ODCINEK 4

Rozdział piąty

 

 

          Po kolacji, w nie najlepszych nastrojach, siedliśmy na tarasie. Prawdę powiedziawszy, czuliśmy się podle. Zaledwie rozpoczęte poszukiwania wypadało kończyć. Trudno bowiem było się spodziewać pomyślnego rozwoju wydarzeń w sytuacji, gdy przed niemal dwudziestu laty wyprzedzili nas spragnieni technicznych nowinek czerwonoarmiści. Wobec oczywistych faktów, nie było co się łudzić. Manuskrypt wspomnień Litery najpewniej bezpowrotnie przepadł. Jeżeli jeszcze mapa mogła wzbudzić zainteresowanie znalazców, rękopis, jako niezrozumiały, nie miał takiej szansy. I z tym niestety należało się pogodzić.

– Cóż, nie zawsze nasze przedsięwzięcia muszą kończyć się sukcesem – westchnąłem. Lecz słaba stąd pociecha. Zniechęcony zacząłem nawet myśleć o powrocie do Łodzi. Najwyżej zabawię tu jeszcze dwa-trzy dni i wracam.

– Tak dobrze żarło i raptem zdechło! – nieco mniej subtelnie podsumował Huck nasze działania. – A już myślałem, że mamy manuskrypt, gdy pan Konrad rzekł o zegarze u wuja Pawła. Ale jak zaraz dodał o wybebeszeniu go przez sołdatów, mało mnie szlag nie trafił. Chociaż jeszcze wciąż tliła się w sercu iskierka nadziei, że może w szafce, za jakąś deską, skrytka przetrwała. Skoro jednak wyjąłem te sakramenckie kurze gniazda, wyzbyłem się wszelkich złudzeń. I pomyśleć, że może naszym manuskryptem krasnoarmiejcy rozpalili ognisko. A niech to!

By bardziej nie rozdrapywać świeżej rany, postanowiliśmy o tym na razie więcej nie wspominać. Lepiej zająć się czymś innym. Jakiś czas gadaliśmy o sprawach obojętnych. Potem opowiedziałem o mej ostatniej wyprawie z archeologami.

– Jasny gwint! Ale mieliście szczęście! Nie to, co my teraz – mimowolnie kapitan powrócił do ostatniego niepowodzenia.

– Wiesz – powiedziałem – na dobrą sprawę jednak coś uzyskaliśmy w kwestii „Bractwa”. Wiemy na pewno, że na początku okupacji istniało i z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, iż stał za nim Jan Kowalczyk. Ciekawe jak by się dalej potoczyły losy tej konspiracji, gdyby nie jego przedwczesna śmierć? Przynajmniej więc jedną zagadkę mamy rozwiązaną. A że ze wspomnieniami nie wyszło – trudno. Lecz czy od samego początku poszukiwań szansa ich odnalezienia nie była nikła? Chyba z tym się zgodzisz?

– Masz rację. Szkoda, nie powiodło się i nie ma co sobie więcej tym głów zawracać. Za to obwiozę cię po różnych zakątkach i zobaczysz, że czasem nawet i u nas można trafić na coś ciekawego. A póki co, może pooglądamy jakiś stary album z fotografiami? Wezmę taki ze zdjęciami z Szeroki. Przynajmniej zobaczysz, jak wyglądali ci, o których dzisiaj tyle słyszeliśmy. Ot, taki mały suplement do naszych działań.

– Dlaczego wcześniej o tym nie powiedziałeś? Już wczoraj mogliśmy od tego zacząć. Zawsze mnie korci, żeby wiedzieć, jak wyglądali ci, z których działalnością przyjdzie mi się spotkać. Poza tym uwielbiam przeglądanie starych fotografii. Jak wiele można się z nich dowiedzieć. To przecież spotkanie ze światem, który przeminął, czyli czysta historia. Dawaj ten album! Jeżeli masz ich więcej, przynieś wszystkie. To znacznie lepsze niż wytworna kolacja.

Wkrótce wrócił z naręczem albumów, które już na pierwszy rzut oka zdradzały dosyć wiekową metrykę. Zaczęliśmy przeglądanie od pierwszego z góry, nie starając się usystematyzować ich według czasu, w związku z czym, często wpierw z fotografii spoglądały na nas dorosłe osoby, by niebawem, w następnym albumie, przemienić się w dzieci. Miałem także okazję zobaczyć jak gdyby mini reportaż z dawnych żniw w chłopskim gospodarstwie, gdzie wszystkie prace wykonywano ręcznie. Nieco dalej, dla kontrastu, zobaczyłem te same chyba żniwa – najwyraźniej na dworskich polach – gdzie pysznił się archaiczny traktor o kołach z żelaznymi obręczami miast opon oraz pewnie pierwszym typem snopowiązałki. Za takimi eksponatami teraz by się rozbijało każde muzeum techniki.

Wreszcie przyszła kolej na bardzo sfatygowany album o wyrudziałych stronach, częściowo luźnych. Ten, niemal w całości, wypełniały szerockie fotografie. Pochodziły najwyraźniej z wczesnych lat II Rzeczpospolitej. Na jednej widniał wuj Paweł  na tle ściany domu, zaś obok tarcza z białym orłem w koronie oraz napisem: „Naczelnik Gminy Borynia”, przymocowana do słupka w biało-czerwone pasy. Naturalnie zdjęcie, jak wszystkie pozostałe, było biało-brązowe, lecz przecież nie przeszkadzało mi to w prawidłowym rozpoznaniu rzeczywistych kolorów. Widocznie fotografię wykonano jeszcze przed wzniesieniem widzianej dzisiaj przybudówki.

Na innym, pośród pól stał pan Naczelnik w drelichowej kurtce i sfatygowanym kapeluszu, z dubeltówką przewieszoną przez ramię oraz jamnikiem przy nodze. Kartę dalej poznałem całą jego rodzinę na tle znajomej chałupy. Na następnej stronie uwieczniono chyba początek budowy wspomnianej przybudówki – ganku, a po przewróceniu karty, z emocji aż mi dech zaparło. Rzuciłem okiem na kapitana czy i on również to dostrzegł? Lecz nic nie wskazywało, by równocześnie ze mną dokonał „epokowego” odkrycia. Widać nie pierwszy raz przeglądał album i najpewniej teraz interesujące mnie zdjęcie ledwo musnął okiem. A ja już wiedziałem, gdzie Tadzik ukrył powierzone przez wuja rzeczy. I bynajmniej nie był to zegar! Roześmiałem się, a następnie z uciechy klepnąłem w kolano, by ostatecznie i Hucka grzmotnąć w plecy.

Spojrzał na mnie zdziwiony, a ja miast odpowiedzi, wskazałem na fotografię. Gdy nadal nie kojarzył, wykrzyknąłem:

– O ciemnoty egipskie! To jest nasz zegar. Nie widzisz rzymskiej jedenastki i dziewiątki?! Czyżbyś oślepł zacny kapitanie? A tu masz tarczę. Tutaj Tadzik schował depozyt wuja!

Teraz dopiero mój kompan pojął w czym rzecz.

– Romku, jesteś genialny! Patrzę, a nie widzę. Natomiast ty natychmiast wpadłeś na trop. To się nazywa bystre oko! Gratuluję! Przyrzekam, odtąd dokładnie będę patrzał na wszystko.

Wskazana fotografia przedstawiała gotową już przybudówkę naczelnika, w jej pełnej krasie i ozdobie. W odróżnieniu od stanu obecnego, wówczas deski nie kryły całej frontowej ściany, a jedynie jej dolny pas i trójkątny szczyt pod dachem. Za to środkowy pas, z podwójnym polskim oknem, miał jasny tynk, który przecinały – chyba w charakterze zdobienia – ciemniejsze belki pruskiego muru. Z lewej strony okna rzymska jedenastka, z prawej jej lustrzane odbicie, zaś ponad oknem, na szczycie, urzędowa tarcza z białym orłem i napisem: „Naczelnik Gminy Borynia”. Mieliśmy więc jedenastkę i dziewiątkę, jak również tarczę. Zatem skrytkę najpewniej umiejscowiono ponad oknem, a poniżej tarczy.  Wyglądało mi na to, że najodpowiedniejszy nań był ów trzydziestocentymetrowy uskok pomiędzy ścianą a szczytem.

– Niechaj mnie mrówki zeżrą, jeżeli jutro jej nie znajdziemy! – zaklął się kapitan. – Trzeba dobrze się do tego przygotować. Sądzę, że wystarczy nam młotka i dużego śrubokręta. No, przyda się też kilka gwoździ, żeby potem znów deski przybić na swych miejscach. Tylko co powiemy gospodarzowi? To jest problem! I tak już dzisiaj spoglądał na nas podejrzliwie. Dobrze, że udało mi się go zabajerować niby twym warszawskim zadufaniem i stołeczną wyższością. Jedynie dlatego pozwolił obejrzeć szafkę w kurniku i z nami w koło dom obejść raczył. Bez tego ani du-du!

– Zapomniałeś kapitanie? Wszak zaraz na powitanie wspomniał, że jutro ma ich w domu nie być. Pono będą żniwowali w Krzyżowicach.

– Jakoś umknęło to mej uwadze. Dobra nasza! Uwiniemy się szybko, nim ktokolwiek nas spostrzeże. Ani będą wiedzieli. Ale potrzebna będzie drabina. Skąd ją tam wytrzasnąć? Może pożyczymy od Pana Konrada?

– Przecież nawet dwie wisiały na ścianie stodoły. Nie zwróciłeś uwagi? Poszukiwacz przygód, nie mówiąc już o detektywie, na wszystko winien mieć otwarte oczy. To nieodzowne.

– Jeszcze raz przyrzekam poprawę – oświadczył Huck, unosząc rękę w geście przyrzeczenia.

Jednakże w tym momencie zacząłem mieć obiekcje, co do zaproponowanego sposobu postępowania.

– Wydaje mi się, że bez wiedzy i przyzwolenia gospodarza nie powinniśmy czegokolwiek czynić na jego posesji, a już najbardziej odrywać jakichś desek z budynku. To przecież zakrawa na włamanie, co jak wiesz, jest karalne. Nie uważasz, że raczej powinniśmy się z nim dogadać?

– Oczywiście masz rację, lecz nie widzę innego skutecznego sposobu rozwiązania tej sprawy. Aż za dobrze wiem, z kim mamy do czynienia. Ainel na pewno nie pozwoli nam na jakiekolwiek poszukiwania u siebie i najpewniej nawet przepędzi ze swej posesji. A wtedy żegnaj manuskrypcie! Nie będzie już sposobu do niego dotrzeć. Dlatego, jeżeli nadarza się okazja, chyba jednak zaryzykuję to niby włamanie. Wątpliwe zresztą, ażeby pozostały po nim jakieś ślady. Ale jeżeli masz w tym względzie jakiekolwiek wątpliwości, nie musisz w tym brać udziału. Co najwyżej pozostaniesz przy motocyklu, zaś cała wina obciąży moje sumienie. Poza tym manuskrypt nie jest własnością Ainela, a należy do mojej rodziny. Nie, w tym prawie wypadku nie mam żadnych skrupułów, zatem nie zawracajmy sobie tym próżno głów.

– Dlaczego jednak zakryto środkowy pas elewacji deskami? – zastanawiałem się głośno. – Musiano tego dokonać po roku 1940, gdyż jeszcze wtedy Tadzik wskazuje nań wujowi, jako ważną wskazówkę pozwalającą zlokalizować skrytkę. Możliwe, że dopiero po wojnie przybito na licu drugi pas desek, tak samo pozacinanych jak poniżej? Czy aby w roku 1945 ściana nie została uszkodzona? Mówiłeś Huck, że Rosjanie atakowali od strony Borynii i szybko wieś zajęli, z wyjątkiem leżącej na uboczu zagroda wuja Pawła, którą nadal przez jeszcze jakiś czas trzymali Niemcy.

– Oczywiście! Wtedy przecież spłonęła też stodoła stojąca za domem. Ostatecznie Niemcy odeszli, można powiedzieć do cywila, zostawiwszy umundurowanie i oporządzenie, a czyszcząc dom z wszelakiej męskiej garderoby. Może w czasie wymiany ognia elewację uszkodzono na tyle, że straciła ozdobne walory i dlatego później przykryto ją deskami? Albo też, w zmienionej po wojnie sytuacji politycznej, bezpieczniej było zatrzeć ślady przypominające o przedwojennym naczelniku? Po cóż nadstawiać nowej władzy grzbiet na cięgi? Aby ustalić powód, trzeba by oderwać przynajmniej parę desek. Tego jednak przecież nie zrobimy. A czy to w końcu tak istotna sprawa?

W każdym razie, o dalszym przeglądaniu albumów, nie mogło być już nawet tylko mowy. Zaabsorbowani jutrzejszą wyprawą, skupiliśmy się na wytypowaniu usytuowania skrytki i ustaleniu jak najmniej pracochłonnego sposobu dobrania się do niej. I tak gadaliśmy do zapadnięcia ciemności. Przy tym na wygrzanym tarasie było nam tak dobrze, że żaden nie miał jakoś ochoty z niego odejść. Ostatecznie jednak trzeba było pójść do domu. Wszak jutro czekał nas pełen emocji dzień.

Nazajutrz obudziłem się zaledwie pierwsze zorze przepędziły mroki nocy. To oczywiście kłaniały się emocje. Zdecydowałem bowiem, pomimo poważnych wątpliwości, wziąć udział w tym zwariowanym przedsięwzięciu.

– Raz kozie śmierć! – pomyślałem zdesperowany. – Nie pozostawię kapitana samego. – Cóż, w tym wypadku zdecydowane zwycięstwo we mnie odniosła natura łowcy przygód.

Spojrzałem na zegarek: Pięć po czwartej. Za wcześnie na wstawanie.

Mój kompan spał w najlepsze. Nie było go co budzić. Pobudka przed szóstą nie miała sensu. Zamknąłem oczy, chcąc jeszcze troszkę podrzemać. Przez chwilę myślałem o czekającej nas robocie. Czy powiedzie się przeprowadzić wszystko pomyślnie? Nawet zacząłem sobie już wyobrażać, jak to dobieramy się do skrytki, gdy rzeczywistość zmąciła senna ułuda i po chwili kimałem w najlepsze, tym razem aż do szóstej, kiedy budzik spędził nas z łóżek. Teraz naturalnie chciało mi się spać, wszakże natychmiast wstałem i niebawem strumień zimnej wody skutecznie przegnał ze mnie resztki snu. Poczułem się rześki i pełen zapału do działania – tym bardziej, że wszelkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały emocjonującą wyprawę.

Po szybkim śniadaniu, Huck do podręcznej torby włożył wcześniej przygotowane narzędzia, zaś na górę, drugie śniadanie. Półtoralitrową manierkę wody z wiśniowym sokiem schował w swej raportówce. Nie było więc obawy byśmy zgłodnieli. Po wszystkim zaś planował odwiedziny GS-owskiej gospody w Pawłowicach, gdzie pono serwowano pyszne smażone wątróbki.

– Mniam, mniam, palce lizać! – mlasnął na samo wspomnienie.

Już miałem zapiąć torbę, gdy poprosił, bym się z tym jeszcze wstrzymał i na moment znikł, żeby powrócić ze zgrabną siekierką.

– Może nam się przydać, gdyby gwoździe mocno trzymały – wyjaśnił. – Bardzo poręczna i bez problemu zmieści się w torbie. Od przybytku głowa nie boli.

Przed wyjazdem sprawdził w motocyklu stan paliwa.

– Phi, mamy ponad połowę baku. Z powodzeniem wystarczy nie tylko na dzisiaj.

Niebawem silnik zagrał równym rytmem, dosiedliśmy WSK-ę – i w drogę! Tym razem jakby mniej mi się dłużyła, ale też przy dosyć wczesnej porze, ruch na szosie był mniejszy, zaś drogowcy jeszcze nie zdążyli przystąpić do pracy. By nie wędrować przez połowę Szeroki, kapitan postanowił dotrzeć na miejsce od strony krzyżowickiej szosy – polnym traktem wzdłuż Pszczynki, noszącym nazwę Jasikowca. Wprawdzie droga ta miejscami bardziej była odpowiednia dla forsowania pojazdem gąsienicowym niż motocyklem, ale cóż było robić? Udało się nam tędy przejechać wczoraj, to i dzisiaj chyba także?

Dotarcie z Ligoty do zjazdu na Jasikowiec zajęło około czterdziestu minut, ale i też z Żor mieliśmy pustą drogę, gdyż ruch żniwnych pojazdów jeszcze się nie zaczął.

Huck zredukował do pierwszego biegu i zaczęła się jazda terenowa. Objeżdżając bokiem co większe bajora  parliśmy do przodu, ale i tak, co i rusz należało forsować błotniste kałuże. Dwa razy nawet zsiedliśmy, by motor bezpiecznie przeprowadzić poprzez zalane wodą wądoły. Już blisko celu, w trakcie omijania kolejnego bajorka, tylnie koło WSK-i osunęło się na mokrej glinie. Intensywnie zabulgotało i zaraz coś  metalicznie stuknęło o teleskopy. Skoro koło znalazło się znów na twardym gruncie, w miejscu napompowanej opony zobaczyłem sflaczały kapeć, w którym tkwił spory hufnal z fragmentem podkowy.

– A niech to! – Huck zmielił pomiędzy zębami kilkupiętrową wiązankę. – Mamy podkowę na szczęście. By ją pokręciło!

Po przeprowadzeniu motocykla jeszcze  kilkanaście metrów, poprzez przerwę w krzakach wprowadził go na zjazd do łąk i postawił na stopkach. Zdjął rękawice, kask, raportówkę i skafander. Ja również pozbyłem się torby, rękawic i kasku.

– Jeśli dobrze pójdzie, wymiana dętki zajmie około pół godziny. Może byś w tym czasie poobserwował zagrodę Ainelów? Zabrałem lornetkę, więc nie musisz blisko podchodzić. Najlepiej zaszyj się w przydrożnych krzakach lub w tamtym zagajniku u góry. Lepiej niepotrzebnie nikomu nie leźć w oczy. Ja tymczasem uwinę się z robotą. Jak dobrze, że zawsze mam ze sobą zapasową dętkę!

Zgodnie z sugestią wybrałem niewielki zagajnik porastający jakieś najwyraźniej jeszcze wojennego rodowodu wądoły. Wkrótce zająłem wygodne stanowisko, skąd interesującą nas zagrodę miałem jak na dłoni. Przyłożyłem lornetkę do oczu. Na podwórzu stał zaprzężony drabiniasty wóz, na którym leżały złożone kosy, grabie oraz stała spora kobiałka – najpewniej z prowiantami. Gospodarz kręcił się w obejściu, lecz niebawem podszedł do zaprzęgu i wlazł na wóz. Jak na komendę dołączyła doń reszta rodziny. Wóz ruszył, opuszczając podwórze. Jeden ze synów zamknął wrota i po kilkunastometrowym biegu dogonił odjeżdżających. Przez chwilę obawiałem się, czy aby nie obiorą kursu na Jasikowiec, lecz wóz odjechał miedzą na południe, zaś potem skręcił w kierunku Krzyżowic. Widocznie tamtędy wiodła jakaś śródpolna droga pozwalająca ominąć błotnisty trakt, na którym chwilowo utknęliśmy.

Jakiś jeszcze czas obserwowałem obejście, ale tam jedynie kury zażywały ruchu. W domu okna i drzwi pozamykane, zaś z komina nie ulatywał nawet nikły dymek.

– No, to mamy ich z głowy! Bezproblemowo będzie się można zabrać za poszukiwania – pomyślałem.

Porzuciwszy zagajnik, wróciłem ku drodze. Kapitan właśnie nakładał na koło oponę. Zapytałem czy nie potrzebuje pomocy? Kiedy zaprzeczył, oddaliłem się w stronę zagrody, by z bliższego dystansu zlustrować interesującą nas przybudówkę. Siadłem za krzakami rosnącymi wzdłuż drogi, skąd w dziesięciokrotnym powiększeniu mogłem wszystko dokładnie pooglądać. Przy odrobinie dobrych chęci, z powodzeniem mógłbym policzyć gwoździe oraz sęki w deskach. Właśnie lustrowałem odeskowany szczyt przybudówki, gdy raptem coś mignęło przed obiektywem lornetki. Znieruchomiałem, mając w polu widzenia deskę z dziurką po sęku. Wyostrzyłem zbliżenie. W następnej chwili przy dziurce wylądowała osa i natychmiast znikła w jej czeluści. Niebawem w ślad za nią poszła następna, a po niej jeszcze trzy. Teraz nastąpiła zmiana ruchu i z dziurki wyfrunęły cztery. Nie mogło być żadnych wątpliwości, że na poddaszu osy ulokowały swe gniazdo. Gdzie jak gdzie, ale tam na pewno czuły się bezpiecznie.

– I jak tu szukać skrytki? Przecież podrażnione owady w mig nas przepędzą. A bodaj je przekręciło! – powtórzyłem niedawne życzenie kompana.

Wróciłem do motocykla. Huck dokręcał koło. Powiedziałem o osach dzierżących straż przy skrytce. Zafrasował się. Chwilę nad czymś dumał, a potem zadecydował:

– Bierz kask i torbę, i wracaj na stanowisko. Ja tymczasem podjadę pod kopalnię. Widziałem tam kiedyś punkt apteczny i kiosk „Ruchu”. Wnet wrócę i wtedy osy będą mogły nam najwyżej nabzykać! Nic nas, Romku, nie zdoła powstrzymać, chociażby i nawet przyszło rozebrać połowę tej zakichanej budy! Dobrze, że stoi na uboczu, a Ainel pastwisko z tej strony obsadził drzewami. W sam raz doskonale nas zasłonią. No, to bywaj!

Kopnąwszy w dźwignię startera, odjechał w stronę wsi. Podjąwszy z ziemi kask i torbę, wróciłem na poprzednie miejsce, by nadal liczyć przylatujące i wylatujące osy. Od czasu do czasu lustrowałem otoczenie zagrody, lecz tam nadal panował spokój.

Huck wrócił po upływie przeszło pół godziny. Kawałek dalej zjechał z drogi przerwą w krzakach. Przepchnęliśmy motocykl jeszcze trochę w kierunku obejścia i tam postawili pośród kępy malin porastających niewielką skarpę. Tu mógł bezpiecznie czekać naszego powrotu.

Podeszliśmy do przybudówki. Pokazałem wlot do gniazda os. Był niebezpiecznie blisko miejsca, w którym spodziewaliśmy się skrytki.

– Nic się nie bój – rzekł mój kompan. – Załatwimy to profesjonalnie! Wpierw jednak przytaszczmy drabinę.

Po chwili była na miejscu. Huck wyjął z raportówki dwa duże pakiety gazy opatrunkowej, dwie nowe fajki o zakrzywionych ustnikach oraz paczkę tytoniu. Nabiliśmy fajki i zapalili. Następnie zarzucili płaty gazy na kaski i przez zrobione w niej dziurki, przetknęli ustniki fajek na zewnątrz. Końce gazy zostały schowane pod kołnierzami, zaś mankiety rękawów zapięte na rękawicach i wreszcie można było przystąpić do dzieła. Huck z siekierką i dużym śrubokrętem w ręku wszedł na drabinę i natychmiast zaczął podważać końcówki desek szalujących szczyt nad oknem, jako że to właśnie miejsce leżało dokładnie pomiędzy XI i IX oraz pod tarczą, której już teraz tam nie było.

Zaledwie ruszył dwie deski, z otworu zaczął się wysypywać rój skrzydlatych wojowników. Dmuchając w cybuchy fajek, zaczęliśmy stawiać dymną zasłonę. I chociaż nas osy obsiadły, za odstającymi siatkami gazy byliśmy bezpieczni. A i gęsto snujący się dym skutecznie studził wojownicze zapały wkurzonych owadów.

Wreszcie cztery deski zostały na tyle poluzowane, by można było zaglądnąć na ciemne poddasze. Wyciągnąłem rękę z latarką, chcąc ją podać kapitanowi, lecz on odmówił. Zszedł z drabiny i czyniąc zapraszający gest, wskazał na górę:

– Twoja kolej, Romku – wycedził przez zaciśnięte na cybuchu fajki zęby. – Ty odczytałeś szyfr, zatem i ostatni krok należy do ciebie.

Dmuchając w cybuch, spowity obłoczkiem dymu, wspiąłem się na górę i nie zwracając uwagi na rozeźlone osy, zaświeciłem latarkę. Na deskach uskoku natychmiast dostrzegłem jak gdyby skrzyneczkę. Ponad nią, pod krokwią wisiała wielka grucha osiego gniazda.

Poprosiłem o siekierkę i jej ostrzem oderwałem deszczułkę skrzyneczki. Zobaczyłem pakiecik owinięty w zakurzoną ceratę. W następnej chwili byłem na dole, dzierżąc zdobycz w ręku. Huck natychmiast zajął moje miejsce i zaczął przybijać poluzowane deski ani na chwilę nie zaprzestając „kadzenia”. Ja również dmuchałem w cybuch, chcąc jak najbardziej zadymić najbliższe otoczenie.

Wkrótce deski zostały przytwierdzone i można było odnieść drabinę. Narzędzia wróciły do torby i bez pośpiechu odeszliśmy do motocykla. Jeszcze jakiś czas ścigały nas rozeźlone osy, lecz ostatecznie dały sobie spokój. Ale i tak jeszcze przed zdjęciem „muślinowych zawojów” dokładnie sprawdziliśmy, czy aby przypadkiem jakaś na nas nie siedzi? Dopiero mając pewność, że wszystko w porządku, pozbyliśmy się już zbędnego rynsztunku. Dokładnie zadeptaliśmy wystukany z fajek popiół i resztki tytoniu. Gaza wróciła do raportówki. Ja tymczasem przeciąłem scyzorykiem omotujący ceratę sznurek. Po jej rozwinięciu zobaczyłem niezbyt gruby kajet, o dosyć już zniszczonej okładce, oraz złożoną mapę wetkniętą pomiędzy kartkami.

– To jest to! – rzekł Huck uradowany. – A już myślałem, że przepadło. Gdyby nie twe bystre oko, pewnie by tam leżał do sądnego dnia. Jeszcze raz powtarzam – jesteś genialny! Zajdziesz w życiu wysoko. Spokojna głowa!

Spojrzałem na zegarek. Dopiero co minęła dziesiąta, a my, pomimo poważnych przeszkód, już uwinęliśmy się z robotą.

Powiedziałem też zaraz o domniemanej lepszej drodze pośród pól, którą odjechał zaprzęg Ainela.

– Nie byłoby dobrze również z niej skorzystać? Wystarczy przecież pierwszą z brzegu miedzą ruszyć na południe.

– Jak zwykle masz rację. Bynajmniej nie mam ochoty na następną podkowę, chociaż tym razem rzeczywiście przyniosła nam szczęście. Mamy to czego szukaliśmy i w dodatku bezboleśnie. Czy nie zbyt wiele szczęścia jak na jeden raz? By zatem nie kusić licha, bierzmy się do domu. Jutro też będzie dzień. Wtedy, już na luzie, zafundujemy sobie wycieczkę i przy okazji odwiedzimy pawłowicką gospodę. Przecież i tak musimy jeszcze zobaczyć chociażby tylko Krzyżowice.

– Dobrze! – zgodziłem się. – Wracajmy do Ligoty.

Zgodnie z moją sugestią ruszyliśmy na południa, by po pewnym czasie osiągnąć biegnący w stronę Krzyżowic polny trakt. I na nim wprawdzie trafiały się wądoły, lecz daleko im było do tych, które zaliczyliśmy dzisiejszego ranka.

W Woszczycach, za Żorami, Huck porzucił międzynarodową E-16 i skręcając w prawo, ruszył boczną drogą niknącą w lesie, by poprzez Królówkę i Zgoń, w Gostni osiągnąć szosę do Mikołowa. Tym sposobem udało nam się uniknąć korków na przebudowywanej E-16 i zbędnego wdychania spalin. Nie spiesząc się, mijaliśmy śródleśne wioski i chociaż na razie droga była dziurawa, mój kierowca obiecywał później już przyzwoitą. Miałem więc, póki co, okazję podziwiania zmieniających się krajobrazów oraz wiosek, jakże innych od tych, dobrze mi znanych, z okolic Piotrkowa i Sulejowa.

Przy budynku Gromadzkiej Rady Narodowej w Gostyni rzeczywiście zobaczyłem dobrą drogę, która miała nas zaprowadzić do wiekowego Mikołowa, w zamierzchłych czasach pełniącego funkcję kasztelani, z czasem przeniesionej do Pszczyny. Po minięciu remizy Ochotniczej Straży Pożarnej, nad drogą zobaczyłem stalową konstrukcję pomostu przemysłowej kolejki linowej. Według słów kapitana, jeszcze niedawno czynna, dostarczała z kopalni „Boże Dary” w Kostuchnie węgiel do elektrowni w Łaziskach Górnych. Obecnie jednak wiszące na linach unieruchomione wagoniki świadczyły, że ten sposób transportu uznano za przeżytek.

U podnóża Wzgórz Mikołowskich minęliśmy podniesione szlabany kolejowego przejazdu we Wyrach.

– Nie ma co, podkowa wciąż przynosi nam szczęście – stwierdził mój towarzysz. – Zazwyczaj muszę tutaj odstać przynajmniej kilka minut i to niezależnie od pory dnia. Niesamowite!

Gdy już motocykl wywiózł nas na szczyt wzniesienia, zjechał w pierwszą boczną drogę, by po chwili miedzą wrócić nieco na południe. Tu zatrzymał się obok sporej lipy i wyłączył zapłon.

– Przerwa na drugie śniadanie. Przy okazji, Romku, popatrzysz z góry na „Żabi Kraj”, a i Beskidy za nim dzisiaj także dobrze widać. Połączymy zatem przyjemne z pożytecznym, niezależnie od tego, co za co uznamy.

Wydobyłem z torby drugie śniadanie, kapitan zaś wlał w składane kubki część zawartości manierki. Oparci o pień lipy, ze smakiem konsumowaliśmy zabrane z domu wiktuały, popijając wodą ze sokiem. Gdy zawartość śniadaniowych torebek znalazła się już w naszych żołądkach, wziąłem lornetkę, by nacieszyć oczy roztaczającymi się z tego miejsca widokami.

Zaraz za leżącym u naszych stóp fragmentem Wyr i dalszą Gostynią ciągnęły się lasy. Horyzont zamykał wał gór, przed którymi widniały gęściej lub rzadziej zabudowane tereny, żółciły się pola i jaśniejszą zielenią niż lasy odbijały łąki. Zdawałem sobie sprawę, że na skutek odległości mam skróconą perspektywę i w rzeczywistości teren przede mną nie jest aż tak płaski, jak mi się wydaje.

Długo patrzałem, co chwilę zmieniając ostrość lornetki. Doprawdy warto było się tutaj zatrzymać. Nigdy bym nie przypuścił, że na przemysłowym Śląsku coś podobnego zobaczę.

Z lekkim westchnieniem oddałem w końcu lornetkę.

– Pięknie tu kapitanie! Żebyście tak jeszcze mieli trochę lepsze powietrze.

Lornetka zniknęła w raportówce. Założywszy znów kaski na głowy, po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę. Na początku lasu za Mikołowem, mój kompan skręcił w lewo, aby tym razem leśnymi duktami dotrzeć do Ligoty. Jechaliśmy wolno piaszczystym traktem, głęboko w płuca wciągając rozgrzane powietrze przesycone aromatem żywicy. Wprawdzie na początku drogi tkwił znak zakazu wjazdu, lecz przegradzająca ją bariera była otwarta.

– Nie przejmuj się! – skwitował Huck moje obiekcje. – W razie czego, znam leśniczego.

Ale i tak przez cała drogę podejrzliwie zerkałem wokoło, czy aby przypadkiem gdzieś z zarośli nie wychynie leśny strażnik? Tym jednak razem obyło się bez zbędnych emocji. Czyżby wciąż działał czar owej nieszczęsnej podkowy?

 

Na czas poobiedniej sjesty wybraliśmy się do ogrodu, by na kocach, w cieniu drzew, ułożyć swe zacne osoby. Zabrałem wytarty z kurzu kajet i mapę, chcąc je ponownie dokładnie obejrzeć. To wszakże zostawiłem sobie na „deser”.

Leżeliśmy na wygrzanej słońcem murawie, spoglądając na fragmenty błękitnego nieba przebijające poprzez zieloność listowia.

W końcu wziąłem mapę z kajetu i rozpostarłem na kocu. Zajęła kwadrat o boku około sześćdziesięciu centymetrów. Niemiecki napis głosił, że jest to mapa generalna górnośląskiego, rosyjskiego i morawsko-ostrawskiego okręgu przemysłowego, z roku 1911. Skala 1:100000. Pochyliliśmy się nad trochę już sfatygowaną kartą. Wydała ją Oficyna Fryderyka i Karola Siwiny w Katowicach,. Mapa obejmowała obszary ograniczone od północy linią: Góra św. Anny – Toszek – Tarnowskie Góry – Siewierz. Od południa: Bielsko – Ostrawa oraz od Raciborza na zachodzie, po Oświęcim na wschodzie. Huck przyniósł dużą, prostokątną lupę, byśmy mogli dokładnie przyglądnąć się szczegółom. Zlustrowaliśmy wnikliwie okolice Krzyżowic i Szeroki. Odniosłem wrażenie, że mapa ma przede wszystkim charakter gospodarczy i daleko jej w szczegółach do wojskowej „setki”. Owszem, odzwierciedlała sieć dróg, linie kolejowe, bieg wodnych cieków, stawy i zalewy. Podawała ówczesne nazwy osad i przysiółków, sygnatury obiektów przemysłowych, dworów i folwarków. Wyraźnie odbijały rozległe obszary leśne, z zaznaczonymi siedzibami służby leśnej. Dodatkowo szeroką, czerwoną linią zaznaczono górnicze rewiry. Natomiast ukształtowanie terenu było oddane mało czytelnie i bardzo ogólnie. Zachodziliśmy w głowę, dlaczego właśnie ona została ukryta w manuskrypcie? Dlatego długo badaliśmy ją przez lupę, czy aby przypadkiem nie znajdziemy jakiejś ukrytej informacji albo też przynajmniej dodatkowo zaznaczonych szczegółów? Jednakże niczego podobnego na mapie nie było. Wreszcie zniechęcony kapitan złożył kartę:

– Żadnych rewelacji! A już myślałem, że na niej znajdziemy zaproszenie do jakiejś następnej przygody. Szkoda! Wygląda na to, że w trakcie pisania „Zbójnika” stryj korzystał z niej dla orientacji w terenie. Wątpię, żeby wszystkie opisane miejsca znał. Jeżeli już, to prędzej dziadek Tomasz, który poszukując prenumeratorów oraz mężów zaufania dla „Górnoślązaka”, przemierzał Górny Śląsk wzdłuż i w szerz. Jest to więc już tylko zabytek kartograficzny, obrazujący stan z początku dwudziestego wieku i jako taki, dobry dla historyka zainteresowanego tymi ziemiami. Ale dla takich jak my poszukiwaczy przygód stanowi jedynie ciekawostkę i tyle! No, można by ją ewentualnie oprawić w ramę i za szkłem powiesić na ścianie w charakterze ozdoby. Zamiast niej wolałbym porządną „sztabówkę”. Chyba ty również?

Przyznałem mu rację. I ja czułem się zawiedziony. Podobnie jak mój kompan, spodziewałem się jakichś tajemnych informacji. A tu nic z tych rzeczy! Postanowiłem więc zabrać się za manuskrypt. Rękopis był nawet dosyć czytelny, nie powinien zatem sprawić większych problemów. Huck zostawił mnie sam na sam z lekturą.

– Później będę miał dosyć czasu na czytanie – stwierdził, odchodząc do domowych zajęć. Ja tymczasem zagłębiłem się w lekturze, zmagając się z dosyć już staroświeckim językiem. Zaraz na początku stwierdziłem, że nie są to własnoręcznie przez Adama Literę spisane wspomnienia, lecz dyktowane synowi po latach. Natychmiast przeskoczyłem na ostatnią stronę kajetu, chcąc sprawdzić czy w tym miejscu się kończą, czy też nie? Z tekstu niedwuznacznie wynikało, że zeszyt nie zawiera całości i musiał istnieć ciąg dalszy, który obecnie trzeba było niestety spisać na straty. Gdyby to jeszcze było wiadome, gdzie i kiedy oraz w jakich okolicznościach stryj Jan wszedł w posiadanie zeszytu? Wtedy by ewentualnie można było się pokusić na dalsze poszukiwania. Z drugiej strony patrząc na to, gdyby były możliwe, na pewno autor „Zbójnika Opiekuna” wszczął by je przed laty, w dużo odpowiedniejszym czasie.

– Dlatego nie zawracaj sobie tym głowy – pomyślałem.

Wróciłem do przerwanej lektury. Wpierw autor krótko wspominał rodziców i rodzeństwo, a także rodzinne Gosławice nad Odrą, po czym przenosił się do czasów pracy w osowieckiej hucie, dokąd w wieku szesnastu lat wysłał go dziedzic Gosławic. Wraz z innymi zatrudnionymi tam darmowymi robotnikami, harował po szesnaście godzin na dobę za marne pożywienie. Potem przeszedł do grupy wydobywającej darniową rudę, którą łodziami spławiano nurtami Małej Panwii. Tu już ścisły nadzór nie był możliwy, co pozwalało na większą swobodę i zdobywanie dodatkowego pożywienia – czy to w rzece, czy też w lasach – a ostatecznie umożliwiło także ucieczkę do Polski wraz z trzema towarzyszami niedoli. Tam zaś dopiero co uchwalona Konstytucja 3 Maja przyznawała wolność każdemu przybyłemu obcokrajowcowi. Jak na razie, zawarte we wspomnieniach fakty i wydarzenia znałem już z wcześniejszej lektury „Zbójnika Opiekuna”, którego autor obficie korzystał z posiadanego manuskryptu. Jednak bynajmniej mi to nie przeszkadzało. Ba, wręcz przeciwnie! Czytałem uważnie, chcąc wychwycić sytuacje i wątki dodane. Rzecz jasna, prócz manuskryptu autor dysponował jeszcze innymi materiałami i dopiero z tego wszystkiego budował fabułę powieści. Pogrążony w lekturze, zapomniałem o kolacji. Dopiero interwencja kapitana na powrót sprowadziła mnie do rzeczywistości. Jednakże po kolacji znowu wróciłem do czytania, tym razem aż do zmroku siedząc na tarasie. Ale i też, gdy wreszcie trzeba było ułożyć się do snu, niewiele mi już zostało do końca.

– Nic to – pomyślałem. – Skończę po powrocie z jutrzejszej wyprawy.

Przed snem opowiedziałem jeszcze Huckowi, co wyczytałem w kajecie.

– Stryj zrobił z tego dobry użytek – podsumował, gdy skończyłem. – Zaś jutrzejszy dzień potraktujemy wypoczynkowo. Może byśmy tak do południa popływali żaglówką po goczałkowickim jeziorze? Mam w pszczyńskim Yacht Klubie dobrego kumpla. Na przystani w Wiśle Wielkiej właśnie spędza dwutygodniowy urlop. Jest zatem szansa, że przed południem znajdzie się jakaś wolna łajba. Potem skoczymy na wątróbki do Pawłowic, a następnie pokażę ci Krzyżowice. Zobaczysz niektóre znane ci z książki miejsca. Możemy także spróbować odwiedzić Sosnów siedzących w dawnej Kowalczykówce. Wprawdzie jeszcze nigdy u nich nie byłem, ale wiem gdzie to jest. Na Pszczynę zostawimy sobie osobny dzień. Już samo zwiedzenie zamku zajmie trochę czasu. Mam w nim kolegę przewodnika, jest zatem szansa, że zobaczymy coś nadprogramowego. Tylko wpierw muszę się z nim umówić.

– Dobrze kapitanie – zgodziłem się. – Z rozkoszą spędzę czas na wodzie. Żeglowanie od zawsze mnie pasjonowało. Wyobraź sobie, że mam patent żeglarza.

– Ja natomiast sternika motorowodnego III kategorii – odparł sennym już głosem mój kompan. – Niestety na goczałkowickim zalewie pływanie motorówkami jest zabronione. Jedynie milicja wodna i rybacy z Łąki mają na to pozwolenie. Ale teraz już śpijmy. Dobranoc! Przyjemnych snów.

W nocy śniłem o zbójeckiej kompanii Adama Litery, której byłem członkiem. Brałem udział w napadzie na dwór von Fuchtela. Potem, z kilkoma kompanami, byłem zmuszony salwować się ucieczką przed landdragonami. Szczęśliwie powiodło nam się dopaść lasu i stąd nawet poszczerbić ścigających. Tak to przeczytane wieczorem historie wróciły nocą w nieco zmienionej postaci.

Nazajutrz, po wczesnym śniadaniu, wyruszyliśmy w drogę, tym razem przez Pszczynę do Wisły Wielkiej, gdzie na tzw. „Kinówce” mieścił się Harcerski Ośrodek Wodny, przy którym znalazło przytułek kilka Yacht Klubów. Stojący przy bramie wartownik wpuścił nas na teren Ośrodka, lecz WSK-ę trzeba było na miejsce zapchać, jako że jazda postronnych pojazdów była tu zabroniona. Mariana zastaliśmy w jeszcze nie wykończonym hangarze pszczyńskiego Yacht Klubu. Właśnie rozkładał żagiel „BM-ki”, w którym odpadły dwie raksy. Huck przejął od niego igłę i nici, i niebawem żagiel był gotowy do postawienia. Wypadło jednak jeszcze poczekać, by Marian spokojnie dokończył śniadania. Potem, jedynie w kąpielówkach, poszliśmy do łodzi. Żagiel powędrował na maszt. Wnet chwycił poranną bryzę. Wybrałem szot grotu, zaś Huck zajął się fokiem. Marian przy sterze obrał kurs na Goczałkowice, bym z bliższej odległości mógł zobaczyć zaporę. Następnie pływaliśmy wzdłuż zalesionego południowego brzegu zalewu. Tam również, w odludnej leśnej zatoczce, z piaszczystą plażą, zażyliśmy kąpieli, której także na akwenie zakazano z uwagi na ujęcie wody pitnej. Tu wszakże, bez obawy, można było się pluskać do woli.

Wreszcie minęło południe i nadeszła pora powrotu do Ośrodka. Zanim jednak nasza „BM-ka” zacumowała przy pływającym na beczkach molu, minęła następna godzina. Ale i też w drodze powrotnej, przy zachodnim wietrze, niezbędne było halsowanie. Na ląd wyszedłem bardzo zadowolony, lecz i także dosyć głodny. Przed opuszczeniem Ośrodka wypiliśmy z Marianem po herbacie i pożegnawszy się, podziękowali za mile spędzony czas. Za bramą nałożyłem kask, Huck zaś uruchomił WSK-ę.

– Czuwaj! – rzuciłem wartownikowi zamykającemu bramę. – I w drogę do Pawłowic! Byłem tak głodny, iż żywiłem wątpliwości, bym poprzestał tylko na jednej porcji wątróbek. Na miejscu okazało się, że i mój towarzysz sądzi podobnie, w związku z czym zaraz zamówił podwójne porcje. W oczekiwaniu na danie, wolno sączyliśmy sok pomidorowy, a gdy wreszcie kelnerka przyniosła kopiasto nałożone talerze i stosik skibek świeżego chleba, rzuciliśmy się na jadło niczym zgłodniałe wilki. Miał rację Huck twierdząc, że już na samo wspomnienie serwowanego tu dania, człekowi ślina do ust napływa. Przysmażone z cebulką wątróbki były pyszne! Do tego świeży chleb, z normalnej piekarni, a nie „gipsoblok” z giganta, czynił konsumowane danie jeszcze bardziej apetycznym. Na zakończanie obżarstwa zafundowaliśmy sobie jeszcze po gorącej herbacie i ostatecznie można było ruszyć w dalszą drogę. Byłem ciekawy, jak moje wyobrażenia o Krzyżowicach mają się do zastanej rzeczywistości? Zdawałem sobie sprawę z tego, że wieś żadną miarą nie może wyglądać tak, jak przed przeszło stu pięćdziesięciu laty.

Po przejechaniu około pół kilometra, Huck zjechał na nieutwardzony placyk z prawej strony drogi.

– Jeżeli już tu jesteśmy, rzućmy okiem na gotycki kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela z roku 1596. Była to jedna z pierwszych murowanych świątyń na Górnym Śląsku. Przy okazji może powiem też parę słów o Pawłowicach, byś cokolwiek o nich wiedział?

– Zamieniam się w słuch kapitanie.

– Jest to wieś dosyć stara, gdyż istniała tutaj osada jeszcze przed lokalizacją na prawie niemieckim, którą zapoczątkował książę raciborski Władysław dokumentem wydanym 13 listopada 1281 roku. Przekazał wtedy zasadźcy – niejakiemu Wojanowi – 50 frankońskich łanów grunty w „Pawlowiczach”, zaś w 1293 roku syn księcia potwierdził ów dokument, przy okazji dorzucając jeszcze następne 30 łanów. Wtedy też wydzielono jeden łan dla pawłowickiej parafii. W drugiej połowie XV wieku Pawłowice nabyła polska rodzina szlachecka pieczętująca się herbem Leliwa. Od miejscowości przybrali nazwisko Pawłowskich. Najwięcej chwały rodowi przyniósł ksiądz Stanisław, żyjący w czasach reformacji i religijnych niepokojów. Osoba na pewno nieprzeciętna, skoro na trwale się wpisała w historię Czech, Austrii oraz Polski. Został biskupem w Ołomuńcu na sąsiednich Morawach. Jako poseł cesarza Rudolfa II, często bawił na Wawelu w dyplomatycznych misjach. W uznaniu zasług, cesarz uhonorował go tytułem książęcym, stąd obecnie w herbie Pawłowic, prócz Leliwy, jeszcze i książęca korona. Pomimo niewątpliwie licznych zajęć, nie zapominał o rodowym gnieździe, bawiąc w nim przy każdej okazji. Wraz z braćmi ufundował nowy kościół, który tam w głębi widzisz – wskazał przed siebie ręką. – Teraz jednak brakuje mu wieży, którą miał do roku 1945. Poprzednio parafia dysponowała kościołem drewnianym, z przełomu XIII i XIV wieku. Około roku 1606 rozebrano go i przeniesiono do sąsiednich Golasowic, gdzie trwa do dzisiaj.

Zaś tutaj, w lutym i marcu 1945 roku, toczono bardzo zacięte boje. Już w styczniu Niemcy zarekwirowali chłopom żywy inwentarz, który natychmiast wywieziono na zachód. 10 lutego Rosjanie zajęli Pszczynę. Baron Reitzenstein i miejscowi Niemcy zawczasu zwiali. W połowie lutego Rosjanie dotarli od wschodu do linii kolejowej i front stanął. Niemcy wysiedlili mieszkańców wsi i wyewakuowali na zachód. To samo spotkało chłopów z Koźla – wschodniego przysiółka Pawłowic. I ich Rosjanie ewakuowali, ale na wschód. W marcu zaczęła się ofensywa, której celem miało być zajęcie okręgu przemysłowego wokół Ostrawy na Morawach. Wczesnym rankiem na wieś spadła ogniowa nawała, po której ruszyło natarcie. Cóż, kiedy przewidujący Niemcy zawczasu wycofali się na drugą linię obrony i natarcie trafiło w próżnię. Za to wcześniej wieś dosyć dokładnie zaminowano, zaś kościół i pałac barona wysadzono w powietrze. Atak utknął na nienaruszonej drugiej linii obrony i ostatecznie ofensywa załamała się w niemieckim kontruderzeniu, zatrzymując się w Pawłowicach i Golasowicach. Front stanął na zachodnich rubieżach wsi, na którą teraz znów sypał się grad pocisków, tym razem niemieckich. Nie powiodła się również ofensywa wznowiona pod koniec marca. W efekcie we wsi niewiele co całego pozostało. A gdy do tego dodać jeszcze rabunki krasnoarmiejców, powracający po czasie mieszkańcy musieli zaczynać od zera, nie wspominając tysięcy min i niewybuchów tkwiących w ziemi. Nie jedną jeszcze śmierć spowodowały! O zaciętości tutaj prowadzonych walk świadczy prawie 1700 mogił żołnierzy radzieckich pochowanych na tutejszym cmentarzu oraz polu Reitzensteina. Później  poległych przeniesiono na specjalnie w Pszczynie urządzony cmentarz.

Zaś z kościoła ostała się jedynie zakrystia. W roku 1946 – jak widzisz – kościół wiernie odbudowano, ale bez wieży, którą może jednak jeszcze kiedyś także się odbuduje? Teraz niestety nie ma ku temu sprzyjającego klimatu. W każdym razie Pawłowice należały do najbardziej zniszczonych miejscowości na Górnym Śląsku.

Lecz chyba już wystarczy gadania. Pójdźmy więc popatrzeć na ten mimo wszystko szacowny zabytek.

Poprzez murowaną bramkę, obok kamiennego krzyża i stojącej po sąsiedzku murowanej kapliczki z figurą św. Jana Nepomucena,  weszliśmy na cmentarz, by po przebyciu kilkunastu metrów, stanąć przy wejściu we frontowej ścianie. Huck ujął klamkę i uchylił drzwi. Weszliśmy do środka. Owionął nas  przyjemny chłód. Przed oczami miałem na biało wytynkowaną jednonawową gotycką świątynię. W trójbocznie zakończonym prezbiterium, z dwoma ostrołukowymi oknami wychodzącymi na wschód, stała piękna, chyba replika gotyckiego ołtarza, z obrazem chrztu Chrystusa w Jordanie. Ponad ostrołukowymi odrzwiami do zakrystii, a pod kolatorską lożą na piętrze, zachowała się stara polichromia przedstawiająca księcia cieszyńskiego Adama Wacława i biskupa Stanisława Pawłowskiego. Na rzeźbionym kamiennym zworniku sklepienia prezbiterium widniała data roku 1596.

– Wiesz, Romku – szepnął kapitan – w czasach reformacji Pawłowice zachowały się jako jedyna katolicka enklawa w otaczającym protestanckim morzu, bowiem pozostałe wsie, śladem baronów Promnitzów władających Pszczyną, przeszły na protestantyzm i trwały w nim jeszcze w latach po wojnie trzydziestoletniej, kiedy stopniowo i z oporami zaczęto wracać do katolicyzmu. Ale również i dzisiaj protestantów w tych stronach nie brakuje, chociaż większość, czując się Niemcami, w roku 1945 opuściła swe domy. Nielicznym pozostałym, legitymujący się w czasie wojny I i II grupą volkslisty, gospodarstwa skonfiskowano i osiedlono w nich zabużan.

Na koniec obeszliśmy kościół wokoło, a potem ruszyliśmy dalej. W Warszowicach Huck zboczył w lokalną drogę wiodącą do Borynii i już niebawem, na kolejnym wzniesieniu,  znacznie zwolnił.

– Oto krzyżowicki dwór – wskazał ręką ładny budynek z lewej strony drogi. Na przeciw rozłożyły się zabudowania folwarku. W dolinie zjechaliśmy w ścieżkę biegnącą do wąskiej kładki przez rzeczkę, za którą lśniła tafla rozległego stawu przedzielonego groblą. Zdążała nią ścieżka ku leżącym za stawami zabudowaniom. Huck postawił motocykl na stopkach, sami zaś podeszliśmy do kładki.

– Pszczynka – mój kompan wskazał rzeczkę, której szerokość w tym miejscu nie przekraczała trzech metrów. – To właśnie gdzieś tutaj synalek krzyżowskiego pana, Hans Schlitterbach usiłował wrzucić do wezbranej rzeki udającego staruszka Franka Żabkę. Jak wiesz, sam w efekcie w niej wylądował, z tragicznym dla siebie rezultatem. Działo się to na tamtym brzegu. Widzisz, jak było kiedyś, pozostało do dzisiaj. Jedynie kładka już nie ta. Pójdźmy jednak na drugą stronę.

Po chwili byliśmy na grobli stawu. Stojąc twarzą do Pszczynki, starałem sobie wyobrazić przedstawioną w książce scenę. Nawet krzak łoziny rósł wciąż chyba w tym samym miejscu.

Przeszliśmy kawałek groblą pomiędzy stawami. Tym razem moja wyobraźnia pracowała nad odtworzeniem opisanej sceny listopadowych odłowów.

– Brr! – dreszcz przeszedł me plecy. – W żadnym wypadku nie chciałbym w nich uczestniczyć! Jeżeli już, to jedynie jako postronny obserwator.

Wróciliśmy na drugi brzeg Pszczynki. Jako następny przystanek Huck proponował groblę „Kościelnika”. Nie miałem niczego przeciw temu. Motor ruszył w dalszą drogę i już wkrótce stałem na porośniętym drzewami wale, upamiętnionym w książce miejscu chłopskiej przysięgi inicjującej bunt. Niestety obecnie za groblą stawu ni śladu, lecz jego rozległy teren otaczał półtorametrowej wysokości płot z drucianej siatki.

– Ranczo naczelnika szerockiego więzienia – wyjaśnił mój kompan. – W Ludwikówce , śródpolnym folwarku szerockiego majątku, obecnie urządzono więzienie, którego pensjonariusze są zatrudniani przez firmy budujące w Jastrzębiu i okolicy nowe kopalnie. Po wojnie „Kościelnik” odebrano plebanowi i znacjonalizowano, zaniedbując staw do cna. Z czasem zarósł takimi chaszczami, że utworzono tu łowiecki rewir. Teraz jednak Towarzysz Naczelnik szerockiego mamra upodobał sobie to spokojne miejsce tak bardzo, że zatrudniwszy swych podopiecznych, zagospodarował je częściowo pod kątem swych potrzeb.

Po sąsiednim stawie młyńskim również nie pozostało śladu. W jego miejscu zieleniła się łąka. Młyna naturalnie także już nie było.

Podjechaliśmy do kościoła na górce. Z przewodnika zapamiętałem, że wzniesiony został w końcu XVIII wieku, a wraz z nim, niemal równocześnie, także kościół w sąsiedniej Szeroce. Zostawiwszy WSK-ę przed ogrodzeniem, weszliśmy na cmentarz okalający kościół. Huck zaprowadził mnie wpierw do grobu pradziadka Franciszka a następnie poszliśmy nawiedzić grób prababki, zlokalizowany zaraz obok cmentarnej bramy, a następnie do kościoła, którego wieża nieznacznie wystawała przed lico elewacji. Łamane barokowe gzymsy pięknie harmonizowały z cebulastym hełmem zakończonym latarnią. Mój kompan żywił obawy, czy aby szerockim wzorem i on nie będzie zamknięty? Tym jednak razem mile się rozczarował. Skrzypnęły rozwierane drzwi. Z kruchty wionęło chłodem. Huck pchnął następne wahadłowe drzwi wiodące do wnętrza i niebawem siedzieliśmy w drewnianych ławach.

– Podobno zrobił je pradziadek Franciszek – szepnął do mnie. – Ciekawe, co by powiedział, gdyby mógł się teraz z nami spotkać? Jednak najpewniej sam by się rychło na powrót w grobie położył, widząc nasze czasy, jako że był to człek na wskroś starej daty. Już widok dziewczyn w spodniach byłby go niechybnie przyprawił o palpitacje. Niechaj tedy spoczywa w pokoju! Co najwyżej może sobie na mnie zerknąć z zaświatów i uznać czy mu się prawnuk udał, czy też nie.

Ja tymczasem rozglądałem się po wnętrzu, chcąc wszystko dobrze zobaczyć. Trójprzęsłowa, prostokątna nawa i prezbiterium z żaglastym sklepieniem. Nad ławkami, z lewej strony nawy, górowała piękna, barokowa ambona. Za to główny ołtarz, z obrazem Archanioła Michała, chociaż nawiązywał do stylu budowli, określiłem jako dużo późniejszy, może i nawet o sto lat. Podobnie boczne ołtarze – jeden ze św. Janem Nepomucenem i drugi – z ikoną Madonny z Dzieciątkiem. W tym jednak wypadku orientalna ikona wiekiem znacznie przewyższała barokowy kościół i najpewniej pochodziła z poprzedniego – drewnianego.

Po opuszczeniu kościoła i cmentarza, podeszliśmy do bramy wiodącej na dziedziniec sąsiedniej plebanii. I ona była barokowa. Zapewne stanęła w miejscu poprzedniej lub też w jej obrębie, jako że krzyżowicką parafię wzmiankowano już na przełomie XIII i XIV wieku.

– Szkoda, że nie zachował się stary drewniany kościół – westchnąłem. – Ten by mnie dopiero ciekawił.

– Jesteś ciekaw drewnianych kościołów? W okolicy zachowało się kilka. Nie ma sprawy! Możemy wszystkie odwiedzić. Zapewniam cię, że każdy jest inny. Będzie na co popatrzeć, chociażby nawet tylko od zewnątrz. W sąsiednich Warszowicach też był, ale przetrwał tylko do roku 1945, kiedy spłonął na skutek działań wojennych. Podobnie spalił się bardzo stary kościółek św. Jadwigi w pszczyńskim parku. Ten wszakże spłonął we wrześniu 1939 roku, trzy dni po zajęciu Pszczyny przez Niemców. Wedle oficjalnie głoszonej wersji, ukryci w kościółku powstańcy ostrzelali: a to ciągnący drogą oddział Wehrmachtu, a to znów uczestników pogrzebu poległych miejscowych Niemców. W efekcie boju kościół spłonął wraz z kryjącymi się w nim powstańcami, chociaż inna wersja mówiła o ujęciu części z nich. W tym jednak wypadku, wbrew powszechnie wtedy stosowanym zwyczajom, nikogo na miejscu nie rozstrzelano, czy chociażby tylko publicznie osądzono. Zatem faktyczny przebieg wydarzeń musiał być inny. Wiadomo, że w tym dniu odbywały się jednocześnie dwa pogrzeby: Jeden na cmentarzu ewangelickim, przez drogę graniczącym z pałacowym parkiem, gdzie miejscowy pastor w wojskowej asyście chował kilku poległych w bojach niemieckich żołnierzy; oraz drugi, na cmentarzu przy kościółku św. Jadwigi, gdzie żegnano piątkę miejscowych Niemców zabitych przez czołówkę 5 Dywizji Pancernej wkraczającej do Pszczyny. Miejscowe Niemraszki zgromadziły się obok wieży ciśnień, by tu, na rogatkach Pszczyny, witać swoich. Niestety ci odebrali to za zagrożenie i otworzyli ogień, skutecznie studząc entuzjazm stęsknionych ziomków. W efekcie tego zginęły dwie kobiety i trzech mężczyzn. Oficjalnie rozgłoszono, że padli ofiarą polskich powstańców. Urządzono im uroczysty pogrzeb, z wojskowymi honorami. W trakcie ceremonii na cmentarzu, raptem zza drzew gruchnęła salwa, siejąc popłoch pośród uczestników pogrzebu. Towarzysząca kompania honorowa odpowiedziała ogniem, żałobnicy pochowali się pomiędzy grobami, zaś żołnierze, nie przerywając ognia, ruszyli w głąb parku, skąd padały następne strzały. Najprawdopodobniej zaś ostrzeliwali się nawzajem sami Niemcy – uczestnicy obydwu pogrzebów – biorąc salwę honorową oddaną na ewangelickim cmentarzu, za podstępny atak polskich powstańców. W efekcie strzelaniny zapalił się drewniany kościółek, z którego wszakże uczestnicy pogrzebu zdołali jeszcze wynieść część wyposażenia, co chyba najlepiej przeczy rzekomej obecności w nim powstańców. Dopiero po czasie teren pogorzeliska otoczono kordonem, nie dopuszczając nikogo w pobliże, zaś w mieście wprowadzono stan wyjątkowy, przez dwa tygodnie wykluczający normalne poruszanie i komunikowanie się przytłaczającej większości mieszkańców. W ten sposób starano się ukryć niemiłą dla zwycięzców prawdę. W tej okolicy nie była to zresztą jedyna wpadka „wyzwolicieli”.

– A teraz może byśmy odwiedzili Sosnów? – rzekł, gdy wróciliśmy do motocykla. – Jest to  tylko kawałek, przy zapłociu – wskazał drogę biegnącą obok plebanii. – Blisko mieli Kowalczyki do kościoła.

Chwilę zastanawialiśmy się czy w tej sytuacji w ogóle warto uruchamiać silnik? Ostatecznie jednak Huck zdecydował, że po to mamy środek lokomocji, by zeń korzystać, a nie męczyć się jego popychaniem. Dosiedliśmy WSK-i i podjechali te kilkadziesiąt metrów, pod rozwarte na oścież wrota. W obejściu, szczytem do drogi, stała stara chałupa, zaś w głębi, typowy klocek nowego domu. Równolegle do zapłocia wznosiła się murowana, prawie stuletnia  stodoła. Właśnie z niej wyszedł starszy mężczyzna.

– Chyba Franek Sosna? – szepnął Huck – przynajmniej mama i ciotki tak mówiły.

Ten zaś zauważył  nieznajomych przy bramie. Na moment się zatrzymał, lecz zaraz ruszył w naszą stronę. Skoro podszedł, wymieniliśmy pozdrowienia i kapitan nas przedstawił. Znowu byłem kuzynem Romanem z Warszawy.

– Jeżeli tak dalej pójdzie, rzeczywiście gotowym w to uwierzyć – pomyślałem przekornie.

Trafnie mój kompan odgadł tożsamość naszego rozmówcy. Był to rzeczywiście Franciszek Sosna, daleki wuj Hucka. Na szczęście poprzestał na informacji, że jestem kuzynem kapitana i bliżej nie dociekał mego pokrewieństwa, najwyraźniej zaskoczony niespodziewaną wizytą nieznanych krewniaków. Huck przeprosił za jej niestosowną porę. Wszak żniwa w pełni! Jeżeli jednak już przyjechałem na Śląsk, przywiózł mnie, bym zobaczył Krzyżowice, których bardzo byłem ciekawy. Odwiedziliśmy groby pradziadków i zobaczyli kościół. Pomyślał więc, że dobrze byłoby wpaść do dawnej Kowalczykówki, którą przecież nadal potomkowie Gamoniów władają. Jeżeli nie byłoby to niemożliwe, chcielibyśmy zwiedzić związaną z pradziadkami chałupę. Dla nas to coś więcej niźli wizyta w muzeum. Gdyby jednak miało to sprawić kłopot, poprzestaniemy na obejrzeniu domu od zewnątrz i też będziemy zadowoleni.

Wuj Franciszek roześmiał się ubawiony. Ani by mu do głowy przyszło, że kogoś zainteresuje stara chałupa. Już w niej nikt nie mieszka. Zamieniona na graciarnię, czeka przebudowy na oborę i chlewy.

– To i dobrze, żeście teraz przyjechali – rzekł. – W przyszłym roku mogło by już być za późno. Rad bym was dłużej gościł – stwierdził po chwili zafrasowany – ale wszyscy przy żniwach, a ja też właśnie miałem pojechać na punkt omłotowy. Wprawdzie dzisiaj Matki Boskiej Zielnej, ale przy pogodzie żniwować trzeba. W kościele byliśmy rano. Zresztą ksiądz proboszcz Kuboszek udzielił na żniwa dyspensy. Grzechem byłoby dary Boże marnować – powiedział z ambony. Chodźmy zatem. Otworzę chałupę, jeżeli jest zamknięta i zwiedzajcie do woli. Ja tymczasem załatwię swe sprawy.

Huck podziękował i jeszcze raz przeprosił wuja za zawracanie głowy w tak niestosownym czasie. Ale pan Franciszek tylko machnął ręką, że to dla niego żaden kłopot.

Drzwi okazały się otwarte. Zanim jeszcze gospodarz nas opuścił, kapitan zapytał czy również możemy zaglądnąć na strych?

– A zaglądajcie. Tylko na schodach ostrożnie! Ciemno tam i schody strome. Tylko ognia przypadkiem nie zaprószcie! – zaniepokoił się.

– Spokojna głowa wujku. Nawet zapałek nie mamy – rozwiał jego obawy.

– No, to zwiedzajcie. Jadę do omłotów.

Weszliśmy w mroczną sień, z której na strych biegły przy ścianie strome schody w odeskowanym jakby tunelu, na drugim stopniu oddzielonym drzwiami. Na początku sieni, po prawej stronie, znajdowała się dawna izba, z oknem na zachód i południe. Nieco głębiej usytuowano drzwi wiodące do pomieszczenia kuchennego, jeszcze i teraz najwyraźniej używanego dla przygotowywania strawy dla gospodarskich zwierzaków. I kuchnia posiadała dwa okna. Prowadziło z niej przejście do niewielkiej komory z małym okienkiem. Po przeciwnej stronie sieni była jeszcze jedna izba. Teraz wszystko, z wyjątkiem kuchni, rzeczywiście zamieniono na magazyn wszelakich różności – potrzebnych i zbędnych. Jakieś stare meble, kosze, skrzynie, worki z nawozami mineralnymi, stare narzędzia rolnicze i nie tylko. Słoje, butelki, blaszanki i tym podobne tysiąc i jeden drobiazgów. Tymczasem Huck, z latarką w ręku, już się wybierał na strych.

– Zabrałem ją tak, na wszelki wypadek – powiedział usprawiedliwiająco. – Zawsze przecież mogła się przydać.

Ja zaś podejrzewałem, że zawczasu dobrze wszystko zaplanował i latarka jak najbardziej celowo znalazła się w raportówce. Byłem z tego nawet zadowolony, gdyż wizyta na strychu w Szeroce okazała się pasjonująca, zatem i tutaj mogłem się spodziewać jakichś atrakcji. Przez chwilę żywiłem obawy, czy aby drzwi na strych nie będą zamknięte? Odetchnąłem z ulgą, gdy bez stawiania oporu rozwarły się na całą szerokość, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. Kapitan zaświecił latarkę – i hajda na górę, a ja tuż za nim. I tutaj połowę strychu wypełniało wonne siano. Za to przestrzeń od niego wolną zalegały dosyć nawet porządnie ustawione, jeszcze starsze niż na dole i bardziej sfatygowane meble. Zajrzałem do sporej szafy stojącej w rogu. Wisiało w niej robocze odzienie. Mój kompan w międzyczasie dobrał się do pogryzionej przez korniki komody przy drugiej ścianie. A ja już otwierałem wieko dużej skrzyni, zapełnionej starymi stolarskimi i ciesielskimi narzędziami. Huck podszedł zaciekawiony.

– Pewnie warsztat pradziadka Franciszka – rzekł, biorąc do ręki jeden ze strugów. – Pewnie się nim dobrze namachał.

Odłożył narzędzie na poprzednim miejscu i znów powrócił do komody.

– Cóż w niej ciekawego? – zapytałem.

– Znalazłem parę starych książek. Dosyć mocno zniszczone.  Mam nawet stary modlitewnik drukowany gotykiem, lecz po polsku. Niestety brakuje w nim chyba połowę kartek. Nie ma też początku ze stroną tytułową, zatem trudno zgadnąć, jaki nosił tytuł i kiedy go wydano?

Przez dłuższą chwilę kartkował znalezisko.

– Ale tu pouczenia znalazłem! Posłuchaj: „Kto siedzi w karczmie u Żyda, tego w domu czeka bieda”. Hm, przesłanie wciąż aktualne, chociaż realia się zmieniły. Znikły karczmy i arendarze, zaś ich miejsce zajęły GS – owskie gospody. Trzeba by zatem rzecz zaktualizować. Co byś powiedział na: „Przesiadujesz w gospodzie, wnet cię bieda pobodzie”.

– Szkoda, że jest aż tak zniszczony – dodał po chwili, kładąc modlitewnik na blacie komody.  Jakiś czas dokładnie przeglądał pozostałe szuflady, czy przypadkiem nie znajdzie chociażby tylko części brakujących kartek. Niestety bezskutecznie.

Znowu wziął modlitewnik w dłoń i niezdecydowanie przekładał z ręki do ręki, by wreszcie odłożyć do szuflady. Niebawem jednak znowu go wydobył stwierdzając, że rad by go zabrał.

– Zapytam wujka Franka czy mogę? – zadecydował. – Bez pytania nie wypada, chociaż tutaj i tak go czeka rychły koniec.

Mnie natomiast wpadła w oko, wisząca na gwoździu wbitym w krokiew, stara, zaśniedziała latarnia. Pokrywała ją gruba zasłona pajęczyn.

– Jak myślisz? Mógłbym o nią poprosić?

– Sądzę, że tak.

Jeszcze jakiś czas przeglądaliśmy zgromadzone na strychu starocie. W końcu jednak wypadało zejść z wyżyn na ziemię. Trzymając się ściany, pokonaliśmy strome schody, by natychmiast wyjść na podwórze. Przy studni umyliśmy umorusane twarze i ręce. Potem, już siedząc na ławce przed domem, można było cierpliwie czekać powrotu gospodarza. Ten zaś wrócił przed upływem następnej pół godziny. Wpadł tylko po coś do domu i zaraz musiał wracać.

– Możemy wujku wam to „ukraść”? – zapytał przekornie Huck, pokazując „skarby” przyniesione ze strychu. Gospodarz popatrzał na nas jak na wariatów i nie wytrzymawszy, roześmiał się serdecznie:

– Niech mnie kule biją! Aleście sobie cenności znaleźli! Aż wstyd czymś takim kogoś obdarowywać. Jeśli jednak tak się wam podobają, bierzcie! W każdym razie ja nawet o tym w domu nie wspomnę. Ale by mnie matka prześwięciła!

Podziękowaliśmy zadowoleni. Na pożegnanie Huck zapewnił, że znowu do nich kiedyś wpadnie, tym jednak razem przy sposobniejszym czasie. Uściskaliśmy sobie dłonie. Wuj jeszcze raz przeprosił za brak gościnności:

– Ale sami widzicie, jakie ze żniwami urwanie głowy.

– Nie trapcie się tym wujku! To my przepraszamy za niespodziewane najście w taki czas. A pozdrówcie od nas resztę domowników. Bardzo jesteśmy radzi z możliwości oglądnięcia chałupy przodków. Jeszcze raz serdeczne dzięki. Z Panem Bogiem!

– Prowadź was Boże! – odparł wuj Franek i już wsiadał na rower. My także zapięliśmy kaski. Huck kopnął w dźwignię startera, silnik zapalił i po chwili WSK-a ruszyła ku niedalekiej szosie. Było już późne popołudnie. Na zachodnim horyzoncie zaczynały się gromadzić ciemne chmury. Parnej duchoty nie łagodził nawet wywołany jazdą pęd powietrza. Kapitan zatem uznał, żeby brać się do domu.

– Pojedziemy tak samo jak wczoraj. Wolę gorszą drogę, byle bez tłoku.

Przyznałem mu rację.

Tym razem, bez przystanków, zdążaliśmy w stronę Katowic, co jakiś czas z troską spoglądając na coraz bardziej ciemne niebo na zachodzie. Ostatecznie jednak powiodło się na sucho dotrzeć do celu. Dopiero pół godziny później, idąca naszym tropem, burza osiągnęła Ligotę. Raptownie pociemniało. Silny podmuch zatargał gałęziami drzew, zaś następny przygiął je ku ziemi. Jaskrawa błyskawica przecięła mroczne niebo i wnet zadudnił huk gromu. W następnej chwili rozwarły się niebieskie podwoje i z góry lunęły strugi wody, niebawem przechodząc w gęsty grad.

– Jakie szczęście, że na czas zdążyliśmy powrócić! Pięknie byśmy, kapitanie, wyglądali, gdyby nas to drogą dopadło. Miałeś nosa.

Siedzieliśmy na werandzie i pociągając zsiadłe mleko, patrzeliśmy na spektakl grozy rozgrywający się za oknami.

– Nie, zdecydowanie bym teraz nie chciał być w drodze – stwierdził kapitan.

 

Skip to content