ODCINEK 6

Rozdział szósty.

            – Butem w mordę Herr Oberamtman![1]– zdejmując z głowy słomkowy kapelusz, z głębokim ukłonem, Huck zamarkował powitanie jegomościa w siodle na wyszczotkowanym do połysku kasztanie. Ten zaś właśnie dopiero co stanął u wrót wiodących na plebański majdan. W odpowiedzi jeździec, jakby od niechcenie, lekko skinął głową. Nie miałem wątpliwości, że mamy przed sobą jaśnie pana Schlitterbacha, dzierżawcę Krzyżowic i przyległych włości. Zdejmując i ja kapelusz w geście powitania, bez chwili zwłoki rozwarłem wrota, wpuszczając przybysza w obejście. Trąciwszy kasztana ostrogą, podjechał pod ganek, gdzie już Jakub głębokim ukłonem witał dostojnego gościa i przytrzymując konia, pomógł stanąć na ziemi. W otwartych drzwiach zobaczyłem księdza Ignacego, spieszącego gościowi na przeciw. Huck, stojąc przy wrotach, może nazbyt natrętnie przypatrywał się dziedzicowi. Trąciłem go w bok:

– Nie gap się tak w niego! Pójdźmy do Gamoniów. Lepiej, żeby nasze osoby nie wzbudziły jego zainteresowania.

A gdy zwlekał z odejściem, zwyczajnie wypchnąłem go na drogę.

– Po kiego licha nadstawiasz się dziedzicowi?! Czy to takie pewne, że nie rozumie polskiego? Przecież siedzi tutaj nie od wczoraj, więc coś tam już może chwytać z naszej mowy. Dałby ci butem w mordę i stalową trzcinką po grzbiecie na dodatek! Niepotrzebnie ryzykujesz!

– Jak zwykle masz rację – westchnął. – Ale nie wytrzymałem widząc tę nadętą pruską kreaturę. Jednak wysoce wątpliwe, żeby taki jak on pan zniżył się do poziomu roboczego bydła, za jakie ma polskich poddanych. Chyba nawet nigdy nie pomyślał o zaznajomieniu się z ich mową.

– Lecz nie mając pewności, niepotrzebnie ryzykowałeś. Nie prowokuj zbędnych kłopotów!

– Dobrze, Romku! Kolejny raz przyrzekam poprawę.

– Ciekawe co sprowadziło dziedzica na plebanię? – zainteresowałem się po chwili. – Chyba nie pogrzeb Hansa? To dla pastora Bartelmusa robota. Wszak są protestantami.

– Spokojna głowa! Na pewno wnet się dowiemy. Ale lepiej nie zawracać sobie głów pańskimi sprawami. Miejmy nadzieję, że Hans w domu nie zdążył się poskarżyć, jakiego doznał od kmiotka despektu? Tak chamsko obrazić jaśnie panicza przy tak zbożnej czynności. Lecz dajmy mu już spokój. O zmarłych źle mówić nie wypada – zreflektował się.

Do obiadu zgodnie skręcaliśmy powrósła, mimowolnie odrabiając pańszczyznę.

                                               ====================

– Idziemy na plebanię popytać dobrodzieja o najnowsze wieści – oznajmił kapitan, wstając od stołu po obiedzie. Przyjąłem to z ulgą, gdyż – prawdę powiedziawszy – zabawa ze słomą już mi dojadła.

Zaglądnąwszy do plebańskiej kuchni, nie zastaliśmy w niej Jakuba, zaś panująca wszędzie cisza sugerowała, że w budynku nikogo nie ma. Za to zza pobliskiego muru, oddzielającego farę od cmentarza, dochodziły jakieś odgłosy i strzępy prowadzonej rozmowy. Wziąwszy ławkę z ganku, postawiliśmy ją przy murze, by z wyższego poziomu wystawić głowy ponad ogrodzeniem. Po drugiej stronie, pod nadzorem Jakuba, trzech pachołków kopało obszerny dół, zaś czwarty odpoczywał, przysiadłszy na zarośniętej mogile. Z boków piętrzyły się pryzmy odspojonej ziemi, zaś obok – osobno – stosik oblepionych ziemią kości i dwie czaszki.

– Na pewno szczątki ongiś tu pochowanych – pomyślałem.

Raptem ostrze łopaty jednego z kopiących o coś zazgrzytało. Pachołek pochylił się, wyciągając rękę:

– O, jaka siabla! Ino już rdzą przeżarta. Szkoda! – stwierdził, podnosząc z dna wykopu rzeczywiście już bardzo skorodowany rapier.

– Pójdźmy, kapitanie, zobaczyć to z bliska! – zarządziłem. – Może jeszcze coś ciekawego się znajdzie?

W parę chwil ławka wróciła na swe miejsce, a my popędziliśmy na cmentarz, chcąc zdążyć na czas, nim dalsze ewentualne znaleziska zostaną bezmyślnie zniszczone.

– Cóż to, panie Jakubie, za wielki dół kopiecie? Jakąś rodzinę pogrzebać trzeba? – zapytałem.

– Nie, Romku, nie chowamy. Ino jegomość grobowiec rodzinny zaordynował migiem sprawić, iżby panicz Hans w nim spoczął. Z księdzem dobrodziejem wybrawszy miejsce, wraz pachołków z dworu do kopania słał. To część cmentarza dla ewangelickiej wiary wyznawców przeznaczona.

– Lecz pierwej już tu ktoś spoczywał – stwierdził kapitan – ale dawno, bo groby ledwo widać, a z nieboszczyków tylko kości zostały. Tu zaś jakiś wojak musiał leżeć – wskazał miejsce odnalezienia rapiera. – Nie aby ten Szwed, co przez trzydziestoletnią wojnę na probostwie zmarł? Ojciec Mateusz o takim gadał. No tak! Przecież przy murze miał być pogrzebany. To już przeszło sto pięćdziesiąt lat do tyłu.

Schyliłem się po szczątki rapiera porzuconego obok pryzmy ziemi. Jeżeli chyba mosiężna oprawa rękojeści zachowała się w dobrym stanie, stalowa głownia przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Skorodowany sztych odpadł, zaś resztę prostej klingi ospą pokrywały liczne wżery, dosyć często przechodzące na wylot.

– No cóż, ponad sto pięćdziesiąt lat w ziemi zrobiło swoje – pomyślałem. – Szkoda, piękna musiała to być broń!

– A wiesz, Staśku – odparł Jakub – chyba masz rację. I ja o tym Szwedzie słyszałem. Na isto pod murem spoczywał. Tośmy go ninie[2] trafili.

Zaś Huck już był w dole i pochylając się ku ziemi, grzebał w gruncie kawałkiem wcześniej ułamanego z krzaku patyka.

– Skocz, Romku, po saperkę! Chciałbym ostrożnie odsłonić szczątki pana Arno, bo to pewnie on tu leży. Macie jeszcze szerzej kopać? – zwrócił się do Jakuba. – Jeżeli tak, to kopcie, ja zaś zajmę się tym miejscem. Nie ma strachu, że opóźnię wam robotę. Skończę na czas.

Przyniosłem obydwie saperki i miotełkę na dodatek, żeby w razie potrzeby omieść odsłonięte znalezisko. Miałem oczywiście świadomość, że nie zrobimy tego tak dobrze, jak chociażby tylko początkujący studenci archeologii, jednak na pewno o niebo lepiej niż pańszczyźniany pachołek, którego jedynie jak najrychlejsze wykopanie dołu interesuje.

Opuściłem się na dno wykopu.

– Cóżeś się tak zapalił do starych nieboszczyków? Chcesz może mu zaglądnąć do czaszki, czy aby w niej nie została jakaś zakodowana informacja? – mruknąłem do kapitana tak, aby tylko on usłyszał. – A może zasmakowałeś w grabarskim rzemiośle? Fakt! Mamy w tym już jakąś praktykę – dodałem z przekąsem.

– Nie, może to i głupie, lecz chciałbym zobaczyć, co z von Vetinghoffa zostało i to nie we fragmentach wyrzuconych z urobkiem. Zostawił nam przecież zagadkę. Tyle lat czekała! Byłoby mi jakoś nieswojo. Odkrycie tego, co po nim zostało, nie powinno zająć zbyt wiele czasu. Przecież mamy go już niemal odkrytego. Zabierajmy się więc za robotę, by skończyć na czas.

On z jednej, ja z drugiej strony, zaczęliśmy saperkami ostrożnie skrobać grunt, odsuwając urobek na bok, a następnie wyrzucając na górę. Tymczasem dworska ekipa poszerzała wykop w prawo. Zanim osiągnęła pożądaną głębokość, szczątki von Vetinghoffa zostały odkryte i omiecione. Po odzieży nie pozostało naturalnie śladu, nie licząc metalowych guzików, klamry pasa i resztek wysokiego rajtarskiego buta na prawej nodze. Lewego nie było, ale i też lewej nogi, poza kawałkiem kości udowej. Przyglądnąwszy się jej stwierdziłem, że została odcięta i to najpewniej krótko przed śmiercią właściciela.

– Wiesz dlaczego tutaj leży? – zapytałem Hucka.

– Bo zmarł w Krzyżowicach – usłyszałem w odpowiedzi.

Roześmiałem się: – Nie ma co, dowcipnie to wykoncypowałeś! Jestem pod wrażeniem!

– Oświeć mnie, jeżeli wiesz.

– Popatrz i chwilę pomyśl!

– Poddaję się. W końcu to ty jesteś specem od rozwiązywania zagadek – odparł po dłuższej chwili milczenia.

– Oj kapitanie, kapitanie. Przecież to proste jak świński ogonek! Nie widzisz, że stracił nogę? Kość w miejscu cięcia nie wykazuje najmniejszych nawet cech zabliźniających. Został raniony w nogę i to tak, że niezbędna była amputacja. Chyba się orientujesz, jakie wtedy były warunki sanitarne? Najpewniej wywiązała się gangrena i Herr Arno swe ziemskie wojowanie zakończył w Krzyżowicach, wcześniej jednak ryjąc na spodzie stołowego blatu szkic czegoś i to najpewniej nie zdążywszy go dokończyć. Brakuje w nim trzeciej miary oraz informacji, czego szukać w punkcie przecięcia trzech namiarów. Brakuje również nazwy wodnego cieku. Wątpliwe, żeby jej nie znał. Przecież takiego obozu nie urządzono w tydzień bądź miesiąc. Na pewno dłużej w nim siedzieli. Wygląda więc, że autorowi zabrakło czasu na dokończenie szkicu.

– Romku, jestem pod wrażeniem! Gdzie mi tam z tobą konkurować.

– Ale kiedyś solidne buty robili – dodał po chwili. – Tyle lat w ziemi, a się jeszcze nie rozsypał. Widać skórę dobrze zaimpregnowano lub natłuszczono.

Przy szczątkach von Vetinghoffa znaleźliśmy jeszcze składaną lunetę, inaczej mówiąc – wojskową perspektywę, kiedyś najpewniej w jakimś futerale, po którym zostały mosiężne sprzączki. Podniosłem ją ostrożnie i otarłem wiechciem trawy. Zaśniedziała mosiężna rura, złożona z kilku chowających się w sobie segmentów. Odłożyłem ją na boku, z zamiarem późniejszego zabrania na kwaterę.

– Wtedy sprawdzę w jakim jest stanie – postanowiłem. – A nuż jeszcze na coś się nada?

– Ho, ho! A to się wam pięknie udało szczątki tego nieboraka odsłonić! – doleciał raptem z góry głos księdza Ignacego. – Że też mieliście ochotę na tak niewdzięczne zajęcie?

– Toż to Księże Dobrodzieju pan Arno von Vetinghoff, we własnej osobie! A właściwie to, co z niego zostało – oświadczył Huck. A widząc, że przekazana informacja niczego plebanowi nie mówi, dodał:

– Oficer wojsk szwedzkich w trzydziestoletniej wojnie. W Pietrowicach stali obozem, skąd ich wreszcie w sierpniu 1644 roku graf Zygfryd Promnitz pospołu z krakowskim biskupem przegnali. Raniony, tu dotarł i już pozostał. Nogę stracił i pewnie przez to zmarł, pono na tutejszej farze. Pewnie w metrykalnych księgach zgon jego będzie zanotowany, jeżeli naturalnie przetrwały.

– A wiesz, Staśku, że są. Lecz co teraz z nim poczniemy? Jegomość tutaj grobowiec dla swej rodziny zrobić zaordynował. Chyba, że z kośćmi sąsiadów pospołu zagrzebiemy w rogu dołu?

 – Nie można by tak osobno i głębiej zakopać? – zapytałem. – Po co szczątki ze sobą mieszać? Jeszcze gotowe się w dniu sądu ostatecznego nie pozbierać do kupy i co wtedy?

– Skoczę do nas. Może na strychu znajdzie się jakieś pudło? Włożymy go weń i głębiej w dziurze zakopiemy – ofiarował się Huck. – Nie będzie panu Schlitterbachowi wadził. Wszak to jego ziomek i najpewniej współwyznawca. Sądzę, że się wnet dogadają i później im raźniej będzie.

Ksiądz Ignacy, z trudem hamując śmiech, pokiwał tylko głową.

– Dobrze! Niechaj któryś skoczy poszukać czegoś sposobnego. Potem pokropimy kości święconą wodą i niechaj spoczywają w pokoju.

Huck wygramolił się z dziury, ja tymczasem podniosłem zaśniedziałą lunetę, delikatnie próbując, czy nie da się jej rozciągnąć? Nie zdejmując ochronnych wieczek, spróbowałem ostrożnie poruszyć złożonymi segmentami w lewo i w prawo, a gdy się poluzowały, rozłożyłem na całą długość. Za pierwszym podejściem powiodło się częściowo. Oczyściłem więc wysunięte segmenty z pyłu i znów kręcąc ćwierć obrotu w lewo i ćwierć w prawo, rozciągnąłem ponownie. Powiodło się za trzecim podejściem. Oszacowałem jej długość na ponad siedemdziesiąt centymetrów, zaś w stanie złożonym – około trzydzieści. W międzyczasie poszerzający wykop młodzieńcy również zakończyli robotę. Wyleźli na górę, a po krótkim odpoczynku uznali pójść do studni przy cmentarnej bramie. Zostałem sam na miejscu, bo i ksiądz Ignacy z Jakubem także odeszli. Wkrótce jednak wrócił Huck z nieco już podniszczonym kuferkiem. Odebrałem go stojąc na dnie wykopu. A gdy i kapitan znalazł się przy mnie, przystąpiliśmy do układania w kuferku szczątków von Vetinghoffa.

– Zaczniemy chyba od nogi? – zaproponowałem, wyciągając rękę po szczątki rajtarskiego buciora, ze sterczącym piszczelem i niezbyt delikatnie wrzuciłem do środka. Uderzając o dno, rozpadł się obcas i ze środka sypnęło kamykami skrzącymi się w promieniach popołudniowego słońca. Znieruchomiałem. Podobnie i kapitan, z fragmentem miednicy von Vetinghoffa w ręku.

– A niech mnie! – wykrztusił wreszcie. – Przypuścił byś, że Herr Arno tak nam dobrze zapłaci za tak lichy pochówek? Niesamowite!

Ja tymczasem zebrałem kamyki z dna kuferka. Dwa większe rubiny i sześć mniejszych diamentów oraz cztery chyba szmaragdy stanowiły zapewne sporą wartość.

– A to spryciarz! – pomyślałem o Vetinghoffie. – Dobry wybrał schowek. Tam miał szansę zachować zrabowane kamuszki nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Któż by się połasił na buciory cuchnące przepoconymi i dawno nie mytymi nogami?

– Czy i drugi but był depozytariuszem podobnego skarbczyka? – zapytał Huck. – Jeżeli tak, ten który go kiedyś wyrzucił, strzelił kapitalne głupstwo.

Zawinąłem kamyki w chusteczkę i schowałem w kieszeni.

Teraz już, w parę minut, to co pozostało po szwedzkim wojaku, zostało złożone w kuferku. Ułożywszy czaszkę na wierzchu, wyszedłem na górę po rapier leżący opodal i podałem kapitanowi. Z małymi oporami, lecz zmieścił się po skosie. W międzyczasie wrócił Jakub z wiklinowym koszykiem, jakiego powszechnie się używa w gospodarstwach, by w nim umieścić wcześniej wykopane kości sąsiadów von Vetinghoffa. Wrócił i ksiądz Ignacy, z czarną stułą na ramionach i kropidłem w ręku. Pod nosem zamruczał jakąś modlitwę, a pokropiwszy złożone w koszu i kuferku szczątki święconą wodą, wrócił do kościoła. Huck zamknął wieko kuferka i wyszedł na górę, a ja w ślad za nim, zaś Jakub długim kijem, na którym odmierzył cztery łokcie, sondował w kilku miejscach głębokość dołu. Wrócili też od studni kopacze. Tym polecił pogłębić wykop w dwu miejscach, jak również wyryć w nim jeszcze dwie dziury na kosz i kuferek. A skoro się z tym uwinęli, po umieszczeniu w nich szczątków z przekopanych grobów, obie zasypano i dobrze udeptano. W tym czasie Jakub oglądał jedną z naszych saperek, obracając łopatkę w ręku, a na koniec spróbował nawet kopania.

– Bardzo poręczna łopatka – stwierdził z uznaniem.

Nie mając na cmentarzu chwilowo nic do roboty, wrócił z nami na plebanię. Przy studni dokładnie wymyliśmy saperki, a następnie ręce. Huck zapytał Jakuba o spirytus. Gdy się okazało, że go ma w swych zapasach, poprosił o kwartę.

– Nie, nie będziemy go, panie Jakubie, pili – zapewnił.

Było więc po „zabawie w grabarzy” czym odkazić ręce. Wpierw jednak dokończyłem czyszczenia lunety, którą także przemyłem spirytusem i wytarłem gałganem. Soczewki perspektywy okazały się być w dobrym stanie, najbardziej dzięki szczelnemu zamknięciu wieczkami. Zeszło mi trochę czasu zanim zdołałem je zdjąć. Po oczyszczeniu i przetarciu spirytusem, nie było już z tym trudności. Huck zaś wybierał się do plebana, chcąc go nakłonić do odszukania w księgach zapisu dotyczącego von Vetinghoffa. Widząc, że już się uporałem z lunetą, wyciągnął rękę:

– Pozwól i mnie się jej przyglądnąć – poprosił. Gdy podałem, rozciągnął na całą długość i przyłożywszy do oka, wyjrzał przez okno. Chwilę regulował ostrość obrazu.

– Dobrze przez nią widać. Zauważ, że nie odwraca obrazu. Ma zatem dodatkową soczewkę. Ciekawym jakie daje powiększenie? Obiektyw ma stosunkowo dużą średnicę. Dobre osiem centymetrów, a może i nawet ciut więcej. Dobrze by ją było przetestować na otwartym terenie – rzekł, odejmując rurę od oka, a następnie złożył i znowu rozciągnął na całą długość.

– Fajna maszyna – stwierdził z uznaniem, może niezbyt precyzyjnie. Zamilkł na chwilę i obracając rurami poszczególnych segmentów w lewo bądź prawo, ustawił je w jednej pozycji według kresek wyrytych przy końcu każdego.

– A niech mnie, Romku! Wiesz co tu zaznaczono? Popatrz! Od tej poprzecznej kreski przy obiektywie, do tej na segmencie okularowym opisano „1 Elle”. Mamy więc łokieć Arna! Takim zapewne mierzył. Możemy porównać z miarkami Jakuba. Są dokładniejsze niż nasze kopie. I tak przecież zamierzałem pójść na plebanię. Pójdźmy zatem obydwaj. Przy okazji poszperamy w księgach metrykalnych nie obarczając tym księdza Ignacego.

Oddał lunetę. Złożyłem instrument i schowałem.

Z porównania miar tym razem nic nie wyszło, jako że Jakub znów poszedł na cmentarz, gdzie przywieziono cegły oraz wapno na budowę grobowca. W drodze podobno był także piasek, po który wczesnym rankiem wysłano dwie furmanki aż do Rudziczki. Zanosiło się więc na rychłe rozpoczęcie robót murarskich. Podarowaliśmy sobie Jakuba, tym bardziej że ksiądz Ignacy miał z nami do pogadania.

– Oczywiście! Chce wiedzieć, skąd znamy nazwisko nieboszczyka dawno temu pochowanego na tutejszym cmentarzu – pomyślałem. Wcześniej, w obecności Jakuba i kopaczy, nie uchodziło mu o to pytać.

Usiedliśmy w jadalni. Nie pomyliłem się. Przyszło więc wpierw opowiedzieć o Gamoniowym przodku oraz zapamiętanym przez ojca Mateusza grobie Szweda, a następnie historię stolika ze strychu starej plebanii.

– Stąd znajomość imienia i nazwiska, a także roku – wyjaśniłem. – Co do miesiąca, Stasiek znał datę ataku Promnitza na szwedzki obóz: 28 sierpnia 1644 roku. Ten sam rok widniał na szkicu pod spodem blatu stolika. Przed bitwą ranny von Vetinghoff raczej nie mógł się znaleźć w Krzyżowicach. Szwedzi po klęsce wycofywali się na południe. Widocznie tutaj przynajmniej kilku dotarło, gdyż von Vetinghoff, z amputowaną nogą, nie był chyba zdolny do samodzielnego podróżowania. Reszty już niestety nie sposób dojść. Pewne jest tylko to, że jakiś czas był tutaj i zmarł ostatecznie oraz został pogrzebany na tutejszym cmentarzu. Podobno wtedy wielu szwedzkich żołnierzy pozostawiło na Śląsku swe kości, dzisiaj już nawet nie bardzo wiadomo gdzie? Nikt o ich groby nie dbał, czemu się nie dziwię. Któż by się troszczył o mogiłę gnębiciela i rabusia? O takim każdy starał się jak najszybciej zapomnieć.

– Jeśliby można było w księgach sprawdzić, bylibyśmy ciekawi, kiedy von Vetinghoff zmarł? Możemy nawet sami poszukać, by księdzu dobrodziejowi nie zajmować czasu – zaproponował Huck. – Co zaś się tyczy odszukania miejsca zaznaczonego na planie, zajmiemy się tym najpewniej po załatwieniu sprawy z talarami. Po drodze najwyżej rzucimy w Pietrowicach okiem czy rzeczywiście o to miejsce chodzi?

– Jak wy to czynicie, że wciąż nowe zagadki się was trzymają? – zdumiał się pleban.

– Sami się temu dziwimy – skwitowałem.

Ksiądz Ignacy z niedowierzaniem pokręcił głową, a potem wyszedł po metrykalną księgę sprzed stu pięćdziesięciu laty. Po paru minutach wrócił z grubym foliałem oprawnym w skórę pod pachą.

– Mamy tu osiem lat: od roku 1640 do 1648, przez ówczesnego pastora prowadzone. Dobrze, że się zachowała – rzekł, kładąc już cokolwiek zniszczony tom na stole.

– Społem poszukamy tego Vetinghoffa. Sam jestem ciekawy! – rozwarł księgę i zaczął przewracać karty.

Stanąwszy za jego plecami, patrzeliśmy na wpisy widniejące na poszczególnych stronach. Wnet odszukał rok 1644 i teraz już wolniej przeglądał strony.

Wreszcie pod datą 16 września – jest! Arnold von Vetinghoff, oficer wojsk szwedzkich, zmarł tegoż dnia, kwadrans po czwartej rano. Pogrzebany następnego dnia na krzyżowskim cmentarzu.

– Ostatni ślad po człowieku – westchnął pleban. – Jeno Bożemu Miłosierdziu możemy polecić jego duszę. Dziw, że po tylu latach się przypomniał! – zdumiał się po chwili. – Pewnie męki cierpi za swe nieprawości i się przypomina, chcąc jakoweś wyrządzone zło naprawić.

Dalsze rozważania wielebnego przerwało wejście Jakuba. Na pierwszy rzut oka można było po nim poznać, że ma jakieś nowiny. Ujrzawszy nas jednak przy księdzu stanął, nie mogąc się zdecydować, jak postąpić?

– I co tam, Jakubie? – odezwał się pleban. – Wydarzyło się co nowego? Chyba nie rzekniesz, iże Hans ożył.

– Nie, księże proboszczu! O niczym takim nie słyszałem.

– Tedy cóż się wydarzyło? Gadaj śmiało!

– Żabków Franka, co łońskiego roku się stracił w drodze do festungu w Koźlu, pan wójt z Hubertem strażnikiem u Żabkowej chycili i w hareszcie zawrzyli! Pod sąd jegomościa pójdzie, ale dopiero po Hansa pogrzebaniu. Teraz co inszego jegomościowi w głowie – rzekł mi szafarz Płoszczyca.

– No, nie chciałbym być we Frankowej skórze! – skwitował pleban. – Pewnie ze sto batów weźmie. Skąd zaś wójt o Franku się wywiedział? Przecie nie tak, od przypadku, do Żabkowej poszedł i to zaraz we dwu, z Hubertem?

– Ktosi Franka widzieć musiał i się o tym wójt dowiedział. Biedny Franek! Żal mi synka! – westchnął Jakub.

Ksiądz Ignacy podziękował za wieści.

– A jak tam robota na cmentarzu? Murować to już poczęli? – zainteresował się, zanim jeszcze „ majordomus”zdążył opuścić jadalnię.

– Murują, murują! Dwu mularzy i czterech pachołków do pomocy. Pono nawet i nocą roboty nie przerwą.

– A to ci historia! – zdziwił się pleban. – Tak im pilno, iże nieboszczykom nawet nocą nie dadzą spokoju? No, ale jak mus, to mus! Nic na to nie poradzimy. Byle zbyt nie larmowali[3], iżby człek spać mógł.

– Rzeknę im to – zapewnił Jakub, zamykając za sobą drzwi.

– Pójdźmy do was – zarządził pleban. – Rad bym i ja ów stolik zobaczyć. I pomyśleć, tyle lat tu stał, a nikt pod spód nie zaglądnął. Jakby na was czekał! Dziw nad dziwy!

Poszliśmy na starą plebanię. Kapitan wyniósł stolik na ganek, gdzie było zdecydowanie jaśniej niż w naszym „salonie”, a odwróciwszy go, oparł o balustradę ganku tak, aby wielebny mógł wszystko dobrze pooglądać.

Długo wpatrywał się w wyryty szkic, kręcąc głową:

– Jak już rzekłem, niesamowite! I umyśliliście miejsce to odszukać? Daj Boże szczęście! Wielcem ciekaw, co też tam być może?

– Zaś o Franku byście tak nie pomyśleli? – zaskoczył nas na wychodnym. – Szkoda synka!

– Gdzież ten areszt? – bez zbędnych słów, Huck natychmiast potrafił się znaleźć w sytuacji.

– Opodal karczmy dom wójta stoi, a pobok wiejski areszt. Imieniem jegomościa wójt policyjne obowiązki na wsi sprawuje, do pomocy mając strażnika Huberta. Pan zaś nade wsią wszelką władzę dzierży. Dziedzic on, sędzia i policyjant, tedy co chce czynić może. Ale zły to sędzia, co we własnych sprawach wyrokuje! – Tym razem już definitywnie zakończył, spiesznie odchodząc do siebie.

– Co robimy? – zapytał Huck, skoro zostaliśmy sami. – Dobrodziej niedwuznacznie dał do zrozumienia, iż byłoby dobrze Franka z aresztu wyciągnąć. Prosić wójta o wypuszczenie więźnie chyba nam nie wypada. Gdyby to na coś się zdało, niewątpliwie pleban byłby pierwszy do tego. Widać dobrze wie, że nie tędy droga.

– Chodźmy po Grzesia, żeby nam areszt pokazał – zdecydowałem. – Szkoda czasu na próżne rozważania. Dobre rozpoznanie połową sukcesu.

Gamoniów zastaliśmy w stodole splatających pracowicie nieszczęsne powrósła. Huck opowiedział o budowie grobowca dla Schlitterbachów, a następnie o znalezieniu szczątków szwedzkiego oficera.

– Odkryliśmy, ojcze, tego Szweda, coście o nim prawili. Jedną nogę miał, bo mu drugą odcięli. Pewnie z tego wywiązała się gangrena i zmarł. Nawet ksiądz pleban w księdze odnalazł jego zgon odnotowany. Nazywał się Arnold von Vetinghoff. Najpewniej Niemiec w służbie u Szwedów. Umarł 16 września 1644 roku – wyrzucił niemal jednym tchem.

– Skąd zaś wiadomo, że to właśnie on? – przytomnie zapytał ojciec Mateusz.

– Szablę miał przy sobie, a na nodze rajtarski but. Bez wątpienia on! Jak prawiliście, pod murem pochowany.

– To się jeszcze tyle lat zachował? – zdumiał się gospodarz.

– No nie. Tylko kości po nim zostały, szczątki buta i szabla – sprostował Huck.

– Co z nim zrobią?

– Już pochowany. Pod grobowcem Schlitterbachów będzie leżał, jak i trzech innych, co ich przy tym wykopali. Dziedzic o tym wiedzieć nie musi, bo i po co?

– Moglibyśmy ojcze prosić na słówko? – zapytałem, gdy skończył. Nie wydawało mi się bowiem stosowne mówić o Franku przy całej rodzinie. Czego się nie wie, tego się nawet przez przypadek nie wypapla!

Siadłszy na przyzbie, mogliśmy spokojnie pogadać o zawoalowanej sugestii plebana.

– Tylko lepiej nikomu tego nie powtarzać – zastrzegł Huck. – Dobrze by było, jakby nam Grześ ów areszt pokazał. Może by go ojcze zaraz przywołać? Jak coś zobaczyć, to gdy jeszcze jasno.

– Areszt i od nas widać, ale pierwej dobrze na miejscu się rozglądnąć – stwierdził i przywołał syna.

W niewiele czasu później byliśmy w drodze. Po dotarciu do traktu wiodącego od Osin w stronę Pniówka, znacznie zwolniliśmy, bo i też zabudowania wójtowskiej zagrody były tuż, tuż.

– To jest areszt. Ten, co przy drodze stoi – szepnął Grześ, lekkim skinieniem głowy wskazując interesujący nas obiekt. Rzeczywiście, przy drodze stał niewielki budyneczek, wieńcowej konstrukcji, z solidnymi drzwiami – najpewniej dębowymi – i okratowanym okienkiem. Dach kryty deskami. Na przyzbie wójtowej chałupy siedział jakiś facet. Stojący przy nim dzban i kufel w ręku świadczył, że sobie nie krzywduje. Grześ, zdjąwszy kapelusz, pozdrowił gospodarza, a my za jego przykładem i, żeby nie wzbudzać podejrzeń, odeszliśmy w stronę młyna. Osiągnąwszy miejsce, z którego już nas nie mógł widzieć, tym razem obok kościoła wróciliśmy do siebie, lecz tylko na chwilę. Huck zabrał lornetkę i poszliśmy do Gamoniów, chcąc z ich posesji, z drugiej strony popatrzeć na areszt. Na miejscu wydobyłem z kieszeni perspektywę i rozłożywszy, przyłożyłem do oka. Po wyregulowaniu ostrości, jak na dłoni miałem tylną ścianę aresztu, z okratowanym okienkiem. Skupiłem się na nim. Kwadrat o boku nie dłuższym niż łokieć, na krzyż przecięty dwoma grubymi sztabami osadzonymi w żelaznej ramie.

– Jakoś musi to być do belek przytwierdzone – pomyślałem, skupiając na tym całą uwagę. Po chwili miałem rozwiązanie: Płaskownik tworzący ramę kraty przybito w okiennym otworze czterema solidnymi hufnalami. Dobrze było widać ich grube główki. Chcąc je wyrwać, trzeba by dysponować potężnymi kowalskimi kleszczami lub dźwignią do wyrywania gwoździ. Trąciłem Hucka:

– Widzisz w jaki sposób przytwierdzono kratę? Jeżeli lornetka daje za małe przybliżenie, zerknij przez perspektywę Vetinghoffa – rzekłem podając lunetę. Przyłożył ją do oka i patrzał dłuższy czas.

– Tylko cztery spore gwoździe! Wątpię, żeby były stalowe. Jednak ich wyrwanie stanowi poważny problem. A gdyby je tak przepiłować? – stwierdził na koniec. – Zabrałem z domu dwa brzeszczoty do cięcia metalu. Ot tak, na wszelki wypadek. W sam raz do takiej roboty. Problem tylko w tym, żeby nikt nie usłyszał odgłosów piłowania.

– Wypada więc się dowiedzieć czy w areszcie ktoś więźnia pilnuje? Jeżeli tak, to gdzie wtedy przebywa? Mam nadzieję, że nie w tym samym pomieszczeniu. Popytajmy ojca Mateusza. Może będzie coś o tym wiedział?

Nawet nie było potrzeby do niego pójść. Sam do nas przyszedł. Huck pokazał mu lunetę i poinstruował, w jaki sposób uzyskać ostrość obrazu. Gamoń senior chwilę majstrował przy okularze, by ostatecznie ustawić go w odpowiedniej dla swego oka pozycji.

– Widzicie ojcze? Krata na czterech hacelach przymocowana. Gdyby je obciąć, sama z okna wylezie. Chcąc je wyrwać, trzeba by kowalskich kleszczy.

– Młotkiem i żelazkiem[4] gwoździe poubijać można, ale po cichu nie sposób tego uczynić. Przecie strażnik abo wójt zamkniętego pilnował będzie. Pewnie, że nie nie cały czas. Noc dla spania jest i w izdebce przy hareszcie prycz ku temu sposobną mają. Wszakże byle larmo wraz ich obudzi! Nijak tedy ciąć haceli!

– Z tej izdebki do celi widać, czy też jest ścianą oddzielona?

Z odpowiedzi wynikało, że dzieli je ściana oraz solidnie okute drzwi, na dwie sztaby zamykane. W drzwiach jest małe okienko, by do celi można było popatrzeć.

– Bieda w tym, że mogli też Franka do ściany łańcuchem przywiązać – przypomniał sobie ojciec Mateusz dodatkowo niekiedy stosowane zabezpieczenie.

– Trudno, trzeba rzecz na miejscu sprawdzić. Ale i tak przed północą nie ma co się za robotę zabierać. Wpierw pilnujący musi dobrze zasnąć. Czasu potem też za wiele mieć nie będziemy, bo to przecież wcześnie świt.

Do wieczerzy pozostała jeszcze godzina. Zostaliśmy na miejscu, włączając się znów do pracy przy powrósłach. Potem jednak wróciliśmy do siebie, żeby w spokoju przygotować się do akcji. Zaproponowałem, żeby oprócz brzeszczotu do cięcia zabrać także saperki. W razie gdyby cięcie okazało się niemożliwe, można spróbować podkopu. Wątpliwe, aby w takim „kurniku” był głęboki fundament. Jeżeli już, to dolny wieniec belek wsparto w narożach na większych kamieniach. Zresztą sprawdzi się na miejscu.

– Dobrze, Romku! – zgodził się.

– Nie uważasz, by na wszelki wypadek zasłonić twarze?

– Oczywiście! Najlepiej zrobić sobie coś na kształt kominiarek. Widziałem na strychu starą koszulę. Wystarczy odciąć rękawy i zrobić otwory na oczy. Zaraz ją przyniosę.

Wrócił niebawem z koszulą pokrytą pajęczynami. Szczęściem miała szerokie rękawy, zakończone sznurkowymi ściągaczami. Kapitan wytrzepał z niej wpierw najmniej funt kurzu, a potem odciął rękawy i jeden naciągnął na głowę.

– I jak, mogę straszyć na cmentarzu?

Zaznaczyłem miejsca, w których należało wyciąć otwory na oczy. Zdjął rękaw z głowy i raz, dwa, nożem z tym się uporał. Następnie, według już gotowego wzoru, przygotował drugą kominiarkę.

Przymierzyłem. Pasowała. Po zdjęciu zaproponowałem, żeby je czymś przyczernić. Wszak nocą najlepiej nie mieć na sobie niczego jasnego.

– Ze smutkiem muszę znowu przyznać ci rację.

Prócz saperek, Huck postanowił jeszcze zabrać latarkę i dużą gazową zapalniczkę w kształcie świeczki. W czasach naszej młodości, Andrzeju, gazowe zapalniczki były u nas jeszcze rzadkością. Huck jednak dostał taką od kumpla, który z rodzicami wyjechał do RFN. Wiosną odwiedził Hucka, stąd prezent. Miała duży zbiornik na płynny gaz, pozwalający na dłuższe funkcjonowanie. O składanym nożu nie wspomnę, gdyż stale go nosił przy sobie w kieszeni spodni.

Jakiś czas po północy, dziurą w płocie, opuściliśmy teren plebanii. Za cmentarnym murem, przy blasku pochodni, wrzała praca. Zachmurzone niebo sprzyjało naszym zamierzeniom.

– Oby tak nadal!- pomyślałem.

Na podejściu do osińskiej drogi, Huck zarządził założenie kominiarek. Następnie, już bardzo ostrożnie, ruszyliśmy w stronę nieodległego aresztu. Wokoło ciemno i cicho. W żadnym okienku nie błyskało światło. Okienko aresztu także było ciemne. Podkradłszy się do ściany, przyłożyłem ucho do drzwi i nadsłuchując dłuższą chwilę, usiłowałem złowić odgłosy dochodzące z wnętrza. Wydawało mi się, że słyszę regularne posapywanie, lecz nie byłem tego pewny. Z równym powodzeniem mogło to być tylko złudzenie wzbudzone wyobraźnią i pragnieniem, aby właśnie tak było.

Zostałem przy drzwiach. Z boku, pod ścianą, dostrzegłem klepkowe wiadro. Siadłem na nim. Huck tymczasem znikł na tyłach aresztu, chcąc wpierw uprzedzić Franka, a przede wszystkim zapytać czy przypadkiem nie jest przykuty łańcuchem?

– Byle zrobił to cicho – pomyślałem, czujnie rozglądając się w koło. Ale nadal nic nie zakłócało nocnej ciszy ani też było widać blasku latarni nocnego stróża.

– Może poszedł na cmentarz popatrzeć na robotę murarzy? – pomyślałem z nadzieją.

Siedziałem pod ścianą już dłuższą chwilę i ani się spostrzegłem, kiedy kapitan znów stanął przy mnie.

– Dobra nasza! Franek jest bez łańcuchów – szepnął. – Obudził się przy pierwszym szmerze. Kazałem mu stanąć przy drzwiach i dawać baczenie na strażnika, gdyż pono Hubert go w nocy niby pilnuje. Tak zresztą sądziłem. Gdzieżby tam wójt chciał tracić noc na coś takiego! Podobno Hubert z wieczora ździebko sobie podchmielił. Jest zatem nadzieja, że będzie miał twardy sen.

– Zostań tutaj i pilnuj, żeby nas nikt nie zaskoczył – dodał po chwilce, nim znowu znikł za węgłem aresztu. Wytrzeszczałem więc oczy i pilnie nasłuchiwałem, by w porę wykryć ewentualne zagrożenie.

Wkrótce doszło mnie lekkie zgrzytanie piły tnącej któryś z gwoździ. Jeszcze bardziej natężyłem uwagę, lecz nadal wszystko wydawało się być w porządku. Strażnik w dalszym ciągu nie dawał powodów do niepokoju, zaś w pobliżu nikt się nie plątał.

Zgrzytanie piły na chwilę umilkło, wkrótce jednak odezwało się znowu. I tak jeszcze dwa następne razy. Ja tymczasem z emocji aż się spociłem! Stokroć bardziej bym wolał ciąć hacele niż siedzieć na czatach, z napiętą do granic wytrzymałości uwagą. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że Huck tę robotę sprawniej wykona. W tym bowiem wypadku dysponował dużo większym niż ja doświadczeniem. Czekałem zatem niecierpliwie na zakończenie roboty.

Wreszcie wychynął zza węgła.

– Wszystkie ucięte! Ale niestety kratę trzeba jeszcze czymś podważyć, gdyż dwa gwoździe musiałem ciąć z wierzchu. Brzeszczot nijak nie chciał się zmieścić pod ramką. Szlag trafił! Co by tu znaleźć odpowiedniego? Łomem w dwie sekundy bym kratę podważył.

Zrobiło mi się gorąco.

– Skąd tu ci łom wytrzasnę?! Saperkami przypadkiem nie da rady tego zrobić?

– Możemy spróbować. Chodź!

Wcisnąwszy na siłę ostrza saperek pod żelazny płaskownik obramowania, spróbowaliśmy go podważyć, niestety bezskutecznie. Może większy nacisk byłby przyniósł pożądany skutek, jednak nie chcieliśmy ryzykować połamania trzonków. Z drugiej strony kraty Franek zapewne denerwował się niemniej niż my. Ostatecznie Huck postanowił wrócić do Gamoniów po kilof, którym onegdaj pomagaliśmy sobie przy wykopie ziemianki. Pozostałem pod okienkiem na tyłach aresztu. Naturalnie zdawałem sobie sprawę z tego, że wystarczyło by dwu mocniejszych uderzeń młotka, aby ucięte gwoździe głębiej wbić i droga do wolności stanęła by przed Frankiem otworem. Niestety było to niemożliwe. Natychmiast byłby się Hubert obudził. Prawdę powiedziawszy, obawiałem się czy aby użycie kilofa nie wywoła podobnego skutku? Czekałem więc niecierpliwie na powrót kapitana, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Wreszcie po upływie czasu, który nieomal uznałem za wieczność, wrócił z kilofem na ramieniu i dodatkowo siekierką za pasem. Tej użył jako rozpierającego klina. Pomogłem ostrzem siekierki lekko podważyć ramę. Udało się! Płaskownik ustąpił na tyle, aby w powstałą szparę weszło ostrze kilofa. Huck wepchnął je tak daleko, jak się tylko dało i znowu podważył. Szpara powiększyła się zdecydowanie.

– Wepchnij głębiej siekierkę – szepnął.

Teraz już ostrze kilofa zagłębiło się na tyle, że można było płaskownik na trwale odgiąć.

– Przytrzymaj kratę, żeby nie wypadła – polecił.

Złapałem za poprzeczną sztabę, on zaś siekierkę wepchnął za pasek spodni, a kilof odstawił pod ścianę. Wspólnymi siłami wyciągnęliśmy kratę z okiennego otworu i postawili obok kilofa. A wszystko odbyło się niemal bezszelestnie!

W okienku wpierw ukazała się głowa Franka, a później ramiona. Przez chwilę mocował się, zaklinowany w wąskim otworze. Ująwszy go pod ramiona, pomogliśmy wydostać się na zewnątrz. Gdy już stanął na ziemi, Huck znów ujął kratę. Spojrzałem na niego zdziwiony.

– Włożymy ją z powrotem. Przynajmniej w pierwszym momencie będzie wyglądało normalnie. Jej brak zaraz by się Hubertowi rzucił w oczy.

Wymacawszy otwór w żelaznej ramie, wpasował go na wystający z belki kawałek obciętego gwoździa, a potem wepchnęliśmy kratę na dawne miejsce.

– Gotowe! Możemy się zmywać – podniósł z ziemi kilof i założywszy go na ramię, ostrożnie wyjrzał zza węgła.

– Droga wolna! – Ruszyliśmy jego śladem. Wyjrzałem i ja na drogę zza narożnika aresztu. Ciemno i cicho.

Starając się robić jak najmniej hałasu, ruszyliśmy drogą pod górkę. I właśnie wtedy, z zapłocia wyłoniło się światło latarni nocnego stróża! W sekundzie zdmuchnęło nas na pobocze. W tym jednak miejscu droga niestety biegła dosyć wąskim wykopem o stromych skarpach, bez bocznych rowów, w których by ewentualnie można było się przytaić. Co najwyżej w grę wchodziło przytulenie do skarpy w nadziei, że stróż mijając nas, właśnie wtedy wlepi wzrok w ziemię, lecz czy na pewno?

Chybotliwe światełko niesionej latarni ruszyło w naszym kierunku.

– Zatknij saperkę za pasek na plecach! – polecił Huck, sam dając dobry przykład. – Masz, trzymaj! – podał siekierkę. W następnym momencie już był na środku drogi, z kilofem na ramieniu i ruszając drobnymi kroczkami na przeciw nadchodzącemu z góry, wyciągnął nieco przed siebie rękę, z czymś białym w dłoni.

– Pstryk! – błysnął płomyczek. – Aha, świeczko – zapalniczka – zorientowałem się natychmiast.

Latarnia stróża gwałtownie zachybotała, unosząc się w górę.

– „Requiem aeternam dona eis, Domine, et lux perpetua luceat ei.” (Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci.) – zaintonował Huck niskim głosem, wolno krocząc środkiem drogi, z tą swoją niby świecą w ręku.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – doleciał nas zduszony głos.

– I ja go, Wojciechu, chwalę – znając imię faceta, odparł Huck grobowym głosem i zaraz zaintonował następny pogrzebowy „kawałek”:

– „Libera me, Domine, ad mortem aeterna, in die illa tremenda: Quando caeli movendi sunt et terra.” (Wybaw mnie, Panie, od śmierci wiecznej w on dzień straszliwy, kiedy niebiosa i ziemia wzruszone będą.) „Dum veneris judicare saeculum per ignem, tremens factus sum ego, et timeo, dum discussio cenerit, alque ventura ira.”(Drżę i bojaźnią przejęty jestem na myśl o czekającym sądzie i przyszłym gniewie.) „Dies illa, dies irre, calamitatis et miseriae, dies magna et amara valde…” (Dzień ów, dzień gniewu, klęski i nędzy, dzień wielki i bardzo gorzki…)

Płonącej „świecy” do uniesionej latarni brakowało jeszcze najwyżej z sześć kroków. Raptem latarnia wahnęła do tyłu. Najwyraźniej „nocnik” spanikował. Nie wytrzymał nerwowo. Nie wypuszczając latarni, w panicznej ucieczce ruszył pod górkę, porzucając jednak wnet drogę i łączkami pognał w kierunku Warszowic. Jedynie malejące światełko rozbujanej latarni znaczyło jego aktualną pozycję.

Huck zgasił zapalniczkę.

– Chodźcie! – doleciało z ciemności. – Bierzmy się stąd, póki nie dojdzie do siebie.

Spiesznym krokiem ruszyliśmy w górę.

– Przydało się być ministrantem – stwierdził kapitan. – Dobrze, że jeszcze zapamiętałem to i owo.

Niebawem zboczyliśmy w zapłocie, a w niewiele czasu później, dziurą w płocie weszliśmy na teren plebanii. W tym bowiem wypadku zaproponowaliśmy Frankowi chwilowe schronienie u nas. Wprawdzie początkowo zamierzał wrócić do matki po sakwę, którą zostawił w domu, lecz udało nam się mu to wyperswadować. Wprawdzie do świtu pozostało jeszcze trochę czasu, ale przecież nie było wiadome, kiedy ucieczka zostanie odkryta? Co jak co, ale rodzinny dom będzie pierwszym miejscem poszukiwań uciekiniera. Mieliśmy nadzieję, że ksiądz Ignacy nie weźmie nam za złe tej gościny? Po upływie dwu – trzech dni, skoro już opadnie pościgowa gorączka, Franek spokojnie będzie mógł wyruszyć do Litery.

– Ciekawe jak nocny stróż odebrał nasze spotkanie? Co będzie o nim opowiadał? – roześmiał się Huck, gdy już zasiedliśmy w ciemnym „salonie”.

– Pewnie wnet się dowiemy od niezawodnego Jakuba – odpowiedziałem. – Nie wytrzyma, by najnowszych wieści nie zanieść plebanowi. Właśnie dzięki niemu, Franku, dotarło do nas, żeś w areszcie, a ksiądz dobrodziej przygadał, byśmy o twym uwolnieniu pomyśleli. Teraz jednak pójdźmy już spać.

– Święte słowa! Jutro trzeba wcześnie wstać. Ksiądz proboszcz na pewno nas przy Mszy św. będzie chciał widzieć. Nie wypada więc zawieść jego oczekiwań.

Franek odrzucił propozycję kapitana użyczenia mu swego łóżka.

– Zbójnik do spanio byle kaj nawykły – skwitował. – Weźmy ława z ganku. W sam roz do spanio sie nado.

Przytaszczyliśmy zatem ławę do „salonu”, na której zaraz się Franek ułożył. Życząc sobie dobrej nocy, każdy odszedł do siebie, by przynajmniej jeszcze troszkę pospać. Wprawdzie emocje nie pozwoliły mi na natychmiastowe zaśnięcie, lecz w końcu sen skleił moje powieki. I jak tu potem było wstawać, gdy wczesnym rankiem Huck przyszedł wyciągnąć mnie z łóżka?


[1]             Butem w mordę…- dźwiękonaśladowcze przeinaczenie niemieckiego pozdrowienia: Guten morgen = dobry ranek; Oberamtman – starszy dzierżawca;

[2]             ninie – teraz;

[3]             larmować – hałasować;

[4]             żelazko – przecinak;

Skip to content