsiadamy do łodzi. Przy okazji podwiozą nas na biwak. Po co daremnie wysilać nogi?

Późnym popołudniem ma miejsce ponowne spotkanie z mieszkańcami pobliskich chat. Tym razem jest to nasze z nimi pożegnanie. Jutro, skoro świt, ruszamy w dalszą drogę, tak aby na noc dotrzeć na Drażkowe odrzysko. Rejs w górę rzeki na pewno zajmie więcej czasu niż spław w odwrotnym kierunku. Jeżeli więc nie chcemy, by nas noc zastała przed celem, trzeba jak najwcześniej wyruszyć. Dlatego, póki jeszcze czas, świętujemy z miłymi sąsiadami, chcąc się nagadać na zapas. Przy okazji Bogumił opowiada, jak to Lesław i Dziwisz zostali chytrze zażyci. Sami ukazali prawdziwe oblicza przeniewierców, sądząc że i tak wnet pomrzemy od zaprawionego jadem miodu. Bractwo przy stole zaśmiewa się do łez.

– Powiadasz, iże Lesław Wratysława kpem mianował, wieszcząc mu rychłą śmierć – nie może się nadziwić Strzeżysław. – A toć trafił jako szypem w płot. Da mu ninie Wratysław kpa!

Przy okazji Bogumił wspomina również o zamierzonej przez naczelnika wyprawie do Znatysława:

– Jutro wyruszyć zamierza. Widać mu spieszno, iżby Huneryka jeszcze żywym zastać. – On wszakże zostaje. Co innego ma wszak do roboty!

Dobrze się siedzi w miłym towarzystwie i gawędzi przy zastawiony stole. Niestety czas biegnie i miski z jadłem, nie wspominając gąsiorków, ukazują wreszcie dna. Gadamy wszakże jeszcze jakiś czas, ale że w międzyczasie już noc zapadła, wypada w końcu podziękować za gościnę i pożegnawszy wszystkich po kolei, odejść na biwak.

– Najwyższa pora spać! Przecież jutro, o zaraniu dnia, trzeba wyruszyć.

Odprowadza nas Bogumił ze Strzeżysławem. Naturalnie nie może zabraknąć Dobrosza z rówieśnikami. Na miejscu jeszcze raz się żegnamy:

– Bywajcie mili! Niechaj się wam dobrze darzy! Do zobaczenia! Bywajcie! Jutro o świcie już nas tutaj nie będzie.

 


[1]              rabowanie (od rab = niewolnik) – tu niewolnicza praca;

[2]              spong – podłoga podziemnego chodnika;

[3]              przeczże – dlaczego;

[4]              sklep – piwnica;

[5]              naleźli – znaleźli;

Skip to content