ODCINEK 7

Rozdział siódmy.

            Po służbie przy porannej liturgii, gdy Jakub poszedł popatrzeć na rezultat nocnej roboty przy grobowcu, zostaliśmy sam na sam z plebanem. Zakończywszy przepisane modły, powstał z klęcznika i spojrzał na nas pytająco.

– W porządku, księże proboszczu – odpowiedziałem. – Nie ma się czym przejmować. Ale przez dwa – trzy dni wypadnie karmić głodnego, nim w dalszą drogę wyruszy.

– Mam nadzieję, że na plebanii raczej nikt nie będzie szukał zbiega? – wtrącił Huck. – Nijak nam było Franka zostawiać, gdy areszt opuścił. – A widząc w oczach plebana nagły niepokój, dodał: – Wszystko poszło jak po maśle. Nikomu się krzywda nie stała. Ani się Hubert spostrzegł, kiedy Franek przez okienko wyfrunął. Spał w najlepsze. Ale tak to już bywa, gdy przed snem człek się chmielem krzepi. Pewnie rankiem bardzo się zdziwił, widząc areszt pusty. Da mu wójt, oj da! Nie zazdroszczę. Franek wpierw do matki po sakwę iść zamierzał, lecz udało nam się mu to wybić z głowy. Przecież tam będą go przede wszystkim szukali. Chociażby i nawet w sakwie złoto miał, nie warta by wolnością ryzykować. Potropią za nim dwa lub trzy dni, a gdy się uciszy, może spokojnie do swych wracać.

– Przypuścimy Jakuba do sprawy? – zapytałem. – Nie wygada komu?

Ksiądz Ignacy chwilkę się zastanawiał, lecz ostatecznie przystał na to.

– Przecież Frankowi jeść dać trzeba – stwierdził przytomnie – tedy Jakub i tak o nim by się dowiedział. Manna z nieba przecie specjalnie dlań nie spadnie.

A potem trzeba było zaspokoić ciekawość wielebnego szczegółową opowieścią o wydarzeniach ostatniej nocy. Gdy na koniec Huck, ilustrując moją relację o niespodziewanym spotkaniu Wojciecha, ponownie zaprezentował pogrzebowe pienia, brzuch wielebnego zatrząsł się od śmiechu.

– A niech mnie kule biją! – wykrztusił, ocierając łzy z oczu, gdy wreszcie opanował śmiech. – Skąd to ci, Staśku, tak zwariowane pomysły do głowy przychodzą? Wszakże muszę przyznać, że skuteczne. Ciekawym jaką mi o tym Jakub relacyją przyniesie? Rad bym też twą świecę zobaczył.

– Ale pójdźmy już – dodał po chwilce. – Popatrzmy i my, jak tam z robotą przez pana dzierżawcę zadaną? Dobrze, że wzorem faraona, nie przyszło mu do głowy piramidy na ostatni spoczynek rodu wznosić. Toż byłaby w Krzyżowicach istna niebywałość!

Murarze przez noc podgonili robotę. Na gotowych już ścianach cieśle właśnie zakładali szalunki pod kolebkowe sklepienie. Pewnie mieli je wcześniej przygotowane. Jaśnie panu Schlitterbachowi zależało przecież na czasie, co jednak w żadnym wypadku nie mogło rzutować na solidność wykonania.

– Jeszcze nie te czasy – pomyślałem. – Gdy coś się robi, to jak najlepiej, według wszelkich prawideł sztuki, zaś każdy rzemieślnik stara się być niemal artystą w swym fachu.

Chwilę postaliśmy przy budowie, następnie zaś z Jakubem i proboszczem wrócili na plebanię. Ksiądz Ignacy szedł zaraz do nas, chcąc zamienić parę słów z Frankiem. Gdy już dokładnie pooglądał zapalniczkę Hucka, zajrzał do „salonu”, gdzie niedawny więzień spał na ławie. Aby nie przeszkadzać im w rozmowie, wybyliśmy do Gamoniów na i tak już spóźnione śniadanie. Wypadało również poinformować ojca Mateusza o rezultacie naszych nocnych działań, jak również o wypożyczeniu kilofa, który na razie został na starej plebanii. W drodze powrotnej Huck nie odniósł go na miejsce, zaś teraz, za dnia, nie chciał z nim paradować na drodze, by nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania kmiotków naszymi osobami.

Ojca Mateusza trafiliśmy na podwórzu. I on spojrzał na nas pytająco.

– W porządku, ojcze. Bezboleśnie załatwione. Musiałem tylko wrócić po kilof, żeby mieć czym podważyć kratę. Odniosę po zmroku. Nie byłoby dobrze z nim po jasnemu chodzić.

Gospodarz potwierdzająco skinął głową.

– Oj, będą teraz za Frankiem węszyć – dodał. – Jegomość się wścieknie. Oberwie wójt odeń.

Po spożyciu śniadania i my włączyliśmy się do pracy przy powrósłach, która miała wszelkie szanse zostać dzisiaj zakończona. W takim wypadku, w poniedziałkowy poranek można by słomianą daninę odstawić do dworu, jako że nazajutrz wypadała niedziela – uświęcony dzień wypoczynku.

W trakcie roboty wpadł mi do głowy pomysł, żeby od Żabkowej spróbować zabrać Frankową sakwę. Szukający Franka na pewno już u niej byli, zatem pod wieczór można by tam zaglądnąć – pomyślałem. – A i najnowszych wieści z dworu dobrze by się dowiedzieć. Trzeba więc nakłonić Grzesia do spotkania z Walusiem. W powrotnej drodze zaglądnie się do matki Franka i tym sposobem zostaną załatwione dwie sprawy. Ale z Grzesiem ja dzisiaj pójdę – zdecydowałem.

Po obiedzie zapytałem kapitana, jak się zapatruje na taką propozycję? Trochę kręcił głową na wizytę w domu Franka:

– Nie uważasz, że to zbyt niebezpieczne? Jednak ostatecznie dał się przekonać mym argumentom.

– Dobrze, idź! Tylko wpierw pogadajmy z Grzesiem, co on na to? W tym jednak wypadku wieści z dworu mają zdecydowane pierwszeństwo. Sakwa Franka może nawet jeszcze poczekać. Nie zapomnij zapytać o wizytę Füchschena. Wprawdzie nie udało nam się go spotkać, lecz to nie powód, żeby tracić dlań zainteresowanie. Może się wreszcie wyjaśni, kto zacz?

Grześ nie miał nic przeciw spotkaniu z Walusiem ani późniejszemu zaglądnięciu do Żabkowej, wyruszyliśmy więc późnym popołudniem. W tym czasie kapitan z resztą Juraszków kończył robotę dla dworu. Po wykonaniu ostatniej wiązki, przed przekazaniem, należało jeszcze raz całość przeliczyć, by później przypadkiem nie wyszło, że czegoś brakuje. Ja zaś z Grzesiem przemierzałem tę samą drogę, którą z Huckiem zaliczałem onegdaj. Teraz jednak błoto już przeschło. Dochodząc do zabudowań kończących tę część wsi, przed zagrodą Borskiego należało minąć chatę Żabków. Szczęście się do nas uśmiechnęło, właśnie w tym momencie sprowadzając matkę Franka na podwórze i to nawet blisko płotu. Grzecznie pozdrowiliśmy niewiastę, uchylając słomkowych kapeluszy. Odpowiedziała pozdrowieniem i opierając się o pleciony płot, zapytała o zdrowie Grzesiowych rodziców. Zanim Grześ zdążył odpowiedzieć szepnąłem, że Franek przesyła pozdrowienia i prosi o swą sakwę.

Zmieszała się, lecz nie tracąc głowy, również półgłosem odparła, że rano był u niej wójt z Hubertem i szukając Franka, trafili jego sakwę, w której, pośród różnych drobiazgów, trafili pistolet z prochownicą i kulami. Wójt bardzo się rozgniewał i krzyczał na nią. Sakwę zabrał i zaraz poszli do dworu.

Uspokoiłem ją, że Franek jest bezpieczny. Szkoda sakwy, ale trudno. O pistolet niechaj się nie trapi. Przecież nic o nim nie wiedziała, a o sakwie najlepiej mówić, że też nie. I tego trzeba się trzymać. – Zaś o tym, żeście ze mną gadali, nikomu ani mru, mru! – zakończyłem.

Rozmowa trwała chwilkę i dla ewentualnego postronnego obserwatora wyglądała na zwyczajną wymianę pozdrowień i parę obojętnych zdań przy tej okazji. Podobnie zresztą się powtórzyło przy zagrodzie Borskiego. Potem jeszcze tylko droga groblą pomiędzy stawami i już kładka przez Pszczynkę. Siadłszy na niej, opuściliśmy nogi nad wodę. W niewiele czasu później dostrzegłem chłopaka, z dwoma wiaderkami zawieszonymi na drążku – nosidle wspartym o ramiona. Zobaczywszy nas, podszedł do kładki, by tutaj zaczerpnąć wody.

– I co, Walusiu, we dworze? – zapytał Grześ po powitaniu i przedstawieniu mnie. – Ów Füchschen był we czwartek?

– Był i u pana Gottlieba niemal godzinę przesiedzioł. Wszakże o czym godali, nie wiem, bom przy nich nie był, a poza tym po szwabsku szwargotali. Jeno ze trzy, abo cztery razy miano jakiegoś Klausa Abta bez drzwi żem słyszoł.

– A wójt u jegomościa był? – wtrąciłem się do rozmowy.

– A był, był. Z Hubertem przyszli. Z panem pisarzem przódzi godali, zaś potem społem wraz do jegomościa szli. Pon wójt jakowąś sakwę w garści dzierżył. Jegomość bardzo się gniewali i ze złości swym żelazem po stole proł. A potem ze sakwą, co ją wójt przynieśli i jakowymś pistoletem w drugiej garści, wraz do pana Gottlieba szli. I tu żem bez drzwi słyszoł, jak pon Gottlieb zaś miano owego Klausa Abta zawołali. Wszakże, co by to znaczyć mogło, nie wiem. A we dworze do pogrzebu panicza się szykują. Aże z Pszczyny rzezaną trumnę dlań przywieźli, co ją pono Hochwald – stolorz księcia zrobił. Jejmościna zaś ino cięgiem płaczą.

– Teraz już mi czas wracać, coby jegomość skóry mej nie wygarbowali. Zły, że aż strach doń przystąpić. Za nic by rad bić. No, to bywejcie! – rzucił na odchodnym, gdy już drążek nosidła założył na ramiona i ująwszy wiadra za ucha, spiesznym krokiem ruszył w stronę dworu. My również wyszliśmy na gościniec, by tym razem tamtędy wrócić do domu.

Nie miałem cienia wątpliwości, że dzięki sakwie rozpoznano zbójnicką profesję Franka. Jeżeli dotąd mógł uchodzić jedynie za zbiega, którym co najwyżej dziedzic się interesował, teraz, jako zbójnik, stał się obiektem zainteresowania również żandarmów, którzy na pewno tropić za nim będą.

– Musi się strzec, a przede wszystkim jak najprędzej zniknąć z tej okolicy, zanim jeszcze landdragoni przystąpią do akcji – postanowiłem.

W zagrodzie Gamoniów zastałem ładunek powróseł pięknie ułożony i gotowy do transportu. Do wieczerzy pozostało jeszcze troszkę czasu, uznaliśmy zatem wrócić do siebie ostrzec Franka. Wylegiwał się w słońcu na spłachetku trawy pośród porzeczkowych krzaków.

– Dobre sobie znalazł miejsce – pomyślałem z uznaniem. Huck zaś z marszu powiedział o zabraniu sakwy.

– A przez ten pistolet, coś go w niej miał, nie tylko dziedzic będzie cię ścigał. Teraz to już sprawa z żandarmami. Węszyć za tobą będą – dodałem.

– Zaś czy to zbójnikowi nowina? Bez cołki czas za nami gonią. Niech se gonią!

– Cóż to był za pistolet? – zainteresował się kapitan. – Od Litery go miałeś?

– Nie – ociągając się nieco, odparł Franek. – Wódz nawet zakazoł w drogę broń brać. Nóż najwyżej. Trafiłech wszakże potem Jędrysa i on mi ten pistolec, prochownica do niego i kule doł. Cóż to za zbójnik, co bezbronny chadzo – rzekł mi ze śmiechem. – Tom wziął i w sakwę schowoł.

– Jaki Jędrys?

– Ano Lysek.

Dalszą rozmowę przerwało przybycie plebana, który musiał nas dostrzec wracających ze wsi. Przeszliśmy do „salonu”.

– Powiedz, Romku, księdzu dobrodziejowi czego się dowiedziałeś – zachęcił Huck. Opowiedziałem więc o wszystkim. Ksiądz Ignacy zafrasował się:

– Toż, Franku, żandarmi za tobą będą gonić! Wraz im jegomość da znać, a może nawet nie on, jeno kuzyn Gottlieb. Wprawdzie niemocą złożon, wszakże to landdragonów major. Tak mi się widzi, iżbyś co rychlej stąd uchodził, pokiel obierza[1] jeszcze nie zaciągnięta! Nieskorzyj[2] już ci tak letko nie będzie.

– Andreasa Füchschena, albo Klausa Abta przypadkiem nie znasz? Możeś chociaż tylko gdzie te nazwiska słyszał? – zapytał Huck.

– Nie! Nigdym o nich nie słyszoł. Zaś Ksiądz Dobrodziej słusznie godo. Trza mi się stąd brać. Nocą pójda. Szkoda pistolca, bo dobry był, ale cóż – rzecz nabyto, rzecz pozbyto – i tyla.

Jak postanowił, tak zrobił. Skoro tylko mrok okrył ziemię, zaopatrzony na drogę przez Jakuba z proboszczowskiej spiżarni, pożegnawszy każdego z nas, odszedł w mrok. Ksiądz Ignacy zamaszyście nakreślił za nim znak krzyża, żeby go w drodze osłaniał od złej przygody i szczęśliwie przywiódł do celu. Tak przynajmniej zrozumiałem cicho wypowiedziane błogosławieństwo.

Przed snem jeszcze raz odwiedziliśmy zagrodę Gamoniów, tym razem odnosząc pożyczony kilof. Po powrocie siedliśmy na ganku, chcąc przed zaśnięciem jeszcze troszkę pogadać. Hucka wciąż intrygowało kilkakrotnie przez Walusia słyszane nazwisko Klausa Abta. Kto to być może? Lecz chociaż kombinowaliśmy na wszelkie sposoby, w kwestii tej nie posunęliśmy się ani o milimetr do przodu. W ostatecznym rozrachunku i tak wyszło na to, że nasze główkowanie było zbędne, jako że nazajutrz, bez naszego udziału, sprawa została wyjaśniona.

Chwilę po zakończeniu sumy do zakrystii doleciało dudnienie bębna. Spojrzałem na Hucka zdziwiony, ale i on był zdezorientowany podobnie jak ja. Dopiero ksiądz Ignacy wyjaśnił, że to wiejski herold wzywa mieszkańców, mając do oznajmienia zapewne urzędowe wieści.

– Najpewniej jakieś nowe zarządzenie bądź królewski edykt. Pójdźmy i my posłuchać!

Opuściwszy zakrystię, przecisnęliśmy się pomiędzy kmiotkami do bramy, przed którą na środku drogi zobaczyłem faceta grzmocącego pałką w bęben. Obok stał drugi, z miejska odziany, ze złożoną kartką papieru w dłoni. Wreszcie ucichło dudnienie, zaś gość z papierem rozłożył kartę i odchrząknął.

– Dworski pisarz – wyjaśnił półgłosem proboszcz.

Treścią karty okazał się nie królewski edykt ani też inne od tronu płynące zarządzenie, lecz obwieszczenie dla poddanych krzyżowskiego i okolicznych dworów, przez panów Friedricha i Gottlieba von Schlitterbachów wydane, a dotyczące Franka Żabki. Obwieszczenie napisano zapewne po niemiecku i teraz pan pisarz patrząc w kartę, tłumaczył tekst dosyć chropowatą i toporną polszczyzną. Pan dziedzic powiadamiał o przestępczym zbiegostwie poddanego, jak również wyłamaniu się ubiegłej nocy więźnia z aresztu i ucieczce przed sprawiedliwością. Na tym jednak nie koniec! Z dalszego ciągu obwieszczenia przekazywanego gromkim głosem wynikało, że na Franku ciąży zarzut nowy: Oskarżono go nie tylko o przynależność do zbójeckiej szajki Litery, lecz – co najważniejsze – maczanie palców w ubiegłoroczne zaginięcie żandarma Klausa Abta, pełniącego służbę na granicy w Pawłowicach. Znaleziono bowiem w sakwie Franka przedmioty bezsprzecznie do rzeczonego Klausa Abta należące, a które w chwili zaginięcia na pewno przy sobie posiadał. Na tej podstawie major żandarmerii Gotlieb von Schlitterbach domnie-mywał, iż Klaus Abt najpewniej przez Franka został zamordowany. Każdy, kto by jakąś wiadomość w tej sprawie posiadał, był zobowiązany natychmiast zgłosić się do dworskiego pisarza, za co obiecywano nagrodę jednego talara wynoszącą. Tekst kończył się ostrzeżeniem przed udzielaniem zbiegłemu zbójowi jakiejkolwiek pomocy, naturalnie pod rygorem srogiej kary.

Równocześnie z Huckiem spojrzeliśmy na siebie, a potem przelotnie na plebana. Pobladł lekko, w tym jednak wypadku nie zdziwiłem się. Przecież o zabójstwo urzędowej osoby chodziło.

Po odejściu herolda i dworskiego pisarza, wiejski gmin długo jeszcze żywo komentował wydarzenie. W tłumie dostrzegłem Żabkową. Stała z boku, z zaciśniętymi ustami. Jednak nie zauważyłem, żeby ktokolwiek ostentacyjnie jej unikał. Wręcz przeciwnie.

Wprost z kościoła ksiądz Ignacy poszedł na naszą kwaterę. Widać było, że trapi go świadomość pomocy podejrzanemu o morderstwo.

– I co teraz poczniemy? – zapytał bezradnie, skoro już na krześle usiadł.

– Ano nic, Księże Dobrodzieju – odparłem. – Jedno jest pewne, nie Franek żandarma ubił, chociaż rzeczywiście Klaus Abt zginął.

– Zaś, Romku, skąd wiesz o tym? – Ksiądz pleban wydał mi się jeszcze bardziej bezradny.

– Bo go ze Staśkiem wykopaliśmy. Długo by gadać, Księże Dobrodzieju, lecz widzę, że się chyba bez tego nie obędzie. Zjedzmy zatem wpierw cokolwiek, żeby o głodnym brzuchu nie siedzieć, a nam w gardłach nie zaschło. – Tym sposobem przygadałem się o poczęstunek.

Popatrzał na mnie i potwierdzająco skinął głową:

– Masz rację, Romku! Próżno za ważkie sprawy się zabierać o pustym brzuchu. Pójdźmy więc do mnie. Wpierw sobie przekąsimy, zaś potem wysłucham, co mi do powiedzenia macie. I może nawet lepiej tutaj. Wolę by Jakub, chociaż mimo woli, czegoś nie usłyszał. Sam potem uznam, co mu rzec można. Spodziewam się, iż niebezpieczne to sprawy?

Niemal równocześnie przytaknęliśmy skinieniem głów.

– Bez wątpienia, Księże Dobrodzieju! – dodatkowo potwierdził Huck.

Zjedliśmy zatem z plebanem ponowne śniadanie, jako że przed sumą posililiśmy się już u Gamoniów. Jednakże każda odmiana w jadłospisie była przez nas mile widziana.

A gdy już dary Boże ze stołu zniknęły w naszych żołądkach, przeszliśmy do nas, by dobrodziejowi opowiedzieć o mrocznych sprawach.

– Jak Romek wspomniał, nie Franek Klausa Abta uśmiercił – zaczął Huck. – Wątpliwe nawet, żeby go kiedykolwiek widział. No, chyba że bywał w Strumieniu zanim jeszcze do Litery przystał. Wtedy ewentualnie mógł Klausa na granicznym mycie spotkać. Ale to nic nie ma do sprawy. – Tu opowiedział, jak to z żandarmem w dębińskim lesie było, z wszelkimi szczegółami, wyjąwszy tożsamość Grzesia. O nim wielebny nie musiał przecież wiedzieć.

– Tam, pod krzyżem, szczątki Abta pochowaliśmy – kończył Huck swą opowieść. – Jednego wszakże zupełnie nie wiem – gdzie są teraz? W dębińskim lesie czy na pszczyńskim cmentarzu? Wykopane talary są z nami, zatem szczątki żandarma winny też być tam, gdzie je pogrzebaliśmy. Ale jak rzeczywiście jest, nie wiem. Zaś ani nam w głowach, żeby w lesie na Dębinie sprawdzać. Tak więc, Księże Dobrodzieju, Jędrys Lysek Abta zabił, a nie Franek, którego wtedy nawet tutaj nie było. Zabrał wówczas Jędrys Klausowy pistolet i prochownicę, które teraz Frankowi dał. Przecież Franek przyznał, że właśnie od niego je dostał, a później wójt w jego sakwie znalazł. Tedy jedna sprawa wyjaśniona. Jest jeszcze i druga, ale nie wiem czy o niej mówić? Lecz gdy już jesteśmy przy sprawach tyczących spraw ostatecznych, może jednak lepiej, żeby Ksiądz Dobrodziej o niej się też dowiedział? Chodzi o panicza Hansa.

– Bój się Boga! Chyba, Staśku, nie powiesz, że i on…

– Niestety! – przerwał kapitan dobrodziejowi w połowie zdania. – Nie sam od siebie w wodzie się znalazł. Lecz może, Romku, ty powiesz, jak to z Hansem było?

Opowiedziałem więc, zaczynając od naszego z nim spotkania nad Pszczynką, wpadnięciu panicza do wody i wydobyciu go z topieli, jak również o jego „odruchu wdzięczności”.

– I kamieniem cisnął w podzięce?! – nie mógł uwierzyć pleban.

– Hans w domu mokre odzienie przebrał i znowu poszedł nad Pszczynkę, mając może nadzieję nas tam jeszcze zastać. A może tylko po zostawiony na trawie bat wrócił? Ale wtedy po co pistolet byłby mu potrzebny? Chyba więc jednak za nazwanie go małpim ogonem zemsty szukał. I tu, na grobli, przebranego za starzyka Franka spotkał. Nie zauważywszy panicza, w porę mu z drogi nie ustąpił. No i na nim Hans złość skupił. Sądząc, że ze staruszkiem sprawa, do wezbranej rzeki chciał go wrzucić i mało co, a byłoby mu się to udało, gdyż Franek nawet nie pomyślał, że tak Hans może postąpić. W ostatniej chwili jednak za krzak łoziny zdołał złapać i na groblę się gramolił, a Hans na powrót do wody go spychał. W końcu Franek panicza za nogi złapał i do rzeki wrzucił. Tym sposobem Hans życie postradał.

– Niesłychane, niesłychane! – szeptał pleban pobladłymi wargami, kręcąc głową jakby z niedowierzaniem. – Takie rzeczy u nas?!

– Widać miara niegodziwości panicza się przebrała – wtrącił Huck. – Ale może bardziej ojca winić trzeba? Przecież on syna wychowywał i mu przykład dawał. A czy to pan Schlitterbach po ludzku z poddanymi się obchodzi? A pisarz Vogt? Dziedzic dobrze wiedział, co pan pisarz wyprawia, a nic przeciw temu nie zdziałał. Miał zatem panicz dobry przykład z kogo brać. Nie opamiętał go okrutny koniec jaki Vogtowi zgotował Litera. Chyba nawet nie pomyślał, z jakiej przyczyny pisarza zabito, a jedynie większą jeszcze zaciekłość w nim wzbudziło. Zebrał więc, co posiał. Szkoda, że zabrakło takiego, co by głupiego chłopaka napomniał. Lecz dajmy już spokój Hansowi! Pono o zmarłym źle mówić nie wypada. Spuśćmy zatem nań zasłonę miłosierdzia.

Ksiądz Ignacy siedział na krześle bez słowa, lekko poruszając wargami, jakby bezgłośnie coś do siebie mówił. Wreszcie energicznie potrząsnął głową i spojrzał na nas przytomnie.

– Dzięki, żeście mi o wszystkim rzekli. Lżej mi na sercu, że to nie Franek żandarma ubił, chociaż trudno mu będzie się od tego wywinąć. Inna sprawa czy w ogóle o to dba. Z Hansem inna historia. Wszakże jeśli Franek w obronie własnego żywota stawał, mogę go rozgrzeszyć. Lepiej wszakże nikomu o tym nie wspominać. Niechaj nadal wszyscy sądzą, że panicz sam od siebie nieszczęśliwie w rzekę wpadł. Tak najlepiej będzie. 

– Podobno źle, gdy nieboszczyk w domu przez niedzielę leży – odezwał się Huck. – Słyszałem o przesądzie mówiącym, że coś takiego następną śmierć w rodzinie zwiastuje. Jeżeli jest w tym coś na rzeczy, panu dzierżawcy nie rokuję zbyt długiego żywota. Po prawdzie byłoby to może najbardziej sprawiedliwe. Dajmy jednak spokój przesądom i wątpliwym przepowiedniom. Niechaj kto inny się tym zajmuje.

Pleban tylko głową skinął.

– Zaś kiedy do Litery zamierzacie wyruszyć? – zmienił temat po chwili milczenia.

– Też nam już to zbójeckie srebro ciąży i radzi byśmy się go wreszcie pozbyć – westchnął kapitan. – Pójdziemy więc do Gamoniów rzecz ostatecznie ustalić. Powrósła dla dziedzica gotowe. Jutro odwieziemy do dworu. Nie tak Grześ będzie w domu potrzebny, w sam raz można by wyruszyć. Najlepiej już we wtorek.

Dochodziła pora obiadu, zamknąwszy zatem drzwi na klucz, poszliśmy do Gamoniów.

Ojciec Mateusz nie miał nic przeciw wyruszeniu we wtorek.

– Jutro zawieziemy powrósła szafarzowi i możecie ruszać, by jeszcze przed żniwami wrócić. Przecie nie takie pewne, że w tydzień zdołacie się z tym uwinąć. Lepiej zawsze mieć któryś tam dzień w zapasie. Wtedy pewne, iże wszystko w czasie załatwione będzie.

Nie sposób było nie przyznać mu racji.

Podczas nieszporów mało co zajmowało mnie nabożeństwo, mając głowę zajętą myślami zainspirowanymi obwieszczeniem von Schlitterbachów, które – rzecz oczywista – było wciąż tematem numer jeden rozmów mieszkańców Krzyżowic. Mnie zaś wyjaśniło powód przybycia majora Gottlieba w te strony. O wyjaśnienie sprawy zaginięcia Klausa Abta chodziło. Tego w zasadzie należało się spodziewać. Przecież nad zaginięciem żandarma, bez śladu, jego przełożeni nie mogli – ot tak – przejść do porządku dziennego. Na pewno wszczęto śledztwo mające to wyjaśnić. Teraz więc, po znalezieniu pistoletu i prochownicy Abta, stało się jasne, że padł ofiarą zbójników, którzy ostatnimi czasy tyle już na Górnym Śląsku narozrabiali.

Raptem przypomniałem sobie Andreasa Füchschena dobijającego się widzenia z majorem. I w tym momencie doznałem olśnienia. Nie żaden to kupiec bądź wierzyciel. Jak nic niższej rangi współpracownik majora! Najprawdopodobniej człowiek tutejszy, w służbie pruskiego króla. Tylko taki przecież miał szansę czegoś się dowiedzieć. Mówi po polsku, zna miejscowe stosunki, może zatem coś wyniuchać, chociażby tylko przysłuchując się rozmowom w karczmach. Gdzie jak gdzie, ale właśnie tam najprędzej mógł o czymś usłyszeć.

– A jednak miałem nosa kwalifikując go jako konfidenta – ucieszyłem się. – Szkoda, że nie było nam dane gościa zobaczyć – pomyślałem z żalem. – Jeżeli jest doświadczonym wywiadowcą, może być niebezpieczny. A i w nazwisku również ma coś chyba z lisa? Fuchs po niemiecku oznacza lisa. Wytężyłem pamięć, chcąc z lekcji niemieckiego przypomnieć sobie słówka. Skupiwszy na tym całą uwagę, zapomniałem gdzie jestem i w jakim celu. Dopiero psyknięcie kapitana zdążającego ku środkowi stopni ołtarza sprowadziło mnie na ziemię. Zerwawszy się na równe nogi, z opóźnieniem dotarłem tam za nim.

– Coś nie tak? – zapytał szeptem.

– Nie, tylko ten Füchschen w głowę mi wlazł.

Przez jakiś czas zajmowałem się tylko nieszporami, by jednak rychło znów powrócić do Füchschena. I raptem – mam! Lisiątko – przypomniałem sobie. Fajne nazwisko, zaś dla żandarmskiego wywiadowcy, jak najbardziej na miejscu. A jakie pieszczotliwe.

Teraz już trudno było mi doczekać się zakończenia nabożeństwa, które ksiądz Ignacy, jak na złość, tym razem ciągnął niemiłosiernie długo. Wreszcie jednak padło ostanie „Amen” i można było się zmywać do zakrystii. Skoro tylko nasze komże zawisły na kołkach w ministranckiej szafie, szepnąłem kapitanowi, byśmy po nabożeństwie wpierw poszli do siebie, a dopiero potem do Gamoniów. Umówiliśmy się bowiem z Grzesiem w to niedzielne popołudnie na wypad do sąsiednich Warszowic, aby oglądnąć tamtejszy drewniany kościółek. Podobnie zamierzałem zobaczyć też kościół w Bziu Zameckim i jeżeli będzie okazja, w dalszej nieco Moszczenicy. I one nie dotrwały nawet połowy XX wieku.

Grześ czekał przed zakrystią. Zabraliśmy go więc do nas. Przysiadłszy na ganku, zapoznałem towarzyszy ze swymi przemyśleniami.

– Świetnie to wydedukowałeś! Dawno powinniśmy byli na to wpaść – pochwalił Huck. – Trzeba więc tego Füchschena się strzec! Byłoby źle, gdyby wpadł na trop. Chociaż, prawdę powiedziawszy, pójdzie fałszywym śladem. Przecież nie Franek z Abtem miał do czynienia, zaś żandarmi nie mają pojęcia, że Klausa Jędrys wykończył. Tym samym Grzesiu do ciebie nie dojdą. Na wszelki jednak wypadek trzeba bardzo uważać. Ale nie bierzmy sobie tego aż tak bardzo do serca. Dobrze, że Füchschen nosi okulary. To go wyróżnia pośród ogółu. Przecież nie tak wielu paraduje w okularach. Wystrzegajmy się więc wszystkich okularników. Teraz jednak najważniejsze szczęśliwie dowieźć talary na miejsce. Trzeba bryczkę wielebnego dobrze oglądnąć, czy aby nie znajdzie się w niej jakieś dobre miejsce dla ukrycia srebra? Nie chciałbym skrzynki wieźć na widoku.

W tym wszakże wypadku oględziny bryczki zostały odłożone do dnia następnego. Wszak nie wypadało zajmować się tym w niedzielę, a już najbardziej na probostwie. Nie te czasy! Wobec tego, zgodnie z planem, pomaszerowaliśmy do Warszowic, tą samą co uprzednio trasą pomiędzy stawami, a przeprawiwszy się kładką na drugi brzeg Pszczynki, dalej gościńcem obok pogrążonego w żałobie dworu.

Warto było przyjść do Warszowic, a jeszcze bardziej zobaczyć stojącą na południowej terasie Pszczynki drewnianą świątyńkę, otoczoną owalem deskowego płotu nakrytego gontowym daszkiem. Przekroczywszy trójdzielną bramkę, dróżką pośród mogił, dotarliśmy do najbardziej z bryły budowli ku zachodowi wysuniętej wieży. Wieńczyła ją makowica i baniasty hełm. Podobny zdobił wieżyczkę sygnaturki na wysokim dachu nawy. Pod względem architektonicznym bardzo mi przypominał kościół z Ruptawy. Budowla nie była zbyt stara. Na belce przedsionka ponad drzwiami widniał wyryty rok 1721. Co dziwne, jako podłogę świątynia miała gliniane klepisko. Długo siedzieliśmy w ławkach, kontemplując wnętrze oraz chłonąc ów specyficzny aromat powstały z połączenia woni kwiatów, niedawno palonych świec i kadzidła, a dodatkowo wzmocniony zapachem kwitnących na zewnątrz lip, rozgrzanych promieniami popołudniowego słońca na bezchmurnym niebie. Mógłbym jeszcze tak siedzieć i siedzieć, niestety chcąc zdążyć na wieczerzę, trzeba było wreszcie pomyśleć o powrocie. Nie wypadało wszak reszcie rodziny kazać zbyt długo na nas czekać.

Wypad do Warszowic utwierdził mnie w postanowieniu odwiedzenia Bzia, gdzie przy okazji można było ponownie rzucić okiem na obronny dwór, lecz przed wszystkim zobaczyć nie zachowany do naszych czasów kościółek.

– Nie od rzeczy byłaby również ponowna wizyta w Golasowicach i Pielgrzymowicach, przy cesarskiej granicy – pomyślałem. – Przecież to właśnie w pielgrzymowickim kościółku marzyło mi się zobaczenie go takim, jakim był przed laty. Teraz więc nadarzała się ku temu okazja. Wpierw jednak talary. Po powrocie z Lisowa znajdzie się jeszcze na to dosyć czasu – pomyślałem. – A może nawet któregoś dnia uda się nakłonić księdza Ignacego na wspólną wyprawę bryczką?

Nazajutrz, wcześnie rano, załadowaliśmy wiązki powróseł na drabiniasty wóz. Grześ wyprowadził szkapę ze stajni i zaprzągł do dyszla. Po chwilce z chałupy wyszedł ojciec Mateusz, wdrapał się na wóz i podjął podane przez syna lejce.

– Mógłbym ojcze pojechać zamiast Grzesia? – poprosił Huck.

– Dobrze Staśku, właź na wóz.

Dwa razy nie trzeba mu było tego powtarzać. W chwilę znalazł się obok woźnicy. Ojciec Mateusz cmoknął na konia, lekko uderzając go lejcami po zadzie. Wóz ruszył ku wrotom, a następnie zapłociem w kierunku karczmy. Grześ nie ukrywał zadowolenia, że go Huck zastąpił. Widać wizyta we dworze z niczym przyjemnym mu się nie kojarzyła.

Aby nie tracić czasu, poszliśmy na probostwo pooglądać bryczkę i przy okazji zbadać jej stan techniczny. Wprawdzie bryczka nie samochód, w którym może przydarzyć się ze sto różnych awarii, ale przed wyruszeniem w podróż nie zawadziło dokładniej rzucić okiem na dyszel, koła i osie, a także skórzane pasy zawieszenia. Uszkodzenie w trakcie drogi którejś z tych części mogło być kłopotliwe. Za radą Grzesia poszedłem do Jakuba prosić o smar, żeby przed wyjazdem posmarować piasty kół i czopy osi. Zresztą, na tak długą drogę, należało również zabrać ze sobą zapas smarowidła. Osie były przecież drewniane, zatem wymagały dosyć częstego smarowania.

Skoro wróciłem z kubełkiem pachnącego dziegciem mazidła, zabraliśmy się za robotę. Przy okazji stwierdziłem, że bez większych problemów ładunek srebra da się ukryć pod siedzeniami. W tym celu należało tylko podzielić go na kilka mniejszych części. Po zakończeniu roboty przy bryczce poszliśmy do nas. Wydobyłem skrzynkę z ukrycia i przez jakiś czas bezskutecznie usiłowałem otworzyć. Wreszcie, używając siekierki i jednej z saperek, oderwałem wieko. Odłożyłem na bok gazety okrywające srebro i w skrzynce ukazały się równo ułożone ruloniki. Odpakowałem jeden, żeby Grześ mógł popatrzeć na talary. Gdy się już do woli napatrzał, zapakowałem rulon i całość podzieliłem na kilka części, a następnie owinąłem starymi szmatami, by wyglądały na niepozorne pakunki, które jutro umieści się w bryczce. Grześ tymczasem przeglądał gazety ze skrzynki, co chwilę czemuś się dziwiąc lub prosząc o wyjaśnienie. Tym sposobem i ja zostałem wciągnięty w przegląd prasy, przy okazji tracąc poczucie upływu czasu. Dopiero południowy dzwon przywołał nas do porządku. Obiecałem Grzesiowi dać wszystkie gazety z pudła, żeby je sobie mógł później dokładnie przeglądnąć, chociaż stąd prawie mały dlań pożytek! Wiadomo przecież, jak nasze gazety były redagowane. Co najwyżej kilka numerów „Dookoła Świata” zasługiwała na lekturę, nie wspominając zamieszczonych w tygodniku fotografii.

W drodze do Gamoniów zboczyliśmy na cmentarz, ciekawi postępu robót przy grobowcu. W zasadzie był już gotowy na przyjęcie Hansa. Małe zakratowane okienko błyszczało nowymi szybkami, zaś wewnątrz kończono tynkowanie. Wsparte na bocznych ścianach szalunki podtrzymywały kolebkę sklepienia.

– Pewnie zostaną w środku? – pomyślałem. – Przecież w miesiąc po pogrzebie nikt nie będzie grobowca otwierał, a tym bardziej wchodził do środka zdejmować niepotrzebny już szalunek. Dlatego pewnie dla jego podparcie nie użyto zawadzających stempli. Co najwyżej zbędne deskowanie usuną przy następnym pogrzebie.

Napatrzywszy się do woli, opuściliśmy cmentarz, biorąc kurs na zagrodę Juraszków. Na podwórzu, obok stodoły, zobaczyłem pusty wóz. Byłem ciekawy wrażeń kapitana z wizyty we dworze. No, może nie tyle we dworze, ile dworskim folwarku. Wszak powróseł nie wieźli na dworskie pokoje, a szafarzowi bądź stodolnemu do stodoły.

Dosyć długo przy studni myłem ręce, usiłując gliną zedrzeć z dłoni resztki mazidła. Gdy się z tym w końcu uporałem, mogłem z resztą towarzystwa zasiąść do stołu.

Wychodząc po obiedzie, zobaczyłem przy wrotach jakiegoś mężczyznę w czarnym chłopskim kapeluszu, jasnych portkach i takiej samej koszuli, najpewniej lnianych. Oblicze zdobił mu sumiasty, czarny wąs. W następnej chwili wszedł na podwórze, pewnym krokiem zdążając ku chacie. Nim wszakże do niej dotarł, na zewnątrz wyszedł ojciec Mateusz, a za nim Grześ z Huckiem. Przybysz pozdrowił gospodarza, lekko przy tym uchylając kapelusza.

– A, Jędrys! Dawnoś już u nas nie był. I cóż słychać w szerokim świecie? – zapytał ojciec Mateusz, gdy odpowiedział na pozdrowienie, równocześnie zapraszającym gestem wskazując ławę na przyzbie.

– Czyżby Jędrys Lysek, zbójnik Litery? – pomyślałem podekscytowany.

– Co w szerokim świecie, po prawdzie nie wiem, bo i naczelnik czasu nom próżno tracić nie daje. Wiele na Szląsku jest do zrobienia – prawi – to się wszyscy przy tym cięgiem kręcą. Roboty nad podziw zawsze wiele, tedy nikt w „Bractwie” nudzić się nie mo kiedy. Raz tu, raz tam, w ciągłych rozjazdach.

– A tak, tak – ze zrozumieniem skinął głową gospodarz. – Ciężkie brzemię na swych barkach nosić wom przyszło, wszakże o wielkie rzeczy idzie.

– Napijesz się kiszki i chlebem zakąsisz? – zapytał po krótkiej pauzie.

 Na potwierdzające skinienie głowy, posłał Grzesia do chaty po poczęstunek dla gościa. Ja tymczasem, może nazbyt natrętnie przyglądałem się przybyszowi. Chociaż zajęty rozmową z gospodarzem, nieomal natychmiast zorientował się, że jest obiektem mego zainteresowania. Spojrzał badawczo wprost mi w oczy i uśmiechając się pod wąsem, rzekł do ojca Mateusza:

– Widzę, iże wasz pierworodny na lato już do dom wrócił i to nie som. Pewnie druha ze seminarium zabroł, coby ten, nim księdzem zostanie, życie na wsi poznoł. Po delikatnych dłoniach wraz poznać, iże do ciężkiej roboty nie nawykły, tedy pewnikiem nie na wsi rodzony. Prawym?

Nim ojciec Mateusz zdążył otworzyć usta, uprzedziłem jego odpowiedź.

– Święta racja, panie. Jestem pełen podziwu dla was, że na pierwszy rzut oka, tak trafnie wszystko wywiedliście. To się nazywa bystre oko. Też bym tak chciał – westchnąłem obłudnie, gdyż od pierwszego wejrzenia, zbójnik jakoś nie wydał mi się osobą godną zaufania.

– To wy, panie, pewnie jesteście ów Jedrys, zbójnik od Litery? – z przesadnym może nabożeństwem szepnął Huck. – Nie musicie się obawiać – dodał zaraz. – Nikomu o was pary z ust nie puszczę! – zapewnił solennie.

Jędrys miast odpowiedzi, skrzywił tylko usta w pobłażliwym uśmiechu i znów zwrócił się do ojca Mateusza:

– Franka Żabkę szukom, nie widzieliście się z nim aby?

– A był w Krzyżowicach. Chłopów nocą zwołoł i do nich posłanie od Litery prawił. Wszakże nazajutrz przez pona wójta i Huberta pojmanym był i w hareszcie zawarty. Atoli nocą wyłamoł się i zbieżał. Po niewczasie pon wójt u Żabczyny sakwę Franka naszedł, a w niej jakoweś rzeczy pierwej do zaginionego żandarma Klausa Abta należące. Tako nos Jegomość w…

– A z Frankiem godaliście? – przerwał Jędrys niezbyt grzecznie, nie dając mu skończyć.

– Ojciec nie, ale my z Frankiem gadali – Huck wyprzedził odpowiedź gospodarza – gdy już Franek z chłopami sprawę zakończył. Bylim go bardzo ciekawi. A potem nawet jeszcze kawałek my go odprowadzili.

W sekundzie jakby cień przebiegł twarz Jedrysa.

– Ale później my go już nie widzieli – kontynuował kapitan. – Po prawdzie to nawet my nie wiedzieli, że Franek w areszcie, a potem, że uciekł. Widać jednak musiał nie być sam i mu ten drugi w ucieczce pomógł. Dobrze, że mu się powiodło. Nic dobrego tu go nie czekało.

Jędrys przez chwilę wpatrywał się w niego badawczym wzrokiem, jakby jeszcze oczekiwał czegoś więcej.

– I to wszytko coś mi rzec chcioł? – zapytał ostrym tonem.

– Niczego więcej, panie, nie wiem – odparł kapitan, bezradnie rozkładając ręce.

Dalszą rozmowę przerwał powrót Grzesia. Jędrys, zajęty jedzeniem, stracił dla nas zainteresowanie. Korzystając z tego, wycofaliśmy się do stodoły.

– Nieprzyjemny typ. Nie uważasz? – zagadnąłem Hucka. – Nie wiem dlaczego, ale od pierwszej chwili jakoś mi nie przypadł do gustu. Lecz trzeba przyznać, że bystra zeń bestia. W mig po dłoniach poznał, że z ciężką pracą niewiele mam do czynienia.

– I mnie również jakoś nie siadł – potwierdził Huck. – Dlatego zaraz na początku przykadziłem mu dla zmyłki. Niechaj ma nas za prostaczków. Cóż go tak ciekawiło czy mówiliśmy z Frankiem? Nie wydaje ci się to dziwne? Jakie w ogóle może mieć znaczenie fakt naszej z nim rozmowy, czy też nie? Może tobie nasuwa się jakieś rozsądne wyjaśnienie, bo mnie nie.

Niestety i ja w żaden sposób nie byłem w stanie tego wyjaśnić.

– Byle tylko ojciec Mateusz lub Grześ się nie wygadał, że pomogliśmy Frankowi w ucieczce – zaniepokoiłem się po chwili. – Nie ufam Jędrysowi. Miejmy nadzieję, że domyślą się, żeby o tym nie mówić.

Ale i tak do końca, na szczęście niezbyt długiej wizyty Jędrysa, siedzieliśmy jak na szpilkach. Gdy wreszcie poszedł, odetchnęliśmy z ulgą.

– Nie rzekliście mu aby ojcze, że pomogliśmy Frankowi? – zapytał natychmiast Huck.

– Nie takim głupi, Staśku, iżby coś takiego komukolwiek godać! Sam też rzekłeś co innego, tedym się domyślił, że nie chcesz, iżby o tym godać.

– Pytał jeszcze co więcej o Franka?

– Nie. Rzekł ino, że się z Frankiem w Krzyżowicach spotkać ugodali, zatem pytoł czyśmy z nim przypadkiem nie mówili. Ten przecie mógł kazać coś Jędrysowi powiedzieć, albo chociaż tylko jakowyś ślad zostawić, po którym mógłby doń trafić. Coś tam widać mieli jeszcze oba zdziałać, ale o tym już Jędrys nie prawił, a jam nie dopytywoł. Łacniej zbyt wiele nie wiedzieć i wydawać się dużo głupszym niźli się jest – zakończył, nad wyraz trafnie ujmując sedno sprawy.

Grześ tymczasem podszedł do wrót, chcąc zamknąć za Jędrysem niedomkniętą furtkę. Wyszedł nawet na drogę i popatrzał wpierw w jedną, a potem drugą stronę. Przyłożył dłoń do czoła, jak gdyby chciał osłonić oczy przed blaskiem popołudniowego słońca. Chwilę tak stał, spoglądając w stronę kościoła i zaraz wrócił do nas biegiem.

– Wawrzuś wrócił! Z Hanslików Jonkiem podle kościoła są – wyrzucił z siebie jednym tchem.

– Schowajcie się ojcze do sieni – poprosił Huck. – Jeślim tak do niego podobny, może mi się uda zrobić go w konia? – A widząc, że ojciec Mateusz nie bardzo wie, o co chodzi, wyjaśnił bezzwłocznie: No, trocha z niego pobłoznujymy[3]. Ciekawe, co zrobi? Schowaj się i ty, Romku, a ja z Grzesiem przywitam gościa. Tylko Grzesiu nie zepsuj zabawy! Pamiętaj, przez chwilę ja będę Wawrzusiem.

Ojciec Mateusz wszedł do chaty, a ja w ślad za nim. Chcąc dobrze widzieć zapowiadające się przedstawienie, stanęliśmy przy kuchennym oknie. W samą porę, gdyż Wawrzek, w towarzystwie drugiego chłopaka, właśnie docierał do wrót. Huck tymczasem z Grzesiem siedzieli na przyzbie. Wprawdzie od wrót dzieliła nas kilkunastometrowa odległość, jednak nie aż tak wiele, bym nie dostrzegł rzeczywiście uderzającego podobieństwa kapitana do Wawrzka. No, może Huck miał nieco jaśniejsze włosy i był wyższy.

A Wawrzek już otworzył furtkę i z towarzyszem wkroczył na podwórze. Burek, leżący dotąd przy ławie uniósł łeb, a spojrzawszy na przybyłych, zerwał się i podbiegł do nich.

– Nic z przedstawienia – pomyślałem z żalem. – Przecież pies natychmiast pozna swego. Szkoda, że Huck nie wziął tego pod uwagę. Mógł kazać także Burka zabrać do chałupy. Szkoda, mogło być ciekawie.

W tym wszakże wypadku pies całkowicie zawiódł moje oczekiwania. Nie tylko, że nie przywitał przybyszów, lecz ich zwyczajnie obszczekał! Huck zerwał się z ławki i ruszając ku wrotom, zawołał rozkazująco na psa:

– Burek! Do nogi! Nie wolno!

Pies – o dziwo – poniechał przybyłych i machając ogonem, posłusznie podbiegł do kapitana. Ten zaś spieszył gościom na przeciw, z wyciągniętymi rękoma:

– Witaj, Jonku, witaj! Jak miło, że nas odwiedzasz. A kogóż to przywiodłeś? Pewnie druha z seminarium? Witamy, witamy!

Przybysze stanęli skonfundowani. Janek Hanslik, gdyż zapewne to on towarzyszył Wawrzusiowi, spoglądał niezdecydowany, raz na swego towarzysza, raz na Hucka, a minę miał przy tym taką, że omal parsknąłem śmiechem. Ojciec Mateusz podobnie. Przytkał usta dłonią, by stłumić śmiech. Jednakże Wawrzuś najprędzej otrząsnął się z zaskoczenia.

– Jonek! Pier ta diosecko przybłęda[4]! – zakomenderował i dając młynarczykowi dobry przykład, zdzielił niespodziewającego się takiego obrotu sprawy Hucka kułakiem tak, że ten aż się zatoczył.

Zaskoczony reakcją syna, ojciec Mateusz rozdziawił buzię, ja zaś skoczyłem kapitanowi z pomocą.

– Jeszcze go te dwa osiłki gotowe zmasakrować! – pomyślałem, biegnąc na plac boju. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałem się takiej reakcji na żart kapitana. Zanim jednak dotarłem na miejsce, sprawa w zasadzie była już załatwiona. Zdezorientowany Janek na szczęście nie włączył się do akcji, zaś Huck następny cios Wawrzka zablokował. Przydała mu się znajomość judo! Wawrzuś wszakże nie dawał za wygraną, w efekcie czego wywinąwszy fikołka, został sprowadzony do parteru i unieruchomiony. Dopiero teraz Janek się opamietał, ruszając druhowi z odsieczą. Złapawszy z Grzesiem chłopaka pod ręce, w zarodku udaremniliśmy jego wojownicze zapały.

– Jonek! Nie wygłupiej sie! – warknął Grześ. – Co to z ciebie za farorz bydzie? – strzelił argumentem nie do odparcia.

– Tak cię katabusie uczą w seminarium miłości bliźniego?! – zasyczał rozsierdzony kapitan, udaremniając rozpaczliwe próby Wawrzusia uwolnienia się z obezwładniającego chwytu.

– Pogratulować! A może w przyszłości, wzorem Schlitterbacha, zamierzasz prać swych parafian? To się tego wpierw fujaro naucz – zakończył, puszczając krewkiego alumna.

– Ale mi przyłożył! – poskarżył się, masując szczękę. – Łapę ma jak młot! Dobrze Grzesiu, żeś na chwilkę Burka przytrzymał. Jeszcze by gotów Wawrzka pokąsać. Widać zbyt konwiktem zalatuje, to go pies nie poznał.

Wawrzuś zaś, z niepewną miną, otrzepywał kurz z odzienia, spod oka spozierając na rodziców, którzy z Jadźką i Anką także już wyszli na podwórze.

– Chodźmy do siebie – zdecydował Huck. – Nie przeszkadzajmy rodzinie. Na jutro musimy się przygotować do drogi. Nie pozostało na to zbyt wiele czasu.

– No, idź się przywitać z rodzicami! – klepnął w ramię swego sobowtóra, popychając go w ich stronę.

Ruszyliśmy ku wrotom. Przy furtce dogonił nas Grześ, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, Huck uprzedził:

– Nie przejmuj się! Wieczorem przyjdziemy. Głupio nam wyszło powitanie Wawrzka, ale cóż. Ja tam do niego nie żywię urazy, chociaż gęba boli. No, to na razie bywaj!


[1]             pokiel obierza – dopóki sieć;

[2]             nieskorzyj – później;

[3]             trocha z niego pobłoznujymy – trochę z niego pożartujemy;

[4]             pier ta… – bij tę diabelską przybłędę;

Skip to content