ODCINEK 8

Rozdział dziewiąty

 

 

          Po późnym obiedzie powróciłem do przeglądania rodzinnych albumów kapitana. On zaś zdjął z szafki przywieziony z Szeroki obrazek.

– Spróbuję coś z nim zrobić. Przede wszystkim wyjmę z ramki, żeby stwierdzić w jakim jest stanie? Wtedy może i ty mi coś doradzisz? Ale póki co, spokojnie przeglądaj fotografie i w razie potrzeby pytaj. – Wilgotną szmatką przetarł obrazek, a położywszy go na stole szkłem do blatu, zaczął scyzorykiem nacinać papier, którym oklejony był od tyłu. Od czasu do czasu zerkałem nań spod oka, ciekawy jak też sobie radzi z robotą bądź co bądź konserwatora?

Po wyrwaniu zardzewiałych szpilek dociskających zabezpieczającą obraz do tyłu tekturę, na stole położył złożony koc i na nim umieścił obrazek, tym razem szybką do góry. Parę razy stuknął palcem w kilku miejscach, a następnie spróbował zdjąć ramkę. Powiodło się bez problemów. Z oddzieleniem szybki już tak łatwo nie poszło. Jej krawędzie wraz ze znajdującym się pod nią obrazkiem i tekturową podkładką oklejono paskiem pergaminu, który – chociaż teraz poprzecierany – jednak wciąż utrzymywał je razem.

Odłożyłem album i podszedłem do stołu. Na studiach zaznajomiono nas z konserwacją zabytków. Wprawdzie leżący na stole widoczek znów aż takim zabytkiem nie był, lecz zdobyta wiedza mogła w tym wypadku być użyteczna. Ostrożnie ująłem szybkę, by przypadkiem nie skaleczyć się o jej brzegi. Poprzecierany pergamin już przed tym nie zabezpieczał, podobnie jak od dawna przestał pełnić rolę szczeliwa chroniącego rycinę przed dostępem kurzu. Najmniejszym ostrzem scyzoryka zacząłem delikatnie rozcinać sfatygowany pergamin. Wkrótce ostrożnie odłożyłem szybkę na boku. I oto przed sobą miałem zakurzoną i poznaczoną licznymi zaciekami rycinę. Wykonano ją tuszem na kremowym kiedyś kartonie, który teraz przeszedł w beż. Spróbowałem zdmuchnąć kurz, niestety z miernym skutkiem. Huck przyniósł swój pędzel do golenia z bobrowego włosia. Delikatnie omiotłem obrazek. Troszkę pomogło. Resztę brudu zdecydowałem potraktować kreślarską gumką. Bawiłem się z tym przeszło godzinę, ale na koniec mogłem powiedzieć, że moje wysiłki przyniosły efekt. Wprawdzie rycinie było jeszcze daleko do czasów świetności, lecz w porównaniu z tym, co reprezentowała przed dwiema godzinami, w ogóle nie było o czym mówić! Teraz wreszcie mogłem dostrzec, nawet w szczegółach, co przedstawiała. Opadająca w dół droga, biegnąca w ciemnym szpalerze gęsto rosnących drzew – coś jakby tunelem – wychodziła na rozległą przestrzeń łąk i pól, pośród których, w dalszej perspektywie, jawiły się – niezbyt wyraźnie – zarysy chyba dworku otoczonego drzewami. Z dwu kominów budynku ulatywał dym, na pewnej wysokości układając się w poziomą smugę. Spoglądając na obrazek dłuższą chwilę, jakby odpowiadając na zew dalekich łąk i pól, poczułem przemożną chęć powędrowania ową drogą wtopioną w gąszcz. Wreszcie, z westchnieniem, podałem widoczek kapitanowi, zastanawiając się, kto i kiedy go wykonał? Niestety rycina nie nosiła sygnatury autora ni daty. Trudno! Trzeba ją zatem uznać za anonimową, a szkoda, gdyż doprawdy wykonana została piórkiem artysty. Dobrze, że Huck wypatrzył obrazek za krokwią.

– Wiesz, Romku – odezwał się mój kompan, kładąc obrazek na stole – aż człowieka korci, żeby pójść tą drogą. Może jest to i głupie, ale właśnie coś takiego mnie naszło. Nie ma się wszakże czemu dziwić. Odkąd sięgam pamięcią, lubiłem wyprawy, a już najbardziej te w nieznane. Taki ze mnie łazik z urodzenia.

– A to ciekawe! I ja zareagowałem podobnie. Bardzo chętnie bym powędrował tą aleją, a nawet dalej, poprzez łąki i pola, do dworu widniejącego pośród drzew. Stąd wniosek, że wykonał go doprawdy świetny fachowiec, potrafiący w prostym przecież rysunku zakląć sporą dawkę uczuć. Bez wątpienia przedstawiony widok musiał być mu szczególnie bliski i właśnie to w jakiś sposób odbieramy. Cóż, kiedy nie wiemy, gdzie to było, a chociażby i nawet, czy nadal wciąż tam tak jest? Aleja od dawna może być wycięta, po dworku ni śladu, zaś w miejscu drogi zupełnie coś innego. Dajmy zatem sobie spokój z sentymentalnymi zachciankami.

– A czy to wiadomo, że w ogóle takie miejsce istniało? – dodałem po chwili. – Może artysta machnął wyimaginowany widoczek, taki o jakim marzył lub mu się przyśnił? Chyba, że znasz to miejsce, albo przynajmniej o nim słyszałeś? Wtedy jestem gotowy udać się tam nawet pieszo. Darujmy więc sobie! Lepiej bierzmy się za tekturową podkładkę. Na pewno już ją pleśnie nadgryzły i nie wiadomo czy obrazka również? – I nie czekając odpowiedzi, zabrałem się za oddzielanie bardzo już sfatygowanej podkładki. Aby niczego nie uszkodzić, ostrożnie nacinałem spajający je – teraz już tylko na słowo honoru – pasek pergaminu, a skoro dotarłem do końca, podważyłem tekturkę. Bez większych problemów oddzieliła się od obrazka. I właśnie w tym momencie zorientowałem się, że rycinę wykonano na złożonym w połowie arkuszu – coś jakby dwudzielna kartka imieninowa: Na frontowej karcie kwiatek, zaś na drugiej, w środku, życzenia.

– I bardzo dobrze, że tak zrobiono – pomyślałem. – Tylna połówka, widać bardziej narażona na działanie wilgoci, była w dużo gorszym stanie. Być może właśnie dzięki temu sam obrazek lepiej się zachował? Ciekawe czy na tylnej karcie znajdę jakieś życzenia?

Rozwarłem złożone połówki:

„ Jeśliś żądny poznać dawne ludzi gesta,

  Łacno tędy cofniesz lat się nawet dwiesta.

  W lata przesilenie rozwarte wierzeje,

  Bacz byś je przekroczył zanim kur zapieje.

  Wrócisz po północce, w równonoc jesieni,

  Pokiel pianie kura zaklęcia nie zmieni.

  A ku temu jeszcze jednego potrzeba:

 Iżby miesiąc jasny glądał na cię z nieba.”- z niejakimi trudnościami odczytałem niezbyt wyraźny tekst, w paru miejscach rozmyty na dosyć już zbutwiałym kartonie. U dołu karty dostrzegłem jeszcze jakieś niewyraźne dopiski:

– „Sommeranfang” i obok chyba cyfry oraz troszkę niżej: „Herbstanfang” – odcyfrowałem z trudem. Czy oprócz tego było jeszcze coś więcej napisane? Trudno dociec, jako że karta w tym miejscu zwyczajnie się rozsypała.

– A niech mnie! – usłyszałem głos Hucka nad uchem. Zajęty czytaniem, nawet nie spostrzegłem, kiedy podszedł i przez moje ramię także czytał tekst z karty.

– Mamy nową niespodziankę. Ale tym razem to już chyba przesolono sugerując, byśmy uwierzyli we wrota czasu! Że niby co, ukazaną na widoczku drogą można zawędrować w przeszłość? Na takie głupoty nikt mnie nie nabierze! Ciebie chyba również?

– Hm, wydaje mi się to nieprawdopodobne – rzekłem. – Przyznasz jednak, wszak sam o tym mówiłeś, że szerocki dziedzic cenił sobie ten obrazek i chyba jako rzecz cenną podarował twej ciotce. Niemieckie dopiski pod tekstem świadczą, że jakiegoś Niemca rzecz zainteresowała i  na pewno kazał sobie to przetłumaczyć, jeżeli naturalnie sam nie znał polskiego. W każdym razie zanotował sprawy najważniejsze: „Sommeranfang” i „Herbstanfang”, czyli początek lata i początek jesieni. Obok zaś coś cyframi, których już dzisiaj nie sposób odczytać. Czy aby nie godziny od północy do piania kogutów? Mówiłeś, że dziedzic był samotnikiem i człowiekiem starej daty. Jeżeli on jest autorem dopisków, daję głowę, iż na pewno sam wszystko dokładnie sprawdził. Czy jednak znał miejsce z ryciny? Oto jest pytanie! Z równym powodzeniem mógł również nie wiedzieć o informacji ukrytej pod spodem, zaś przedstawiony widok zwyczajnie mu się tylko spodobał. Możliwe zresztą, że ukazane miejsce dobrze znał i w dodatku było jego sercu bliskie? Na przykład związane z latami młodości, albo nawet młodzieńczej miłości? Co byś rzekł na ukochaną w dworku widniejącym pośród drzew? Dlatego trudno mi udzielić jednoznacznej odpowiedzi. W każdym razie coś w tym być musi i chyba nie muszę dodawać, że byłbym szczęśliwy, mogąc rozwikłać tę zagadkę.

– Zaraz, zaraz, niech no sobie przypomnę! – Huck na to. Dłuższą chwilę milczał, śmiesznie marszcząc czoło. Widać było, że coś z trudem usiłuję sobie skojarzyć. Wreszcie rzekł:

– Dawno to już było, ale jak przez mgłę jednak sobie przypominam. Ciotka kilka razy opowiadała o czasach swej młodości i służbie w szerockim dworze, o dziedzicu, jego menażerii i w ogóle o życiu na wsi pod koniec ubiegłego wieku. Z takiej właśnie gadki przypomniałem sobie teraz, że mówiła, jak to kiedyś dziedzic wyjechał na całe lato i wrócił z początkiem jesieni. Na ten czas zarząd majątku powierzył jakiemuś krewnemu, który  wszakże nie bardzo się spisał. Dziedzic podobno musiał pilnie wyjechać na kurację, która trwała tyle czasu. W każdym razie wrócił pełen sił i jakby odmłodzony, miał więc później dosyć energii, by odrabiać straty spowodowane przez krewniaka. Możliwe zatem, że jesteś bliski prawdy? Czy aby przypadkiem nasz spryciarz, pod płaszczykiem kuracji nie wybrał się w dawne lata? Jako człekowi hołdującemu przeszłości, coś takiego bardzo by odpowiadało. Jasny gwint! Ale byłaby heca, gdyby i nam podobna rzecz się powiodła. Wyobrażasz sobie? Całe lato w końcu XVIII wieku lub początku XIX? Nie, to nieprawdopodobne! Ba, lecz gdzie szukać miejsca uwiecznionego na rycinie? Bez tego możemy sobie dużo chcieć.

I tym stwierdzeniem trafił w sedno. Chcąc cokolwiek zdziałać, należało wpierw to miejsce odszukać, a przecież mogło być gdziekolwiek, jeżeli w ogóle istniało. Nie, szansa jego odnalezienia wydawała się być bliska zeru, dlatego nie było co sobie tym głowy zaprzątać. Bezzwłocznie ostudziłem zapał kapitana:

– Nie zawracajmy sobie tym głowy. To miejsce może być wszędzie i nigdzie. Podobnie z rymowanką. Albo jest prawdziwa, albo godna by ją między bajki włożyć. Najlepiej zatem zachować daleko posuniętą rezerwą i zbytnio się nie ekscytować. Pożyjemy – zobaczymy – jak lubisz mawiać. A na razie lepiej zająć się obrazkiem. Mógłbyś ramkę obrać z resztek farby i przeczyścić, a potem na nowo pomalować, może nawet bezbarwnym lakierem? Szyba wymaga jedynie porządnego umycia. Chyba także znajdziesz  jakąś tekturę na podkładkę? Klejący papier widziałem, że masz. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, żeby jutro-pojutrze był gotowy do zawieszenia na ścianie.

– Pewnie masz rację. Przyznaję, poniosło mnie. Najwyższy czas powrócić z obłoków na ziemię – i jak gdyby nic, zabrał się za czyszczenie ramki, ja zaś powróciłem do albumów. Do przeglądnięcia pozostały mi jeszcze trzy. Zaczynał się zmierzch. Zapaliłem lampę.

– Chyba jednak dzisiaj wszystkich nie zdążę przeglądnąć? – pomyślałem. Po dniu pełnym wrażeń, zacząłem odczuwać zmęczenie.

Huck dosyć szybko uporał się z ramką.

– Jutro z rana ją pomaluję, potem hajda do Pszczyny! Po powrocie popacykuję powtórnie i niech schnie. A teraz chodźmy już spać – ziewnął. – Wystarczy na dzisiaj.

Nazajutrz, od wczesnego rana, padał deszcz, wobec czego należało zrezygnować z motocykla i do Pszczyny wybrać się pociągiem. Przy tym nic nas nie piliło, jako że z przewodnikiem w zamku byliśmy umówieni na południe. Zaopatrzeni w parasole poszliśmy na dworzec i kwadrans przed dwunastą nasze stopy stanęły w zamkowej sieni, gdzie u kasjerki Huck nabył bilety wstępu. Możliwe, że z uwagi na dżdżystą pogodę zwiedzających nie było wielu. Pięć przed dwunastą zamkową sień zapełniła kończąca zwiedzanie grupa kolonijnej młodzieży. Wraz z nią zjawił się kolega Hucka. Mogliśmy więc spokojnie zacząć zwiedzanie, gdyż na ewentualnych turystów w rezerwie oczekiwała jeszcze trójka przewodników.

Nie będę ci, Andrzeju, zawracał głowy opisem pszczyńskiego zamku. Powiem tylko tyle, że doprawdy warto go zwiedzić. Nam zabrało to całe trzy godziny, ale też zaglądnęliśmy w różne zakamarki, normalnie niedostępne zwiedzającym. Opuściwszy zamek, nie mając już zbyt wiele czasu, w strugach deszczu pospieszyliśmy na dworzec. Pomimo parasoli wróciliśmy do domu w przemoczonych powyżej kolan spodniach, nie wspominając butów, w których przy każdym stąpnięciu chlupała woda.

Przebrani w dresy, zawiesiliśmy spodnie na sznurze nad kuchennym piecem, zaś buty ustawili w otwartych drzwiczkach piekarnika. Podtrzymując do późnego wieczora ogień w piecu, mieliśmy nadzieję do rana wszystko wysuszyć. Po umyciu garnków, w których zostawiono nam obiad, poszliśmy do siebie. Za oknami wciąż chlupał deszcz. Ułożywszy się wygodnie na polowych łóżkach, powróciliśmy do wczorajszego odkrycia. Cóż, kiedy pomimo godzinnej dyskusji ani o milimetr nie posunęliśmy się do przodu. Niuk znudzony naszym gadaniem dawno już zasnął. Wreszcie Huck podsumował jałową gadaninę:

– Pal licho obrazek, z jego rymowanką! Nie dajmy się zwariować. Rzecz oczywista, że bardzo bym chciał znaleźć to miejsce i na własnej skórze przekonać się, co jest rzeczywiście warta odkryta informacja. Ale głową muru nie przebijesz. Weźmy zatem na wstrzymanie. Może szczęśliwym trafem uda się w końcu wpaść na właściwy trop? Przecież i nawet ślepej kurze czasami trafi się jakieś ziarnko. W każdym razie chciałbym cię prosić o zachowanie tego w tajemnicy. Gadanie o wrotach czasu mogłoby nam nie wyjść na zdrowie.

– Dobrze, kapitanie, przyrzekam dochować tajemnicy! – rzekłem, unosząc dwa palce prawej ręki w geście ślubowania. – Tylko my dwaj wiemy, co przedstawia widoczek. Ba, o wszystkim jeszcze słyszał twój Niuk, ale on na pewno nikomu nie piśnie ni słowa. Możemy więc spać spokojnie.

– A gdyby tak przeglądnąć ostatnie dwa albumy? – zaproponowałem po pewnym czasie. – Przynajmniej na bieżąco będziesz mi objaśniał, kto jest kto? I tak niczego ciekawszego nie mamy do roboty, zaś na spanie jeszcze za wcześnie. Trzeba zresztą pilnować pieca, żeby nam się buty przypadkiem nie upiekły!

– Nie ma sprawy. Oglądajmy zdjęcia. I ja z przyjemnością do nich powrócę.

Otwarłem pierwszy z brzegu album. Okazał się być z wakacji w roku 1929. Każdą z fotografii opatrzono zwięzłym i nieraz dowcipnym komentarzem, wykonanym białym tuszem na szarym kartonie albumowej karty. Huck także często dodawał do nich swoje dwa grosze. Pomimo pluchy za oknami, na werandzie zrobiło się wesoło, ale i też niektóre zdjęcia, w zestawieniu z lakonicznym podpisem, wprost do śmiechu prowokowały. Obudzony wilczur spozierał na nas zdziwiony, nie wiedząc jak zareagować? Wreszcie, na kolejny wybuch śmiechu, odpowiedział szczekaniem. I tak świetnie się bawiąc, dotarliśmy do zdjęcia opatrzonego podpisem: „Duchy w grabowej alei”. W gęstym szpalerze grabów pięła się w górę gruntowa droga, końcowy odcinek pokonując jak gdyby w łukowo sklepionym tunelu. Jej wylot kształtem do złudzenia przypominał romańskie odrzwia. Przy drzewach, z obu stron drogi, widniały sylwetki trzech dziewczyn w białych sukienkach: Jedna z prawej, dwie z lewej – matka Hucka i jej dwie siostry, chociaż w panującym na drodze cieniu trudno było je rozpoznać. Słabo widoczne ślady kolein kół wozu w pobliżu skrajów drogi sugerowały jej szerokość na około trzy metry. Na następnej fotografii utrwalono piękny widok rozstaju leśnych dróg, poznaczonych licznymi śladami kół wozów. W tle cztery siostry matki kapitana, po dwie przy każdej drodze i ich kuzyn Felek w pośrodku, jakby niezdecydowany, w którą stronę podążyć? Zdjęcie zatytułowano: „Na rozstajnych drogach”.

– Jeśliby, Romku, spojrzeć na nie z późniejszej perspektywy, można by uznać fotografię za proroczą. Losy widniejących na nim osób istotnie potoczyły się zupełnie innymi drogami. Wszakże jestem skłonny uznać to za raczej przypadkowe.

Zaraz dalej zobaczyłem znany mi już kościółek w Ruptawie, tu w ujęciu od wschodu, z trójściennie zakończonym prezbiterium i wyeksponowanymi daszkami sobotów okalających ściany.

Następnego zdjęcia nie powstydziłby się nawet artysta fotograf. Jakie proste, a jakże urokliwe! Niby zwyczajna polna droga, poznaczona licznymi koleinami, zdążająca pośród pól pomiędzy znaczącymi jej bieg brzozami. Na skarpie towarzyszyła jej wąska ścieżka wydeptana stopami piechurów, w ten sposób chcących uniknąć w słotnej porze konieczności brnięcia w głębokim błocie. Wątpliwe zresztą, aby i w suchej porze ktoś ryzykował chodzenie po tak rozjeżdżonej i nierównej nawierzchni! Fotografię podpisano: „Brzozowa aleja”. Ja natomiast dałbym nazwę dłuższą, lecz jakże bardziej właściwą: „Niedostrzegalne piękno otaczającej nas rzeczywistości”.

Już zabierałem się za odwrócenie karty, gdy raptem ma ręka zastygła w połowie ruchu, a wszystko za przyczyną myśli, która – jak krótki błysk – przemknęła mą głowę. Puszczona karta powróciła do poprzedniego położenia, ukazując „Duchy w grabowej alei”, „Na rozstajnych drogach”, „Kościół w Ruptawie” i „Brzozową aleję”. W tym wszakże wypadku interesowała mnie tylko jedna. Wpatrując się w nią jak zahipnotyzowany, gorączkowo doszukiwałem się podobieństw.

– Daj obrazek dziedzica – wykrztusiłem wreszcie przez ściśnięte emocją gardło. Kiedy podał, porównałem z fotografią.

– Wydaje mi się, kapitanie, że mamy naszą drogę. Porównaj czy nie podobne? Wprawdzie na obrazku wydaje się być bardziej uczęszczaną oraz biegnie z górki, zaś na fotografii – odwrotnie. Ale chyba to ta sama droga, tylko w dwu ujęciach: w jedną i drugą stronę. Nie wiesz przypadkiem, gdzie szukać tej grabowej alei?

– Oczywiście, że wiem. Chadzałem nią wielokroć. Zaręczam jednak, u jej wylotu nie ma łąk i pól, a już żadnego dworku na pewno. Można powiedzieć, iż prowadzi do nikąd, jeśli tak by określić zapadlisko, rozległą debrę lub zarośniętą chaszczami kotlinkę, czy jakby tam jeszcze to nazwać. Kiedyś u jej kresu stał kamienny krzyż, jak gdyby zagradzając dalszą drogę, ale niedawno nieznany pijaczyna, zamiast skręcić szosą w prawo, pojechał nadal prosto, by na koniec rąbnąć w krzyż stojący mu na zawadzie. Rozbił go doszczętnie. A może zresztą jakiś towarzysz zrobił to celowo? Ostatnio przecież niejeden przydrożny krzyż zniszczono. Ludowa władza rada by je wszystkie usunąć. Ale chyba masz rację. Faktycznie, aleja z obrazka i ze zdjęcia są podobne. Powiedziałbym nawet, że do złudzenia. Będąc jednak świadomym jej zakończenia, nigdy bym sobie tego nie skojarzył. Gdzie tam łąki i pola, nie mówiąc już o chociażby tylko nikłych reliktach dworku? Ale mi zabiłeś klina! Sam nie wiem, co o tym sądzić?

– Może więc byśmy tam się jutro wybrali i to koniecznie z obrazkiem? Chciałbym go na miejscu skonfrontować. Sądzę, iż to nieodzowne.

– Samo przez się zrozumiałe. Bez tego ani kroku do przodu. Jeżeli tylko nie będzie lało, jedziemy i na miejscu wszystko dobrze pooglądamy. Cóż, kiedy wciąż jakoś nie mogę uwierzyć, że właśnie grabowej alei szukamy. Ale jestem daleki od wyrokowania przed czasem. Może obecność do niedawna krzyża na jej krańcu świadczy o słuszności twego domniemania? Oglądnijmy zatem jeszcze raz dokładnie widoczek, przede wszystkim pod kątem wychwycenia utrwalonych na nim szczegółów w bezpośrednim sąsiedztwie drogi. Jeżeli jest tą, której szukamy, coś z nich mogło przetrwać do dzisiaj. Jedynie w ten sposób możemy nabrać pewności, że nie błądzimy.

Przyznałem mu rację, w związku z czym przez następne pół godziny ślepiliśmy w obrazek, starając się wychwycić wszystko, co mogło być pomocne przy późniejszej identyfikacji. Ażeby czegoś nie przeoczyć, w punktach na kartce wynotowałem charakterystyczne szczegóły. Uzbierało się dziewięć pozycji. Wreszcie uznaliśmy, że dalsze ślęczenie nad widoczkiem niczego więcej już nie przyniesie. Kapitan włożył go w dużą kopertę, a tę z kolei schował w plastikowej okładce zeszytu formatu A4.

Przed snem sprawdziliśmy jeszcze nasze rzeczy suszące się w kuchni. Spodnie wyschły, lecz butom jeszcze dużo brakowało. Zostawiliśmy je więc w otwartym piekarniku do rana. Ogień na palenisku ledwo się tlił, dlatego raczej nic im nie zagrażało.

– Spokojna głowa – pomyślałem. – Bez problemów wyschną do jutra.

 

Po niezbyt wyraźnym poranku, nieco przed dziesiątą wreszcie się przejaśniło i w miejsce burych chmur wyjrzał błękit nieba. Pomimo całonocnego suszenia, moje buty niestety były jeszcze cokolwiek wilgotne. Nie przejmując się tym założyłem sandały i niebawem byliśmy gotowi do wyjazdu. Obrazek w plastikowej okładce w sam raz mieścił się w chlebaku. Dosiadłszy WSK-i, z kopyta ruszyliśmy na spotkanie nowej przygody.

– Czy rzeczywiście prawidłowo zidentyfikowałem aleję? – myślałem – Cóż, okaże się na miejscu.

Tym razem w milczeniu przemierzaliśmy kilometry, zapewne jednak obydwaj myśląc o tym samym. I tak dotarliśmy na miejsce.  Porzuciwszy asfaltową szosę, kapitan zjechał w wąski gruntowy trakt, wnet przechodzący w aleję. Bez trudu ją rozpoznałem. Dróżka wnet zaczęła opadać. Huck zatrzymał WSK-ę i wyłączył zapłon, a odstawiając motocykl na skraju drogi, oparł o jeden z grabów.

– Jesteśmy na miejscu. Chyba mniej więcej gdzieś stąd wykonano fotografię. Jeżeli rzeczywiście jest to droga z obrazka dziedzica, również i przedstawiony na nim widok ujęto w przybliżeniu z tego rejonu. Otwórzmy zatem szeroko oczy wypatrując charakterystycznych szczegółów, które potwierdzą twą hipotezę. Na samej drodze raczej już niczego nie znajdziemy. Zawsze to droga, chociaż – jak widzisz – teraz prawie nie uczęszczana. Drzewa także przez lata jedne wyrosły, inne uschły, trudno więc doszukiwać się podobieństw. Może jednak coś znajdziemy na poboczach? Tam zapewne zaszło najmniej zmian, ale erozja spływającej przez lata w dół wody mogła i tam wiele namieszać. Zawierzmy jednak swej spostrzegawczości i bierzmy się za robotę! Wpierw wszakże rzućmy okiem jeszcze raz na obrazek.

Wydobyłem z chlebaka plastikową okładkę i wyjąłem z koperty rycinę. Przez jakiś czas skupiliśmy na niej cała uwagę. W końcu przeniosłem wzrok w dół drogi. Rzeczywiście zamykał ją zielony gąszcz. Miał zatem rację kapitan. Trudno było sobie nawet wyobrazić, żeby kiedyś trakt mógł prowadzić na otwartą przestrzeń, nie mówiąc już o dworku w dalszym planie. Po chwili i Huck skierował oczy w tamtą stronę.

– Chodźmy! Pokażę ci resztki fundamentu po krzyżu.

Wolno ruszyliśmy do przodu, by wkrótce stanąć u kresu drożyny wiodącej do nikąd. Przed sobą miałem głęboki wądół porośnięty chaszczami, ponad które w górę strzelały srebrzyste buki. Na środku drogi z ziemi wystawały jakieś kamienie. To właśnie w tym miejscu ongiś wznosił się krzyż. Prócz nich niczego więcej po nim nie zostało.

Przez następne pół godziny wolno przemieszczaliśmy się w stronę pozostawionego pod grabem motocykla, bystro lustrując każdą pędź ziemi na drodze i poboczach, niestety – jak dotychczas – bez efektu. Nigdzie ni śladu niczego, co chociażby tylko przypominało któryś ze szczegółów ujętych w mojej liście. I tak w końcu zbliżyliśmy się do punktu wyjścia. Właśnie gdzieś w tym rejonie na obrazku, na lewej skarpie drogi, pomiędzy grabami, widniał niewielki głaz, a właściwie to troszkę większy kamień, mający na środku płytkie wgłębienie – coś na kształt siodełka. Na mojej liście szczegółów figurował pod drugą pozycją. Jeżeli w międzyczasie nie został przez kogoś zabrany w charakterze budowlanego surowca, właśnie on miał największą szansę przetrwania. Coś takiego może przecież leżeć wiekami!   Zaabsorbowany wypatrywaniem kamienia u skraju drogi, potknąłem się raptem o jeden z licznych korzeni przecinających drogę. Chyba tylko dzięki nim nie rozmyły jej dotąd spływające z góry wody. Zawadziłem więc dużym palcem lewej stopy o sterczący z ziemi korzeń. Aż syknąłem z bólu!

– Że też znów uraziłem miejsce starej kontuzji – pomyślałem ze złością. Przysiadłszy na ziemi, masowałem dłonią ubiegłorocznego połamańca, a gdy ból zelżał, spróbowałem nim poruszyć. Na szczęście mogłem tego dokonać.

– Uff – odetchnąłem z ulgą – cały!

Ale i tak należało zdezynfekować otartą skórę. Szczęściem kapitan zawsze ze sobą woził jodynę i osobisty opatrunek.

– Patrz  pod nogi ciamajdo, gdy leziesz – naszła mnie spóźniona refleksja. – W przeciwnym wypadku wnet doczekasz się znowu gipsu.

Spojrzałem na korzeń, przyczynę kontuzji. Wystawał pięknie z ziemi, w sam raz żeby się o niego potknąć. Nagłe spotkanie z moją stopą troszkę go obruszyło w cienkiej warstwie gliny, spod której teraz na światło dzienne wyjrzał maleńki fragment czegoś rudawego. W pierwszej chwili wziąłem to za kawałek cegły i nie zawracając sobie tym głowy, ruszyłem dalej. Dopiero po paru krokach naszło mnie, żeby jednak rzecz sprawdzić. Wróciłem i przykucnąwszy, zacząłem grzebać scyzorykiem przy korzeniu. Po chwili już wiedziałem, że to nie cegła. Spod odkruszonej gliny ukazał się kawałek chyba większego kamienia. Zaciekawiony mymi działaniami kapitan stanął obok. Skoro odkryłem kamień, bez słowa podszedł do motocykla i wyjąwszy z pokrowca przytroczoną do bagażnika saperkę, wrócił do mnie. Kopanie w twardej i poprzerastanej korzeniami glinie jest niezbyt przyjemne. Upłynęło więc nieco czasu, zanim wspólnym wysiłkiem odkryliśmy znalezisko tak, by je wydobyć na powierzchnię. Był to granitowy głaz narzutowy, przywleczony najpewniej przez skandynawski lodowiec. No, może nazwanie go głazem było zbyt przesadne, gdyż jego rozmiary uprawniały co najwyżej na zakwalifikowanie w grupie większych kamieni. Najważniejsze jednak, że po odwróceniu spodem do góry, ukazało się tak upragnione siodełko! Natychmiast wydobyłem obrazek, by je porównać. Aż gwizdnąłem z przejęcia. Nie mogło być cienia wątpliwości. Mieliśmy oryginał wiernie odzwierciedlony na rycinie! Z emocji zaschło mi w gardle. Staliśmy tak w milczeniu, gapiąc się na przemian, to na obrazek, to na wykopany kamień.

– Ha, strzał w dziesiątkę! Gratuluję, Romku – przerwał wreszcie milczenie. – Masz oko i nos detektywa, nie wspominając już nogi, która je w właściwym czasie wspomogła. Mamy więc aleję – i co dalej?

– Wiesz – ocknąłem się – chyba pójdę zobaczyć wądół z bliska i co jest za nim? Ty zostań przy motorze, by go nam ktoś przypadkiem nie buchnął. Co najwyżej możesz na powrót zakopać kamień. Po co zostawiać po sobie dziurę na drodze?

Sforsowanie zapadliska zajęło nieco czasu, ale i też okazało się bardziej rozległe niż przypuszczałem. Niski, poprzeczny garb dzielił je na dwie tak samo zarośnięte części. Ostatecznie jednak dotarłem na drugą stronę, mając wciąż słabą nadzieję ujrzenia znajomego widoku. Cóż, kiedy czekało mnie rozczarowanie. Nie, to co zobaczyłem w niczym nie przypominało ryciny. W związku z czym należało pogodzić się, że jest jak jest i chyba nigdy nie było inaczej. Ukształtowania terenu żadną miarą aż w takim stopniu nic nie mogło zmienić – chyba, żeby jakiś kataklizm. Westchnąwszy zawiedziony, wróciłem do kapitana, tym jednak razem obchodząc kotlinę południowym skrajem, gdzie odkryłem wygodną ścieżkę.

Po dziurze na drodze i kamieniu nie pozostało ni śladu.

– Możemy wracać – rzekł Huck. – Niczego więcej tu nie zdziałamy. W domu pomyślimy, co dalej?

Nie oponowałem. Dosiedliśmy WSK-ę, rozpoczynając podróż do Ligoty. Chwilę przed trzecią stanęliśmy w domu. Do obiadu pozostało jeszcze trochę czasu. W sam raz, żeby podsumować nasze działania i zastanowić się nad dalszymi. Żaden z nas bowiem nie miał wątpliwości co do tego, że to jeszcze nie koniec rozpoczętej odkryciem schowka w kominie przygody. Ba, jeżeli rymowanka z obrazka była coś warta, przed nami otwierały się drzwi do nieprawdopodobnej przygody. A z tej ani ja, ani kapitan nie mieliśmy zamiaru rezygnować. Siadłszy na leżakach w cieniu lipy, radziliśmy nad dalszym planem działania. Był już czwartek ostatniego tygodnia sierpnia. Mój pobyt w Katowicach, zrazu planowany na tydzień, znacznie się przeciągnął. Właśnie wczoraj zaczął się już trzeci. Nie wypadało mi nadużywać gościnności. Jednakże na moje oględnie wyrażone obiekcje, Huck machnął ręką:

– Tym się nie trap. Mam urlop do końca tygodnia, więc nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy jeszcze to i owo zobaczyli. Do domu możesz wrócić w niedzielę. Przynajmniej będziesz miał luz w pociągu. Ostatnie dni twego pobytu na Śląsku potraktujemy ulgowo. Dzisiaj kończymy wyprawę tropem „Zbójnika Opiekuna”, przynajmniej na razie. W tym roku niczego więcej już nie zdziałamy. Można by wprawdzie zaryzykować sprawdzenie rymowanki w równonoc jesienną, lecz niezbyt mi się widzi ewentualne spędzenie zimy w innym  wymiarze czasu. Jeżeli ryzykować, wolę letnią porę. Do tego czasu chyba już zdążysz zakończyć studia? Będziemy zatem mieli naukę z głowy. Na ewentualną wyprawę musimy zarezerwować sobie całe lato. Oczywiście nieodzowne jest utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Wprawdzie wciąż niezbyt mi się chce uwierzyć, że coś takiego jest możliwe, ale jestem zdecydowany spróbować w letnie przesilenie. Wypada zatem dobrze się do tego przygotować. Czasu z powodzeniem wystarczy. Gdzie tam przyszłe lato!

– I mnie kapitanie korci wyprawa w czasie. Chociaż, na rozum biorąc, jest to niemożliwe. Lecz cóż nam szkodzi zaryzykować? Wprawdzie do przyszłego lata wiele jeszcze może się wydarzyć, jednakże już dzisiaj mogę powiedzieć, że tak łatwo z tego nie zrezygnuję. Może to i wariactwo, ale jakiż byłby świat bez ludzkich marzeń? Któż by nie chciał znaleźć się w świecie baśni? Wszak przekroczenie wrót czasu jedynie w baśniach jest możliwe. Nie powiedzie się, co najwyżej będziemy mogli się pośmiać ze swej naiwnej łatwowierności, lecz pozostanie to tylko między nami. Mając  w perspektywie tak niecodzienną przygodę, jestem gotowy na nawet najbardziej zwariowaną eskapadę. Jeżeli uważasz podobnie – oto moja ręka. Przybij!

Klasnęły dłonie.

– A więc postanowione! W lata przesilenie, wybieramy się poznać dawne ludzi dzieje, przekroczywszy w alei czasu wierzeje. Ale mi się zrymowało. Poeta od siedmiu boleści!

– Wobec tego mam jeszcze jedną zwariowaną propozycję: Co  robimy z talarami? Może i jestem pomylony, lecz co byś powiedział na to, żeby do czasu wyprawy wstrzymać się z ich oddawaniem? Zabierzmy je ze sobą. Jeżeli rzeczywiście dokonamy skoku w przeszłość, możemy je zwrócić „Bractwu”. Przynajmniej nikt Gamoniowi nie zarzuci, że sobie srebro przywłaszczył. A gdyby się okazało, że nasze „lądowanie” wcześniej wypadło, na chłopski rozum biorąc, talary winny zwyczajnie zniknąć. No, bo niby dlaczego miały by nadal być w czasie z przed zakopania w lesie? Tak mi się przynajmniej wydaje. Tak czy inaczej, kłopot z głowy. Jeżeli jestem w błędzie, popraw. Jeśliby jednak się okazało, że nas nabrano, przekażemy srebro pszczyńskiemu Muzeum. W sam raz przyda się na renowację zamku. I co ty na to?

Prawdę powiedziawszy, zaskoczył mnie i w pierwszej chwili trudno mi było zadecydować. Pomyślawszy jednak doszedłem do wniosku,  iż takie rozwiązanie ma „ręce i nogi”. Dlaczego nie spróbować? Nikt na tym nie straci. Albo talary wrócą do właściciela, albo dostaną się państwowemu muzeum. Dziewięciomiesięczna zwłoka nikomu nie zaszkodzi.

– Dobrze, Huck, zróbmy jak proponujesz. Jednak do czasu wyprawy talary dobrze zabezpieczysz. Przyrzekasz je przechować?

– Uroczyście przyrzekam! – rzekł kapitan, unosząc prawą dłoń.

– Uznajemy zatem tę sprawę do czasu za załatwioną.

A potem, popuściwszy cugli fantazji, zaczęliśmy snuć wizje przyszłorocznej wyprawy. Przy okazji wyszła kwestia ekwipunku, który przecież mógł mieć niebagatelny wpływ na jej przebieg. Zawsze to należało się liczyć z trzymiesięcznym brakiem kontaktu z naszą rzeczywistością. Co do tego, że należy zabrać dobrze wyposażoną apteczkę, zgodziliśmy się natychmiast i bynajmniej nie dlatego, byśmy przewidywali konieczność korzystania z leków dla własnej potrzeby. Bardziej już mogła się przydać do udzielenia pomocy komuś innemu.

– Szkoda, kapitanie, że nie dysponujemy wcześniejszą mapą. Przydała by się taka przynajmniej z połowy XIX wieku. Cóż, kiedy o tym możemy jedynie pomarzyć. Będzie nam więc musiała wystarczyć ta znaleziona w kajecie. Wydaje mi się, że sieć drogowa nie uległa aż tak wielkim zmianom. Co najwyżej którejś z dróg jeszcze nie będzie. Dobrze byłoby zrobić powiększenie fragmentu obejmującego pszczyński powiat z przyległościami.

– Postaram się coś z tym zrobić – obiecał Huck. – Mego dobrego kumpla, Cześka, pasjonuje fotografia. Zapytam, czy by się tego nie podjął? Wiem, że już nieraz „bawił się” reprodukcjami. Sprzęt ma dobry, zaś odbitki formatu A3 to dlań pestka. Tyle nam chyba wystarczy?

Nie dziw się, Andrzeju, w tych czasach kserokopiarek jeszcze nie było, zaś o komputerach i skanerach nawet mi się nie śniło. I pomyśleć, minęło zaledwie trzydzieści lat, a tu zupełnie inny poziom techniki! A przecież w tym względzie do przodujących krajów nie należymy.

Następnie dyskutowaliśmy nad sposobem podróżowania. Po kilku niezbyt realnych propozycjach Huck uznał, żeby się nie rozdrabniać i najzwyczajniej skorzystać z motocykla i dwukółki.

– Do świtu bez problemów zdążymy dotrzeć do Krzyżowic i tam się zadekować u Gamoniów. Na wszelki jednak wypadek zabierzemy dwie saperki i siekierkę, by w razie konieczności, gdzieś na ustroniu wygrzebać schron na WSK-ę. Do wiosny postaram się przystosować ją do przyszłej wyprawy. Przede wszystkim wymienię tłumik na taki z SHL-ki[1]. Dzięki temu praca silnika będzie dużo cichsza, a jazda motocykla mniej słyszalna. To ważne, szczególnie podczas przemieszczania się nocą. Tamte czasy nie były takie hałaśliwe jak obecne. Poza tym chyba jeszcze zrobię dodatkowy wyłącznik tylnej lampy, która tam nie będzie potrzebna. Z wózkiem nie ma takiego kłopotu. Wystarczy przecież nie podłączyć kabla. Zabiorę też jedną zapasową oponę i ze trzy dętki, nie wspominając łatek na gorąco do klejenia. Pamiętasz podkowę z Jasikowca?

Paliwa wystarczy pełen bak i z dziesięć litrów zapasu. Przecież nie zamierzamy motorem czynić większych eskapad. Jedynie to co się okaże konieczne i możliwe. Na resztę wystarczy własnych nóg.

Tu wezwanie na obiad przerwało dalsze rozważania, do których jednak powróciliśmy natychmiast po umyciu „statków”. A skoro znów znaleźliśmy się w krainie wyobraźni, trudno było nas stamtąd  wykurzyć. W efekcie ani się spostrzegliśmy, kiedy zaczął zmierzch zapadać.

 

– Jak tam, Romku, twój kontuzjowany palec? Jeżeli dobrze, może byśmy się z Niukiem wybrali do lasu? – zaproponował nazajutrz przy śniadaniu. – Zazwyczaj psu funduję dłuższy spacer w niedzielę, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby to zrobić w piątek. Przewentylujemy płuca oddychając leśnym powietrzem. Chyba, żebyś miał ochotę na inny wypad?

Zdjąłem opatrunek z palca. Poza zaschniętą ranką na opuszce, niczego nadzwyczajnego. Buty zaś zawsze miałem ciut większe, więc nie powinno być kłopotów.

– Ostatnimi czasy najeździliśmy się na zapas, można zatem powłóczyć się po lesie. Dobrze nam zrobi taki relaks na łonie natury – odparłem na propozycję kapitana.

– Który las wybierasz? Brynowski czy też panewnicki?  

– Panewnickim dwa razy przejeżdżaliśmy, może więc brynowski? W nim jeszcze nie byłem.

Na widok obroży i smyczy Niuk odstawił taki koncert, że tylko uszy zatykać! Potem, już zgodnie, podążyliśmy na wschód wzdłuż Kłodnicy, a następnie kawałek obok torów kolejowych, by na koniec odbić w stronę słońca i zagłębić się w borze. Wędrując leśnymi duktami i ledwo widocznymi ścieżkami pośród gęstwiny, dotarliśmy do jednego ze źródeł Kłodnicy. Jednakże niewyczerpanym tematem rozmowy nadal pozostawała planowana wyprawa. Tak rozpaliła naszą wyobraźnię, że pewnie by i miesiąca zabrakło na omówienie wszelkich jej aspektów. Zgodziliśmy się, iż dobrze byłoby lepiej poznać dzieje Górnego Śląska w interesującym nas okresie.

W drodze powrotnej kapitan zawiódł mnie na maleńką polankę, z rotundą o pobielonych ścianach. Pokrywał ją strzelisty, gontem kryty dach, zakończony wieżyczką latarni. Kuta krata zabezpieczała drzwi, podobnie i dwa okrągłe okna.

– Kaplica św. Huberta, patrona myśliwych – poinformował. – Kiedy powstała, nie wiem, ale ma dobrze pod setkę. W czasie któregoś z polowań, w tym miejscu jednego z jej uczestników dotkliwie poturbował dzik. Nieszczęsny myśliwy za odzyskanie zdrowia ślubował wzniesienia kaplicy w miejscu wypadku. Jak widzisz, przeżył i wszystko dlań dobrze się skończyło, a on dotrzymał przyrzeczenia. Przez jakiś czas po wojnie kaplica była zdewastowana, ale ostatecznie ją odremontowano.

Popatrzałem przez kratę do środka: Zwykły krzyż na ścianie, a pod nim prosty, drewniany ołtarz, na którym w dwu słojach stały bukiety przywiędłych polnych kwiatów. O patronie kaplicy, wyjąwszy położenie, nic nie świadczyło. No cóż, po dewastacji nie powróciła już do dawnej świetności.

Unikając dróg, leśnymi ścieżkami dotarliśmy wreszcie na skraj lasu w Ochojcu, tym razem wracając do domu inną trasą. Ponad pięciogodzinna włóczęga trochę nas zmęczyła, nie wyłączając psa, który po powrocie do domu natychmiast „przypiął się” do swego poidła, a skoro je opróżnił, uwalił się na legowisku, z wywalonym ozorem. I nam reszta dnia upłynęła na odpoczynku. Ułożywszy się na leżakach, snuliśmy plany na wyrost, usiłując przy tym sporządzić dalszy ciąg wykazu niezbędnego w wyprawie ekwipunku. Do kolacji uzbierało się w nim tyle pozycji, że obydwaj z niedowierzaniem pokiwaliśmy głowami. Chcąc skompletować całość, trzeba by dysponować niezłą gotówką. A już na pewno nijak tego zabrać ze sobą na motocyklu nawet z dwukółką. Trzeba było więc zredukować nasze rozbuchane apetyty do rozsądnego minimum, którego i tak przy stanie naszych kieszeni nie dało rady zapewnić.

Na sobotę zaś Huck proponował wypad w Beskidy, oczywiście jeżeli zraniony palec mi w tym nie przeszkadza. Po włóczędze borem – lasem, nie odczuwałem jednak specjalnych dolegliwości. Prognoza pogody w telewizji nie przewidywała na jutro opadów w południowej części kraju, zatem nic nie stało na przeszkodzie, żeby pojechać.

Przed wyjazdem, na wszelki wypadek, zakleiłem rankę opatrunkowym plastrem. Pociąg zawiózł nas na stację Wisła – Głębce, skąd już o własnych siłach wspięliśmy się na Kubalonkę. Odsapnąwszy na przełęczy, ruszyliśmy przez Stecówkę i Przysłop na Baranią Górę. Tu, na szczycie, pod wieżą triangulacyjną, zjedliśmy drugie śniadanie, by po około półgodzinnym jeszcze wypoczynku, ruszyć przez Koniaków do Zwardonia. Niespiesznie wędrując górą, lasem, doliną, przemierzaliśmy drogę, późnym popołudniem stając na dworcu w Zwardoniu. I tutaj „granica przyjaźni” przecinała zasypaną teraz linię kolejową biegnącą ongiś do słowackiej Czadcy. Z biletami do Ligoty w kieszeniach siedliśmy na peronowej ławce, wystawiając przed siebie zmęczone nogi. Do odjazdu pociągu pozostawało jeszcze czterdzieści minut, zatem w sam raz dosyć czasu na skrzepienie nadwątlonych całodzienną wędrówką sił oraz nawdychania się na zapas pachnącego żywicą górskiego powietrza. Było mi smutno, że już jutro wracam do Łodzi. Ale cóż, wszystko ma swój początek i koniec. Pocieszała mnie świadomość, że to przecież nie koniec przygody i za niecały rok mam szansę znowu wrócić na jej szlak. A już najbardziej ekscytowała mnie perspektywa podjęcia próby sforsowania bramy czasu. Wcześniej jednak czekało mnie prawie dziewięć miesięcy wytężonej pracy wieńczącej czteroletnie studia. Uzyskanie kompletu zaliczeń, zdanie egzaminów, napisanie pracy magisterskiej i jej obrona.

– Muszę się z tym uporać do początku czerwca, by już potem spokojnie zająć się  przygotowaniami do wyprawy – postanowiłem.

W międzyczasie na stację dotarł pociąg z Katowic. Liczni turyści opuścili wagony, przez które jeszcze przeszedł konduktor, sprawdzając czy przypadkiem nie pozostawiono jakichś bagaży? Parowóz przetoczył się na drugą stronę stacji i niebawem znów dopięto go do wagonów. Wykonano próbę hamulca i skład był gotowy wyruszyć na szlak. Zajęliśmy miejsca w wagonie, sadowiąc się przy oknie. Nisko nad górami złote słońce chyliło się ku zachodowi.

Nadeszła pora odjazdu. Na peron wyszedł dyżurny ruchu i unosząc tarczkę, dał sygnał odjazdu, powtórzony przez kierownika pociągu. Parowóz sapnął, szarpnęły wagony i pociąg ruszył w drogę. Podziwiałem przesuwające się przed oczyma widoki do czasu, aż zmierzch ciemną zasłoną okrył boży świat. Przy tym, przez niemal całą drogę, mieliśmy luksus bycia jednymi z niezbyt licznych pasażerów jednego z wagonów pociągu, który po przywiezieniu w góry chmary niedzielnych turystów, niezbyt zapełniony wracał do Katowic.

 

Po wcześniejszym niedzielnym obiedzie, podziękowałem gospodarzom za długą gościnę i pożegnawszy się, zarzuciłem plecak na ramiona. Huck odprowadził mnie na katowicki dworzec, skąd wczesnym popołudniem wyruszyłem w drogę do domu. Pożegnaliśmy się serdecznie, obiecując sobie następne spotkanie przed letnim przesileniem.

– Tylko przyjedź zawczasu – napomniał mnie, zanim jeszcze stanąłem na stopniach wagonu. 

– Trzymaj się! Pozdrów swoich w domu. Wszystkiego najlepszego!

Zająłem miejsce w przedziale. Plecak wylądował na półce, a ja stanąłem przy otwartym oknie. Kapitan podszedł peronem.

– Bywaj, Romku! A więc tak, jak się umówiliśmy?

– Oczywiście!

Pociąg ruszył.

– Szczęśliwej podróży! – rzucił kapitan, unosząc prawą dłoń w geście pożegnania.

Wychylony z okna, machałem doń tak długo, aż mi wreszcie znikł z oczu.

I taki był, Andrzeju, koniec pierwszego etapu Akcji „Zbójnik Opiekun”. O jej dalszym ciągu, przy innej okazji. Na dzisiaj wystarczy gadania. Mamy już późną noc. Ja wprawdzie się wyśpię, ale ty rano idziesz do pracy. Współczuję!

Spojrzałem na zegarek. Istotnie, było bardzo późno. Po prawdzie zaczął się już następny dzień. Pożegnałem szefa i zbiegłszy schodami, po chwili siedziałem za kierownicą „Honkera”. Zaśpiewał rozrusznik. Silnik odpalił po kilku obrotach. Ruszyłem w stronę Żoliborza.

 

                                                                              Koniec części pierwszej.

 

Katowice-Ligota, 22 V – 21 IX 2004 r.

 


 

[1]        SHL-ka – motocykl produkowany w Kielcach.

Skip to content