ODCINEK 7

Rozdział ósmy

 

 

          Późnym popołudniem, na zakończenie poobiedniego lenistwa, mój kompan rzucił wreszcie hasło:

– Zabierajmy się za srebro! Myślę, że ostatecznie przekażemy je Muzeum Górnośląskiemu w Bytomiu lub Muzeum w Pszczynie, ale to na razie melodia przyszłości. Przecież się nie pali. Teraz zaś, póki co, mamy je dla siebie.

Zabrawszy więc wciąż nie rozładowany wózek, zaciągnęliśmy go w pobliże ogrodowej studzienki z betonowego kręgu. Kapitan przyniósł wiklinowy koszyk  jakiego  powszechnie używa się przy wykopkach ziemniaków.  Troszkę się natrudził zanim wyrwał wszystkie dziesięć gwoździ mocujących wieko. I oto znowu miałem przed oczyma poczerniałe talary! Naciągnęliśmy gumowe rękawice stosowane w czasie oprysków owocowych drzew. Założenie węża do podlewania na kran zajęło mi chwilkę, zaś Huck już ładował pierwszą partię talarów do kosza. Odkręciłem zawór, kierując strumień wody do kosza. W ten sposób, partia za partią, cała zawartość skrzynki została dokładnie wypłukana. Na zakończenie wymyliśmy również skrzynkę i rękawice. Przez chwilę spoglądałem na stos monet leżących na wykoszonym trawniku.

– Ile tego może być? – zastanawiałem się. – Pewnie dobre piętnaście kilogramów? A cóż tam będę na oko szacował! Rychło wszystko policzymy i najpewniej także zważymy. Wtedy się okaże.

Srebro tymczasem schło na trawniku, a mnie aż wprost korciło, żeby już się do niego dobrać. Po kilkunastu minutach znowu założyliśmy rękawice – ot tak na wszelki wypadek. Mając świadomość, że przez tyle czasu spoczywało pod rozkładającymi się zwłokami, jakoś nie mogliśmy się zdobyć na dotykanie go niezabezpieczonymi rękoma. Wprawdzie było w zamkniętych kuferkach, które dopiero po iluś tam latach zbutwiały, ale przecież jednak. Ostatecznie nadmiar ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodził.

Układając monety po dziesięć, odstawialiśmy stosiki na boku. Przy okazji każdej można było się dokładnie przyglądnąć. Zdecydowaną większość stanowiły wybite w Prusach za panowania Fryderyka II. Część jednak okazała się cesarskimi – Marii Teresy. Te były nieco większe. Układaliśmy je osobno. Wreszcie całość została ułożona w sześćdziesiąt osiem „słupków”, w tym czterdzieści pięć pruskich i dwadzieścia trzy cesarskie. Do tego dochodziły jeszcze dwa niepełne: Jeden, liczący siedem sztuk, talarów pruskich i drugi – dziewięciu – Marii Teresy.

– Ale fajnie! – zauważył kapitan. – Sześćset dziewięćdziesiąt sześć. Dwie szóstki i jedna odwrócona. Zważymy? – zaproponował po chwilce. – I nie czekając odpowiedzi, poszedł po wagę.

Na pierwszy ogień poszły talary terezjańskie. Wyszło 7,3 kilograma. Pruskie „Fryderyki” ważyły 13,4 kg. Zatem nasz łup przekroczył wagę dwudziestu kilogramów. Całkiem nieźle. Gdyby tak jeszcze można było go sobie zatrzymać!

Przed kolacją talary wróciły do skrzynki. Tym jednak razem Huck przytwierdził wieko jedynie czteroma gwoździami. Wnieśliśmy pudło na werandę i postawili w kącie, by zbyt nie rzucało się w oczy. Zaraz zresztą postawiłem obok swój plecak, który z powodzeniem je zasłonił.

Do późnego wieczoru tematem rozmowy były oczywiście talary. I chociaż obydwaj zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że rychło przyjdzie nam je oddać, lecz – póki co –  cieszyliśmy się niemal jak dzieci z osiągniętego sukcesu, przeżywając  wszystko ponownie. W końcu jednak podniecenie ustąpiło zmęczeniu. Rozmowę coraz częściej zaczęło przerywać ziewanie. Spojrzawszy na zegarek stwierdziłem, że dochodzi północ! Najwyższa zatem pora, aby pomyśleć o spaniu. Życząc sobie wzajemnie dobrej nocy, ułożyliśmy się wygodnie, by wnet wpaść w objęcia Morfeusza.

 

– Co byś powiedział na wycieczkę szlakiem drewnianych kościółków? – zapytał Huck w trakcie poniedziałkowego śniadania. – Na pewno dzisiaj nie zdołamy odwiedzić wszystkich w naszym rejonie, ale przy okazji wyjazdu po talerze do pana Ludwika, możemy zaliczyć przynajmniej te z sąsiedztwa Pawłowic. Pogoda na razie zapowiada się niezła, miejmy więc nadzieję, że i później obejdzie się bez deszczu. Z powodzeniem wystarczy nam sobotniej pompy.

Wprawdzie jeszcze w Krzyżowicach obiecał mi je pokazać, lecz później zaabsorbowało nas coś innego i prawdę powiedziawszy, przestałem na to liczyć. Ucieszyłem się więc,  że jednak będę mógł nacieszyć nimi oczy. Dla przyszłego historyka sztuki radość podwójna!

Raz, dwa, uwinęliśmy się ze śniadaniem. Jeszcze tylko prowiant do chlebaka i już wyprowadzaliśmy WSK-ę z wózkiem na podwórze. Włączyłem światła i przycisnąłem hamulec.

– Wszystko gra – stwierdził Huck zadowolony. – Możemy ruszać.

Zapięliśmy kaski. Silnik zagrał równym rytmem. Przytrzymałem furtkę, by motocykl z wózkiem łatwiej opuścił podwórze i już niebawem, włączywszy się w ruch na E-16, zdążaliśmy w kierunku Mikołowa. I dzisiaj najkrótszą drogą zamierzaliśmy dotrzeć wpierw na Dębinę, by w leśniczówce zostawić dwukółkę i dopiero potem ruszyć śladem drewnianych świątyniek.

Pana Ludwika  nie było w domu. Od rana pilnował wywozu drewna z lasu. Huck zapytał leśniczynę czy moglibyśmy na jakiś czas zostawić u nich wózek?

– Mamy jeszcze sprawę w Pielgrzymowicach i nie chciałbym go tam ciągnąć. Nawet na równej drodze lubi podskakiwać, a co dopiero na dziurawej. Jeszcze gotowy się urwać.

– Zostawcie – zgodziła się . – Dla mnie żaden kłopot. Najlepiej postawcie przy szopce, gdzie macie swoje rzeczy.

Wkrótce, już bez dwukółki, opuściliśmy leśniczówkę.

– No, teraz spokojne możemy się zająć zwiedzaniem – stwierdził kapitan, gdy już motor wiózł nas w stronę Golasowic.

Opuściwszy się z górki, droga weszła w wąską dolinę Pielgrzymówki – tutaj jeszcze dosyć małego potoczku – trzymając się jej prawego brzegu. Mniej więcej w pośrodku wsi zjechaliśmy w polną drogę, by minąwszy mostek na potoku, podjechać na przeciwległy, stromy brzeg doliny. Tu, na cmentarzu okolonym deskowym płotem, pośród wiekowych drzew, stał zrębowy kościółek. Niska wieża o skośnych ścianach, z makowicą i gontową kopułą hełmu, niezbyt przewyższała strzelisty dach budowli. Nawę oraz niższe prezbiterium otaczały takiej samej konstrukcji gontowe daszki podcieni. Ściany wzmocnione lisicami. Zostawiwszy WSK-ę przed bramą, weszliśmy na cmentarz kwadratową bramką nakrytą namiotowym daszkiem. Jak już wiedziałem, kościółek przeniesiono z sąsiednich Pawłowic w początku XVI wieku i w XVIII przebudowano.

Skrzypnęły masywne, dębowe drzwi do kruchty pod wieżą. Owionął nas miły chłód, przesycony wonią starego drewna i kwiatów. Przeszedłszy pod chórem wspartym na słupach, zasiedliśmy w ławkach, skąd do woli mogłem cieszyć oczy widokiem wnętrza – jakże prostego, a zarazem pięknego! I pewnie długo bym tak siedział, gdyby wreszcie Huck nie trącił mnie w ramię:

– Zbierajmy się, Romku! Czekają następne. A nie zapomnij wyrazić trzech życzeń. Wszak jesteś tu pierwszy raz, masz zatem szansę, że się spełnią.

Pomyślawszy chwilę, wyraziłem trzy życzenia, nie bardzo jednak wierząc w ich spełnienie. Kapitan wszakże obstawał przy swoim:

– Na pewno się spełnią! Tylko trzeba w to mocno wierzyć i oczywiście nie żądać gruszek na wierzbie lub stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych.

– Ano zobaczymy – pomyślałem.

Wróciliśmy na szosę za Pielgrzymówką, kierując się znowu na południe. Wkrótce jednak Huck skręcił w prawo, porzucając rzeczną dolinę, by stromym podjazdem wspiąć się na wzniesienie, a minąwszy murowany protestancki kościół, znowu dać nura w dolinę, niemal na całej szerokości zajętej przez stawy. Szosa, trzymając się potoku, zdążała nadal na południe, aż do dróg rozstaju przy moście. Tutaj, po lewej, na szczycie zbocza doliny, zobaczyłem następną świątyńkę zrębowej konstrukcji. Posadowiono ją na ceglanej podmurówce. Otoczona sztachetowym płotem z bramką, ponad którą, na dwu słupach z zastrzałami, spoczywał gontem kryty namiotowy daszek. Tu również od czoła, jak bastion, tkwiła zwężająca się ku górze wieża, z dwupiętrową makowicą zakończoną ostrosłupowym daszkiem, który podobno zastąpił zniszczony w 1945 roku cebulasty hełm. Wciągając głęboko w płuca powietrze przesycone zapachami wiekowego drewna, kadzidła i kwiatów, kontemplowałem wnętrze wyobrażając sobie, że oto nagle cofnąłem się w przeszłość. O jakże bym chciał cofnąć się w czasie przynajmniej tak z dwieście lat. Ale byłoby ciekawie! Oczywiście nie na stałe. Co to, to nie! Jednakże miesiąc lub dwa, z pewnością by mi nie zaszkodziły. Ileż ciekawych rzeczy miałbym okazję zobaczyć.

W międzyczasie kapitan zdążył już się pomodlić. Siadłszy obok na ławie, jakiś czas także podziwiał wystrój wnętrza. A ja, przypomniawszy sobie w porę, co rzekł poprzednio, szybko wyraziłem znów trzy życzenia.

– A nuż się spełnią? – pomyślałem przekornie.

– Teraz zaś pojedziemy do Marklowic Górnych – oznajmił mój przewodnik po opuszczeniu kościoła – czyli wybierzemy się na cesarską stronę. Wyobraź sobie, że wciąż tutaj pamiętają starą granicę i mieszkańców dawnego Księstwa Cieszyńskiego nazywają „cysarokami”. Oni znów odwzajemniają się nam „prusokami”. Myślę jednak, że z czasem te podziały wreszcie znikną. Za to my dzisiaj dojedziemy do aktualnej granicy państwa, zaledwie parę kilometrów stąd. Widziałeś przecież na rozstajach tablicę: „Strefa Nadgraniczna”.

Uruchomił silnik. Zapięliśmy kaski i dosiadłszy WSK-i, ruszyli szosą pod górkę, wprost na słońce, które już zdążyło zbliżyć się do zenitu. Droga, to opadała stromo w dolinę, by natychmiast wspiąć się na następne wzniesienie, wywinąwszy przy okazji kilka ostrych zakrętów. Ostatecznie jednak porzuciła wyżyny i znaleźliśmy się znowu w dolinie, mając Pielgrzymówkę, a następnie Piotrówkę z jednej, zaś duży staw z drugiej strony. Przy końcu stawu stał murowany, piętrowy dwór, obecnie siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej w Zebrzydowicach. Minąwszy barokowy kościół przy moście nad Piotrówką, dotarliśmy do szosy.

– Jeżeli zastaniemy czynną stację benzynową, zatankujemy paliwa – uprzedził kapitan. – Wprawdzie mamy jeszcze z ćwierć baku, ale po co później gdzieś czekać w kolejce? Tu zawsze bywa luźno i miła obsługa.

Podjechaliśmy do stacji. Była czynna. Przy dystrybutorach nikogo. Tankowanie nie zajęło nawet pięciu minut. Korzystając z okazji, Huck kupił zapasową dętkę.

– Popatrz, tutaj bez problemów ją dostałem, podczas gdy już od prawie dwu miesięcy bezskutecznie za nią się rozglądam. Ale mi się poszczęściło! Zawsze dobrze mieć przynajmniej jedną nową w zapasie. Dzięki temu można później uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Klejona zawsze mniej pewna, chyba że porządnie zwulkanizowana. Warto więc było nam odwiedzić Zebrzydowice.

– A teraz do Marklowic, na „granicę przyjaźni” – rzucił, gdy już siadaliśmy na motocykl.

Ruszyliśmy z kopyta na zachód, by po minięciu kolejowego wiaduktu i posterunku Milicji obok, znaleźć się w Marklowicach Górnych. Jak dotąd nie wiedziałem, co aż tak ciekawego – prócz granicy państwa – w nich się znajduje?

– Granica, jak granica. Chyba nic nadzwyczajnego? – pomyślałem. – Wkrótce zresztą się przekonam.

A póki co, zdążaliśmy wąską, wijącą się szosą przez wieś. Na niewielkim wzniesieniu, za folwarkiem, które droga pokonywała podwójnym łukiem, Huck raptownie zahamował. Popatrzałem zdziwiony. Droga pusta. Parę metrów dalej stały zabudowania kolejnego gospodarstwa przy drodze. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej drogę przegradzał szlaban, zaś obok stał piętrowy budynek – najpewniej służby granicznej.

– Dalej nie jedziemy? – zapytałem.

– A masz paszport, bo ja nie. Pięć metrów przed nami biegnie granica. Widzisz ten słupek po lewej stronie szosy?

Dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę oraz płotek z drutu kolczastego.

– A gospodarstwo? – zapytałem, wskazując sąsiednie zabudowania.

– Już w Czechosłowacji. Granica biegnie równo z płotem. Ale zbierajmy się stąd! Widzisz, już czeski pogranicznik wyszedł ze strażnicy.

Istotnie. Z ganku budynku przy szlabanie ślepił  w nas facet w mundurze i zielonej czapce.

Zawróciliśmy. Myślałem, że wracamy do Zebrzydowic.

– Pokażę ci jeszcze ciekawostkę – rzekł Huck skręcając z szosy w lewo. Po minięciu mostu na Piotrówce, znów skierowaliśmy się ku granicy, by niebawem stanąć na skraju przyszkolnego placu. W głębi dostrzegłem piękny, drewniany kościółek. Równocześnie jednak dostrzegłem również ów nieszczęsny kolczasty płotek graniczny biegnący w poprzek placu, kiedyś najpewniej stanowiącego centrum wsi, obecnie zdegradowanego do granicznych peryferii. Jeżeli jeszcze szkoła po naszej stronie tętniła życiem, kościółek za granicą wydawał się być zapuszczony. Wokoło porastała wysoka trawa.

– Masz przed sobą kuriozalne skutki wielkiej polityki. Wieś podzielono w połowie. Szkołę pozostawiono w Polsce, kościółek przypadł Czechosłowacji. Rzecz oczywista, że dzieci z tamtej połowy nie mogą chodzić do tutejszej szkoły, podobnie jak parafianie z naszej części do kościoła. Ci muszą korzystać z tego w Zebrzydowicach. Chyba, że chcąc oszczędzić sobie drogi, wybudują nowy kościół w naszej części wsi, co – jak wiesz – w obecnych czasach jest przedsięwzięciem trudnym do zrealizowania. Ale póki co, jest jak jest. Gdybym ci tego kuriozum nie pokazał, pewnie byś nie uwierzył. Popatrz jeszcze na kościółek i zbierajmy się, póki nas warujący na wieży WOP-ista nie zwinie! Już pewnie zauważył i zameldował dowództwu. Zaraz dostanie polecenie, żeby nas wylegitymować. Nim jednak zlezie z wieży, uruchomi motocykl i tutaj dojedzie, my zwiejemy. Bynajmniej nie uśmiecha mi się tłumaczenie, co tu robimy i dlaczego? Odruchowo popatrzałem na szczyt strażniczej wieży widocznej w tle ponad koronami drzew. Faktycznie, żołnierz w hełmie na głowie właśnie opuszczał budkę na szczycie.

– Jazda! Trzymaj się! – rzucił kapitan przez ramię zawracając w miejscu, po czym dodał gazu, by jak najszybciej opuścić to miejsce. Tym jednak razem nie skręcił na szosę, lecz polną drogą wzdłuż Piotrówki spiesznie zdążał w kierunku Zebrzydowic.

– Jeżeli za nami pogoni, pojedzie na szosę. Tam zresztą już może na nas czekać ktoś z Zebrzydowic. Tutejsi WOP-iści szybcy są. Ale my im smykniemy boczkiem do Ruptawy – i cześć! Kiedyś w Ruptawie także była stanica WOP-u, ale w stalinowskich czasach, kiedy tutaj stworzono ścisłą strefę przygraniczną, dostępną jedynie na podstawie specjalnych przepustek. Dobrze, że te czasy już przeminęły.

Minąwszy niewielki folwark, polnym przejazdem przeskoczyliśmy tor kolejowy, by na granicy Cisówki osiągnąć szosę z Zebrzydowic do Jastrzębia. Bez chwili zwłoki ruszyliśmy w górę zbocza doliny, zostawiając Zebrzydowice za sobą.

– Wracamy na szlak drewnianych kościółków. Chociaż na „granicy przyjaźni” też go miałeś, lecz nie on był naszym celem. Za to w Ruptawie tylko drewniany obiekt sakralny będzie nas interesował.

Niebawem z dala, na szczycie wzniesienia, dostrzegłem wieżę nowego kościoła. Nieco w głębi, w otoczeniu starych drzew, pośród cmentarnego okołu, widniał baniasty hełm oraz fragment gontem krytego dachu. A więc tam znajdował się obiekt naszego zainteresowania!

Zostawiwszy motocykl na placyku, wspięliśmy się schodkami do bramki wiodącej na cmentarz. I oto przed sobą miałem kolejny cenny zabytek drewnianego budownictwa sakralnego. Niestety, zgodnie z przewidywaniami kapitana, drzwi – zarówno główne, jak i boczne – były zamknięte. Zatem jedynie od zewnątrz mogłem podziwiać jego przedziwną urodę. Pochodził z roku 1620, a więc liczył sobie już prawie trzysta pięćdziesiąt lat. Czy po upływie tylu lat po naszych czasach cokolwiek się zachowa?

– Byłby już czas wracać na Dębinę – stwierdził Huck, zerkając na zegarek. – Do Ligoty wrócimy przez Pszczynę, kontynuując wyprawę szlakiem drewnianych kościółków. Po drodze będą dwa: w Wiśle Małej i Łące. Jutro zaś odwiedzimy te na wschód od Pszczyny. Do Pawłowic mamy dwie drogi do wyboru: Albo przez rozbudowujące się osiedla Jastrzębia, albo też dużo gorszą drogę przez Ruptawiec do Bzia Zameckiego, gdzie przy okazji można rzucić okiem na obronny dwór. Dziw, że dotąd przetrwał. Z Bzia i tak wyjedziemy na szosę z Jastrzębia do Pawłowic.

Niezbyt mnie pociągał widok nowych blokowisk, wybrałem zatem wariant drugi. Wróciliśmy kawałek w stronę Cisówki, by następnie wiejską drogą, a wreszcie i polną, dotrzeć do Bzia. Tu pierwszą napotkaną babinę kapitan zapytał o zamek i Gminę, jak na wsiach powszechnie nazywano Gromadzką Radę. Bogatsi o szczegółowe informacje, bez trudu trafiliśmy pod pożądany adres. Dwór okazał się piętrowym budynkiem murowanym, o jednym trakcie sklepionych izb, z dobudową tylną i wejściową. Zwieńczenia szczytowych ścian wykazywały strukturę renesansową. Zachowały się także częściowo otwory strzelnic osłaniających wejście. Według dostępnej informacji, dwór wzniesiono z początkiem XVII wieku. Obecnie należał do grupy rzadko już spotykanych dworów obronnych. Możliwe, że dzięki peryferyjnemu położeniu w sielskiej okolicy, z dala od miast i ważniejszych traktów komunikacyjnych, zachował się w niezmienionym kształcie. A może właścicieli nie było stać na kosztowne przebudowy? No, a przede wszystkim omijały go liczne zawieruchy wojenne. Szczęśliwe miejsce!

Dochodziła pora obiadu, dlatego nie oglądając się już na nic, popędziliśmy do Pawłowic, by w znanej gospodzie znowu wrzucić coś na ruszt. Kelnerka wykazała się dobrą pamięcią, gdyż stanąwszy przy naszym stoliku, nie czekając zamówienia zapytała: „Dzisiaj też podwójną, czy tylko pojedynczą?”

Rzecz oczywista, zafundowaliśmy sobie porcje podwójne. Jak szaleć, to szaleć na całego.

Gdy już syci ruszyliśmy spod gospody, zdziwił mnie obrany kierunek. Przecież na Dębinę należało pojechać dokładnie w odwrotnym kierunku. Jednak nie odzywałem się, ciekawy co też kapitan znowu zamierza? On zaś wziął kurs na Pszczynę, by po minięciu wiaduktu nad torami, skręcić w polną drogę biegnącą wzdłuż kolejowego szlaku na południe.

– Aha, dotrzemy tędy na północny kraniec dębińskiego lasu – domyśliłem się, będąc już jako tako obeznany z lokalną topografią. Nie miałem jednak pojęcia, dlaczego właśnie tędy, a nie wygodną szosą?

– A niech tam! – pomyślałem. – Nie będę pytał. I tak się samo wnet wyjaśni.

Po jeździe terenowej śródpolnymi drogami, ostatecznie stanęliśmy w miejscu pierwszych poszukiwań, obok trzeciego słupa granicznego.

– Wiesz, Romku – rzekł mój kompan – na zakończenie akcji wypada sukces w jakiś sposób uczcić. Co byś powiedział na małe „bum”? Po kiego licha uruchamiać urzędniczą machinę i ganiać lotny patrol saperów z Gliwic, gdy ten i bez tego ma roboty od groma? Spróbuję zdetonować minę. Miejsce odludne, więc nikomu nie powinno to zaszkodzić.

– Chybaś zwariował?! – nie wytrzymałem. – Przecież nie jesteś saperem!

– No, faktycznie nie jestem – przyznał – ale mam nadzieję zrobić to względnie bezpiecznie.    Wydobył z raportówki petardę w tekturowej tulei, z krótkim lontem.

– Dwie takie przywiózł mi kumpel z wojska na powitanie Nowego Roku. Nie zaszkodzi, gdy jedną zużyję przed terminem. Wydaje mi się, że chyba powinna wystarczyć do zdetonowania miny? Jeżeli nie, zostawimy sprawę saperom.

– Ale masz wariackie pomysły! – nie wytrzymałem. – Mielibyśmy się z pyszna, gdyby nas tak w Marklowicach WOP-iści zwinęli, z twą petardą w torbie. Wolę nawet o tym nie myśleć!

– Rzeczywiście, masz rację. Przepraszam! Jakoś o tym nie pomyślałem. Lecz udało nam się zwiać. Nie będę więc jej dłużej woził w torbie.

Postawił motocykl pod drzewem i podszedł do kupki chrustu kryjącej onegdaj znalezione zabójcze żelastwo. Odkrył dołek, ostrożnie postawił petardę na minie i obsypał ziemią.

– Może byś odjechał cokolwiek dalej? Ja tymczasem gdzieś tutaj znajdę sobie bezpieczne schronienie.

Pukając się znacząco palcem w czoło, uruchomiłem motor i natychmiast odjechałem spory kawałek, zatrzymując się w bezpiecznej moim zdaniem odległości. Oparłszy WSK-ę o drzewo, wyszedłem na pole i zamachałem rękoma, by wiedział, że zatrzymałem się bezpiecznie daleko. W odpowiedzi uniósł rękę, popatrzał wokoło, a następnie pokazał, żebym się zmył do lasu. Nie trzeba było mi tego powtarzać! Padłszy na ziemię za sosną, czekałem na dalszy bieg wypadków. Nie trwało to zbyt długo.

– „Bu-bum, bum, bum!”- poczwórna detonacja, zlewająca się w ciąg, wstrząsnęła ziemią, zaś słup czarnego dymu i ziemi wykwitł ponad korony drzew.

– Co za wariat! – pomyślałem, uruchamiając motocykl i podjechałem na miejsce wybuchu.

– Ale łupnęło! – wykrzyknął na mój widok. – Aż mi jeszcze w uszach dzwoni. Popatrz jaki dół wywaliło! – wskazał sporą dziurę w miejscu poprzedniego dołka z miną. – Musiało tam być tego więcej.

– No, teraz „nasz” żandarm winien być w pełni usatysfakcjonowany! Rąbnęliśmy mu dodatkową salwę honorową – dodał po chwili. – Ale zbierajmy się stąd, zanim kogoś wybuch zainteresuje.

Nie zwlekając zatem ni chwili, odjechaliśmy w siną dal, by nieco okrężną drogą dotrzeć do leśniczówki.

– Przyrzekam – powiedział, gdy zatrzymaliśmy się przy bramie – już nigdy więcej nie bawić się w sapera. To czyste szaleństwo! Gdy huknęło, omal bebechów nie wyplułem! Dobrze, że nie zapomniałem o otwarciu gęby, a i tak mało co nie popękały mi bębenki w uszach. Przez jakiś czas, prócz dzwoneczków, niczego nie słyszałem! W każdym razie nie chwalmy się tym przed nikim. Cicho – sza! O niczym nie wiemy.

– Dzisiaj już nie pracujemy? – przywitał nas leśniczy.

– Zrobione, panie Ludwiku! Jeden wylot jest w lesie, już pod Studzionką. W ramach rewanżu podczyściliśmy kawałek rowu, żeby woda bez problemów odpływała. Nie ma za co dziękować – dodał szybko. – Zrobione w czynie społecznym – ku chwale Ojczyzny. „Niechaj wzrasta i rozkwita!” [1]– jak przeczytałem niedawno na którymś z wiaduktów.

Przyczepiliśmy do motocykla dwukółkę, na której już leżała spora wiązka słomy. Huck pięknie podziękował, a następnie przyniósł torbę z porcelaną i ustawił na grubej warstwie słomy w pośrodku wózka oraz również z boków obłożył słomą. Na koniec załadowaliśmy jeszcze nasze narzędzia i drelichy, mocując wszystko do wózka sznurami.

– A jak tam, panie Ludwiku, wypadły zakupy chińskich „skorup”? – zapytał na pożegnanie. – Udało się coś zdobyć?

– Kupiliśmy, oczywiście kupiliśmy. Komplet talerzy i jeszcze filiżanki z podstawkami na dodatek. Dobrze, że nam o tym powiedziałeś. Nie tak znowu często bywam w GS-ie. Pewnie bym się dowiedział dopiero po czasie. A tak będzie, jak znalazł na przyjęcie gości!

– Bardzo się cieszę. Wnet się przydadzą, bo to przecież imieniny blisko. Wobec tego, z tej okazji, już dzisiaj, panie Ludwiku, życzę wszystkiego najlepszego, zaś zdrowia przede wszystkim. Niechaj się Panu dobrze darzy!

Pożegnaliśmy się, jeszcze raz dziękując za udzielenie przytułku naszemu roboczemu rynsztunkowi i odjechali w stronę Strumienia. Co jakiś czas zerkałem do tyłu, czy przypadkiem na wózku coś się nie poluzowało? Wprawdzie Huck nie jechał zbyt szybko, ale jednak wieźliśmy porcelanę, więc nie od rzeczy było zachowanie nawet nadmiernej ostrożności. Ale, jak dotychczas, wszystko pozostawało na swych miejscach, zaś gruba warstwa słomy doskonale amortyzowała wstrząsy.

Na Marianowie kapitan zboczył do Leona zwrócić sztycher. Nie ma co, dobrze nam służył. Wątpliwe byśmy bez niego cokolwiek zdziałali.

Niestety gospodarzy nie zastaliśmy w domu, wobec czego „szpikulec” Huck wręczył mamie Leona, z prośbą przekazania mu naszych podziękowań.

– Niebawem znowu wpadnę, może wtedy będę miał więcej szczęścia? – dodał na pożegnanie.

Zawróciliśmy na podwórzu i nie spiesząc się, odjechali do Małej Wisły, by przy gospodzie „Pod Dębem” zboczyć w stronę pobliskiego kościółka. Zjechawszy z drogi, zaparkowaliśmy na poboczu. Za deskowym płotem z daszkiem zobaczyłem drewnianą świątyńkę. Górowała nad nią wieża o zwężających się ścianach, zwieńczona makowicą i baniastym hełmem. Weszliśmy kruchtą do wnętrza, przechodząc pod chórem wspartym aż na ośmiu słupach. Od czoła zabezpieczała go pełna balustrada o wybrzuszonym parapecie. Siadłszy w ławach, mogłem do woli podziwiać wystrój wnętrza. Piękny barokowy ołtarz główny z rzeźbami, do którego doskonale pasowała stylowa ambona i stojąca z boku chrzcielnica. Kościół nosił wezwanie św. Jakuba i był dziełem dwu cieśli noszących imię Jerzy – Laski z Chybia i Kasztury z Łąki, a więc z bliskiego sąsiedztwa. Świątynię wzniesiono w roku 1775.

– Z pewnością byłoby o czym posłuchać, gdyby tak mogła opowiedzieć o wydarzeniach, których była świadkiem. Szkoda, że to niemożliwe – pomyślałem.

Cóż, kiedy wypadało kończyć wizytę, by zbyt długo nie zostawiać bez opieki naszego środka lokomocji. Ale i tak byłem bardzo zadowolony. Wszak miałem okazję podziwiania autentycznego piękna, ongiś w drewnie zaklętego przez dwu prostych cieśli. Niby zwykli rzemieślnicy, a jakiej klasy artyści!

Ruszyliśmy do sąsiadującej z Pszczyną Łąki, chcąc tam zobaczyć kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Jadąc znów wzdłuż północnego brzegu zalewu, mogłem cieszyć oczy widokiem żaglówek przemierzających akwen różnymi kursami. Niestety dzisiaj wizyta w Harcerskim Ośrodku w ogóle nie wchodziła w rachubę. Po powrocie do Ligoty Huck chciał byśmy jeszcze odwiedzili kościółek św. Michała w katowickim Parku Kościuszki. Wobec tego, o pływaniu nie było nawet co myśleć. Minąwszy zatem Ośrodek obojętnie, acz z bólem serca, zdążaliśmy do Łąki, trzymając się założonego planu. Po ostrym zjeździe w dolinę, znaleźliśmy się w centrum wsi. Tu, skręciwszy w lewo, pomknęliśmy drogą przez wieś ku nieodległemu już celowi. I tutaj kościół usytuowano na szczycie wysokiej skarpy. Pokonując różnicę poziomów, wkroczyliśmy na cmentarz. Tym razem zobaczyłem zrębowej konstrukcji świątynię, bez wieży wkomponowanej w jej bryłę. Założenie wydawało się wskazywać na starszy wiek budowli niźli poprzednie. Drzwi niestety zastaliśmy zamknięte, musiałem więc poprzestać na podziwianiu budowli od zewnątrz – a szkoda – gdyż zapewne wewnątrz byłoby dużo więcej do zobaczenia. I ten zespół architektoniczny wznieśli miejscowi rzemieślnicy.

Wróciliśmy do bramki. Na chwilę stanąłem, żeby jeszcze raz rzucić okiem na całość. Potem, „z górki na pazurki”, dołączyłem do kapitana, który już uruchamiał naszego rumaka. Dochodziła trzecia po południu, więc bez przystanków zdążaliśmy w stronę Katowic, niezbyt się spiesząc, chcąc talerze dowieźć w stanie nieuszkodzonym. Tym razem Huck dojechał do domu od strony Brynowa. Wiadomo – porcelana! Jazda ścieżką przez dolinę Kłodnicy na pewno by jej nie wyszła na dobre.

Wytchnąwszy nieco po obiedzie, na piechotę wybraliśmy się do Brynowa, by stamtąd tramwajem podjechać do Parku Kościuszki, w którym za II Rzeczpospolitej stanął kościółek  pod wezwaniem św. Michała Archanioła. Uprzednio wznosiła się tu murowana wieża upamiętniająca kanclerza Bismacka. Widziałem ją na kilku fotografiach w starym albumie Hucka. Po objęciu tej części Górnego Śląska przez Polskę, wieżę zburzono i po jakimś czasie w to miejsce został przeniesiony drewniany kościółek ze Syrynii koło Wodzisławia. Prócz niego zamierzano tam zgromadzić i inne wiekowe drewniane budowle, tworząc w tym miejscu skansen śląskiego budownictwa drewnianego. Cóż, kiedy do wybuchu wojny zdążono jeszcze przenieść tylko spichlerz z Goczałkowic. Wojna przerwała realizację zamysłu, zaś po jej zakończaniu już do niego nie powrócono.

Tramwaj wywiózł nas na szczyt wzniesienia, gdzie zaczynał się park. Tu, pośród drzew, okolona deskowym płotem, stała wiekowa świątyńka. Stanąwszy w podwójnej bramce, chłonąłem jej piękno. Z boku, po prawej, wznosiła się oddzielnie stojąca dzwonnica, o zwężających się ku górze ścianach. Wieńczył ją namiotowy hełm o zaoblonych narożach, z nieznacznie wystającym okapem. Obeszliśmy budowlę wokoło. O jej archaicznym rodowodzie świadczył wątek zrębowych ścian z nieociosanych okrąglaków. Podobno pochodził jeszcze z XIV wieku, zaś około 1510 r. został przebudowany, względnie odbudowany. Dawało się w nim wyraźnie zauważyć zespolenie dwu chat różnej wielkości – tym bardziej, że niższe prezbiterium zamknięto w dawny sposób – prostokątnie. Nad wyższą nawą górowała smukła wieżyczka sygnaturki, również nakryta namiotowym hełmem. Czoło stromego, gontem krytego dachu, nad ścianą frontową zamykał typowy daszek zwany „kozubkiem”, pod którym zawieszono dzwonek. Przed lico frontu wystawała niska kruchta, zaś z lewego boku do części ołtarzowej przylegała zakrystia. Całość okalały soboty. Z kościółkiem i wieżą pięknie harmonizował owalem otaczający całość płot, również nakryty gontowym daszkiem, z bramą od zachodu oraz dwiema furtami – jedną od północy i drugą z południa.

Przekroczyliśmy szeroko rozwarte drzwi kruchty. Pod ścianą zauważyłem dębową skrzynię, gęsto okutą żelazem. Minąwszy kamienną kropielnicę, weszliśmy do środka, pod wsparty na słupach chór. Nad prostym ołtarzem górowała duża figura Archanioła Michała. Oświetlone wnętrze oraz kilkanaście zgromadzonych osób sugerowało, że zapewne niebawem rozpocznie się wieczorne nabożeństwo. Żeby nie przeszkadzać, Huck zamierzał wyjść, jednak go powstrzymałem:

– Zostańmy, kapitanie – szepnąłem. – Bardzo bym chciał być obecnym na nabożeństwie sprawowanym w tak szacownej scenerii. Wszak to rzeczywiste połączenie zamierzchłej przeszłości z teraźniejszością – wciąż żywa historia! Nigdy bym sobie nie wybaczył zaprzepaszczenia takiej okazji.

Wnet zadźwięczał dzwonek u drzwi zakrystii i do ołtarza podszedł celebrans w towarzystwie dwu ministrantów, rozpoczynając wieczorną Mszę św. Dawno już w niej nie uczestniczyłem.  Teraz jednak, sam nie wiem dlaczego, z nieprawdopodobnym skupieniem brałem udział w sprawowanej liturgii, od czasu do czasu czując dreszcz przebiegający plecy. Nawet dzisiaj, Andrzeju, trudno mi określić ówcześnie doznawane odczucia. Czyżby duch miejsca – ów „genius loci” – tak na mnie oddziaływał? W każdym razie opuściłem to miejsce pełen niezapomnianych wrażeń, jakiś taki lekki i doprawdy szczęśliwy. Nigdy później czegoś podobnego nie doświadczyłem, chociaż bawiłem w stokroć bardziej szacownych miejscach. Doprawdy nie wiem, co takiego miał w sobie ów przecież prosty i skromny kościółek?

Po zakończeniu nabożeństwa wyszliśmy na południowy skraj parku, by ponad cmentarzem żołnierzy radzieckich popatrzeć na roztaczający się stąd widok. Tym razem wyjątkowo czyste powietrze pozwalało dostrzec nawet Beskidy na odległym horyzoncie, co według Hucka było obecnie nad wyraz rzadkim zjawiskiem. Nie ma co, udał mi się ten dzień pełen wrażeń.

W radosnym nastroju wracaliśmy pieszo do domu, fundując sobie przed snem dłuższy spacer. Na jutro zaś zapowiadał się dalszy ciąg podróży szlakiem drewnianych świątyń. Żałowałem tylko, że nie da rady odwiedzić wszystkich w tym rejonie. Może jednak kiedyś do tego powrócę i po szczegółowym rozpoznaniu wyruszę na taką wyprawę? – pomyślałem.

Nazajutrz, przed wyruszeniem na szlak zaplanowanej eskapady, Huck zdecydował się na przystanek w Pszczynie. Zostawiwszy motocykl na podwórzu Powiatowej Rady, poszliśmy na krótki spacer po mieście, najwięcej czasu poświęcając parkowi przy książęcym pałacu. Niestety zastałem go w stanie dosyć zaniedbanym, ale mój kompan pocieszał, że niebawem ma ruszyć jego renowacja. Przy tej okazji ma również zostać przywrócony zalew na Pszczynce przed pałacem. Zaprowadził mnie także na książęce groby rodu Anhalt Cöthen usytuowane na górce za Pszczynką, zaś później trasą obok „Ludwikówki” – pięknego dworku na zboczu wzniesienia przy stawie – na cmentarz, gdzie do września 1939 roku stał kościół św. Jadwigi. Widziałem go na jednej z fotografii, któregoś z wcześniej przeglądanych albumów. Ogromna strata, że został spalony! A podobno pochodził z XIII wieku!

Zwiedzanie zamku odłożyliśmy do dnia następnego, taki bowiem termin Huck uzgodnił ze swym kumplem-przewodnikiem. Po dwugodzinnym pobycie w Pszczynie, ruszyliśmy w dalszą trasę śladami drewnianego budownictwa sakralnego. Pierwszy przystanek wypadł w Ćwiklicach, od wschodu sąsiadujących z Pszczyną. I tutaj kościółek usytuowano wyżej, na łagodnym skłonie zbocza płytkiej dolinki. Nosił wezwanie św. Marcina i pochodził z przełomu XVI i XVII wieku. Tym razem skonstatowałem nowum różniące go od innych tego typu. Wieża została wtopiona w dach nawy, stercząc z jego połaci. Wieńczył ją barokowy hełm z latarnią. Podobnie zwieńczono wieżyczkę sygnaturki. Prezbiterium zakończono prostokątnie. Wewnątrz mą uwagę zwrócił strop w formie deskowego sklepienia. Zainteresował mnie także niewątpliwie gotycki tryptyk przedstawiający Madonnę w otoczeniu świętych.

Z Ćwiklic ruszyliśmy na wschód, do sąsiedniej Grzawy, gdzie na pono sztucznie usypanym wzgórku, w początku XVI wieku postawiono kościółek pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. W kruchcie pod wieżą wisiał duży wizerunek któregoś z dawnych plebanów. Niestety drzwi z kruchty do kościoła były zamknięte, dlatego trzeba było poprzestać na podziwianiu świątyni tylko od zewnątrz. W pewnym momencie skonstatowałem, że za fundament budowli posłużyły grube dębowe tramy ułożone na gruncie, ściśle jeden obok drugiego, zapewne wewnątrz służące za podłogę. Na ścianie zamykającej prezbiterium od wschodu, pod daszkiem umieszczono rzeźbę pelikana. I tutaj deskowy płot, kryty gontem, otaczał kościół wraz z cmentarzem.

Z Grzawy krótki skok do sąsiedniej Miedźny, do stojącego w pośrodku wsi – tym razem nie na wzniesieniu – kościoła z XVII wieku pod wezwaniem św. Klemensa. I tutaj niestety zastaliśmy zamknięte drzwi, czego podobno jeszcze do niedawna nie praktykowano. Wobec tego Huck ruszył w kierunku Brzeszcz, do sąsiedniej Góry, gdzie na zboczu doliny Wisły, w połowie XVII wieku zbudowano zrębowej konstrukcji kościół pod wezwaniem św. Barbary. I tutaj również zastaliśmy zamknięte drzwi.

– Szlag trafił! – zaklął Huck. – Jeżeli tak dalej pójdzie, wkrótce jedynie w niedzielę będzie szansa zaglądnięcia do środka! No, chyba żeby w dzień powszedni być na miejscu w czasie odprawiania Mszy świętej. Ale tym sposobem da radę zaliczyć co najwyżej jeden, góra – dwa kościoły, naturalnie pod warunkiem, że będą od siebie niezbyt odległe.

– Jedźmy do Starego Bierunia – rzekł po chwili. – Tam na pewno kościółek św. Walentego będzie zamknięty, jako że pełni funkcję świątyni cmentarnej. No, chyba że przez przypadek trafimy na pogrzeb. A tak, jedynie w święto patrona jest w nim sprawowana liturgia. Potem zaś w drodze do domu, z Mikołowa wyskoczymy jeszcze w stronę Gliwic, gdzie interesujące nas obiekty będziemy mieli w Paniowach i Borowej Wsi.

Ruszyliśmy do Bierunia, gdzie na cmentarzu przy szosie do Oświęcimia stał ów „Walencik”, jak miejscowi zwali swój kościółek, poświęcony patronowi zakochanych i chorych. Zbudowano go w roku 1680. Nie posiadał wieży, a jedynie wieżyczkę sygnaturki zwieńczoną barokowym hełmem. Przed frontową ścianą, podobnie jak u św. Michała w Katowicach, wysuwała się niska kruchta. Szkoda, że nie mogłem zajrzeć do środka.

Następny przystanek wypadł nam przy kościółku z roku 1757 w Paniowach. I on zachował tradycyjny układ trójdzielny: wieża, nawa, prezbiterium zamknięte trójściennie. Szczęśliwym trafem zastaliśmy drzwi otwarte. Specyficzną atmosferę miejsca, wiążącą odległą przeszłość z teraźniejszością we wciąż użytkowanej materii, podkreślały dwa boczne ołtarze, które zakwalifikowałem jako późnorenesansowe.

W drodze do Borowej Wsi, Huck nieco zboczył, chcąc bym zobaczył ruiny nizinnego zamku w Chudowie. Pono ongiś stał na wyspie pośród dużego stawu zasilanego wodami przepływającego przezeń potoku. Obecnie po stawie pozostały jedynie nikłe wspomnienia.

Przy kościółku pod wezwaniem św. Mikołaja w Borowej Wsi zakończyliśmy naszą wyprawę. Świątynię wzniesiono w roku 1640 w sąsiednich Przyszowicach, skąd go przeniesiono tutaj w roku 1937. Na belce tęczowej zobaczyłem rzeźbę przedstawiającą scenę ukrzyżowania Chrystusa. W wystroju wnętrza dominowały cechy baroku. Zarówno ołtarz jak i ambona oraz chrzcielnica pochodziły z tego okresu. Rad byłem, że przy końcu naszej podróży znów zastaliśmy otwarte drzwi. W duchu żałowałem, że jedynie trzynaście kościółków, a właściwie to nawet czternaście, miałem okazję zobaczyć. Huck twierdził, że na Górnym Śląsku zachowało się ich stosunkowo dużo, chociaż co jakiś czas któryś pada pastwą płomieni. Cóż, odwiedzenie wszystkich wymagało osobnej, dobrze przygotowanej wyprawy.

– Może w przyszłości pokuszę się o coś takiego? – pomyślałem, powracając do wczorajszego pomysłu.

Zdążając do Ligoty, zatrzymaliśmy się przy leśnym stawie na Kamionce, chcąc po podróży zażyć kąpieli – tym bardziej, że słoneczne popołudnie wprost ku temu zniewalało. Potem, w drodze przez las, kapitan zboczył jeszcze w dwa miejsca uświęcone krwią obrońców Katowic z roku 1939, przez Niemców właśnie tam rozstrzelanych. Podobno takich miejsc w lesie było więcej, lecz po wojnie jedynie z tych mogił ofiary ekshumowano i ciała  przeniesiono na cmentarz w Panewnikach, gdzie spoczęły we wspólnej mogile.

I tym razem w czasie jazdy leśnymi drogami z obawą zerkałem wokoło, czy aby gdzieś nie zobaczę leśnej straży?

– Uff! – odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie szczęśliwie minęliśmy szlaban i znak zakazu jazdy.

 


 

[1]        „Niechaj wzrasta i rozkwita Ludowa Rzeczpospolita!” – hasło wypisywane na transparentach wieszanych z okazji święta „Odrodzenia” w dniu 22 lipca.

Skip to content