ODCINEK 5

Rozdział piąty.

            Późnym popołudniem Huck skończył klejenie. Skoro już wszystko znalazło się na swych miejscach, leżący na blacie stolik mocno owiązał sznurem, by sklejane elementy dobrze do siebie docisnąć. Teraz znowu mogłem przyglądnąć się wyrytemu w drewnie rysunkowi. Obok strzałki wskazującej północ widniała liczba 1644, najprawdopodobniej oznaczająca rok wykonania planu. Od zachodu rysunek ograniczała nieregularna linia skraju lasu, z kilkoma schematycznymi drzewkami, w którą wrzynała się zatoka, najpewniej łąk. Od południa wstęga rzeki bądź potoku biegnącego ze wschodu na zachód, wpierw wygiętym ku północy łukiem, później skręcająca bardziej na południe. Przekraczał ją zdążający od południa gościniec oznaczony dwoma równoległymi liniami, który w centralnym punkcie planu łączył się z inną drogą biegnącą w poprzek. Z tego miejsca, na północny zachód, odbijała inna droga, chyba bardziej podrzędna, gdyż oznaczona linią ciągłą i przerywaną. Zagłębiając się w lesie, rychło porzucała otwartą przestrzeń. Podobna droga zaczynała się również kawałek dalej ku wschodowi, biorąc zdecydowany kierunek północny, przy skraju planu ocierając się o las. Pomiędzy tymi właśnie drogami widniało coś kształtem przypominające niezbyt regularny owal, a właściwie to chyba bardziej spłaszczone serce, zaznaczone trzema równoległymi kreskami. To coś jednym bokiem przylegało do dróżki biegnącej w las. Obok wyryto wyraz „Feldlager”, co przetłumaczyłem jako „obóz polowy”. Wobec tego owe trzy równoległe kreski oznaczały chyba wał bądź szańce, którymi przecież zazwyczaj w tych czasach otaczano wojskowe obozy. W prawej dolnej ćwiartce planu widniał wyraz „Petrowitz”, najpewniej oznaczający nazwą miejscowości, zaś obok: „Arno von Vetinghoff”, będące zapewne podpisem autora. Z obu „szczytów” spłaszczonego serca wybiegały zbieżnie ku sobie kreskowane linie przecinające się już w lesie. Opisano je 720 i 746 „Elle”. Punkt ich przecięcia dodatkowo sytuowała trzecia linia dzieląca „serce” na dwie połówki. Niestety nie oznaczono jej długości. Co wskazywał punkt przecięcia trzech bez wątpienia linii namiarowych, stanowiło zagadkę, której rozwiązanie tylko Arno von Vetinghoff znał. Pomimo użycia zabranej przez Hucka lupy, niczego więcej na spodzie blatu nie dostrzegłem. Nie miałem jednak cienia wątpliwości, że ów punkt miał dla wykonawcy planu zasadnicze znaczenie. W przeciwnym wypadku w ogóle by się nie męczył jego wykonaniem! Został tylko po to zrobiony, żeby go utrwalić.

– „Elle” – cóż to za miara? Przypadkiem nie wiesz? – zapytałem kapitana.

– Niestety nie, ale wystarczy zapytać wielebnego. Pewnie nam powie. Może jakiś ichniejszy metr? Bo przecież nie stopa, którą po niemiecku zwą „Fuss” i ma długość coś ze trzydzieści centymetrów z hakiem.

– A Petrowitz to pewnie Petrowice? Wiesz o które chodzi?

– Znam Pietrowice Wielkie koło Raciborza i Petrowice koło Karwiny, na zachód od Marklowic Górnych, zaraz za granicą w Czechosłowacji. Są jeszcze Piotrowice obok naszej Ligoty. Pamiętam, że miejscowi nazywali je Pietrowicami. Może więc o nie chodzi? „Feldlager” wskazuje jakiś obóz polowy – najpewniej wojskowy – gdyż w tych czasach jeszcze innych nie znano. Cyfra 1644 najpewniej oznacza rok, a więc czasy schyłku wojny trzydziestoletniej.

– Zaraz, zaraz! Niech pomyślę – zamilkł na chwilę, marszcząc jak zwykle czoło w niby to intelektualnym wysiłku.

– Wiesz, Romku, coś mi się we łbie kołacze, że w „naszych” Piotrowicach, na Gaci pod lasem, był jakiś szaniec. Byłem tam nawet przed laty z kumplem Zygmuntem, mieszkańcem Piotrowic. Miejscowi to miejsce zwali „wołki” czyli wałki lub wały. Blado sobie przypominam jakieś tam nierówności, częściowo zarośnięte chaszczami. Ale czy miało to taki kształt jak na planie, nie sposób mi stwierdzić, gdyż „wołki” przecinał wykop, którym biegła linia kolejowa w stronę Podlesia. W każdym razie i Zygmunt swe Piotrowice zawsze zwał Pietrowicami. Trudno jednak zgadnąć czy właśnie o nie chodzi? Ale wiesz co, odwiedzając Ligotę i tak tamtędy będziemy musieli wędrować. Wtedy na miejscu zobaczymy. Przecież kolejowej linii jeszcze nie będzie. Jeżeli resztki wałów przetrwały do naszych czasów, teraz muszą być w stokroć lepszym stanie. Najlepiej więc odrysujmy sobie plan von Vetinghoffa i sprawdźmy w terenie.

– Aha! – po paru sekundach raptem klepnął się dłonią w czoło. – O mało bym przeoczył. Przecież ojciec Mateusz mówił, że wolność i ziemię ich przodek Jakub zawdzięczał ranie odniesionej właśnie w Pietrowicach podczas bitwy ze Szwedami. Tam połączone siły Zygfryda Promnitza i krakowskiego biskupa zdobyły ich obóz. Pamiętasz?

Potwierdziłem.

– Jeżeli Graf Promnitz wojował, to najpewniej w swych włościach, więc jednak w „naszych” Piotrowicach. Innych Pietrowic w dobrach pszczyńskich panów nie było.

– Na wszelki wypadek popytajmy Gamonia seniora – zaproponowałem. – Może wie, o które chodzi?

– Doskonały pomysł! Zapytamy przy wieczerzy. Może i Grześ także już coś będzie wiedział o Gottliebie Schlitterbachu? Miał się dzisiaj spotkać z Walusiem. Po drodze zaś zapytamy księdza, cóż to za zwierz owe „Elle”?

Wobec tego w drodze do Juraszków wstąpiliśmy na farę. Zaglądnąwszy do kuchni, trafiliśmy Jakuba przygotowującego kolację.

– Gdzie, panie Jakubie, trafimy księdza dobrodzieja?

– Pewnikiem we wielgiej izbie.

Poszliśmy więc do jadalni. Kapitan przezornie zastukał w drzwi. Usłyszawszy zaproszenie, weszliśmy do środka.

– I co was sprowadza? – zapytał pleban, odkładając brewiarz na stół.

– My tylko na chwilkę, żeby Księdzu Dobrodziejowi nie zabierać czasu. Chciałbym zapytać o miarę, którą „Elle” zwą.

– A u was czym mierzą? Nie w calach, stopach, łokciach i prętach? – odparł zdziwiony.

– Nie – wtrąciłem się do rozmowy – jedynie jeszcze tylko u anglosasów używają miary calowej, zaś prawie cała reszta świata stosuje układ metryczny, gdzie metr jest podstawową jednostką. Dzieli się na sto centymetrów, centymetr zaś na dziesięć milimetrów. Większą miarą jest jego wielokrotność – na przykład sto metrów – zwane hektometrem i tysiąc metrów czyli kilometr, który w mierzeniu odległości powszechnie zastąpił dawne mile, różną zresztą długość w różnych krajach mającą. Jedynie w żegludze morskiej nadal stosuje się milę morska, która jednak jest dużo mniejsza od dawnych mil, na przykład mili pruskiej mającej 7532 nasze metry. Morska mila ma tylko 1852 metry. Układ metryczny utworzono w odniesieniu do południkowego obwodu kuli ziemskiej, tak więc każda jego jednostka jest tego obwodu jakąś cząstką, a nie wielkością wydumaną od dajmy to obwodu cesarskiego brzucha bądź długości królewskiej stopy lub grubości innego jaśnie oświeconego palucha. Dlatego przyjęto go prawie na całym świecie. Tak mierzyć jest dużo prościej i wygodniej. Nie trzeba przeliczać zagranicznych miar i wag, gdyż nie tylko miary długości ujednolicono.

– Patrzajcie, patrzajcie, a to wymyślili! – zdziwił się proboszcz. – „Elle” po naszemu łokieć znaczy. Jak się ma do waszych metrów, nie wiem. W Prusiech zaś łokciem berlińskim mierzą, chociaż u nas jeszcze szląskim też, który jest ciut krótszy od berlińskiego. Łokieć zaś dwie stopy mierzy. Gdy sukno się kupuje, baczyć trza czy kupczyk aby szląski łokieć doń nie przykłada. A ze wszystkich łokci najdłuższy cesarski. Wszakże Jakub łokciowy przymiar mieć winien. Jak go znam, na pewno ma i berliński, i szląski, i cesarski. Jeśliście tedy łokci ciekawi, rzeknę mu przy wieczerzy, iżby je wam pokazał.

Dziękując, wycofaliśmy się z jadalni, pozostawiwszy dobrodzieja brewiarzowi i oczekiwaniu rychłej wieczerzy. My również już cokolwiek zgłodnieliśmy, dlatego bez zbędnych przystanków podążyliśmy do Gamoniów, zjawiając się w kuchni nieco przed czasem. Aby więc wykazać swą przydatność, naciągnęliśmy kilka wiader wody ze studni i przynieśli do chałupy. Przynajmniej Grześ nie musiał się tym już zajmować.

Ojciec Mateusz wnet wrócił z pola, a w chwilę po nim zjawił się także Grześ i zgłodniałe bractwo mogło zasiąść do stołu. A gdy resztki posiłku zniknęły w naszych gardzielach, rozsiadłszy się wygodnie, zajęliśmy się rozmową. Zgodnie z oczekiwaniami, Grześ spotkał się z Walusiem. Według relacji chłopca, major nadal nie opuszczał łóżka w gościnnej izbie dworu. Po wczorajszych odwiedzinach owczarza, dzisiaj przyjechał doń pastor Bartelmus z Pszczyny. Przywiózł ze sobą doktora posłanego przez Księcia Fryderyka Ferdynanda. Pan Gottlieb zaś prócz połamanych żeber ma też częściowo niesprawne nogi, które jednak przy upadku nie zostały zbyt uszkodzone. Pastor pono namawiał majora, żeby zgodził się przewieźć do Pszczyny, ten jednak wolał pozostać na miejscu. Doktor i tutaj może go doglądać. A późnym popołudniem, gdy już doktor z pastorem odjechali, przyszedł jakiś człowiek, chcący koniecznie gadać z majorem. Tego jednak widać zmęczyła poprzednia wizyta i już nikogo nie chciał widzieć. Przybysz wszakże tak łatwo nie dawał za wygraną i ponownie posłał Walusia, dając mu karteluszek ze swym nazwiskiem. Ale i tak na nic się to zdało. Poirytowany dziedzic kazał rzec przybyszowi, żeby nie przeszkadzał choremu. Major przyjmie go najwcześniej za dwa-trzy dni.

– Nie zapamiętał aby Walencik nazwiska natręta? – zapytałem.

– Nie tylko zapamiętał, ale nawet mi dał ów karteluszek, na który major jeno rzucił okiem i oddać kazował – odparł Grześ.

– No, to nie marudź, tylko dawaj! – Huck nad stołem wyciągnął ku niemu rękę.

– Andreas Füchschen – przeczytał. – Nie wiesz Grzesiu po jakiemu gadał?

– Z Walusiem po naszemu.

– Ciekawe, co to za facet? – zastanawiał się kapitan. – Musiał mieć do majora jakiś pilny interes, skoro go w Krzyżowicach odszukał. Dobrze byłoby wiedzieć, jak wygląda? Ale tego, kto to jest, chyba trudniej będzie dociec. Może jakiś kupiec, u którego major coś zamówił, a może wierzyciel? Mało to ludzi z wyższych sfer na pożyczkach ciągnie?

– A co byś powiedział na współpracownika? No wiesz, coś w rodzaju konfidenta lub wywiadowcy? – zapytałem. – I takiego wykluczyć nie można. Przecież major jest żandarmem, a ci na pewno za „Bractwem” i Literą węszą. Ostatnimi czasy zbójnicy dobrze im za skórę zaleźli.

– Wiesz, to jest możliwe. Coś takiego również należy brać pod uwagę. Ale czy tu, w Krzyżowicach, mogą coś wyniuchać? Raczej wątpię. Jednak, na wszelki wypadek, dowiedzmy się jak pan Füchschen wygląda? Najlepiej byłoby go zobaczyć, lecz trudno całe dni czatować w sąsiedztwie dworu. Kiedy zaś Grzesiu masz się z Walusiem spotkać? – zapytał. – Poszedłbym z tobą i o wygląd tego pana popytał. Może się przecież tak przydarzyć, że go gdzieś spotkamy. Dobrze więc zawczasu wiedzieć, z kim się ma do czynienia? Od znajomków majora lepiej trzymać się z daleka. Na pewno nic dobrego.

– Z Walencikiem co dzień można gadać – Grześ na to. – Styknie[1] pójść, gdy wody dla konia jegomości brał będzie. Ino mu zbyt długo przy tym zabawić nie uchodzi. Jegomość do bicia skory. A ma ku temu zieleźny[2] pręt jako trzcina giętki. Gdy nie w humorze i bez przyczyny bije. Nie jeden to raz Waluś poznał na swym grzbiecie!

– Dobrze, Grzesiu. Szybko rzecz załatwimy. Przecież nie wystawimy Walusia na dziedzica razy.

– A co na jutro Ojcze planujecie do roboty? – zapytał po chwili. – Może byśmy w czymś pomocni być mogli?

– Kartofle już obrobione, siano na stryszku, a do żniw jeszcze z miesiąc ostał. W sam raz byłby czas za powrósła dla dworu się zabierać. Atoli czy takowe kręcić poradzicie?

– Pokażecie jak się je robi, to się nauczymy. Nie święci garnki lepią. Za robotę możemy się od rana zabrać.

– Ojcze Mateuszu, chciałbym o coś zapytać – wtrąciłem się do rozmowy.

– Ależ pytaj. Będę wiedział, odpowiem.

– Chodzi mi o waszego przodka Jakuba, który od Grafa Zygfryda uzyskał wolność i ziemię za udział w boju ze Szwedami. Nie wiecie przypadkiem, w których Pietrowicach to się wydarzyło? Przecież nie jedne Pietrowice są na Śląsku.

– A toś mnie zaskoczył! Dotąd nie przyszło mi do głowy nad tym się zastanawiać. Jak Pietrowice, to Pietrowice i tyla! Poczkej[3], niechaj pomyślę! – zadumał się na chwilę.

– Tak mi się widzi, że pewnikiem musiały to być nasze Pietrowice, co w pszczyńskich dziedzinach są. Graf z biskupem się zgadali. Graf pewnikiem dlatego, iże Szwedy w jego włościach siedzieli i szkody czynili. Krakowski biskup tudzież w pszczyńskich dziedzinach jakieś wioski dzierży, zasię dekanat pszczyński i bytomski jemu przynależne. Szwedy zaś obozem stojący nie tylko na rabunkach i gwałtach poprzestawali, ale obóz swój siedliskiem zgorszenia i rozpusty uczynili. Zatem panu biskupowi podwójnie zależało, iżby się tej zarazy pozbyć. Tedy więcej jak pewne, że to te Pietrowice, co, Staśku, podle[4] twej Ligoty są i Mikułowa. Inszych przecie w grafa dziedzinach nie było, a i Lędzin, w których Szwed takoż obozem stał.

Podziękowałem. Wprawdzie jeszcze nie w stu procentach przekonany, lecz zacząłem się skłaniać do racji przez ojca Mateusza wywiedzionych.

– No cóż, sprawdzimy po drodze – pomyślałem.

Wracając do siebie zaglądnęliśmy do Jakuba.

– A mówił mi ksiądz pleban, mówił – uprzedził nasze pytanie, równocześnie wskazując trzy listewki leżące na kredensie. – Łokieć nasz, pruski i cesarski. Każdy dwadzieścia cztery cale liczący. Aliści cal calowi nie równy, chociaż tak samo każdy na dwanaście linii się dzieli.

– Możemy pożyczyć na parę minut? – zapytał Huck. – Najwyżej dwadzieścia. Zaraz odniosę – zapewnił, widząc jego niezdecydowanie. Na potwierdzające skinienie głowy zabrałem trzy miarki i poszliśmy do siebie.

Wyruszając na tę wyprawę, jakoś nie pomyśleliśmy o zabraniu ze sobą metrowej miarki, teraz więc nie było możliwości porównania miar. Poprzestaliśmy więc na przeniesieniu poszczególnych łokci na drewniany pręt i oznaczyli każdy odpowiednią karbą. Rzeczywiście zabrało nam to około dwudziestu minut. Podczas gdy ja utrwalałem na pręcie poszczególne długości nacięciami, Huck odniósł Jakubowi jego „calówki”, czy też „łokciówki” – nie wiem, która z nazw byłaby bardziej odpowiednia?

– Wydaje mi się – rzekł po powrocie kapitan – że będzie trzeba sobie sprawić ze dwa zwoje dobrego sznura i na nich odłożyć łokcie. Na jednym śląskie, na drugim pruskie. Cesarskie chyba sobie podarujemy. Wątpliwe, żeby Herr Arno ich używał. Jeżeli się znalazł w armii szwedzkiej, pewnie był niemieckim protestantem. Pisał wszak po niemiecku. Sądzę więc, że używał raczej miary berlińskiej. Ale na wszelki wypadek miejmy namiastki taśm mierniczych wyskalowanych obydwoma łokciami. Dobrze byłoby, gdyby miały przynajmniej stułokciowe długości. Trzeba je będzie dosyć dokładnie wyskalować, ale i tak jakiegoś tam błędu nie da się uniknąć. Lecz bez przesady! Vetinghoff na pewno nie mierzył z dokładnością do linii bądź cala. Sznur najpewniej kupimy w Żorach. I tak mamy zamiar tam się wybrać, chociażby tylko po kapelusze. Nie uchodzi przecież zbyt odbijać od otoczenia. Te stare, słomkowe, w Krzyżowicach na co dzień ujdą, ale nie na drogę do Lisowa. Jednak jutrzejszy dzień poświęcimy kręceniu powróseł.

W rzeczywistości powrósłami „zabawialiśmy” się następne dwa dni, a do końca roboty wciąż jeszcze było daleko. Siedząc z Gamoniami przed stodołą, w pocie czoła skręcaliśmy ze słomy powrósła do wiązania snopów. Zrazu niezbyt nam to wychodziło, pomimo najlepszych chęci z naszej strony i wysiłku instruktorów. Wstyd mi było, gdyż Ance i Jadźce szło z tym bez porównania lepiej. Wszakże w miarę nabierania wprawy było coraz lepiej, ale i tak nasza wydajność wciąż wyraźnie odstawała w tyle za dziewczynami.

Skręcone powrósła układało się w wiązki po dwanaście sztuk i owiązywało słomą, aby karbowy przy odbiorze miał ułatwione zadanie. Wystarczyło zliczyć tuziny[5], a potem kopy[6] i sprawa załatwiona.

W niedzielę, po odsłużeniu przy sumie, oddaliśmy się słodkiemu leniuchowaniu, bo i po prawdzie nasze dłonie gwałtownie się domagały wypoczynku. Było nam łyso z powodu tak wydelikaconych dłoni, ale cóż było począć? Do wtorku mieliśmy nadzieję powrócić do formy. Na poniedziałek bowiem Huck planował wypad do Żor po sprawunki, w którym Grześ jako przewodnik także miał uczestniczyć. Niedzielne popołudnie spędziliśmy u Gamoniów, dosyć często zmieniając kompresy ze zsiadłego mleka na poobcieranych dłoniach.

Wczesnym rankiem dnia następnego, w towarzystwie Grzesia, ruszyliśmy do Żor, tym razem służbę przy ołtarzu pozostawiając miejscowym ministrantom. Nie wypadało wszak wciąż ich pozbawiać zajęcia. Z niewiadomych mi powodów Huck nalegał na wczesny wymarsz tak, aby na miejscu stanąć jeszcze przed rozpoczęciem godzin handlowania. Wydawało mi się to dziwne i jeżeli o mnie chodziło, wolałbym rano dłużej pospać, jako że Żory ze swymi sklepami i tak nam by nie uciekły. Jednak nie oponowałem. Szybkim marszem zdążaliśmy wpierw w stronę Osin, a po ich minięciu, ku widniejącemu na nieodległym horyzoncie baniastemu hełmowi wieńczącemu szczyt wieży żorskiej „fary”. Na rynku istotnie stanęliśmy jeszcze przed ósmą. Kapitan zapytał Grzesia o sklep kapelusznika. Z odpowiedzi wynikało, że przy bocznej uliczce Żyd Srul – jakiś tam – nazwiska już nie pamiętam, jedynie imię utkwiło w mej pamięci – prowadzi kapeluszniczy interes. Huck poganiał, byśmy niezwłocznie tam się udali. Oczywiście wolałbym wpierw rozejrzeć się po miasteczku, a dopiero potem zająć się sprawunkami, lecz uznałem, że można rzecz załatwić również w odwrotnej kolejności.

– Pal licho! – pomyślałem. – Zobaczmy kapelusze, chociaż na pewno jeszcze parę minut przyjdzie odstać na ulicy.

Zgodnie z przewidywaniami, kapeluszniczy interes był zamknięty, a drzwi i niewielkie okno wystawowe zaciągnięte drewnianą żaluzją.

– I było co się spieszyć? – pomyślałem ze satysfakcją. – Śmiechu warte! Przecież nikt nam towaru sprzed nosa nie sprzątnie. – Nie chcąc jednak robić złej krwi, nie powiedziałem tego głośno.

Po odczekaniu około dziesięciu minut, wreszcie coś zaskrzypiało i żaluzje zaczęły się unosić, wpierw odsłaniając okno wystawowe, z aż pięcioma kapeluszami, a potem także i drzwi. Zgrzytnął otwierany zamek i we drzwiach stanęła postać jakby żywcem z filmu wzięta. Drobnej postury mąż, o dorodnych pejsach, w ciemny chałat odziany, w aksamitnej mycce wieńczącej głowę. Czyniąc zapraszający gest ręką, cofnął się w głąb sklepu. Weszliśmy. Przez następne dziesięć minut podziwialiśmy oferowany towar, przymierzając to i owo. A gdy wreszcie przyszło do zakupów, Huck zaczął ostro targować cenę, śmiechem zbywając wstępną propozycję Imć Srula. I tak „dyskutowali” następne dziesięć minut. Wydawało się, że kupiec za chwile z rozpaczy zacznie rwać włosy, biadoląc iż zostanie zrujnowany i o głodową śmierć przyprawi liczną rodzinę. Długie targi zaczęły mnie już mierzić i po prawdzie najchętniej bym przerwał owe próżne gadanie. Przecież towaru za darmo nie dostaniemy – rozumowałem. – Kupiec nie jest durniem, żeby się go pozbywać za ułamek wartości! Dałem jednak w myśli Huckowi jeszcze pięć minut na dokończenie transakcji. Gdy do tego nie dojdzie, wkroczę zdecydowanie. Ostatecznie jednak obyło się bez mej interwencji. Mój kompan zakończył targi, w rezultacie czego opuściliśmy sklep jako właściciele aż pięciu kapeluszy. Dla mnie i kapitana dwu, z trójstronnie podwiniętymi rondami, jakie powszechnie nosili mieszkańcy miast, oraz trzech szerokoskrzydłych, czarnych, z czerwonymi wstążkami, preferowanych przez wiejskich kawalerów. Te Huck zafundował nam i Grzesiowi, a wszystko za początkową cenę dwu kapeluszy! Byłem zaszokowany.

– Jakim sposobem wydębiłeś towar tak tanio? – nie wytrzymałem, gdy już wyszliśmy na ulicę, wciąż nie mogąc uwierzyć faktom.

– Wiedza, Romku, wiedza! Mama kiedyś opowiadała o przedwojennych czasach, między innymi także o przesądzie żydowskich kupców nie pozwalającym w poniedziałek wypuścić ze sklepu pierwszego klienta bez sprawunku. Opuszczenie sklepu bez zakupionego towaru pono skutkowało całotygodniowym niepowodzeniem w interesach. Przypomniałem sobie o tym i postanowiłem sprawdzić. Jak widzisz, miała rację. Będąc tego świadomy, wystarczy się potargować, by za towar zapłacić niską cenę, albo nawet dostać go za darmo. Jednak tak okrutny nie chciałem być. Ale się nie trap. Kupiec nie zbiednieje, a jego rodzina na pewno nie będzie musiała żebrać. Wnet stratę odbije na następnych klientach. A nam się opłaciło wczesne wstawanie. Grześ ma nowy kapelusz, a my nawet po dwa! Sądzę, że na wyprawę wybierzemy się w tych „rogatych”? Do bryczki będą bardziej pasowały. – I żeby ich dłużej nie nosić pod pachą, zaraz założyliśmy „rogacze” na głowy. Następnie odwiedziliśmy sklep powroźnika i tym razem, bez większych targów, nabyliśmy dwa stułokciowej długości zwoje sznura, wpierw się upewniwszy czy mierzone według berlińskiej miary? A skoro zakupy zostały zakończone, można było wreszcie pospacerować po miasteczku, podziwiając jego atrakcje, kościół farny zostawiając sobie na koniec. Ostatecznie jeszcze przed południem opuściliśmy Żory, na wychodnym u piekarza kupując siedem długich, słodkich bułek. Coś przecież należało przynieść do domu w charakterze prezentu.

Podczas włóczęgi żorskimi uliczkami, w pewnej chwili Grzesiowi wydało się, że rozpoznaje Jędrysa opuszczającego karczmę. Dzieliła nas jednak zbyt duża odległość, by się upewnić. Ruszyliśmy za nim szybkim krokiem, chcąc dogonić wskazanego mężczyznę, lecz wnet znikł nam z oczu za rogiem ulicy. Gdy i my tam dopadliśmy, po domniemanym Jędrysie nie było już ni śladu. Przy tym Grześ wcale znów nie był taki pewien, że z Jędrysem mieliśmy do czynienia. Przez moment tylko widział go z profilu, a potem jedynie od tyłu. Podarowaliśmy sobie więc dalsze tropienie domniemanego zbójnika i tak przecież nie mając zamiaru skorzystania z jego pomocy przy zwrocie talarów.

Późnym popołudniem Huck z Grzesiem poszli w sąsiedztwo dworu, w zamiarze spotkania z Walusiem, od którego kapitan zamierzał czegoś się dowiedzieć o facecie pragnącym spotkania z majorem. Ja tymczasem zabrałem się za znakowanie sznura „łokciami”. Po zawiązaniu węzła na początku jednego ze zwojów i zaznaczeniu pięciu pierwszych jednostek, umocowałem sznur do jednej z kolumienek podtrzymujących daszek ganku i leżący na ziemi wyciągnąłem aż do stodoły. Teraz dalsze znakowanie miałem ułatwione. Tym sposobem wyskalowałem najpierw sto śląskich łokci, na końcu znów supłając węzeł. Następnie rozwinąłem drugi zwój i tak samo postępując, odłożyłem setkę łokci berlińskich. Nim jednak dotarłem do końca zwoju, wrócił Huck. Teraz już we dwu, szybko zakończyliśmy robotę. Zwój istotnie rzetelnie zmierzono, miał dokładnie sto pruskich łokci.

– I jak tam, spotkaliście Walusia? – zagadnąłem, gdy sznury zostały zwinięte w zwoje.

– Spotkaliśmy. Wprawdzie na długie pogaduszki nie miał czasu, ale przynajmniej go poznałem i usłyszałem to i owo. Herr Andreas znowu zabiegał o widzenie z majorem, lecz i tym razem bezskutecznie. Schlitterbach polecił mu przyjść we czwartek w południe. Jednak z grubsza wiem, jak facet wygląda. Przede wszystkim nosi się z miejska. Ciemne włosy, przynajmniej taki kosmyk wystawał spod jasnej peruczki z warkoczykiem. Gładko wygolony, a na nosie okularki, z owalnymi szkłami. Mojego wzrostu. Mowa nie zdradza obcego, wypada zatem przyjąć, że jest tutejszy. Na wszelki wypadek oddałem Walusiowi kartkę z jego nazwiskiem, tę którą za pierwszej bytności posłał majorowi. Lepiej, żeby ją miał. Zaś we czwartek można by spróbować zaczaić się w pobliżu dworu i sobie gościa zobaczyć. Co ty na to? 

– Nie ma sprawy! Gdyby tak wiedzieć, z której strony nadejdzie, moglibyśmy się z nim zwyczajnie minąć na drodze. Wiemy przecież, że się zjawi w południe. Lecz skąd tu znać czy nadejdzie od Pawłowic, Pniówka bądź Osin, czy wreszcie też od Warszowic lub Borynii? Blisko dworu chyba się plątać nie będziemy?

– Wiadoma rzecz! Trzeba więc zawczasu znaleźć dobre miejsce z widokiem na podejście do dworu. Dobrze by jutro dokonać rekonesansu.

Cóż, kiedy z rozpoznania nazajutrz nic nie wyszło. Jeszcze w nocy zaczęła się ulewa i lało cały wtorek, następną noc i środę, gdy to dopiero wieczorem deszcz zelżał, zaś około północy deszczowe chmury opuściły wreszcie niebo nad Krzyżowicami i na ciemnym firmamencie zaświecił księżyc oraz zajaśniały punkciki rozlicznych gwiazd. Deszczowe dni bynajmniej jednak dla nas nie były czasem wypoczynku. Ba, wręcz przeciwnie! Schroniwszy się w stodole, nadal produkowaliśmy nieszczęsne powrósła dla dziedzica. I muszę przyznać, że dosyć dobrze podgoniliśmy robotę. Jeszcze tylko trochę i sprawa winna być załatwiona.

We czwartek, po śniadaniu, nawet przez chwilę rozważaliśmy czy pomimo wszystko, jeszcze przed południem nie rozpoznać terenu przyszłej akcji? Jednakże po blisko dwu dobach rzęsistych opadów, wszechobecne błocko, liczne bajora i spływająca ku Pszczynce wszelkimi pochyłościami terenu woda, skutecznie nas zniechęciły. Wprawdzie znów się ociepliło i bez obawy o przeziębienie można było zrezygnować z noszenia obuwia, ale niezbyt nam się uśmiechało brnąć na bosaka w gęstej, lepkiej bryi bez koniecznej potrzeby. Podarowaliśmy sobie więc rekonesans.

– Wyjdziemy troszkę wcześniej i na miejscu zobaczymy, co i jak? – zdecydował Huck. – Może z któregoś drzewa na grobli przy Pszczynce będzie widok na wejście do dworu? Mam lornetkę, więc z obserwacją nie powinno być problemów. A jeszcze lepiej, gdy się rozdzielimy. Jeden z nad Pszczynki popilnuje podejścia do dworu od zachodu. Sądzę, że rejon od kładki w dół rzeki będzie odpowiedni. Stamtąd, jak na dłoni, mamy drogę wiodącą z Pawłowic obok owczarni, jak również gościniec z Borynii, którym Füchschen może dotrzeć także wędrując od Pniówka lub Osin. Drugi z nas wyjdzie na gościniec, minie dwór i gdzieś przy drodze, z tamtej strony, zaczeka aż wybije południe. Co o tym sądzisz?

– Dobry pomysł. Niezależnie z której strony nadejdzie, ty albo ja go zobaczę. Wyjść jednak musimy zawczasu, przecież nie wiadomo czy gość nie zjawi się jeszcze przed wyznaczoną porą?

– Dobrze, wyruszymy przed jedenastą.

Jak zostało ustalone, tak zrobiliśmy. Jeszcze nawet przed jedenastą opuściliśmy Gamoniów zajętych powrósłami. W starych słomkowych kapeluszach, na bosaka, z podwiniętymi do kolan nogawkami, ruszyliśmy zapłociem w kierunku Warszowic, by kawałek za ostatnimi zabudowaniami skręcić w wąski chodniczek ku stawom przy Pszczynce. Dotarłszy do rzeczki, poszliśmy groblą w stronę dworu, chcąc z jak najbliższej odległości obserwować drogę biegnącą obok siedziby Schlitterbachów. To właśnie ja miałem pilnować dworu z tej strony. W tym celu nie musiałem się nawet wdrapywać na drzewa. Wystarczyło stanąć w kępie łoziny rosnącej na wale. Kapitan zaś postanowił usadowić się przy drodze od strony Warszowic.

– Świetnie, Romku! – stwierdził odejmując lornetkę od oczu. – Masz wszystko jak na patelni. Wątpliwe, żebyś nawet mysz przeoczył. Pójdę już. Posiedzę z tamtej strony aż zadzwonią na „Anioł Pański”, a może nieco dłużej. Potem wrócę do ciebie. Trzymaj! – podał lornetkę i  ruszył z powrotem ku kładce.

Zająłem pozycję w krzaku, parę kroków od wezbranej Pszczynki. W mętnej żółto-burej wodzie tworzyły się wiry, wraz z bystrym nurtem pędzące w dół biegu rzeki. Przyłożywszy lornetkę do oczu, przez dłuższą chwilę spoglądałem na dworskie zabudowania, mając doskonały widok na murowany dworek, z gankiem wspartym na czterech kolumnach i strzelistym, gontowym dachem. Pod oknami pyszniły się kwietne rabaty. Przez moment mogłem nawet podziwiać chyba dziedziczkę, z dwoma nieletnimi córkami. Wyszły na ganek, wiodąc ożywioną rozmowę, lecz wnet znikły mi z oczu w ogrodzie za dworkiem. Drogą od dworu, w stronę Krzyżowic, zdążał jakiś młodzian w wysokich butach. W ręku dzierżył bykowiec, strzelając nim od czasu do czasu. Jednak rychło wyszedł mi z pola widzenia.

– Czyżby Hans Schlitterbach? – pomyślałem. – To Huck będzie miał okazję gagatka zobaczyć z bliska. Jeżeli autor „Zbójnika Opiekuna” nie koloryzował, niezbyt ciekawa postać.

– I już od prawie roku winien być w grobie – po chwili zaśmiałem się z własnego, niezbyt wybrednego dowcipu. – Jeżeli kapitan w porę go nie pozdrowi, gotów mu batem przeciągnąć po grzbiecie – zaniepokoiłem się. – Ee, chyba aż tak źle nie będzie? Huck nie taki głupi, by właśnie teraz dawać powód do zaczepki. Przecież nie Hans nas obecnie interesuje.

Raptem od strony kładki dobiegły mnie jakieś wrzaski. Mając złe przeczucia, bez chwili zwłoki ruszyłem w tę stronę. Po kilkunastu krokach, na łączce za Pszczynką, zobaczyłem dopiero co na drodze widzianego młodzika. Okładał batem jakiegoś wyrostka. Na ziemi obok leżały przewrócone wiaderka. Chłopak oburącz osłaniał głowę przed razami, zaś panicz gniewnie pokrzykując, garbował mu grzbiet bykowcem. Rzuciłem okiem za kapitanem. Właśnie dotarł do kładki bez poręczy, przerzuconej przez Pszczynkę. Widząc co się na drugim brzegu dzieje, zatrzymał się i przyłożywszy dłonie do ust, zawołał:

– Was machst du Hans der Affen Schwanz?[7]

Młody Schlitterbach, gdyż reakcja młodzieńca tylko na niego mogła wskazywać, na chwilę znieruchomiał, z uniesioną do kolejnego razu ręką. Jego ofiara natychmiast skorzystała z okazji. Capnąwszy wiaderka, chłopak popędził ku rzece, zaczerpnął wody i tak szybko, jak tylko to było możliwe, podążył w stronę dworu, szerokim łukiem omijając panicza. Ten zaś wzrokiem otaksował Hucka i najwyraźniej uznawszy w nim kmiotka, wrzasnął – oczywiście językiem Goethego i Schillera:

– „Ty przeklęty świński psie! Ja ci dam!” – i strzeliwszy batem, biegiem ruszył ku kładce. Stanąłem za kolejnym krzakiem wikliny, jak najdłużej nie chcąc ujawniać swej obecności. Byłem ciekawy dalszego rozwoju wypadków. Huck zaś stał spokojnie u wejścia na kładkę, jakby czekał na rozsierdzonego paniczyka.

– O rany! – jęknąłem. – Żeby tylko nie zechciał wyręczyć Franka Żabki! – Myśl, że mógłby wrzucić panicza do wezbranej Pszczynki, zmroziła mnie na chwilę.

Lecz oto już Hans dopadał kładki zbitej z czterech żerdzi. Z impetem wpadł na nią, wywijając batem w uniesionej ręce. Jeden sus, drugi. Przy trzecim zdecydowanie mu nie wyszło! Poślizg na mokrej nawierzchni, a może wpierw jeszcze potknięcie o jakąś nierówność żerdzi? W każdym razie, w tym wypadku gniew i zapalczywość okazały się złym doradcą. Na nic się zdały rozpaczliwe próby utrzymania równowagi. Grzmotnął tyłkiem o kładkę, a zaraz potem i plecami, by w następnym momencie chlupnąć w wezbrane nurty Pszczynki, niknąc w mętnej toni. Porwany prądem kapelusz ruszył w dół rzeki. A ja wciąż tkwiłem w miejscu, jak wmurowany. Huck zaś już klęczał na środku kładki i pochylając się nad wodą, coś trzymał wyciągniętą ręką. Dopiero po chwilce zrozumiałem, że to koniec bykowca dziwnym trafem zaczepiony o kładkę, a którego młody Schlitterbach nie wypuścił z dłoni. Szybkim sprintem pokonałem dzielącą nas odległość i przyklęknąwszy obok kapitana, włączyłem się w akcję ratunkową. Skoro tylko głowa „topielca” wychynęła na powierzchnię, ciągnąc za bykowiec, przyholowaliśmy nieszczęśnika do brzegu. Tu Huck capnął Hansa za kołnierz surducika, a ja nadal trzymając bykowiec, którego nie wypuszczał z zaciśniętych dłoni, niedoszłą ofiarę wspólnym wysiłkiem wyciągnęliśmy na brzeg.

Plując wodą, jakiś czas siedział bez ruchu.

– Małoś się durny nie utopił! – tym razem po polsku rzekł Huck. – Gdyby nie twój bat i dwa „świńskie polskie psy”, już by cię rybki całowały.

A gdy ten wciąż siedział ogłupiały, polecił: Spiepszaj gnido do domu! Raus nach Hause! – poprawił po niemiecku. Poskutkowało! Młody Schlitterbach podniósł się z ziemi i popatrzywszy na nas mętnym wzrokiem, ruszył ścieżką w stronę gościńca, zapomniawszy bata leżącego na trawie.

Wróciłem kładką na drugi brzeg Pszczynki i odwróciwszy się, popatrzałem za niedoszłym topielcem. Wolno kroczył ścieżką. Raptem pochylił się ku ziemi, wyciągając po coś rękę.

– Uważaj! – krzyknąłem do Hucka, gdy Hans odwrócił się i z rozmachem czymś cisnął w naszą stronę.

Huck, mający właśnie wejść na kładkę, stanął. Rzucony kamień, wielkości pięści, trafił go w plecy. Aż się przygiął ku ziemi. Równocześnie Hans puścił się biegiem w stronę dworu.

– I było co skubańca ratować? Masz pruską wdzięczność. Ale mi dupek przyfastrygował! – przez zaciśnięte zęby wycedził kapitan, gdy już się znalazł przy mnie. – Bierzmy się stąd! Nic tu po nas. Pal diabli Füchschena! Lepiej, żeby nas dworskie fagasy nie dorwały.

Trudno było się z nim nie zgodzić. Nie zwlekając ni chwili, szybkim krokiem ruszyliśmy z powrotem.

– W samą porę mnie ostrzegłeś. Wprawdzie nie uniknąłem trafienia, lecz nie na kładce. Wtedy miałbym dużą szansę popłynąć śladem Hansowego kapelusza – stwierdził, gdy już byliśmy u krańca grobli rozdzielającej stawy.

– Nie wiesz dlaczego Hans prał tego chłopaka? – zapytałem, będąc ciekawy przyczyny całego zajścia.

– Chyba dlatego, że zastał go siedzącego na trawie. Pewnie chłopak pozwolił sobie na chwilę wytchnienia. Zirytowany panicz coś tam wykrzykiwał o przeklętym leniu, jeżeli dobrze zrozumiałem.

– No tak, wzorem ojca i on wymaga, żeby służba cały czas była w ruchu.

Minąwszy gospodarstwo Borskiego – w zabudowie północnej części wsi najdalej wysunięte w stronę Warszowic – znów brnęliśmy w gliniastym błocku zapłotnej drogi, gdzie tylko możliwe idąc przydrożnymi łączkami. Zanim jeszcze kościelny dzwon obwieścił południe, stanęliśmy w zagrodzie Gamoniów. W otwartej na przestrzał stodole wciąż skręcali powrósła.

– A cóż tak wczas wróciliście? – zdziwił się ojciec Mateusz. – Już ów Füchschen przyszedł? A to mu pilno było!

– Nie, Füchschena nie widzieliśmy – odparł Huck – Za to mieliśmy zaszczyt poznać panicza Hansa. Średnia przyjemność. Po prawdzie to mu przerwaliśmy bicie któregoś z czeladnych pachołków. – Tu szczegółowo opowiedzieliśmy o wydarzeniu.

– I w podzięce cisnął w ciebie kamieniem? – nie mógł się nadziwić ojciec Mateusz. – Ino za to, iżeś go małpim ogonem zamianował? Przeca[8] żywot mu zratowaliście!

– Ano widać taka Schlitterbachowa podzięka – skwitował Huck. – Chyba ojcze znów kiszka będzie potrzebna, tym razem na moje plecy.

– Pokaż, Staśku, pleca – zatroskała się matka Franciszka. – Ale siny placek! – wykrzyknęła, gdy podciągnął koszulę. – Nic, ino wraz kiszką obłożyć.

Tym sposobem, do końca dnia, Huck polegiwał na słomie w stodole, a ja od czasu do czasu zmieniałem mu kojące kompresy.

Gdy tylko Anka i Jadźka opuściły stodołę, posłane przez matkę po kwaśne mleko i jakiś gałgan na kompresy, ojciec Mateusz z tajemniczą miną oznajmił:

– Adam Litera wzywa nas nocą na Kościelnika groblę. Inoście poszli, jak z tym do mnie Wawrzyczek przyszedł. Jemu zaś Czempiel przekazał wezwanie Litery. Jam rozkaz puścił dalej. Pewnie już do Borskiego dotarł. Na jedenastą przed północą wszystkich chłopów wzywa. Ciekawym, co nam rzeknie?

Przypomniałem sobie scenę nocnego zgromadzenia na grobli opisaną w „Zbójniku” i chociaż wprost aż mnie korciło, żeby się popisać znajomością przyszłych wydarzeń, opanowałem swe chęci. Podobnie i Huck nie puścił pary z ust, mrużąc do mnie tylko porozumiewawczo oko. W jednej chwili podjąłem decyzję: Pójdę tam z ojcem Mateuszem. Nie przepuszczę takiej gratki, by nie wziąć udziału w scenie opisanej w książce. Czy to nie duża frajda, mieć sposobność skonfrontowania rzeczywistości z literackim opisem? Pewnie i Huck się z nami również wybierze? – pomyślałem. Ale póki co, siadłszy na przewróconym do góry dnem koszu, zabrałem się za skręcanie powróseł.

Po wieczerzy wróciliśmy do siebie – Huck z kamionkowym garnuszkiem zsiadłego mleka, które – jak twierdził – przynosiło ulgę jego stłuczonym plecom. Dopiero teraz mogliśmy swobodnie pogadać o nocnym zgromadzeniu.

– Co powiesz na nocne spotkanie z wysłannikiem Litery? – zapytałem, gdy już siedliśmy w „salonie”. – Ciekawe czy rzeczywiście będzie nim Franek Żabka, tak jak opisano? Chyba nie przepuścimy takiej okazji?

– Ma się rozumieć!

– Zgodnie z książką, w dniu spotkania na Kościelniku, Franek ucharakteryzowany na staruszka winien nad Pszczynką zostać zaatakowany przez młodego Schlitterbacha, w rezultacie czego Hans się utopi. Pszczynka rzeczywiście jest wezbrana, zaś panicz także się w niej skąpał, lecz go uratowaliśmy. Czyżby nasza interwencja zmieniła bieg wydarzeń? A może tylko autor tak udramatyzował akcję powieści? Fakt czy fikcja literacka? Jak uważasz?

– Że Hans w tym dniu nie utonął, najlepiej świadczą moje plecy. „Kto komu wygodzi, sobie zaszkodzi” – powiada przysłowie i ma rację. Nie wiem kiedy i jak skończy paniczyk, ale chyba przyznasz, że ma wredny charakter. Nie rokuję mu więc zbyt dobrze. Prędzej czy później sam się wpakuje w poważne tarapaty. To nieuniknione! Ale to nie nasze zmartwienie. Jego sprawa! Byle mnie plecy jak najrychlej przestały boleć.

Jeszcze przed zmierzchem spenetrowaliśmy płot na tyłach starej plebanii pod kątem możliwości skrytego wydostanie się na zewnątrz. W żadnym bowiem razie nie chcieliśmy, aby ktokolwiek zauważył nasz wymarsz na nocne spotkanie. Niezbyt daleko trafiłem poluzowaną dołem sztachetę. Kilka mocniejszych uderzeń pięścią otworzyło wolną drogę.

Chwilę po dziesiątej, zamknąwszy wejściowe drzwi na klucz, wysmyknęliśmy się dziurą w płocie, by w niewiele czasu później stanąć u Gamoniów. Ojciec Mateusz i Grześ już nas oczekiwali. Wprawdzie do wyznaczonej godziny brakowało jeszcze sporo czasu, lecz gospodarz uznał by już wyruszyć. Nie spiesząc się, opuściliśmy zagrodę, stając na grobli Kościelnika jako jedni z pierwszych. Po ostatnich opadach, obfitość spływających z okolicy wód wypełniła staw całkowicie. Jej nadmiar przelewał się ponad szandorkami zamykającymi od przodu stojak mnicha – przez Hucka i miejscowych zwanego „pidłem”, gniewnie bełkocząc spadał w jego czeluść, a przepłynąwszy pod groblą dużej średnicy rurą wydrążoną w pniu dębu, wpadał do koryta potoku. Rzecz oczywista, że przepustowość mnicha w żadnym wypadku nie mogła zmóc takiego nawału wody. W tym właśnie celu, u krańca grobli, wykonano szeroką śluzę, tu zwaną „opustą”. Walił nią teraz spory potok, szumiącym wodospadem opadając na wymoszczony dylami wypad u podnóża grobli. Aby nie tkwić przy stawie – wiadomo, komary – przekroczywszy drewniany mostek nad śluzą, poszliśmy jeszcze kawałek w stronę jastrzębskiego lasu i po jakimś czasie wrócili na miejsce zgromadzenia. Dochodziła jedenasta, gdy nadszedł jeszcze jeden zapóźniony kmieć, który nikogo nawet nie pozdrowiwszy, zaczął zaraz dzielić się z zebranymi najnowszymi wieściami: – Ale wom powiem coś ciekawego! – zaczął.

– Kto to? – zapytałem Grzesia.

– Machnik, co z tej strony najbliżej dworu mieszka.

– Najstarszy panicz naszego jegomościa się utopił! – kontynuował przybysz. – Pawlik Żabków, jak po woda do rzeki szedł, uwidzioł iże w zalanej łozinie jakiś człek we wodzie sie toplo. Ze strachu puścił wiadra i do dworu z krzykiem wrócił. Szaforz zaroz polecioł larmować jegomościa i potem już wszyscy ku wodzie polecieli. Pachołki pochwytali się za ręce, by trzymać tego co do wody wszedł. Ten capnął topielca za kabot i wespół na brzeg wyciągnęli. Już się wtedy dobrze ćmiło. Ludziska zaś patrzali na topielca zgadując, kto to też być może? Ale plecami do góry leżoł, to nie mogli uznać. Szafarz na koniec odwrócił go i jak nie wrzaśnie: Jezus, Maryjo, dyć to nasz paniczyk! Ludziska odskoczyli jak oparzeni, a jegomość rzucił się na mokre ciało, iżby syna ratować. Podnosił panicza wrzeszcząc: „Hans, wach auf! Hans, wach auf!” Ale panicz ani drgnął. Przyleciała i jejmościna z resztą pańskich dziecków i wszyscy, jeden przez drugiego, zaczęli wrzeszczeć: „Hans, wach auf!” Ale Hans sie nie obudził. Za długo już we wodzie był i za wiele jej wypił. Teraz we dworze płacz i lament! – zakończył sensacyjną relację.

Stałem bez ruchu, zaskoczony usłyszanymi nowinami. Wprawdzie taki przebieg wydarzeń był mi doskonale znany, lecz nie przypuszczałem, żeby młody Schlitterbach, po przedpołudniowej przygodzie, miał jeszcze ochotę szwendać się nad wezbraną rzeką.

– A to wom jeszcze rzeknę – po chwilce dodał Machnik – iże panicz pod kapotą pistolec mioł za pasem.

– Nie zawiśnie, co ma utonąć! – mruknął do mnie kapitan, parafrazując znane przysłowie.

– Czy nie aby na nas Hans zabrał pistolet? Może żywił nadzieję nas tam jeszcze zastać? Jednak będąc na jego miejscu, po takiej kąpieli, przynajmniej parę dni trzymałbym się z dala od rzeki. A on – masz! Jeszcze tego samego dnia z pistoletem tam polazł. Cóż za charakterek!

– Możliwe, że wrócił po zostawiony przy kładce bykowiec? Pamiętasz? Leżał na trawie, gdy odszedł.

– Wiesz, Romku, to prawdopodobne. Lecz na co mu pistolet?

– Niech będzie pokwalony Jezus Krystus! – rozległo się raptem za naszymi plecami.

– Na wieki wieków! – chórem odparli chłopi, odwracając głowy ku przybyszowi. Pewnie się spodziewali zobaczyć Literę. Jednak, zgodnie z książkową relacją, był to Franek Żabka. Dalszy przebieg zgromadzenia mniej więcej odpowiadał znanej nam relacji. Celem było uświadomienie chłopom nie tylko ich krzywd, ale też ich powodów, a przede wszystkim nakłonienie do buntu przeciw bezwzględnemu wyzyskowi i porządkom panującym na wsi. W kulminacyjnym momencie Franek przypomniał najbardziej upokarzającą chłopów niegodziwość – zawarowane dla pana prawo pierwszej nocy – owe sławetne „Ius primae noctis”, które co poniektórzy panowie kazali sobie nawet w sądowych księgach w Brzegu zawarować. Przypomnienie niewolenia chłopskich żon i córek rozpaliły umysły zebranych do białości.

– Hańba im i zemsta! – zgodnym chórem ryknęły wszystkie gardła. A skoro już agitator w dostatecznym stopniu wzburzył chłopskie umysły, nadszedł czas przysięgi odmowy wszelkich świadczeń dla dworu, popartej obietnicą pomocy zbójników, którzy w razie potrzeby obronią chłopów przed pańską zemstą. Widząc, że zgromadzenie ma się ku końcowi, wraz z kapitanem przecisnęliśmy się bliżej Franka, chcąc z nim zamienić parę słów nim odejdzie. Udało nam się go dopaść w ostatniej chwili. Jeszcze moment, a byłby znikł w ciemnościach.

– Poczekaj Franku! Mamy do ciebie parę słów – zawołał Huck. Podeszliśmy, gdy się zatrzymał.

– Nas nie znasz, ale my o tobie wiemy to i owo. Skąd – mniejsza z tym. Jestem Stasiek, a to mój przyjaciel Romek. Będziesz zdawał Literze sprawę z dzisiejszego spotkania, rzeknij mu, że do niego wnet przybędziemy w sprawie talarów, co je Jędrys na cesarskie miał przerzucić. Jak słyszysz, dużo wiemy, lecz z naszej strony nie ma się czego obawiać. Jesteśmy po jednej stronie.

A ja nie wytrzymałem, by nie zadać pytania, gdy już się odwracał do odejścia:

– Ty żeś Hansa do Pszczynki wrzucił? Wiem, że to on chciał ciebie do wody wepchać, mając cię za starego dziada.

– Ty zaś skąd o tym wiesz?- odwrócił się gwałtownie. – Przecie nikogo, krom nas, tam nie było! – zdumiał się autentycznie. – A i to żem za dziada przebranym był.

– Jak powiedział Stasiek, dużo wiemy, lecz stąd nic złego. Jesteśmy po jednej stronie. Wiesz co? Hans to prawdziwy pechowiec. Przed południem chciał dopaść Staśka, gdy mu przy mostku w biciu dworskiego pachołka przeszkodził. Pędząc kładką, do wody wpadł, jednak udało nam się go z toni wydobyć, za co nam rychło kamieniem odpłacił. I po cóż głupek ponownie nad Pszczynkę lazł?

– No, to bywaj! – dodałem po chwilce. – Jak dobrze pójdzie, może się jeszcze kiedyś spotkamy? A kłaniaj się od nas Literze i Józkowi Wolnemu! – zakończyłem, nie chcąc przedłużać rozmowy i wziąwszy Hucka pod ramię, wróciłem ku żywo komentującemu spotkanie towarzystwu. Dłuższą chwilę rozglądaliśmy się za Gamoniami. W końcu zobaczyłem ich w towarzystwie młynarza Hanslika.

– A, jesteście! – rzekł ojciec Mateusz. – Możemy tedy Pawle ku domowi się brać.

Ruszyliśmy w stronę wsi, życząc dobrej nocy mijanym kmiotkom, którzy rozgrzani wiecem, rozprawiali o dopiero co usłyszanych sprawach.

– Jednymi z pierwszych byliśmy na Kościelniku i jako tacy też odchodzimy – pomyślałem.

Przy młynie pożegnaliśmy Hanslika, a jakiś czas później Gamoniów. Skorzystawszy znów z dziury w płocie, dostaliśmy się do plebańskiego ogrodu. Niebawem Huck przekręcił klucz w zamku i drzwi starej plebani stanęły otworem.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że Hans utonął. Jak to możliwe, że tego samego dnia dwa razy wpadł do rzeki? Niesamowite! – stwierdziłem, zanim jeszcze każdy z nas poszedł do swej izby.

– Tak mu widocznie było pisane – skomentował kapitan. Widać trudno zmienić bieg wydarzeń. Przecież uratowaliśmy smarkacza, a on powtórnie sam się śmierci wepchnął w objęcia. Nie nasza wina. Co ma być, to będzie. Dobrej nocy! Nie ma czym się przejmować.


[1]             stknie – wystarczy;

[2]             zieleźny – żelazny;

[3]             poczkej – poczekaj;

[4]             podle – obok;

[5]             tuzin – dwanaście sztuk;

[6]             kopa – sześćdziesiąt sztuk;

[7]             Was machst… – Co robisz Hans, małpi ogon?

[8]             przeca – przecież;

Skip to content