ODCINEK 1

Rozdział pierwszy

 

 

          Ze snu wyrwał mnie sygnał telefonu. Głośno przez moją komórkę wygrywany fragment „Marsza tureckiego” wreszcie spełnił swe zadanie. Wprawdzie najchętniej bym cisnął natrętnym urządzeniem o ścianę – cóż, kiedy pensja skromnego urzędnika nie pozwalała  na luksus zbyt częstej wymiany komórki.

– Zarzyna, słucham – rzuciłem do mikrofonu.

– Andrzeju, już dziewiąta! Od godziny powinieneś być w pracy – usłyszałem nieco poirytowany głos naszej sekretarki. – Czyżbyście się zmówili z szefem? On również dotąd nie dotarł do nas, a na dziesiątą uzgodnił spotkanie w departamencie.

Momentalnie oprzytomniałem. 

– O rany! Jak mogłem zaspać właśnie dzisiaj? Wszak od tego spotkania i decyzji dyrektora wiele zależało.

W sekundzie opuściłem przytulne posłanie, wciąż dzierżąc komórkę przy uchu.

– Nie ekscytuj się zbytnio – po krótkiej przerwie kontynuowała Elżbieta, chyba trafnie przewidując moją reakcję. – Przed chwilą z sekretariatu dyrektora otrzymałam wiadomość, że spotkanie zostaje odwołane. Dyrektor musiał pilnie wyjechać. Byłoby jednak wskazane, żebyś  jeszcze przed południem pojawił się w pracy. Po drodze zajrzyj do szefa. Usiłuję się z nim skontaktować, lecz nie odbiera telefonu. Wiem, że ostatnio byliście bardzo zajęci, jednakże praca jest pracą i jedynie urlop bądź choroba mogą nas zwolnić od wypełniania służbowych obowiązków. Zatem szybko się ogarnij, a przede wszystkim wypij mocną herbatę, żebyś nie zasnął po drodze. Czekam na telefon z wieściami od szefa. A więc, Andrzeju, do usłyszenia i rychłego zobaczenia!

Lekki trzask w słuchawce oznajmił przerwanie połączenia.

– Uff! – odetchnąłem z ulgą, czując się jak skarcony sztubak.

Pod prysznicem zmyłem z siebie brudy wczorajszego dnia, gdyż ze wstydem muszę wyznać, że wczorajszym wieczorem, a właściwie to nie wczorajszym, jako że było już dobrze po północy, wykończony wydarzeniami ostatnich czterech dni i bezsennych nocy, znalazłszy się wreszcie w domu, padłem na posłanie, nie zadając sobie trudu chociażby tylko pobieżnego umycia swej zacnej osoby.

W międzyczasie zagotowała się woda w czajniku i opuściwszy łazienkę, mogłem natychmiast zaparzyć spory kubek zielonej herbaty. Przygotowanie czegoś na ząb również nie zajęło wiele czasu. W dwadzieścia pięć minut po telefonie Elżbiety zamykałem drzwi mieszkania i już wkrótce włączyłem się „Honkerem” w ruch uliczny, tym razem nawet szybciej niż zazwyczaj docierając na Prostą. Zaparkowałem pojazd w pobliżu domu, w którym mieszkał mój pryncypał. Okna jego mieszkania były zamknięte i zaciągnięte zasłonami.

Siąpiący od wczorajszego popołudnia deszcz stał się bardziej intensywny. Temperatura spadła zdecydowanie, zaś dosyć silny północno-zachodni wiatr jeszcze bardziej potęgował odczucie chłodu. Z niechęcią opuściłem pojazd i wtuliwszy głowę w ramiona, pospieszyłem do wejściowych drzwi. Tym razem nie musiałem nawet skorzystać z domofonu i stojąc później na deszczu, cierpliwie czekać aż szef zwolni blokadę drzwi, bowiem w progu minąłem się z opuszczającym dom lokatorem. Nie korzystając z windy wbiegłem po schodach na górę i w następnej chwili przyciskałem klawisz dzwonka przy drzwiach oznaczonych mosiężną wizytówką: „Roman Niemira”. Odczekawszy chwilę, zadzwoniłem ponownie, tym razem dłużej przytrzymując przycisk. Lecz dopiero za czwartym razem posłyszałem ruch w mieszkaniu, a po następnej jeszcze dłuższej chwili, odgłos zbliżających się kroków. Szczęknął zamek, wpierw jeden, potem drugi i na koniec opadł łańcuch. W uchylonych drzwiach stanął mój zwierzchnik, lecz jakże odmieniony! Nienaturalna bladość pokrywała jego znacznie postarzałą twarz. Czy to możliwe, żeby w ciągu jednej nocy aż tak się zmienić? Przecież wczorajszego wieczoru, chociaż zmęczony kilkudniowym wysiłkiem i bezsennymi nocami, wszakże wyglądał jak zwykle.

Właśnie chciałem zapytać czy się dobrze czuje, gdy zachwiał się i złapawszy kurczowo za krawędź drzwi, ciężko dysząc, oparł głowę o ościeżnicę.

Doskoczywszy, złapałem go pod ramię, a potem wprowadziłem do pokoju i pomogłem ułożyć się na wersalce. Gorące dłonie świadczyły, że ma wysoką temperaturę. Najwyraźniej czymś się zatruł albo też dopadła go jakaś błyskawiczna i wyjątkowo zjadliwa infekcja. Co by to nie było, nie należało zwlekać z wezwaniem lekarza. Wpierw pomyślałem o pogotowiu, lecz zaraz przypomniałem sobie zaprzyjaźnionego z nim lekarza domowego, z którego usług wprawdzie rzadko korzystał, co jednak bynajmniej nie przeszkadzało ich przyjaźni i dosyć częstym spotkaniom. W notesie adresowym obok telefonu odszukałem numer jego komórki i już po chwili przekazywałem pilne wezwanie do chorego. Szczęściem marna pogoda odstraszyła dzisiaj doktorowi pacjentów, obiecał więc rychło nas odwiedzić.

Załatwiwszy sprawę z lekarzem, zatelefonowałem do Elżbiety i wyjaśniłem w czym rzecz:

– W pracy na pewno nie zjawię się przed południem. Muszę zaczekać na doktora, a co potem – zobaczymy. Najpewniej jeszcze zatelefonuję – zakończyłem.

Tymczasem Szef, z przymkniętymi oczami, leżał na wersalce. W pokoju było duszno. Okryłem go więc kołdrą po brodę i na krótko otwarłem okno. Następnie na gazowej kuchence zagotowałem wodę w czajniku i zaparzyłem herbatę, a gdy lekko przestygła, podałem choremu, na wszelki wypadek przytrzymując kubek. Sączył napój drobnymi łyczkami, dzieląc je dłuższymi przerwami dla wykonania kilku głębszych oddechów.

– Dziękuję, Andrzeju – rzekł na koniec cichym głosem. – Tego mi właśnie było potrzeba. Czuję się tak, jak gdyby mnie dopiero co wyjęto spod magla, zaś głowę mało nie rozsadzi!

– Którą mamy godzinę? – zainteresował się po chwili.

– Pięć po dziesiątej.

– Litości! Toż o dziesiątej winniśmy być u dyrektora! – wykrzyknął nad podziw gromkim głosem, jednocześnie usiłując zerwać się z wersalki. Widocznie jednak musiało go przy tym solidnie „ćwieknąć” w głowie, gdyż ująwszy ją w dłonie, opadł na poduszkę.

– Spokojnie, Szefie! Z dzisiejszego spotkania nici. Dyrektor wyjechał i na razie nie wyznaczył nowego terminu.

Z jego piersi wydobyło się westchnienie ulgi. Zamknął oczy i jakiś czas leżał nieruchomo. Jedynie przyspieszony oddech lekko unosił kołdrę okrywającą tors. Nie odzywałem się, nie chcąc niepotrzebnie przerywać panującej w pokoju ciszy. Deszcz bębnił kroplami o szyby, pluskała woda spływająca rynną. Wcale nie byłoby źle, gdyby do czasu przybycia medyka podrzemał – pomyślałem. – Wszak sen to podobno najlepszy lek.

Siedząc w fotelu, jeszcze raz myślą przebiegłem wydarzenia ostatnich dni. Chociaż początkowo sprawa wydawała się beznadziejna, jednak ostatecznie udało nam się nie tylko rozwikłać zagadkę ukrycia pod koniec ostatniej wojny na Dolnym Śląsku cennej kolekcji numizmatycznej. Ba, odnaleźliśmy nienaruszoną skrytkę i jej zawartość bezpiecznie przewieźli do Warszawy, deponując  ją do czasu w naszym sejfie. Do godzin nocnych zeszło ze sporządzeniem wykazu opisującego znalezisko. Po odwiezieniu szefa  późną nocą pod dom, pojechałem wreszcie do siebie na Krasińskiego.

Fotel pana Romana okazał się na tyle wygodny, że nawet nie wiedząc kiedy i ja przydrzemałem, zrywając się dopiero na dźwięk dzwonka u drzwi. To doktor Michał  anonsował swe przybycie.

W niewiele czasu później zabrał się za szefa. Ja tymczasem poszedłem do kuchenki przygotować dla gościa herbaty i zabawiłem tam nieco dłużej, nie chcąc przeszkadzać. Ostatecznie jednak z kubkiem w ręku wróciłem do pokoju. Dr Michał  osłuchiwał pacjenta, przykładając mu stetoskop do pleców. I właśnie wtedy dostrzegłem dosyć dużą bliznę biegnącą pod lewą łopatką, w kierunku pachy. Stanąłem zaskoczony. Szef nigdy nie wspominał o ranie. To zaś, co zobaczyłem, wyglądało na ślad postrzału. A gdzież on wojował i kiedy? Stan zabliźnienia wskazywał, że od zranienia minęło już wiele czasu. Zatem najpewniej pamiątka z lat młodości? Może jakiś wypadek w czasie pełnienia służby wojskowej? Ale zaraz przypomniałem sobie, że przecież studiował, więc nie odbywał zasadniczej służby, zaś z wojskiem spotykał się jedynie na zajęciach studium wojskowego i późniejszym obowiązkowym poligonie. Możliwe, że właśnie tam otrzymał postrzał? Aby się nie gubić w próżnych domysłach, postanowiłem o to zapytać przy sprzyjającej okazji.

W międzyczasie doktor zakończył badanie i popijając herbatę, czekał jeszcze tylko na wynik pomiaru temperatury pacjenta. Wreszcie sięgnął po termometr.

– Fiu! – gwizdnął cicho. – Wiesz, Romku, z równym powodzeniem mógłbym twym termometrem zamieszać herbatę. Wynik byłby podobny. No, może jesteś nieco zimniejszy – sprostował – jako że masz jedynie 39,6 oC. Zatrucie raczej wykluczam. Wygląda, że złapałeś najświeższą infekcję. Wyjątkowo zjadliwy wirus. Jeżeli taka pogoda potrwa dłużej, zaś potencjalne ofiary przez własną głupotę – no, rzeknijmy może łagodniej – nierozwagę, będą się wystawiały na jego atak, wnet będziemy mieli piękną epidemię. Co w stosunku do epidemii jest jednak chyba określeniem niezbyt stosownym – dodał po sekundzie.

– Jak nic masz tydzień leżenia, zaś sądzę, że nawet i więcej, biorąc pod uwagę twój wiek. Lepiej dmuchać na zimne. Powikłania po infekcyjne bywają często stokroć groźniejsze od samej infekcji. A na początek należy nieco obniżyć ci temperaturę. Zapiszę czopki, by nie obciążać żołądka.

Dr Michał chwilę się zadumał, lecz wnet wyjął z torby receptariusz i zaczął zapisywanie leków. Na osobnej kartce ujął dawki i terminy ich zażywania. Następnie poczynił wpis w kartotece pacjenta i na koniec uważnie wypełnił druk L-4

– Jako rzekłem, na początek siedem dni zwolnienia, a co dalej – zobaczymy. Kilkakrotnie szczęknęła samotuszująca się pieczątka. – Jak rozumiem, pan Andrzej załatwi sprawę w aptece i zabierze zwolnienie do pracy. Zatem w pana ręce – rzekł, podając mi wypisane i opieczętowane karteluszki.

-Trzymaj się! Wpadnę jutro po południu. Teraz już na pewno czekają na mnie pacjenci. A chociażby  nawet i nie, godziny przyjęć zobowiązują. Do zobaczenia! Bywajcie zdrowi!

Odprowadziłem doktora do drzwi.

– Proszę przypilnować, żeby jak najmniej wstawał. Przynajmniej tydzień powinien odleżeć. Ta infekcja lubi kąsać serce – rzucił już w drzwiach na pożegnanie.

W niewiele czasu później i ja opuściłem pana Romana, żeby w pobliskiej aptece zrealizować recepty. Deszcz padał nadal, a ja pomny słów dr Michała, kląłem się w duchu za to, że z domu nie zabrałem czapki. Przykro mi przyznać, ale i ja należałem do owych głupców ułatwiających wrednemu wirusowi atak na siebie. Jednakże przyrzekłem sobie solennie następnym razem zabrać czapkę, chociażby tylko w kieszeni. „Przezorny zawsze ubezpieczony!” – przypomniał mi się stary slogan reklamujący Państwowy Zakład Ubezpieczeń.

Z lekka przemoczony, wróciłem do szefa z lekami w reklamówce. W kuchence przygotowałem choremu lekkie śniadanie. O obiad zbytnio się nie trapiłem. Jako osoby samotne, przeważnie korzystaliśmy z urzędowej stołówki, gdzie mój pryncypał miał dawne znajomości, mając tam wykupiony abonament.

Zazwyczaj konsumowaliśmy go na miejscu, ale i też czasami zabierali w termosach do domu. Odszukałem więc w szafce termosy szefa i włożyłem do lnianej siatki.

Postawiwszy śniadanie na przysuniętym do wersalki stoliku, obok położyłem lekarstwa i kartkę dr Michała z instrukcją ich zażywania. Parę minut jeszcze posiedziałem przy chorym pocieszając, by się nie martwił nagłą niemocą. Na odchodnym nie omieszkał mi przekazać, jego zdaniem niezbędnych instrukcji na dzisiejszy dzień. Dzierżąc w jednej dłoni siatkę z termosami, w drugiej zapasowe klucze do jego mieszkania, pożegnałem się, tym razem poniechawszy zbędnego telefonu do Elżbiety. I tak za parę minut będę w biurze – pomyślałem.

Do południa brakowało jeszcze tylko paru minut, gdy wreszcie wkroczyłem do sekretariatu.

– I co z szefem? – zapytała Ela, nie zwracając uwagi na powitanie.

– Żyje, ale co to za życie! Oto jego zwolnienie chorobowe. Na początek siedem dni, lecz chyba na tym się nie skończy. Istotne, żeby leżał, ograniczając wstawanie do niezbędnego minimum. Trzeba będzie się nim zająć. Mam zapasowe klucze do jego mieszkania. Przed pracą zawsze do niego zajrzę, potem podrzucę obiad ze stołówki, zaś po pracy znowu odwiedzę. Siedem dni szybko minie. Lecz póki co, zabieram się za robotę. I tak już jestem solidnie opóźniony. Chcesz zobaczyć plon naszych ostatnich działań?

W gabinecie szefa otworzyłem sejf, dla niepoznaki ukryty w szafie i wyjąwszy torbę ze zawartością hrabiowskiej skrytki, ostrożnie wysypałem na biurko.

– O rany! – wyrwało się Elce. – Ile to jest warte?

– Nie wiem. Nie jestem numizmatykiem. Ale specjaliści z Muzeum Narodowego wnet to wycenią. Sądzę jednak, że wielokrotnie zrekompensują poniesione koszty i wysiłek włożony w odnalezienie kolekcji. Jeszcze dzisiaj powiadomię dyrekcję Muzeum i umówię się na przekazanie znaleziska. Najlepiej u nas. Wtedy przynajmniej kłopot bezpiecznego transportu spadnie na nich.

Jeszcze przed obiadem udało mi się dokonać niezbędnych uzgodnień. Wybrałem się również do sekretariatu dyrektora. Jednak dyrektor nie wrócił i nic nie zapowiadało, żeby jeszcze dzisiaj miał się pojawić. Odpuściłem sobie więc dyrektora. Ważniejszym był obiad. Któż lubi, gdy mu z głodu w brzuchu burczy?

                                             _______________________

 

Minęły dwa dni. Pamiętając zalecenia dr Michała, przynajmniej trzy razy za dnia odwiedzałem Szefa, chcąc być pomocnym w czasie choroby i wyręczyć w zbędnych zajęciach. Chory miał się już lepiej, gorączka opadła i wyglądało na to, że zaordynowane leki skutkują. Gdybym był harcerzem, z czystym sumieniem mógłbym się ubiegać o przyznanie sprawności pielęgniarza i pomocy domowej – oczywiście jeżeli takie istnieją.

Zanim wszakże przystąpię do dalszego ciągu opowieści, nie od rzeczy byłoby się przedstawić. Nazywam się Andrzej Zarzyna i jestem absolwentem historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej jednak zaliczyłem jeszcze służbę wojskową w   Marynarce Wojennej, mając szczerą wolę tam się właśnie realizować. Cóż, niestety po czasie doszedłem do wniosku, że kariera wojskowa nie jest tym, „co misie lubią najbardziej” – jak mawiał Kubuś Puchatek, mój ulubiony książkowy bohater z dziecięcych lat. Wróciłem zatem po służbie do cywila, by kontynuować przerwane studia, tym razem bez problemów uwieńczone tytułem magistra. Po studiach zacząłem się rozglądać za pracą. Przez czysty przypadek „zahaczyłem” się w Firmie „Argus”, sądząc że zajęcie to będzie jedynie krótkim i przejściowym epizodem do czasu aż znajdę coś lepszego. Wyszło inaczej. Wsiąkłem na dobre, bo i też, wbrew początkowym wyobrażeniom, praca okazała się pasjonująca. Naszym szefem jest dr Roman Niemira, w gronie osób zainteresowanych nie bez racji zwany „Tropicielem”, absolwent historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego i tam doktoryzowany, założyciel firmy, lecz w branży pracujący od wielu lat.

Tego dnia zasiedziałem się w pracy, odwalając za szefa i siebie zaległą robotę papierkową. Miałem nadzieję z tym się uporać najdalej do jutra. Elżbieta zakończyła urzędowanie i przed dobrą godziną opuściła sekretariat, rzuciwszy mi na pożegnanie: „Do jutra, Andrzeju!”

Siedziałem przy biurku obłożony papierzyskami. Chcąc jak najrychlej wyczyścić papierowe  zaległości, należało przyłożyć się do roboty. Pracowałem zatem pilnie przez następną godzinę, zaś potem udałem się do szefa. W czasie, gdy konsumował wczesną kolację, relacjonowałem swe dzisiejsze poczynania.

– Oprócz roboty papierkowej, byłem też u dyrektora departamentu, wezwany przez jego sekretarkę. Pogratulował sukcesu i przy okazji nawet zapytał o szefa zdrowie. A przede wszystkim, nie było już mowy o kłopotach finansowych i ewentualnym zerwaniu współpracy. Wygląda zatem, że znów przez jakiś czas możemy spokojnie pracować.

Pogadaliśmy jeszcze trochę, lecz ostatecznie nadeszła pora, aby zacząć się zbierać do domu. Przed opuszczeniem mieszkania szefa, zgodnie z zaleceniem doktora, natarłem mu na noc plecy i tors kamforowym spirytusem. Tym razem nie wytrzymałem:

– Gdzież to Szef wojował? – zapytałem, dotykając palcem blizny pod łopatką. – Chyba pamiątka po kuli? Mylę się?

 

– Masz rację Andrzeju – westchnął. – Ale to dawne dzieje. Cóż, udało mi się wywinąć kostusze. Niewiele brakowało, żeby mnie skosiła! Jest to jednak historia tak nieprawdopodobna, iż najczęściej uważam ją za sen, wszakże blizna na plecach świadczy, że faktycznie miała miejsce. A wszystko zaczęło się niewinnie, za sprawą kapitana Hucka – mego dawnego kumpla poznanego przez „Świat Młodych”. Wiesz, była to taka harcerska gazeta. Długa to jednak historia, dajmy więc jej dzisiaj spokój. Może kiedyś, przy innej okazji? Zgoda?

Jego słowa rozpaliły moją ciekawość, lecz nie wypadało nalegać. Jedno wiedziałem na pewno: Żadną miarą nie zrezygnuję z jej poznania. Co to, to nie! „Nie ze mną takie numery!” – jak zwykł mawiać kapitan Hans Kloss.

 

Rozdział drugi

 

 

          Porywisty wiatr targał gałęziami bezlistnych już drzew, zawodził w kominach i wywietrznikach, szamotał luźnymi blachami okuć gzymsów i murków ogniowych. Pod wpływem nagłych przeciągów skrzydła okien stukały o ramy, pokonując drobne luzy. Po burym niebie przewalały się ławice ciemnych chmur. Parę razy zamroczyło się tak, jak gdyby w następnej chwili miało zacząć padać. Jednak po pewnym czasie znowu jaśniało i można było z ulgą odetchnąć, że jeszcze tym razem obyło się bez deszczu. Ale i tak, jak na drugą połowę listopada, nie wypadało narzekać, żeby aura obchodziła się z nami zbyt surowo.

Pan Roman, odleżawszy tydzień, już częściej kręcił się po mieszkaniu, w związku z czym zakres mych samarytańskich obowiązków uległ redukcji. Jednak nadal poświęcałem mu wiele czasu, starając się we wszystkim być pomocnym.

Po gorączce pozostały tylko wspomnienia, lecz rekonwalescencja musiała potrwać jeszcze parę dni. Tak przynajmniej uznał dr Michał, przedłużając chorobowe zwolnienie o kolejny tydzień.

– Nie zżymaj się! – rzekł, widząc niezadowoloną minę pacjenta. – Masz wrócić do pracy w pełni sił, a nie cherlać jeszcze przez następny miesiąc, nie wspominając ewentualnego nawrotu choroby. Nie jesteśmy już niestety młodzikami i naszym organizmom potrzeba więcej czasu na regenerację. Ciesz się, że nie musisz leżeć! – przeciął wszelką dyskusję, zanim jeszcze do niej doszło.

Na takie postawienie sprawy pan Roman nic nie odpowiedział, widocznie w duchu przyznając doktorowi rację, a ja pocieszyłem, że spokojnie może sobie jeszcze ten tydzień w pracy odpuścić. Jesteśmy z wszystkimi sprawami na bieżąco i – jak na razie – nie zagraża nam spiętrzenie jakichkolwiek zaległości. W razie potrzeby zawsze przecież może z domu wydać odpowiednie dyspozycje.

– Nie ma problemu – zakończyłem.

Tak więc szef spokojnie powracał do zdrowia, a ja, co najwyżej dostarczałem mu pilną korespondencję dotyczącą spraw wymagających jego akceptacji lub decyzji.

                                         _____________________________

 

          Tego dnia w drodze do domu, późnym popołudniem, jak zwykle wstąpiłem do pana Romana z codzienną porcją zaopatrzenia, zgodną z wcześniejszym zamówieniem. Czasami nawet dorzucałem coś z własnej inicjatywy, jako że znałem jego przyzwyczajenia i upodobania, zaś przede wszystkim stan domowych zapasów. Dzięki temu, jak dotąd, nie zdarzyło mi się przynieść czegoś zbędnego.

W saloniku siedliśmy wygodnie w fotelach przy małym „jamniku”. Lampka wisząca ponad stolikiem oświetlała pokój niezbyt jaskrawym światłem. Za oknem zaczynał się wczesny, jesienny zmierzch, lecz tu było przytulnie, jasno i ciepło. Pokrótce powiedziałem o ważniejszych sprawach w pracy. Tym jednak razem nie było niczego, co by wymagało jego zaangażowania.

– Nawet, Andrzeju, przyjemnie tak na jakiś czas wyłączyć się z obiegu i nie zaprzątając sobie głowy ważkimi sprawami, na luzie zająć się lekturą. Uzbierało mi się już tego trochę do przeczytania. Ba, lecz czy to ostatnio był czas na czytanie? Teraz więc odrabiam zaległości.

Odruchowo rzuciłem okiem na stosik książek leżących na biurku, obok którego stała biblioteczka zapchana do granic możliwości.

– Onegdaj pytałeś o moją bliznę – odezwał się po chwili. – Odłożyliśmy wtedy tę sprawę do sposobniejszego czasu. Może by więc do tego dzisiaj powrócić? Uprzedzam wszakże, iż raczej będzie niemożliwym doprowadzenie opowieści do końca. Zbyt to długa historia jak na jeden wieczór. Jednak nic nie przeszkadza w jej rozpoczęciu. – Chwilę milczał jakby się zastanawiał od czego zacząć.

– Na początku wypadało by cokolwiek powiedzieć o kapitanie Hucku, z którym przeżyłem tę przygodę. Nasza znajomość zaczęła się przed laty od artykułu o nim i jego kolegach w „Świecie Młodych”, który na czas letnich wakacji zorganizował akcję nazwaną „Wyprawą Tysiąca Przygód”. Uczestnicy mieli przeżywać przygody, penetrując okolice swego zamieszkania, szukać ciekawych miejsc, poznając wydarzenia z nimi związane, odnajdywać ciekawych ludzi. Wszelkie działania na szlaku przygody winny były być notowane w kronice. Po wakacjach kroniki wędrowały do Redakcji gazety i brały udział w konkursie na najciekawszą, zaś uczestnikom wyprawy przyznawano tytuł „odkrywcy”.

Po przeczytaniu artykułu napisałem do Hucka, nie bardzo wierząc, że mi odpisze. Jednak odpisał i to nawet dosyć szybko. Zaczęliśmy do siebie pisywać, utrwalając listowną znajomość. Okazało się, że jesteśmy w jednym wieku i obydwaj mieszkamy w dużych miastach. Ja w Łodzi, on w Katowicach. Obydwaj byliśmy uczniami Liceów Ogólnokształcących, wykazując zainteresowania przedmiotami humanistycznymi, a przede wszystkim historią. Tak samo szło nam na bakier z matematyką, przez którą później – wstyd mi wyznać – obydwaj przy pierwszym podejściu oblaliśmy maturę. Aha, pewnie jesteś ciekawy, dlaczego Hucka nazywam kapitanem? Był szefem swej paczki noszącej nazwę K-6 i miał w niej stopień kapitana. Kumple mówili doń Huck lub kapitanie. Huck był oczywiście  pseudonimem wziętym z powieści Marka Twaina. Pozostali członkowie K-6 również nosili fantazyjne pseudonimy, chyba dlatego, żeby to wyglądało bardziej tajemniczo. Poza tym nie zapominaj, że żyliśmy w Polsce Ludowej, gdzie władze starały się wszystko kontrolować, zatem taka nieformalna grupa, nie zrzeszona w oficjalnie działających organizacjach młodzieżowych, była podejrzana i wzbudzała zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa. Do Hucka i jego  K-6 też się dosyć szybko dobrali, ale udało mu się wywinąć. Wiele w tym dopomogła Redakcja „Świata Młodych”. Na jakiś czas ustała nawet nasza korespondencja, gdyż „bezpieka” konfiskowała jego listy, a ja byłem przekonany, że mu już się znudziło do mnie pisać. Po zakończeniu dochodzeń oraz umorzeniu sprawy, „z uwagi na brak przestępstwa”, i zwróceniu zatrzymanych listów, napisał do mnie, wyjaśniając powód przerwy w wymianie korespondencji. Ucieszyłem się bardzo, że mną jednak nie wzgardził i odtąd, pomimo obiekcji moich rodziców, często do siebie pisywaliśmy. Osobiście było nam dane poznać się po dwu latach. Huck w czasie letnich wakacji zaprosił mnie do siebie. Przy tej okazji zaplanował nawet kilkudniową wyprawę w pobliskie Beskidy.

Pierwszy raz byłem na Śląsku. Oczywiście pojechałem autostopem, w czasie letnich wakacji bardzo wówczas popularnym sposobem podróżowania młodzieży. Huck wcześniej mi sporządził dokładny plan dotarcia do jego domu i dodatkowo go opisał, bym trafił bez kłopotów. Dotarłem na miejsce bez problemów  późnym popołudniem i zaraz na podwórzu wpadłem na Rena – dużego, szarego wilczura kapitana. Poczułem serce w gardle, ale pies nie zaatakował, a ja stałem spokojnie. Obwąchał mnie dokładnie i na koniec nawet parę razy machnął ogonem, jak gdyby chciał mi przekazać, że zostałem zaakceptowany. Ale i tak, z duszą na ramieniu, podszedłem do dzwonka. Po chwili stanąłem oko w oko z Huckiem. Był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałem.

Myślę, że na razie tyle o nim wystarczy. Nie będę wszak szczegółowo opowiadał o wszystkich wydarzeniach związanych z naszą znajomością. Powiem tylko tyle, że spędziłem u niego niemal dwa tygodnie i poznałem całą jego paczkę. Najbardziej jednak zaskoczył mnie fakt, że chociaż mieszkał w Katowicach, jego rodzinny dom w dużym ogrodzie stał pośród omal sielskiego krajobrazu, otoczony polami, łąkami i pastwiskami sąsiadujących gospodarstw Ligoty. Przed laty miejscowość nosiła nazwę Ligoty Pszczyńskiej i należała do Pszczyńskiego Księstwa.

Minęło parę następnych lat naszej znajomości. Po oblaniu matury ojciec załatwił mi pracę przy wykopaliskach archeologicznych.

– Dobrze ci, Romku, zrobi trochę roboty łopatą – powiedział. – Może w przyszłości będziesz się bardziej przykładał do nauki. A przy okazji zrobisz też coś pożytecznego dla swej ulubionej historii.

Nie oponowałem, nie chcąc wszczynać kolejnej niepotrzebnej dyskusji. Byłem i tak wystarczająco zdołowany. Pojechałem więc na wykopaliska i pilnie pracowałem do końca sezonu. Zrazu niezbyt mi szło, lecz dosyć szybko nabierałem wprawy i było coraz lepiej. Przy tym zajęcie, wbrew początkowym wyobrażeniom, okazało się interesujące. Następnego roku w trybie eksternistycznym zdałem maturę, zaliczyłem na Uniwersytecie wstępne egzaminy i wreszcie znalazłem się na studiach, na wymarzonej historii sztuki.

Huck tymczasem pracował i dodatkowo zaliczał specjalistyczne technikum, chcąc zdobyć wymagane na jego etacie kwalifikacje zawodowe. Nadal do siebie pisywaliśmy, lecz już nie tak często i regularnie, co z przykrością przyznaję, było zazwyczaj moją winą. No cóż, studia i bujne życie akademickie dosyć mnie wciągnęło, zaś letnie wakacje najczęściej teraz spędzałem na wykopaliskach prowadzonych przez archeologów poznanych jeszcze w czasach pracy. Wtedy też powiodło mi się rozwiązać pierwsze zagadki związane z przeszłością, co ostatecznie zaprowadziło mnie do pracy w naszej branży.  Lecz wróćmy do naszej historii. I pomyśleć, że wszystko wzięło początek od od pękniętej rury wodociągowej!

 

                                            ___________________________

 

 

          Pogodny poranek dnia ostatniej dekady czerwca. Zapowiadał się kolejny piękny dzionek. Po wczesnym śniadaniu Huck wyszedł na podwórze wyprowadzić z szopki WSK-ę[1].

Dochodziła szósta, najwyższy zatem czas, żeby się wybierać do pracy. Wprawdzie droga do Pszczyny zazwyczaj zajmowała mu nieco ponad pół godziny, jednakże tym razem należało jeszcze zatankować paliwa na stacji benzynowej w Piotrowicach. Teraz był nawet zły, że o tym wczoraj nie pomyślał. No cóż, zamiast zaglądnąć do baku przed wyjazdem z Pszczyny, przypomniał sobie o tym dopiero w domu. I wtedy się okazało, że na dnie jest najwyżej pół litra mieszanki.

Po wyprowadzeniu motocykla, postawił go na stopkach. Przed wyjazdem wypadało jeszcze sprawdzić ciśnienie powietrza w oponach. Dopompowywał je już dosyć dawno temu. Cóż, kiedy w narzędziowym schowku pod siedzeniem ciśnieniomierza nie było.

– Gdzież go mogłem posiać? – pomyślał zdenerwowany. – Tylko spokojnie. Kiedy miałem go w ręku ostatni raz?

Chwilę się zastanawiał, odruchowo marszcząc czoło.

– Wychodzi na to, że mógł zostać w piwnicznym warsztaciku. Przecież tam przedwczoraj zabrałem torebkę z motocyklowymi kluczami, by poluzować silnik w pralce dla założenia nowego paska klinowego. Składając później klucze do torebki, widocznie go przeoczyłem.  Powinien więc nadal być na warsztatowym stole.

Nie tracąc czasu, poszedł sprawdzić. Po przekręceniu wyłącznika, żarówka na piwnicznych schodach błysnęła i zgasła.

– A niech to! Właśnie teraz musiała się przepalić?!- zamruczał podenerwowany. – Wymienię po powrocie z pracy. Teraz brak na to czasu.

Na szczęście w warsztatowej piwniczce, na końcu krótkiego korytarza, żarówka była w porządku, o czym świadczyła jasna plama odbijającego się światła na ścianie. Dotykając ręką ściany, zaczął szybko schodzić w dół.

– Raz, dwa, trzy, cztery…- liczył schodki. Drogę znał przecież na pamięć i z powodzeniem mógł ją przebyć z zamkniętymi oczami.- Dwanaście, trzynaście – kończył.

– Chlup, chlup – zawtórowało mu pod nogami, zaś natychmiastowy chłód ogarniający nogi po kolana uzmysłowił, że znalazł się w wodzie. Kilkupiętrowa wiązanka zadudniła pod piwnicznym sklepieniem! Ociekając wodą z nogawek i butów, nad wyraz zwinnie wyskoczył na suchy schodek.

– Skąd tu woda?! Przecież nigdy, nawet w najbardziej mokre lata, tutaj jej nie było! Nie, nie pamięta czegoś podobnego. I nigdy też nikt w domu o czymś takim nie wspominał. Piwnice zawsze były suche. Dlatego przecież w jednej z nich urządził podręczny warsztacik. Czyżby pękł  biegnący wzdłuż domu rurociąg wody?

Lustracja w ogrodzie potwierdziła najgorsze obawy. Na ścieżce przed domem biło spore źródło, zaś przyległy trawnik pokrywała woda sięgająca kostek. Nie było co zwlekać ze zgłoszeniem awarii. Postawiwszy „Wodociągi” na nogi, zabrał się za wykop rowka odprowadzającego wodę w dół ogrodu. Wystarczyło piętnaście metrów  głębszej bruzdy, by popłynęła w kierunku Kłodnicy. W międzyczasie minęła ósma i już od godziny powinien był być  w pracy! A tu, jak na złość, pogotowia awaryjnego ni śladu! Gdzie zaś do zakończenia naprawy i wypompowania zalanych piwnic? Należało zatem bezzwłocznie zatelefonować do biura i prosić szefa o urlop.

Udało to się załatwić nawet bez problemów. Szef stanął na wysokości zadania. Widocznie wyobraźnia pomogła mu się wczuć w położenia podwładnego.

Pogotowie awaryjne dotarło na miejsce przed upływem następnej godziny. Chcąc sprowadzić koparkę na miejsce awarii, należało wyciąć kilka konarów wiekowego bzu. Wcześniej jednak zamknięto zasuwy, odcinając dopływ wody. Źródło na ścieżce przestało bić. Teraz, już bez pośpiechu, brygada zabrała się za robotę. W dwie godziny załatano rurę na dnie szerokiego wykopu i zaczęto zasypywanie, zaś warkot spalinowej pompy niosący się po okolicy świadczył, że przystąpiono do odwadniania piwnic. Przydał się teraz wcześniej wykopany rowek. Bez tego woda tryskająca z przykrótkiego węża wnet by ponownie zalała ogród przed domem, a jej część mogła nawet znowu przeniknąć do piwnic.

Słońce minęło zenit, gdy wreszcie brygada zwinęła manatki i odjechała na następną robotę.

Do późnego wieczora zeszło Huckowi z wynoszeniem na zewnątrz zamokniętych w piwnicach różności. Ba, znalazły się nawet jeszcze rzeczy z czasów wojny, kiedy to jedna z piwnic pełniła funkcję przeciwlotniczego schronu. W tej sytuacji tankowanie motocykla musiało poczekać do następnego ranka.

Nastały dni intensywnego wietrzenia i suszenia namokniętych murów. Szczęściem pogoda temu sprzyjała, nastały bowiem upały, zaś wymuszony przeciąg powodował wymianę nasyconego wilgocią powietrza. Wprawdzie po dwu tygodniach zrobiło się burzowo, jednak do tego czasu piwniczne mury zdążyły sporo przeschnąć. Ale i tak na ścianach ciągnął się szeroki, ciemny pas świadczący o niedawno przez Hucka przeżywanych emocjach. Po następnym tygodniu przeschły na tyle, że można było zacząć myśleć o ich pobieleniu wapnem, jeżeli nawet nie całych, to przynajmniej przyziemnego, ciemnego pasa.

W najbliższą sobotę, po zakończeniu pracy, chwilę po trzynastej, Huck opuścił biuro. Tym razem już wcześniej zatankował bak motocykla do pełna. Parne powietrze zapowiadało burzę. Niezbyt przyjemna perspektywa w żniwny czas. Zapiąwszy kask pod brodą, kopnął w starter WSK-i. Silnik zapalił za pierwszym podejściem.

– Co to jednak znaczy dobrze wyregulowany zapłon i gaźnik. A i na dobrą świecę również warto nie skąpić – pomyślał ze satysfakcją, ruszając spod siedziby Powiatu. Po chwili przebył most na Pszczynce i drogą pod górkę, obok pałacowego parku, podążał w stronę Strzelnicy i sąsiadującego z Pszczyną Piasku. W niewiele czasu później wjechał w las. Od rozgrzanego asfaltu biło ciepło. Opuściwszy las w Kobiórze, znów wolniej przemierzał wieś, przy okazji czyniąc skrót, by na szosę wyjechać obok tartaku. Za kolejowym przejazdem, przy kiosku spożywczym, jak co dzień tkwili ci sami faceci, by w cieniu wiekowych lip otaczających Nadleśnictwo, delektować się piwem. Niebawem znów był w lesie. Jeden zakręt, a po pewnym czasie drugi, dosyć nieprzyjemny. Stojąca po zewnętrznej stronie łuku kapliczka świadczyła, że ktoś nie zdołał się zmieścić, a przydrożne drzewo skutecznie zatrzymało pojazd.

– A czy to tylko jeden? – pomyślał, dodając gazu przy wychodzeniu z łuku.

Na początku Gostyni znów należało zwolnić, a przy kuźni nawet stanąć, aby przepuścić skręcającą furmankę wyładowaną snopami zboża.

Jadąc przepisową pięćdziesiątką, bacznie obserwował drogę. A czy to wiadomo, że spod sklepu nagle na jezdnię nie wtargnie jakaś wiejska gospodyni na zdezelowanym rowerze, obwieszonym siatkami pełnymi zakupów? A może z przed baru wystartuje podchmielony cyklista? Coś podobnego już mu się tutaj przydarzyło i tylko dzięki błyskawicznemu refleksowi zdołał uniknąć kraksy.

Raptem jadący przodem rowerzysta, bez ostrzeżenia skręcił w lewo! Zgrzytnęły hamulce! Zapiszczały o asfalt opony! Ale i tak było za późno, żeby na czas się zatrzymać. Zderzenie wydawało się nieuniknione. W ostatnim momencie rzucił motocyklem w prawo, tylko o centymetry mijając niefrasobliwego wieśniaka, który nawet nie rzuciwszy za siebie okiem, miedzą odjechał w siną dal.

Z trudem opanował WSK-ę na miękkim poboczu.

– Cholerny samobójca! – rzucił za cyklistą. – Bodaj cię pokręciło!

W niewiele czasu później wypadł mu niemal obowiązkowy postój przed przejazdem kolejowym w Wyrach. Przeważnie tak się dziwnie składało, że zastawał szlabany zamknięte, chociaż linia była podrzędna i niezbyt ruchliwa. I teraz przed opuszczonymi zaporami uformował się już spory ogonek. Stawkę otwierał ciągnik z przyczepą wyładowaną drewnem. Za nim dwie furmanki, potem ciężarówka i dwa samochody osobowe. Ale od strony Łazisk ani też Tychów nic nie zwiastowało przyjazdu pociągu. Wprawdzie po chwili podniosło się ramię semafora, lecz nadal pociągu ani widu, ani słychu. W stojących przed szlabanem pojazdach dawno już wyłączono silniki i pootwierano drzwi. Huck również wyłączył zapłon, a zsiadłszy z WSK-i, poprowadził ją poboczem w stronę przejazdu. Skoro minął ciągnik, spokojnie usiadł na motocyklu. Do rogatki pozostawało dobre dziesięć metrów – w sam raz dosyć miejsca, by zmieścić ewentualny pojazd uprzywilejowany. Teraz, po otwarciu rogatek, miał szansę pierwszy wystartować, zostawiając za sobą całą kawalkadę wlokącą się pod stromą górkę tempem dyktowanym przez najwolniejszy pojazd. Wyprzedzanie bowiem kogokolwiek w tym miejscu nie dosyć, że było zabronione, ale również bardzo ryzykowne, o czym świadczyły ślady na pniach przydrożnych drzew.

Skoro tylko sapiąca lokomotywa przeciągnęła sznur załadowanych węglarek i zapory zaczęły się unosić, ruszył z kopyta, daleko za sobą zostawiając rachityczny ciągnik oraz wlokące się za nim samochody, które – „na wariata” – jakoś jednak zdołały wyprzedzić obydwie furmanki. Nim dotarły na szczyt wzniesienia, Huck był już niemal w Mikołowie. Po minięciu miasta  znowu wjechał w las. Potem jeszcze tylko skok przez Piotrowice w stronę Brynowa, a na koniec, po sforsowaniu doliny Kłodnicy,  zatrzymał się przy furtce, za którą już od paru chwil wierny Niuk – następca Rena – radosnym szczekaniem zapowiadał jego przyjazd. Trudno zgadnąć skąd pies zawczasu o tym wiedział?

Zostawiwszy motocykl w cieniu, zajął się uradowanym wilczurem. Potem już spokojnie mógł wejść do domu.

Tym razem powrót z pracy zajął pięćdziesiąt minut. Ale i tak było to krócej niż podróż pociągiem, który przecież nie tak często kursował, zaś na pokonanie drogi do Ligoty rozkładowo potrzebował czterdziestu pięciu minut. Często jednak czas podróży się wydłużał na skutek spóźnień, a doliczając jeszcze   marsz z dworca do domu, jak nic wypadało ponad godzinę.

Do obiadu zostało jeszcze sporo czasu – w sam raz, żeby rozpocząć bielenie. Przebrany w roboczy strój wkrótce schodził do piwnicy, by od pomieszczenia warsztatowego zacząć malowanie przyziemia. Na drugi ogień poszła piwnica gospodarcza i podręczny składzik, zaś na koniec piwniczny korytarz, który postanowił cały odświeżyć. Czarne zacieki na ścianie poniżej wyciorowych drzwiczek kominów aż się wprost dopraszały o zamalowanie i to na pewno kilkakrotne. Bieląc powtórnie fragment ściany poniżej wyciorów, dostrzegł dużą, ciemniejszą, prostokątną plamę o łukowym zwieńczeniu. Najwyraźniej inny rodzaj tynku niż na reszcie ściany, wolniej wchłaniał wilgoć bielidła.

– Pewnie do zaprawy użyto większej dawki cementu – pomyślał.

Przerwał robotę.

– Co to może być? – zainteresował się dopiero po chwili. – Podobnego kształtu widywałem włazy do szerokich kominów w starych wiejskich chałupach. Zaraz, zaraz! Przecież i nasz dom od takiej pochodzi. Czyżby więc i tutaj było takie – obecnie zamurowane? Ciekawe! Tylko dlaczego? Wypadało by sprawdzić.

W tym celu była potrzebna latarka, po którą niestety należało się pofatygować do mieszkania. Zdjąwszy na progu powalane wapnem tenisówki, poszedł do siebie.

Wkrótce ostrożnie otwierał wyciorowe drzwiczki umieszczone na wysokości oczu. Ostrożność okazała się w pełni uzasadniona. Nagromadzone w przewodzie sadze zakrywały całe światło drzwiczek!

– A to skubaniec! Kiedy on ostatni raz tu zaglądał? – pomyślał o kominiarzu. – Za starego majstra coś podobnego było nie do pomyślenia!

Po wybraniu czterech wiader sadzy, mógł wreszcie zapuścić sondę do środka. Istotnie, przewód był szeroki, a odległość pomiędzy przeciwległymi ścianami wynosiła około pół metra. Bez wątpienia stary komin, który kiedyś czyszczono od środka, dlatego niezbędny był duży właz u dołu, zamykany metalowymi bądź nawet i drewnianymi drzwiczkami. W tym jednak wypadku przewód komina kończył się około półtora metra ponad podłogą – tuż poniżej teraz otwartych drzwiczek. Czyżby resztę w dół zamurowano? Ale dlaczego? Ostukanie ściany nie dało jednoznacznej odpowiedzi. Chcąc poznać prawdę należało rozkuć ścianę, najlepiej w miejscu zamurowanego włazu. Tym razem potrzebne narzędzia były pod ręką. Wpierw jednak pod sufitem, na wystającym ze ściany haku, zawisła przenośna lampa.

Przysiadłszy na metalowej skrzynce po gwoździach, zabrał się za kucie tynku. Wnet odpadł, odsłaniając wyraźny kształt zamurowanego włazu.

– Za nim pustka czy lity mur? – myślał podekscytowany.

– Co tam tak walisz? – dobiegł z góry głos matki.

– A nic, odbijam odpadający tynk. – Przy tym zapomniał dodać, że i ścianę również ma zamiar zdewastować. Tym jednak sposobem uniknął dalszych, zbędnych pytań.

– W razie potrzeby zawsze jeszcze zdążę powiedzieć o wszystkim. Gdyby się wszakże okazało, że trafił w mur, w ogóle nie będzie o czym gadać. Uzupełni się ubytki, zarzuci tynkiem i sprawa załatwiona – rozgrzeszył się przed czasem.

– Bach, bach! – walił młotek o przecinak żłobiący zaprawę łączącą cegły.

Nie ma co, majster nie żałował cementu! Pogłębiając bruzdę i odłupując kawałki cegły, zagłębiał się w murze. Wreszcie po kolejnym uderzeniu przecinak niemal cały schował się w ścianie.

– Pustka! – z emocji aż mu zaschło w gardle.

Po przebiciu warstwy cegieł, poszerzenie otworu poszło łatwiej. Wnet wyjął pierwszą cegłę, potem drugą obok i dwie poniżej. Tu jednak ciekawość wzięła górę. Przyświecając sobie lampą, zajrzał do środka.

– Ten sam, co u góry, przewód komina, obecnie przemurowany na wysokości łukowego sklepienia włazu. Tym sposobem ktoś zrobił w ścianie skrytkę niemal metrowej wysokości. Chcąc zaglądnąć w głąb, należało powiększyć dziurę lub użyć lusterka. Tego niestety w piwnicy nie było, zaś przynoszenie go z mieszkania wydało się zbędne. Prostsze było odspojenie jeszcze czterech cegieł. Kilka uderzeń młotka i następne cegły spoczęły na podłodze.

Czując przebiegający plecy dreszcz emocji, zapuścił żurawia do skrytki oświetlonej przenośną lampą.

– Jest!

Na dnie wnęki stał opakowany w ceratę pakunek,na krzyż owinięty sznurem i dodatkowo zaśniedziałym drutem, a na nim blaszna kasetka, wielkości książki, z wierzchu oblana grubą warstwą wosku. Ich zawartość na razie stanowiła zagadkę. Nie tracąc ni chwili, sięgnął po nie. Na dnie schowka pozostały leżące luzem dwie cegły, z krótką deską na nich, położoną na kawałku dachowej papy.

Skrzynka okazała się blaszaną kasetką wielkości książki, dodatkowo z wierzchu   oblana grubą warstwą wosku. W tej sytuacji o dalszym bieleniu nie mogło być mowy! Zdecydowany priorytet wzięło znalezisko. Cóż, kiedy ciekawość musiała ustąpić pierwszeństwa wezwaniu na obiad.

– Właśnie teraz?! Nie mogli z tym zaczekać chociażby tylko pięć minut? – jęknął zrezygnowany.

Niestety matczyne wezwanie rzecz święta i nijak go zignorować. Coś takiego było nie do pomyślenia, zaś wspólne zasiadanie rodziny do stołu uświęcone długą tradycją. Jedynie nieobecność w domu usprawiedliwiała absencję w tej nieomal ceremonii. Zostawiwszy tajemnicze znalezisko na warsztacie, powędrował na górę wziąć udział we wspólnym posiłku. Jednak przy stole obecny był tylko ciałem, niemal odruchowo połykając pożywienia, podczas gdy duch bujał zupełnie gdzieś indziej.

– Co zawierają pudło i kasetka? Kto i kiedy je złożył w zamurowanym kominie? Ktoś z naszej rodziny? – gorączkowe pytania, na razie bez odpowiedzi, kłębiły się w głowie Hucka. Najchętniej by zrezygnował z drugiego dania, byle tylko przystąpić do rozwiązywania zagadki. Jadł wszakże z pozornym spokojem, od czasu do czasu odzywając się nawet zupełnie do rzeczy. Ostatecznie odłożył sztućce na pustym talerzu i dwoma haustami opróżniwszy kubek kompotu, wstał od stołu, dziękując za posiłek.

– Dużo ci jeszcze zostało do pobielenia? – zainteresowała się jedna z cioć.

– Nie, tylko trochę. Ale będę jeszcze musiał uzupełnić odbity placek tynku. Myślę, że zejdzie mi z tym przynajmniej godzina. A co, jest jeszcze coś pilnego do zrobienia?

– Nie, nic ważnego. Lecz gdy już skończysz, dobrze byłoby w kurniku wymienić siano w gniazdach. Ale to nic pilnego. Świat się nie zawali, jeśli poczeka to do poniedziałku.

– Dobrze! Jak skończę,  zobaczymy – rzekł już w drzwiach i szybko odszedł do piwnicy.

Na miejscu zabrał się za „blaszankę”, ostrzem noża nacinając wosk wzdłuż krawędzi wieczka, a następnie podważył. Gładko się otwarło. W środku najwyraźniej była jakaś książka zawinięta w pergamin. Po rozpakowaniu zobaczył „Zbójnika Opiekuna” Jana Jakuba Kowalczyka.

– Po kiego licha ukryto ją w kominie? – zdumiał się. Taka sama była przecież i w bibliotece po dziadku Tomaszu. 

– Później dokładnie przeglądnę – zadecydował. – Mogę ją zabrać do góry i wszystkim pokazać. Może nawet ktoś będzie mógł mi o tym coś powiedzieć?

– A teraz paczka. Rozciął sznur i drut krępujące pakiet wielkości mniej więcej 40 na 30 cm i 30 cm wysości. Po rozwinięciu zesztywniałej ceraty ukazał się jutowy worek pokryty pleśnią, w którym była jakaś najwyraźniej drewniana skrzynka. Nóż znowu włączył się do akcji i po chwili wydobył z worka również pokryty pleśnią odbiornik radiowy „Telefunken“.

– No tak. Niemcy na okupowanych terenach konfiskowali wszystkie radia. Nic zatem dziwnego, że dobrze je schowano. Niestety nikt nie przypuszczał, że tak długo poleży w miejscu tak nieprzyjaznym, narażone – jak by nie było – na wilgoć, chociaż usiłowano je przed nią zabespieczyć. Teraz już było jedynie złomem nadającym się do wyrzucenia. Cóż, trudno! Jednak jakoś przykro mu było radio wyrzucić. Po chwili namysłu postanowił je nz powrót umieścić w kominowej skrytce.

– Niechaj tam czeka dnia ostatecznego! – A póki co, należało zamurować dziurę w ścianie i zatynkować.

Dosyć szybko się z tym uporał, chociaż tynk po lekkim przeschnięciu należało jeszcze zatrzeć. A póki co, powrócił do malowania. Na szczęście niewiele już tego pozostało. Przed upływem trzydziestu minut sprawę zakończył.

– Niechaj sobie schnie – pomyślał. Pójdę wygodzić kokoszkom świeżym sianem.

Wracając z kurnika, nieco czasu poświęcił zabawie z Niukiem. Potem wprowadził WSK-ę do szopki i ostatecznie znowu zszedł do piwnicy.

Następne pół godziny zajęły niezbędne porządki.

– Pomimo niedzieli jutro pobielę powtórnie. Zostawiwszy wiadro z resztą bielidła w warsztacie, mógł wreszcie pójść się umyć. 

                                              _________________________

 

          Wczesny wieczór zastał Hucka wciąż siedzącego przy oknie nad znalezioną książką. Zdążył już dwukrotnie przekartkować jej strony, lecz nadal nie był ani ciut mądrzejszy niż w chwili otwarcia blaszanego pudełka.

– Dlaczego książkę ukryto? Czyżby stojąc na bibliotecznej półce stanowiła zagrożenie? Chyba nie. A może dla kogoś była tak cenna, że ją postanowił ukryć?

Jeszcze raz otwarł książkę i przebiegł wzrokiem stronę tytułową. U góry – autor: Jan J. Kowalczyk. Poniżej: „Zbójnik – Opiekun”, tom 1 i podtytuł: „W odchłani niedoli”.

Oczywiście wiedział, że autor był bratem dziadka Tomasza i prócz tomu 1, napisał również dalszy ciąg, który jednak nie został wydany. W czasie wojny jego manuskrypt zaginął, zaś od września 1939 roku za autorem nieustannie węszyło Gestapo, wszakże zawsze udawało mu się jakoś na czas zmienić miejsce pobytu. I tak do lipca 1941, kiedy go śmierć dopadła, wyprzedzając o cztery dni tajną niemiecką policję.

– Nie, strona tytułowa na pewno nie kryła w sobie żadnej zagadki.

W książce, pomiędzy stronami, znalazł też odręczną notatkę na połówce zeszytowej kartki informującą, że wspomnienia Litery wziął na przechowanie Tadzik Brodziak. Zaskoczył go fakt istnienia wspomnień Litery. O tym nikt nigdy nie mówił! „Zbójnika Opiekuna” przeczytał zaś przed paru laty. Była to powieść historyczna z przełomu XVIII i XIX wieku, której akcja rozgrywała się na Górnym Śląsku, zaś Adam Litera był głównym jej bohaterem – owym zbójnikiem opiekunem i twórcą Bractwa Wolnych Ludzi. Dotąd Huck uważał go za postać fikcyjną, stworzoną przez powieściopisarza. Jednak teraz, z krótkiej notatki, prawdopodobnie ręką autora powieści zrobionej wynikało, że musiał być autentyczną postacią, skoro istniały jego wspomnienia. A jeżeli tak, to najpewniej właśnie one posłużyły za wyjściowy materiał powieści. No cóż, tak zapewne było. Warto by zatem odzyskać manuskrypt wspomnień. Skąd jednak stryj, gdyż właśnie tak, wbrew logice, wzorem matki i ciotek nazywał autora, wszedł w jego posiadanie? Trudno zgadnąć, zaś zapytać właściwie nie było już kogo. Co do Tadzika Brodziaka nie miał wątpliwości, że chodzi o siostrzeńca stryja. Wprawdzie nosił nazwisko Winkler, lecz jego ojca cała wieś zwała Brodą, a ciotkę Annę – Brodziną. Zatem o jej Tadzika chodziło. Niestety Tadzik padł na wojnie, więc uzyskanie wiadomości, gdzie schował manuskrypt wspomnień, nie było możliwe. Z wojny nie powrócił również jego młodszy brat Wacek i na gospodarstwie ciotka Anna została sama. Teraz jednak i jej już zabrakło, nie było więc na świecie nikogo, kto mógłby cokolwiek o tej sprawie powiedzieć. Zresztą najpewniej ciotka o niczym nie wiedziała, jako że Tadzik raczej nie wtajemniczał jej w swe sprawy. O jego przynależności do konspiracji dowiedziała się dopiero grubo po zakończeniu wojny.

– Trudno! Najprawdopodobniej więc manuskrypt wspomnień przepadł i trzeba go spisać na straty – pomyślał. – Wielka szkoda!

Poza odręczną notatką, w książce był także niewielki, na pół złożony karteluszek, pokryty paroma rzędami cyfr. Nie bardzo wiedział, co o tym sądzić?  Mogło być to coś ważnego, skoro znalazło się w książce, lecz z równym powodzeniem mógł być również nic nie znaczącym świstkiem, użytym kiedyś w charakterze zakładki. Na razie nie miało sensu zaprzątać sobie nim głowy. Ważniejszym wydawało się ustalenie, kto i kiedy zapełnił skrytkę? Tu niczego więcej sam nie wyduma. Westchnąwszy, postanowił pójść do kuchni, gdzie o tej porze na pewno zastanie mamę i ciotki. Pokaże im znalezisko i przy okazji popyta. A nuż okażą się pomocne?

Zgodnie z przewidywaniami, zastał wszystkie przy kolacji. Pokazując książkę wraz z metalową kasetką, powiedział o ich znalezieniu w piwnicznym murze.

– Sądzę, że ukryto ją w czasie wojny. No, bo po kiego licha miałby to ktoś  robić wcześniej lub później?

Niemal równocześnie po znalezisko wyciągnęło się troje rąk.

– Taka sama jest w tatusiowej bibliotece – stwierdziła jedna z cioć. – Tylko ją po wojnie dał porządnie oprawić.

– Przecież to nasze pudełko po biszkoptach, które mama dała Staśkowi, gdy z Lechem wprawiali w piwnicy nowe zamknięcia do kominów. Pamiętasz Miłka? W piecach źle się paliło i Lech uznał, że to wina złego ciągu przez te przerdzewiałe drzwiczki – przypomniała druga ciotka.

– A kiedy to było? – Huck nie tracił ni chwili.

– Chyba pod koniec 1940 roku. Tak, na pewno! Tatusia już wtedy zabrali do Oświęcimia. A z tymi kominami to chyba dwa popołudnia robili. Stasiek specjalnie do nas przyjeżdżał pomagać. I wtedy, jak zobaczył pudełko po biszkoptach, zapytał Mamusię, czy by je mógł dostać? Mama pudełko dała. I patrzcie, wcale go nie zabrał, tylko mu było potrzebne na przechowanie książki.

– Jak to nie zabrał? Przecież je miał na rowerze, gdy odjeżdżał do domu. Jeszcze mu powiedziałam, że je po drodze zgubi. A on się śmiał i powiedział, że w bagażniku ma dobrą sprężynę – przypomniała sobie mama. – Widocznie wtedy zrobili w ścianie tę skrytkę. Ale dlaczego, dalipan nie wiem!

– Możliwe, że Stasiek bardzo chciał zachować książkę ojca? Przecież to polska książka. Stryja zaś tropiło Gestapo, więc mógł się obawiać, że w razie rewizji przepadnie. – Huck natychmiast przedstawił hipotezę, która mu się właśnie nasunęła.

– A wiesz, to prawdopodobne – zgodziła się matka.

– Jak przyszli po Tatusia, też przetrząsnęli całe mieszkanie – wtrąciła znowu ciocia. – Ale głównie szukali broni, chociaż za posiadanie takiej antyniemieckiej książki też pewnie by go zabili!

Pogadawszy jeszcze chwilę, Huck również przygotował sobie kolację i wziąwszy wszystko, poszedł do siebie, by w spokoju przemyśleć dopiero co uzyskane wieści. Usiadł znowu przy oknie, za którym już zmrok zaczynał zapadać.

– Zreasumujmy – pomyślał. – Skrytkę wykonał jego ojciec wraz ze Staśkiem – kuzynem mamy i ciotek. Obydwaj mieli przysłowiowe „złote rączki”. Gdy Gestapo zabrało Ojca i wnet go wykończyło, właśnie Stasiek później przyjeżdżał pomagać w wykonywaniu tzw. „męskich robót”. Blado go sobie przypominał naprawiającego im zabawki. Dziadka Tomasza do końca wojny przecież w domu nie było.

Stasiek zatem zabrał pudełko do siebie, zapakował książkę i z wierzchu pudełko oblał woskiem, w ten sposób zabezpieczając przed wilgocią. Następnego dnia przywiózł  znowu do Ligoty i umieścił w przemurowanym kominie. Jednakże w jakim celu? Po tylu latach nie sposób już było tego dojść, jako że we wrześniu 1945 roku Staśka zastrzelili czerwonoarmiści.

– I jak tu teraz rzecz wyjaśnić? Ci, którzy mogliby coś powiedzieć, nie żyją. Dlatego też nienaruszona skrytka przetrwała tyle lat. Po prostu zabrakło o niej wiedzących. Gdyby nie zalanie piwnic, także bym jej przecież nie znalazł.

Ostatecznie uznał, że hipoteza dotycząca powodu ukrycia książki przedstawiona w kuchni ma wszelkie znamiona prawdopodobieństwa.

– I tak niczego lepszego nie wydumam – pomyślał, odkładając kasetkę z książką na półce. – Co najwyżej jutro oskrobię wosk z pudełka i sprawa zakończona.

 


 

[1]

           WSK – popularny motocykl produkowany przez Wytwórnię Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku.

Skip to content