ODCINEK 9

Rozdział dziewiąty.

            – Zatrzymaj, Grzesiu! – polecił kapitan, gdy minęliśmy pierwsze domki wybiegające z miasta wzdłuż drogi ku borom. W dalszej perspektywie, pośród podmiejskich pól, widniał dworek otoczony wysokimi drzewami, z dużym sadem na tyłach, gdzie na sznurach pomiędzy drzewami suszyło się spore pranie.

– Jedźcie do miasta, kupcie chleba, zaś Grześ niechaj popyta o drogi do Olesna i Opola. Ta ostatnia w przeciwną stronę poprowadzi do Częstochowy przez Lisów. Na koniec i o nią może zapytać, lecz tak niby tylko z ciekawości. Na przykład: A ten gościniec dokąd? W mieście zabawiajcie jak najkrócej, opuszczając je gościńcem na Olesno, ale tylko za peryferyjne zabudowania. Tam na mnie zaczekacie. Należy jakoś zmylić żandarmskiego łapsa i zatrzeć za sobą trop. Dziwne, że do naszego zatrzymania nie skorzystał z pomocy władz, a nasłał jakieś zbójeckie kreatury? I czego od nas chce? A teraz już ruszajcie! Spotkamy się chyba do godziny. – I zabrawszy pusty worek, odszedł w stronę dworku.

– Cóż on tam znowu kombinuje? – zastanawiałem się, lecz do niczego sensownego nie doszedłem.

Grześ zatrzymał się na rynku. Nawet nie musiał pytać o drogę. Wystarczył rzut oka na drogowskazowy słup sterczący w centralnym punkcie placu.

Poszedłem szukać piekarni. Posiłkując się nosem, znalazłem bez trudu. Niebawem wracałem z dwoma dużymi bochenkami i czterema bułkami na dodatek. Zaledwie wsiadłem, Grześ „uruchomił” Baśkę i wehikuł ruszył w kierunku Olesna. Za ostatnimi zabudowaniami miasteczka zjechał w polną dróżkę i zaparkował nad strumykiem, zasłonięty od drogi kępą wikliny. Po napojeniu Baśki, założył kobyle paśnik na pysk. W tym czasie zająłem się przygotowaniem posiłku, a gdy już był gotowy, zabraliśmy się za wyżerkę, zostawiając porcję dla Hucka. Ten zaś dotarł do nas z niewielkim opóźnieniem, niosąc wypchany worek na ramieniu.

– Co tam masz? – zapytałem ciekawy.

– Nasza tajna broń na Füchschena. Jaka? Zobaczysz – odpowiedział, siadając przy nas. Wpierw z worka wydobył spore zawiniątko, którego zawartością okazały się liście. Widząc moją zdziwioną minę, wyjaśnił:

– Liście włoskiego orzecha. W dworskim sadzie rosło ich parę. Nastaw proszę wody. Będą potrzebne nawet dwie menażki wrzątku. Zrobimy wywar z liści.

– Po kiego licha nam ten wywar? Będziemy go pili? – nie wytrzymałem.

– Rusz głową! Wywaru oczywiście nie będziemy pili. Natomiast niezbędne jest lekkie przefarbowanie Baśki. Mam nadzieję, że ksiądz dobrodziej nie będzie miał o to do nas pretensji? Taki siwek przy bryczce zbyt łatwo rzuca się w oczy. Dorobimy mu brązowych łat, na ile tylko wystarczy wywaru, który jest doskonałym barwnikiem. Może sobie potem Füchschen pytać o siwka.

Nastawiłem wodę, zaś Huck zabrał się za spóźniony posiłek. Gdy woda się zagotowała, wrzuciłem do naczynia połowę liści i gotowałem przez następne pięć minut. Po odstawieniu menażki, nastawiłem drugą. Tym sposobem wkrótce mieliśmy niemal cztery litry ciemnego wywaru. Skoro tylko trochę przestygł, Huck z Grzesiem przystąpili do roboty. Moczonymi w wywarze gałgankami, zaczęli pacykować Baśkę w brązowe placki. I muszę przyznać, że im to dobrze szło. Na koniec kobyła do złudzenia przypominała łaciatego mustanga, jakiego zapamiętałem z jednego z westernów. Z niedowierzaniem pokręciłem głową. Ani bym przypuścił, że w tak prosty sposób można uzyskać taki efekt!

– Z powodzeniem możecie tworzyć szajkę koniokradów – wyraziłem swe uznanie.

Jakiś czas „farbiarze” usiłowali piaskiem ze strugi wyszorować powalane barwnikiem dłonie, niestety z mizernym skutkiem. Ostatecznie dali sobie z tym spokój.

– Teraz gwóźdź programu – rzekł Huck z tajemniczą miną, sięgając znów do worka. W następnej chwili wydobył zeń damskie ciuszki. Wpierw jasną sukienkę w niebieskie kwiaty i takiż sam czepek, z dużym jakby daszkiem, wiązany tasiemkami pod brodą.

– To dla ciebie, Romku. Trzymaj! Chyba się zmieścisz? Po założeniu czepka na głowie, z powodzeniem możesz udawać panienkę. Dla siebie wybrałem coś poważniejszego. Zamierzam się przemienić w stateczną matronę. – Tu wydobył z wora ciemną suknię i granatowy kapturek obszyty koronkami.

Parsknąłem śmiechem, Grześ zaś aż gębę rozdziawił.

– Niestety muszę się pozbyć wąsa – stwierdził kapitan z żalem – ale trudno! – I zabrał się za golenie oznaki swej męskości.

– Nie traćmy czasu! – ponaglił, bym i ja zaczął przebieranie.

Gdy zakończył golenie, przymierzył się do sukni, o wiele za obszernej.

– Nic to, zaraz się braki czymś wypełni. I rzeczywiście, wpierw trawą wypchał biust, a potem pogrubił biodra aż dwoma zwiniętymi derkami. Po założeniu kapturka doskonale ocieniającego twarz, przed sobą miałem zupełnie kogoś innego. Wobec tego i ja przywdziałem sukienkę w kwiaty, zaś Huck pozapinał mi liczne guziczki na plecach. Założywszy czepek, zawiązałem tasiemki pod brodą, mając odtąd dziwne wrażenie, jakbym na świat spoglądał przez krótką rurę.

Huck tymczasem strzępił kawałek konopnego powroza na wąs dla Grzesia. Nawet mu dosyć wyszedł. W każdym razie Grześ, z sumiastym wąsiskiem pod nosem, przyklejonym śliwową żywicą i w trójrożnym kapeluszu na głowie, prezentował się nad wyraz dostojnie.

Raz, dwa, zwinęliśmy biwak. Burek powędrował na kozioł, gdzie Grześ polecił mu ułożyć się u swych stóp. Z drugiej strony zasłonił psa workiem owsa. Zajęliśmy miejsca w bryczce. Woźnica zawrócił w stronę gościńca, gdzie obrał kurs na Lubliniec.

– Skąd to wszystko wytrzasnąłeś?- zapytałem dopiero teraz.

– Ściągnąłem ze sznurów w sadzie przy dworku. Pamiętasz? Suszyło tam się duże pranie. Troszkę przy tym najadłem się strachu, ale działanie zwieńczyłem sukcesem. Oddamy w drodze powrotnej – dodał szybko. – Tylko pożyczyłem na dzień lub dwa. Przecież byłoby nam trudno coś takiego sobie sprawić w mieście, a przede wszystkim zostałby trop.

Pokręciłem głową z dezaprobatą.

Na rynku Grześ skręcił w częstochowski gościniec. W drodze przez miasteczko siedzieliśmy nieruchomi, patrząc przed siebie, aby nie wystawiać twarzy na widok.

Dosyć szybko Lubliniec został za nami, co pozwoliło na większą swobodę. I tak zdążaliśmy w stronę Lisowa, wsi pośród lasów, położonej nad brzegami Liswarty, by do celu dotrzeć w przedwieczornej godzinie. Trafienie do dworu za rzeką nie sprawiło kłopotu. Strzelając batem, Grześ z fasonem zajechał przed dom. Na ganek wyszedł wysoki blondyn w średnim wieku.

– Czy pana Heinricha von Velthusena zastaliśmy w domu? – zapytał Huck zmienionym głosem.

– Niestety nie, szanowna pani – odparł nieznajomy z ganku.

– Z kim więc mam honor?

– Jestem Józef Wolny, rządca pana Heinricha – przedstawił się, podchodząc do bryczki.

– Tak myślałem – rzekł Huck już swym głosem. – Bogu dzięki, panie Józefie, żeśmy przynajmniej pana zastali! Wprawdzie byłoby lepiej, gdyby i pan Litera był na miejscu, ale trudno.

Wyraz zdziwienia na twarzy naszego rozmówcy, który się pojawił, gdy Huck przemówił własnym głosem, przerodził się w osłupienie, lecz tylko na moment. Gość w sekundzie potrafił się opanować. Nim wszakże zdążył się odezwać, kapitan kontynuował:

– Czy Franek Żabka zdążył już wrócić z wyprawy do Krzyżowic? Jeżeli tak, zdał zapewne sprawę z wydarzeń. To my byliśmy mu pomocni w wydostaniu z wiejskiego aresztu. Prosiłem, żeby zapowiedział naszą wizytę. Naturalnie jesteśmy świadomi zaskoczenia, które panu sprawiamy, ale o szczegółach chyba nie będziemy mówili przed domem? I proszę nam wybaczyć tę maskaradę. Niestety naszym tropem wlókł się żandarmski szpicel Andreas Füchschen, więc wypadało go czymś zmylić. Sądzę, że nam się to powiodło i teraz Herr Andreas tropi za nami na drodze do Olesna. Tak więc, panie Józefie, sam pan widzi, że jest o czym mówić, a to bynajmniej nie wszystko, bym o gościnę przygadywać się ośmielił.

Pan Józef dłuższą chwilę spoglądał na nas badawczo, nic nie mówiąc. Wreszcie skinął potakująco głową.

– Zapraszam w nasze niskie progi – rzekł, czyniąc wymowny gest ręką.

Poszliśmy zostawiając Grzesia z zaprzęgiem przed domem. Miałem świadomość, że gospodarz nie zaoferuje nam noclegu dopóty, dopóki nie upewni się, z kim ma do czynienia? Już chociażby tylko znajomość podwójnej osobowości Adama Litery oraz położenia jego kwatery, obligowały zastępcę wodza „Bractwa” do najwyższej czujności i w razie potrzeby, podjęcia nadzwyczajnych środków. W tym jednak względzie byłem spokojny. Mieliśmy wszak czyste sumienia. Nie było więc czego się obawiać.

Będąc w obszernej sieni, Huck zapytał, gdzie możemy z siebie zrzucić przebranie, jako że niezbyt dobrze czujemy się w niewieścich szatkach. Poza tym radzi byśmy zmyć z rąk i twarzy pył drogi.

– Tutaj można – odparł rządca Lisowa. – Wraz kogoś z miednicą poszlę. – Po czym znikł za jednymi z drzwi.

Pozbyliśmy się damskiego przebrania, składając starannie suknie na ławie. Wkrótce chłopak przyniósł miednicę ciepłej wody, mydło na spodeczku i czysty ręcznik. W niewielu czasu później, już odświeżeni, byliśmy gotowi na nieuniknioną indagację. Zjawił się też ponownie pan Józef, zapraszając do salonu będącego przedłużeniem sieni. Weszliśmy do obszernej izby, od ogrodu zakończonej półkolistą ścianą, z dużymi oknami. Niemal od sufitu do podłogi zwieszały się kwietne zasłony, teraz rozsunięte na międzyokienne filary.

Siedliśmy przy stole. Pan Józef spojrzał na nas wyczekująco.

– Bardzo przepraszam! – odezwał się kapitan. – Proszę wybaczyć nam nietakt. Jeszcze się nie przedstawiliśmy. To jest mój przyjaciel, Roman – tu wymienił moje nazwisko – magister historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Ja zaś jestem Stanisław – tu również wymienił swe nazwisko – ale już nie tak wysoko jak Romek kształcony. Nasza historia jest tak niecodzienna, że zrazu wyda się panu nieprawdopodobna, lecz zapewniam, w każdym calu prawdziwa, co ostatecznie również udowodnimy. Zapewne, panie Józefie, głęboko pana zaniepokoiła nasza wiedza o podwójnej osobowości rzekomego holsztyńczyka Heinricha von Velthusena oraz świadomość jego kwatery tutaj w Lisowie. Wszakże zapewniam, nie ma powodu do niepokoju. Całym sercem jesteśmy po stronie „Bractwa”, o którym ostatnimi czasy tak głośno na Górnym Śląsku. Nawiasem mówiąc, kim jest pan von Velthusen i gdzie mieszka, wiemy od samego Adama Litery, lecz o tym później.

Podczas tej przemowy, kątem oka dostrzegłem nieznaczny ruch jednej z zasłon. Czyżby muśnięcie nieznacznego przeciągu?

Po chwili podniosłem się z krzesła, a podszedłszy do szeroko rozwartego okna, wyjrzałem na ogród i rzekę w dalszym planie.

– Pięknie tu! – stwierdziłem, gdy Huck zamilkł na chwilkę dla nabrania tchu. – W pięknej okolicy wybrali sobie panowie kwaterę. – I odwróciwszy się w stronę stołu, niby to przypadkiem trąciłem zasłonę, zza której ukazały się czyjeś nogi. Teraz już bezceremonialnie do reszty odsunąłem ją ręką. Pod ścianą stał facet, dosyć podobny do gospodarza, z pistoletem w dłoni.

– Jeśli się nie mylę, pan Antoni Wolny? – zapytałem z szerokim uśmiechem, a odwróciwszy się w lewo, uchyliłem i drugiej zasłony, za którą również tkwił gość z pistoletem.

– O, zapewne pan Florian Karasek? Bardzo mi przyjemnie! Jeśli mnie pamięć nie myli, panowie Józef i Antoni z Osowca się wywodzą, zaś pan Florian z Węgrów? Panowie, prosimy do stołu. Nie ma powodu byście nadal tkwili za zasłonami. Stokroć przyjemniej przy stole wziąć udział w konwersacji. Pistolety także lepiej odłożyć. Jeszcze któryś przez przypadek gotowy wypalić. Doprawdy, zapewniam panów, nie ma powodów do niepokoju. Cieszę się, że w zdrowiu widzą trójkę spośród czwórki uciekinierów z Osowskiej huty. Szkoda, że zabrakło nam pana Adama, ale i on – jak sądzę – zdrów? Pewnie również byłby ciekawy naszej historii.

– Jak pan widzi – zwróciłem się do Józefa Wolnego – wiele wiemy, ale – powtarzam – nic stąd złego ani dla panów, ani „Bractwa” nie wypływa. Pochwalam pana rozwagę. Przezorny zawsze ubezpieczony. Stokroć lepiej zawczasu dmuchać na zimne, niźli się sparzyć.

Nieco zmieszany pan Józef zagryzł wargi, lecz w następnej chwili roześmiał się na głos i zapraszającym gestem ręki przyzwał kompanów do stołu.

– Bystre masz pan oko! – stwierdził z uznaniem.

– Przywiodła nas tutaj – zaczął znów Huck po krótkiej przerwie – sprawa talarów przeznaczonych dla kupca Schluchtmana we Wiedniu, na zakup partii nowego modelu kawaleryjskich pistoletów. Srebro to Jędrys Lysek dostarczył do Krzyżowic, skąd Mateusz Gamoń miał je w workach ze zbożem plebana przerzucić przez granicę w Strumieniu na cesarską stronę. Jak panom wiadomo, transakcja nie doszła do skutku, jednak talary nie wróciły do „Bractwa”.

– Skąd i o tym wiecie? – wykrztusił rządca, nie mogąc ukryć zaskoczenia.

– Wszystko w swoim czasie, panie Józefie! – skwitował Huck.

– Pan Adam przypuszcza – kontynuował – że Schluchtman okazał się nierzetelnym i talary sobie przywłaszczył. Nic bardziej błędnego! Udało nam się tę sprawę wyjaśnić. Otóż srebro, a ściśle sześćset dziewięćdziesiąt sześć talarów, nie przekroczyło granicy, a to z uwagi na wzmożoną czujność pruskich żandarmów, co mogło by wskazywać na obecność zdrajcy w szeregach „Bractwa”. Skądś przecież żandarmi musieli powziąć wiadomość o zamiarze transportu srebra. Jeszcze przed Pawłowicami, Jędrys z tego właśnie powodu zabrał talary z wozu Gamonia i mając do pomocy jego syna – piętnastoletniego wyrostka – powiózł je tragaczem polami do lasu na Dębinie. Tu poszedł na zwiad, a wróciwszy, zadecydował talary zakopać, by poczekały bardziej sprzyjających warunków. I wiecie panowie, jak długo czekały? Powiecie pewnie, że nie bardzo długo, gdyż od tego czasu jeszcze nawet rok nie minął. Powiem panowie powtórnie, nic bardziej błędnego! Przeszło sto sześćdziesiąt lat! W międzyczasie Cesarstwo przeminęło i Austria stała się malutkim państewkiem. Podobnie Pruskie Królestwo. Wpierw wyrosło na cesarstwo, by wreszcie upaść. Po stu dwudziestu trzech latach niebytu odrodziła się Polska, a one wciąż czekały w dębińskim lesie tej sprzyjającej okazji! Zaś czekały pod dobrym nadzorem, jako że nad nim żandarm Jego Pruskiej Królewskiej Mości, Klaus Abt spoczywał, którego Jędrys wtedy w lesie zabił i z talarami wspólnie zakopał. Odnaleźliśmy zakopane talary, no i szczątki Abta także. Talary mamy ze sobą, szczątków Abta oczywiście nie. Po minie pana Floriana wnoszę, że ogarnęła go zgroza, mając nas chyba za upiory. Nic z tych rzeczy, panie Florianie! Panowie Józef i Antoni wydają się być nie do końca przekonani, zaś w ich głowach zapewne rozpętała się burza. Temu się nie dziwię. Przecież to niesamowite, spotkać się i rozmawiać z dalekimi potomkami obecnie żyjących ludzi. Bo musicie wiedzieć, że jestem potomkiem Mateusza Gamonia, a obecny tu jego syn Grzegorz, który nam powozi, jest moim pra-, pra-, pra-, pradziadkiem ze strony matki. A to dopiero paradoks! Daleki potomek starszy od przodka. Ale tak wyszło. Grześ ma szesnaście wiosen, a mnie dwadzieścia minęło już przed paru laty. Nasze czasy są około sto sześćdziesiąt lat późniejsze. Chociaż trudno rzecz pojąć, ale jesteśmy tu i teraz. Czyż drodzy panowie nie jest to niesamowita historia? Może by jednak wpierw wyłożyć talary na stół? Niechaj zatem panowie Antoni i Florian pofatygują się do naszej bryczki i powiedzą Grzesiowi, żeby im talary dał. My tu z panem Józefem poczekamy. I dobrze by na twarde zabrać jakiś kubełek.

Cóż, kiedy żaden z członków szefostwa „Bractwa” ani nawet nie drgnął. Siedząc na swych miejscach, uporczywie w nas się wpatrywali.

– Widocznie jeden przed drugim nie chce wyjść na durnia – pomyślałem. – Trzeba więc ich przekonać – postanowiłem, sięgając do kieszeni po nieodzowny dowód osobisty.

– Odnoszę wrażenie, że szanowni panowie nie bardzo mogą się zdecydować, jak przyjąć słowa mego towarzysza. Ażeby nie przedłużać panów niepewności, proszę – oto mój osobisty dokument, który winien rozwiać wszelkie wątpliwości. W obecnych czasach byłoby raczej trudno o coś podobnego – rzekłem, podając Józefowi Wolnemu swój dowód osobisty w zielonej okładce, z wytłoczonym srebrnym orłem. Kapitan idąc za moim przykładem, również wyciągnął dowód i przez stół podał rządcy Lisowa. Ten zaś jeszcze dłuższą chwilę siedział bez ruchu, z wzrokiem wbitym w srebrne orły leżące przed nim na stole. Na koniec przeżegnał się i wyciągając rękę, ujął w dłoń mój dowód, a podniósłszy do ust, ucałował orła.

– Dlaczego bez korony? – zapytał cichym głosem.

– Ano Polska już nie jest królestwem. W naszych czasach mało gdzie się jeszcze jakiś król czy cesarz obstał. Prawie wszędzie republiki, tak jak we Francji po rewolucji. Z królami także i szlachta przeminie. Cóż, inne czasy!

– Słyszycie? – pan Józef zwrócił się do towarzyszy – Nowe czasy nastaną! Zaś wolność wszyscy mieć będą?

– Oczywiście! Wszyscy wolni i równi wobec prawa, chociaż nadal bogaci i biedni będą. Może i to kiedyś się zmieni? – westchnąłem.

Tyle na razie musiało im wystarczyć. Nie było wszak sensu opowiadać o realiach Polski Ludowej.

Pan Józef otworzył okładki dowodu, przebiegając wzrokiem poszczególne rubryki. Rzecz jasna, zdumiał się na widok fotografii zabezpieczonej dwoma wytłoczonymi pieczęciami. Jego towarzysze tymczasem z nabożeństwem oglądali dowód Hucka. Potem naturalnie przyszedł czas koniecznych wyjaśnień, jak i w podobnych sytuacjach poprzednio. A skoro już wytłumaczyliśmy wszystkie, co i jak, pan Józef, ocierając dłonią łzę w oku, rzekł:

– Przenajświętszemu Bogu niechaj będą dzięki za Ojczyzny wskrzeszenie! Nie darmo jednak wojowalim pod Naczelnikiem Kościuszką – zwrócił się do swych towarzyszy. – A już myślelim, iże daremne były nasze wysiłki.

– Jak, Staśku, powiadasz? Po stu dwudziestu trzech latach odrodzi się Najjaśniejsza? – chyba bezwiednie zwrócił się do kapitana po imieniu. – Toż jeszcze szmat czasu czekać wypadnie! Ileż pokoleń tego nie doczeka! Lecz najważniejsze, że zmartwychwstanie i nasze Szląsko do Macierzy wreszcie wróci. Vivat Polonia! – zerwał się z krzesła i przypadłszy do nas, brał w ramiona, a łzy mu przy tym z oczu ciekły. A mnie się głupio zrobiło. Nigdy bym nie przypuścił, że zwyczajny dowód osobisty może dla kogoś stać się źródłem aż takich uniesień i nieomal świętością! Ba, miałem go przecież za rzecz powszednią, jeśli nawet czasami nie za uciążliwą, gdy noszenia go ze sobą lub okazywania wymagały życiowe sytuacje. A tu masz, zostaje potraktowany niczym drogocenna relikwia!

Po panu Józefie wyściskał nas także jego brat, a po nim i Florian Karasek. W salonie zapanowała zupełnie inna atmosfera, w rezultacie czego wszyscy wyszliśmy przed dworek do Grzesia. Pan Florian przelotem wpadł do kuchni i zaraz wrócił z wiaderkiem, na ganku wylewając zeń resztki wody. W międzyczasie rządca Lisowa wyściskał też Grzesia, a w ślad za nim i jego kompani. Ucieszony Burek podskakiwał przy nas, radośnie poszczekując.

Wszedłem do bryczki, by spod siedzeń wydostać zawiniątka z talarami, które Florian Karasek wkładał do wiadra.

– Jest ich o sześćdziesiąt mniej – wyjaśniłem. – Z czegoś trzeba było pokryć koszta tego przedsięwzięcia. W obecnej rzeczywistości nasze papierowe pieniądze są bezużyteczne.

Gdy już całość znalazła się we wiadrze, wróciliśmy do salonu, tym razem z Grzesiem, którego pan Józef także zaprosił, a z nim, chociaż nie proszony, podążył i Burek. A co? I jemu to się należało!

Dużo by gadać, Andrzeju, co się później działo. Powiem tylko, że w salonie zastał nas poranek. Jedynie Grześ około północy został odesłany do łóżka, jako że zasnął przy stole. My zaś nagadaliśmy się jak nigdy – wszak tyle było do powiedzenia. Ale i tak nie wszystkie tematy zostały wyczerpane.

Po wczesnym śniadaniu, chwilę po szóstej i my wreszcie legliśmy w łóżkach, niemal natychmiast zasypiając. Spaliśmy do trzeciej, kiedy to nas obudzono na obiad. A potem, do późnego wieczoru znów trwała rozmowa. W czasie naszego snu i Grześ miał okazję opowiedzieć gospodarzom o wydarzeniach, w których brał udział, co później nieco oszczędziło nasze gardła. Przy okazji wyjawiłem swe podejrzenia względem Jędrysa, zastrzegając jednak, że są to jedynie domysły, które mogą się okazać fałszywe. Niechaj jednak dowództwo „Bractwa” o nich wie. Ma przecież dużo większe możliwości sprawę wyjaśnić. Mówiąc o najbliższej przyszłości, przestrzegłem zbójników przed zbytnim zaangażowaniem w sprawy Napoleona. Cesarz nie dobro Polski i Polaków będzie miał na względzie. Lepiej siły zachować i prócz dotychczasowych działań, wokół obudzenia narodowej świadomości ludu wysiłek skupić, by przetrwał nieuniknioną germanizację. Tę zaś będąc tylko świadomym swych korzeni pokona.

W Lisowie zabawiliśmy aż trzy dni, a i tak ciekawość gospodarzy była jeszcze daleka od zaspokojenia. Wszakże nie było co przedłużać wizyty. Przecież czekano na nas w Krzyżowicach, zaś droga powrotna musiała zająć przynajmniej następne trzy dni. Prócz tego mieliśmy jeszcze w planie odwiedziny Ligoty i poszukiwania pozostałości obozu w Piotrowicach, o ewentualnym szukaniu miejsca zaznaczonego na planie nie wspominając. Mogły nam zająć nawet cały dzień. Nie należało zatem zwlekać z wyjazdem.

Wczesnym poniedziałkowym porankiem, po śniadaniu, ruszyliśmy w powrotną drogę. Pan Antoni, jadący wierzchem, towarzyszył nam w charakterze przewodnika, by przeprowadzić przez lasy zbójnickim szlakiem do Tarnowic. Szlak ów podobno niewiele ustępował gościńcowi, a był znacznie krótszy, co pozwalało na zaoszczędzenie zbędnej drogi, nie mówiąc o gwarantowanym bezpieczeństwie. Ruszyliśmy wpierw wzdłuż Liswarty na południowy wschód, aby po jakimś czasie obrać kurs zdecydowanie południowy, porzuciwszy towarzystwo rzeki. Mijając wioski i przysiółki, parliśmy do przodu, by jeszcze przed południem dotrzeć do granicy borów ciągnących się niemal do rogatek Tarnowic. Jednakże dzisiejszy etap miał się wcześniej zakończyć – mniej więcej po przebyciu pięciu mil – przy zagubionej w borach gajówce, której gospodarz pozostawał na usługach „Bractwa”. Stamtąd zaś do Tarnowic czekało nas jedynie około pół mili. Porównując więc powrotny etap z odległością, którą przyszło nam pokonać w przeciwną stronę, zysk wydawał się oczywisty, zaś człowiek mógł być pewien, że nie spotka się z Füchschenem i jego zbirami. Ci przecież wciąż mogli za nami tropić po gościńcach. Tym razem zapewne już nie tak łatwo przyszło by nam się uwolnić od ich towarzystwa.

Po pokonaniu płytkiej strugi płynącej łąkami pod borem, wjechaliśmy na dróżkę tak dziurawą, że wydawała mi się przejezdna jedynie dla pojazdów gąsienicowych.

– Jeszcze kawałek, a w bryczce połamią się osie, jeżeli wcześniej w ogóle się nie rozleci! – pomyślałem zrezygnowany. Jednakże pan Antoni wytrwale parł do przodu, wobec tego i Grześ, ostrożnie prowadząc pojazd, posuwał się jego śladem. I tak dotarliśmy do pierwszego zakrętu, za którym – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszystko się odmieniło. Dobrze wyrównana nawierzchnia aż wprost zachęcała do szybszej jazdy. Osiągnąwszy Małą Panew w odludnym miejscu, pan Antoni zarządził dłuższą przerwę w podróży.

Danych nam na drogę prowiantów było tyle, że o gotowaniu zupki nie trzeba było nawet myśleć. Wciągnąłem jednak kocher, chcąc przygotować herbatę.

– A cóż to za cudo? – zdumiał się nasz przewodnik. – A jakie lekkie! – stwierdził po wzięciu jednej z menażek do ręki. – Z czego zrobiono ów dziw?

– Aluminium, panie Antoni. W obecnych czasach metal jeszcze nie znany, za to w naszych bardzo rozpowszechniony. Żołnierze mają z niego menażki i manierki, bardzo poręczne dzięki małej wadze. Wygodne to i trwałe, a przy tym lekkie.

Zalałem palnik spirytusem i zapaliłem zapałką, budząc ponowny podziw naszego towarzysza. Na koniec zasypałem wrzątek herbatą i nakryłem, by się dobrze zaparzyła. A gdy została także osłodzona, można było zawartość menażki rozlać do kubków.

Skwarna i parna pogoda sugerowała, że jeszcze przed wieczorem może przeciągnąć burza.

Po skończonym posiłku siedliśmy na kłodzie tkwiącej przy brzegu i zrzuciwszy buty, zanurzyli nogi w chłodnej wodzie. Aż mi ulżyło! A przecież podróżowaliśmy bryczką, nie zaś na własnych nogach.

 Zajęci rozmową ani się spostrzegliśmy, a tu już minęły niemal dwie godziny! Pan Antoni zarządził wsiadanego i znów ruszył przodem, forsując rzekę wygodnym brodem. Na przeciwległym brzegu zatrzymał wierzchowca, czekając aż Grześ bezpiecznie przeprowadzi bryczkę na drugą stronę.

I tak niemal do wieczora wędrowaliśmy dobrze utrzymaną dróżką zagubioną w lasach, to wspinając się na stoki wzniesień, to znów zjeżdżając w doliny, pokonując po drodze kilkanaście strumieni i strumyków. Jednakże, zgodnie z zapowiedzią, w przedwieczornej godzinie stanęliśmy przy gajówce na polanie przeciętej potokiem, w miejscu wdzięcznie Tłuczykątem zwanym. Z nad boru dolatywały coraz to głośniejsze pomruki nadciągającej burzy. Z gajówki wyszedł nas witać pan Wincenty – gospodarz na Tłuczykącie – najwyraźniej uprzedzony o przyjeździe gości.

– Jakim sposobem wieść tak sprawnie przekazano? – zdumiałem się. Skoro zapytałem o to, pan Antoni roześmiał się:

– I my, Romku, także potrafimy to i owo. Wszakże w tym wypadku nie żaden to wynalazek. Po prostu gołębie. To wszak od wieków praktykowany sposób szybkiego przenoszenia wieści.

Grześ wyprzągł Baśkę, napoił, przetarł wiechciem siana i wprowadził do stajni, gdzie gajowy Wincenty nałożył jej pełen żłób. My natomiast żwawo wepchnęliśmy bryczkę na gumno do stodoły, jako że burza była tuż, tuż! Zaledwie zamknąłem wrota stodoły, spadły pierwsze – zrazu jeszcze rzadkie – lecz duże krople deszczu. Jaskrawa błyskawica przecięła mroczne niebo, a nad borem zadudnił huk gromu. Nie czekając nieuchronnej ulewy, wpadliśmy do chaty, a Burek w ślad za nami. Zasiadłszy na ławach przy stole, w niewiele czasu później zajęliśmy się wieczerzą. Co jakiś czas zerkałem w okienko, za którym, spoza kurtyny dżdżu, wyzierała ściana boru rozświetlana blaskiem błyskawic.

Burza srożyła się nad nami dobre pół godziny, by wreszcie odejść na północny wschód. Odetchnąłem z ulgą. Wprawdzie w bliskim sąsiedztwie nie brakowało wysokich drzew, ale czy to takie pewne, że żaden z piorunów nie obierze chaty za cel?

Wyszliśmy na dwór nawdychać się rześkiego, pachnącego ozonem powietrza. Cóż za rozkosz po dniu parnej duchoty!

Potem jeszcze tylko w strumieniu zmyliśmy z siebie brudy dnia i już można było się wyciągnąć na wonnym sianie. Jedynie pan Antoni, z racji wieku, a przede wszystkim pełnionej w „Bractwie” funkcji, nocował w izbie.

Wczesny poranek zastał nas na nogach. Wprawdzie nie czekał nas zbyt długi etap, jednak zgodziłem się z kapitanem, żeby wyruszyć w miarę wcześnie, by do Ligoty dotrzeć niezbyt późnym popołudniem.

– Będzie wtedy dosyć czasu, aby zobaczyć jak obecnie wyglądają moje rodzinne strony, a potem – zależnie od sytuacji – zadecydujemy czy by jeszcze nie skoczyć do Piotrowic, czy stajemy biwakiem w Ligocie, a Piotrowice zostawiamy na jutro, czy też wreszcie znów nie skorzystać z usług panewnickiego zajazdu? Jeżeli będzie niepewna pogoda, bez dyskusji wybieramy zajazd. Stamtąd do Piotrowic lasem nie jest aż tak daleko. Lecz o tym dopiero na miejscu. Nie wiem dlaczego, ale zazwyczaj na wyrost czynione plany biorą w łeb.

I ja byłem zdania, żeby wcześniej wyruszyć. Zawsze dobrze mieć w zapasie więcej czasu.

Grześ zadbał o Baśkę, my tymczasem kolejny raz posmarowaliśmy piasty kół bryczki. Gajowy także okazał się rannym ptaszkiem, zaś pan Antoni nie miał w zwyczaju zbyt długo leżeć w łóżku. Tak więc około szóstej zjedliśmy śniadanie i po pół godzinie można było się zbierać do wyjazdu. Podziękowaliśmy za gościnę. Pan Antoni zamierzał nas odprowadzić do Tarnowic, gdzie pono miał coś do załatwienia.

Wsiedliśmy do bryczki. Burek, tym razem bez zachęty, wskoczył na kozioł, sadowiąc się obok Grzesia. Pan Wincenty roześmiał się:

– Patrzajcie, jakaż to zmyślna bestyja! Miast na własnych łapach drałować, jako ten jaśnie pan rzyć swą w kolasce wozi! A zda się, iże z pospolitym kundlem sprawa. Ano jedźcie z Bogiem! Niechaj was szczęśliwie do celu zawiedzie.

– Ostańcie z Bogiem, panie Wincenty! – odpowiedzieliśmy zgodnym chórem. Grześ z fasonem strzelił z bata, dając sygnał odjazdu. Bryczka ruszyła. Pan Antoni znowu zajął miejsce na czele. Jeszcze tylko rzut oka za siebie, na gajówkę za potokiem i po chwili Tłuczykąt skrył się za drzewami boru.

Tym razem droga już nie była tak dobra jak na zbójnickim szlaku. Po wieczornej burzy w wądołach stały kałuże. Ale i tak po godzinnej jeździe dotarliśmy do skraju lasów. Pan Antoni zatrzymał wierzchowca i zeskoczył na ziemię.

– Tu przyjdzie nam się rozstać – oznajmił – jako że nasze drogi stąd się rozchodzą.

Wysiedliśmy i my. Pan Antoni serdecznie nas wyściskał.

– Rad bym dłużej z wami być, lecz niestety obowiązki wzywają. A pozdrówcież krzyżowskiego plebana. Siła by nam takich było trza!

Kapitan, niby mimochodem, wspomniał jeszcze o „pożyczonych” sukniach, których jadąc inną trasą nie mogliśmy oddać.

– Nie frasuj się, Staśku! Pewnie już zwrócone. Jeśli Józef coś obieca, rzecz możesz uznać za pewną. A teraz już jedźcie! Nie cierpię przeciągających się rozstań. Z Bogiem, kochani!

Wsiedliśmy do bryczki. Grześ cmoknął na Baśkę i powóz ruszył ku Tarnowicom. Pan Antoni dosiadł wierzchowca i stojąc na środku drogi, machał do nas ręką na pożegnanie. Odwzajemnialiśmy tym samym aż do pierwszych domków Tarnowic.

Tym razem tylko chwilkę przystanęliśmy przy znajomej piekarni, chcąc kupić chleba. Potem, już bez przystanków, minąwszy rynek, Grześ pociągnął traktem na Bytom, by po ponad dwugodzinnej jeździe zatrzymać się obok tej samej, co poprzednio oberży. Wprawdzie godzina była jeszcze wczesna, lecz zdecydowaliśmy się na przerwę w podróży. Zamówiłem jajecznicę z tuzina jaj, żeby także i Burkowi dostało się coś ciepłego. Jednakże, zgodnie z planem, po upływie godziny, nasz wehikuł ruszył w dalszą drogę, tak jak poprzednio nie zatrzymując się w Bytomiu. Do południa brakowało jeszcze pół godziny, zatem dotarcie do Ligoty wczesny popołudniem wydawało się leżeć w zasięgu naszych możliwości.

I rzeczywiście! Zgodnie z przewidywaniami, chwilę po trzeciej, Grześ zatrzymał bryczkę przed panewnickim zajazdem – tym chętniej, że pora wprost obligowała do wrzucenia czegoś ciepłego na ruszt. Huck zamówił obiad dla nas i coś na ząb dla Burka. Usiedliśmy na dworze przy stole ustawionym pod dębem, cierpliwie czekając na realizację zamówienia – o dziwo – dużo krócej niż w restauracjach naszej rzeczywistości. W każdym razie jeszcze przed czwartą można było kontynuować podróż do Ligoty, obecnie noszącej miano „Ellgoth”, co chyba powstało z dziwacznego zniemczenia słowa „Lgota”, oznaczającego wolność jej mieszkańców.

Zanim opuściliśmy zajazd, zapytałem gospodarza o „wałki po szwedzkim obozie pod lasem w Pietrowicach”. Miałem bowiem nadzieję, że jako mąż oblatany w miejscowych realiach, najprędzej coś o tym będzie wiedział.

– Na Borowców Gaci, za Ślepiotkiem? – zapytał.

Nie będąc świadomym miejscowych nazw, na wszelki wypadek skinąłem głową.

– Ano są tam, pod borem. Szwedy w nich stali, pokiel ich Graf Promnitz nie wyżynął. Nieskorzyj też tam stali, kiej polskiego króla gonili, co im z Krakowa uciekł. Ostały się po Szwedach wałki parę łokci wysokie i groby, w których swe kości złożyli. Aliści po grobach już nawet śladu nie masz.

Podziękowałem za informację, która – być może – mogła nas zbliżyć do rozwiązania zagadki pozostawionej przez von Vetinghoffa.

Zająłem swe miejsce i Grześ ruszył spod zajazdu. Żadne znaki na niebie i ziemi w najbliższym czasie nie zwiastowały odmiany pogody wymuszającej ponowny nocleg w zajeździe. Jeżeli nic nie przeszkadzało w biwakowaniu pod gołym niebem, po kiego licha niepotrzebnie wydawać talary?

Zdążając na wschód, minęliśmy wpierw młyn u ujścia Ślepiotki, a w chwilę później ostatnią zagrodę Panewników. Minąwszy zagajnik, znaleźliśmy się pośród pól Wymysłowa, a następnie Kokocińca, gdzie przy sporym zalewie spiętrzonej Kłodnicy widniały zabudowania kuźnicy, aż z dwoma wodnymi kołami. Zostawiając za sobą biegnącą ku niej drogę, nadal zdążaliśmy w tym samym kierunku, równolegle do Kłodnicy płynącej pośród łąk za polami i zagrodami. Z drugiej strony droga ocierała się o skraj borów, a nawet na jakiś czas dawała nura w las, by znów wychynąć na pola. Tam wszakże wnet dobiegła kresu, docierając do ściany lasów od wschodu. Tu jednak z południa na północ biegł bardziej uczęszczany trakt.

– W lewo Grzesiu! – zaordynował kapitan. – Jesteśmy w Ligocie. Widzisz, Romku, droga biegnie nawet w tym samym miejscu, co za naszych czasów. Ale obecnie dużo więcej tu lasów, które od południa sięgają Kłodnicy.

Opuściliśmy się ku rzece płynącej wąską, głęboką doliną. Niezbyt wysoką groblą przedostaliśmy się na drugą stronę, zostawiając za sobą zalew i wodny młyn przy nim. Około dwieście metrów dalej naszą trasę przecięła polna droga poznaczona licznymi koleinami kół wozów.

– W prawo, Grzesiu! Któż by się teraz mógł spodziewać w przyszłości kina w tym miejscu! Pamiętasz, Romku, byliśmy w nim na westernie. To właśnie tutaj.

Potwierdziłem skinieniem głowy. Teraz już Huck nie mógł spokojnie wysiedzieć na miejscu! Wpierw wiercił się spoglądając wokoło, wreszcie wstał i na stojąco wypatrywał bliskich sobie miejsc. Jadąc pośród pól, minęliśmy trzy zagrody z prawej strony drogi. Przy czwartej polecił się zatrzymać i nic nie mówiąc, wpatrywał się w drewnianą chałupę krytą słomą, podobnej konstrukcji stodołę i szopę obok.

– A więc teraz tak wygląda zagroda Dziubków – rzekł cicho. – A tam dalej gospodarstwo Królów. Popatrz! Stoją nawet w tych samych miejscach. Chyba poznajesz?

Miał rację. Dobrze zapamiętałem obydwa – jedno na wschód od domu Hucka, drugie na zachód. Tylko w miejscu rodzinnego domu Hucka i ogrodu, lekko falował łan dorodnego zboża. Zrobiło mi się przykro. Jakoś tak podświadomie spodziewałem się i tam ujrzeć chociażby tylko marną chałupinę. No cóż, trudno!

Z szopy wyszedł chłop w zniszczonym słomkowym kapeluszu. Zaciekawiony stojącą na drodze bryczką, podszedł do wrót.

– Jest to Dziubków zagroda? – zapytał Huck.

– Ano Dziubków – zgodził się zagadnięty.

– Zaś tam Królowie mieszkają? – kontynuował kapitan, wskazując następną zagrodę.

Potwierdzające skinienie głowy.

– A dalej Wilk za dołkiem?

– Mocie prawie[1] panie!

– To jesteśmy, Romku, w domu – mruknął do mnie, po czym wysiadł z bryczki, by się przedstawić i przywitać z gospodarzem. Przy okazji i ja zostałem przedstawiony. Nasz rozmówca zwał się Paweł Dziubek i podobno był wolnym zagrodnikiem, co dumnie podkreślił aż dwa razy.

Podpytując kmiecia o teraźniejsze stosunki, dowiedzieliśmy się, że grunty zagrodników sięgają jedynie północnej granicy doliny Kłodnicy, natomiast „doły”, obecnie porośnięte drzewami, jak i lasy za Kłodnicą „od książęcia są”. Aby więc nie naruszać zagrodniczych włości, postanowiliśmy rozbić biwak za rzeką, w książęcym lesie. W tym celu należało się przeprawić na drugi brzeg Kłodnicy. Wpierw jednak zostało pomyślnie załatwione zakwaterowanie Baśki w Dziubkowej stajni oraz postój bryczki w ich obejściu. I tym razem Burek posłużył jako główny powód niechęci nocowania w zagrodzie. Na ostatek, zaopatrzeni w deskę, ruszyliśmy miedzą ku rzece. Chwilę zeszło ze znalezieniem względnie suchego dojścia do brzegu, a następnie przewężenia koryta umożliwiającego użycia deski w charakterze kładki. Wspiąwszy się na stromy i wysoki brzeg doliny, znaleźliśmy w lesie trochę wolnego miejsca, w sam raz dla założenia biwaku. Grześ z kapitanem dosyć szybko uzbierali gałęzi na ognisko. Ja tymczasem z młodych nadrzecznych olszyn wyciąłem cztery żerdki niezbędne dla rozwieszenia płachty – daszku, tym sposobem przyczyniając się do uszczuplenia leśnych zasobów księcia pana. A gdy już biwak był gotowy, zszedłem nad Kłodnicę zaczerpnąć wody w dwie menażki. W tym czasie kapitan z Grzesiem wrócił do zagrody po worek z prowiantem.

Uruchomiłem kocher. Nim wrócili, pierwsza menażka wody już się zagotowała i mogłem zaparzyć herbatę, a nieco później, przygotować zupę jarzynową w drugiej. Huck nakrajał chleba i grubo posmarował smalcem oraz dołożył lisowskich smakołyków. Rozłożywszy się przy skraju skarpy, zabraliśmy się za wczesną wieczerzę. Potem jeszcze nacięliśmy spore naręcza jedliny dla wymoszczenia legowisk i ostatecznie rozpalili niewielkie ognisko, w założeniu mające zabezpieczać przed zakusami krwiożerczych owadów. A gdy już wszystko zostało zrobione, kapitan zaproponował:

– Idziemy popatrzeć, jak teraz wygląda okolica?

Grześ z Burkiem pozostał na straży biwaku, ja zaś z Huckiem wyruszyłem skonfrontować obecną rzeczywistość z naszą. W „odkrywczym” zapale dotarliśmy do starej mikołowskiej szosy w Brynowie, wiodącej przez Ochojec i Piotrowice. Naturalnie teraz była to zwykła polna droga, lecz biegnąca mniej więcej tą samą trasą co szosa w przyszłości. Za drogą Kłodnica tak samo się rozdwajała na dwie odnogi, jednak obecnie był tam duży staw i wodny młyn przy nim. Z młyna dopiero co wyruszył jakiś młodzian, z dwoma pełnymi workami na tragaczu. Skoro zbliżył się do nas, Huck zagadnął o właściciela młyna. Tym sposobem dowiedzieliśmy się, że młynarz nazywa się Czakański.

– Znowu czegoś się dowiedziałem – stwierdził już w drodze powrotnej. – Ani bym się spodziewał młyna w tym miejscu, a w dodatku znam nawet nazwisko młynarza. Niby zwyczajna rzecz, jednak przecież głównie z takich właśnie składa się nie tylko nasze życie, lecz także i całych pokoleń.

Wracając na biwak, nie skorzystał z poprzedniej trasy wzdłuż Kłodnicy, ale wybrał dalszy odcinek tej samej drogi, którą poprzednio dotarliśmy do zagrody Dziubków.

– Poznajesz? – zapytał. – Jechaliśmy tędy wioząc chińskie talerze.

Niestety niezbyt kojarzyłem. Roześmiał się:

– Oczywiście! Obecnie wygląda tu zupełnie inaczej. Ale w moim dzieciństwie było jeszcze podobnie, tylko parę chałupek więcej niż widzimy. Teraz tu wszędzie pola i tylko jedna zagroda Mildnera – tak przynajmniej zwał się jej właściciel w moich czasach, nim go wywłaszczono i zabrano grunt pod budowę bazy „Łączności” i transportowo – sprzętowej kombinatu budowlanego. Chyba z uwagi na te pola ulica otrzyma nazwę „Rolna”.

Na biwaku Grześ podrzemywał obok wygasającego ogniska, a za jego przykładem i Burek. Ten wszakże wykazał większą czujność, zrywając się na pierwszy trzask przydepniętej gałązki. Widząc swoich, podbiegł ucieszony.

Jeszcze przed wieczorem skorzystaliśmy z wód Kłodnicy do porządnego umycia, w czasie którego zobaczyłem niemal metrowej długości szczupaka. Doskonale było go widać w czystej wodzie bystrego nurtu.

– Przydał by się na jutrzejszy obiad – stwierdziłem, wskazując „smoka”. – Wszyscy by się najedli i jeszcze na kolacji poprawili.

Niestety w naszym wyposażeniu brakowało sprzętu przydatnego do połowów. Grześ wszakże nie dał za wygraną.

– Może by tak na oścień? – zaproponował. Zapaliłem się do tego pomysłu. Natychmiast zaostrzyłem trzy olszynowe tyczki i tak uzbrojeni, czatowaliśmy na szczupaka do zmroku, mając nawet parę razy okazję błysnąć łowieckim talentem. Niestety, za każdym razem, z mizernym rezultatem. Tak więc, na koniec łowów trzeba było obejść się tylko smakiem, zaś nasze główne danie jutrzejszego obiadu odpłynęło w dal.

Zniechęceni daremnymi łowami, legliśmy na posłaniach. Uprzednio jednak przyłożyłem do ogniska kilka grubszych bierwion, by dłużej podtrzymały ogień. Owinięci derkami, wnet zasnęliśmy. I tej nocy przyśnił mi się Jędrys. Z kompanami urządził zasadzkę na drodze. Bez ostrzeżenia otworzyli ogień i to z broni wielostrzałowej! Pociski świstały wokoło, jednak udało nam się wyskoczyć z bryczki i bez obrażeń dopaść lasu. Teraz żałowałem, że zdobyte na zbójach Füchschena pistolety zostały w Lisowie. Byłoby przynajmniej czym się bronić. A tak straciliśmy zaprzęg wraz z całym ekwipunkiem. Jak się przygoda skończyła? Niestety nie wiem, gdyż z emocji się obudziłem. Ognisko zgasło. Wokoło noc ciemna i głucha, i żadne odgłosy, prócz lekkiego poszumu drzew, nie zakłócało nocnej ciszy. Granat mrocznego nieba przebijały jasne punkciki licznych gwiazd, zaś w zachodniej części nieboskłonu lśnił wąski sierp księżyca. Chwilę nasłuchiwałem, czy aby nie usłyszę jakichś podejrzanych odgłosów, jednak wokoło panowała cisza. Uspokojony, przewróciłem się na bok i ponownie zasnąłem, tym razem już śpiąc do rana bez nazbyt emocjonujących snów.

Po wczesnym śniadaniu zwinęliśmy biwak, przysypując jeszcze ciepły popiół ogniska. Huck postanowił zabrać tyczki po prymitywnym namiocie oraz nieprzydatne ościenie.

– W razie poszukiwań na Gaci, przydadzą się – stwierdził. – Czymś będzie trzeba wyznaczyć namiarowe linie. Dobrze by jeszcze przygotować parę tyczek, żeby już później nie tracić czasu na pomocnicze czynności.

Wycięliśmy więc jeszcze sześć, powiększając tym straty w książęcym drzewostanie.

Przerzuciwszy ekwipunek na drugi brzeg Kłodnicy, zdjęliśmy kładkę, a następnie w dwu kursach zataszczyli wszystko do zagrody. Załadowanie bryczki zajęło chwilę. Potem Grześ zajął się Baśką, my zaś gospodarza zabawialiśmy rozmową. Huck zapłacił także za „nocleg” Baśki, chociaż nasz rozmówca dosyć skutecznie się temu opierał. Wreszcie, chwilę po siódmej, ruszyliśmy w stronę Brynowa, na drogę obdarowani dzbanem kwaśnego mleka.

Minąwszy młyn Czakańskiego, droga zagłębiła się w lesie, podwójnym łukiem pokonując różnicę poziomów. Po pewnym czasie wychynęła na pola Ochojca, zdążając na południe, w stronę śródpolnego zagajnika. Minąwszy za nim chłopską zagrodę i nieco dalej, z lewa położony folwark, dała nura w głęboką dolinkę Ślepiotki, w tym miejscu przeciętej groblą. I tu przy zalewie stał młyn.

– Jak widzisz, młynów ci u nas dostatek – stwierdził kapitan. – Nie przypuszczałem, że ich aż tyle napotkamy. Szkoda, że nie dotrwały do naszych czasów. Przecież byłyby z nich świetne małe elektrownie. Pomyśl, ile energii elektrycznej niemal za darmo.

Przyznałem mu rację. Tylko biedny Grześ nie bardzo wiedział o co chodzi.

Po przekroczeniu Ślepiotki i minięciu najwyżej stumetrowej szerokości zagajnika ciągnącego się wzdłuż południowej krawędzi doliny, wydostaliśmy się na pietrowickie pola, jeszcze przed zabudową wsi trafiając gościniec biegnący od wschodu.

– Najpewniej „Furmaniec” biegnący z Mysłowic do Mikołowa – stwierdził Huck. – Pono ważny trakt handlowy, na zachód – do Wrocławia, na wschód – do Krakowa i dalej. Jednak chyba nie będziemy tego sprawdzali? Wystarczy jeśli nim dotrzemy do Mikołowa.

W Pietrowicach znowu minęliśmy młyn przy stawie na potoku. Huck wyjaśnił, że to Mleczna wpadająca w Starym Bieruniu do Gostynki i z nią kawałek dalej do Wisły.

– A co, Romku, ciekawe, w sąsiednim Podlesiu zwą ją „Dupiną”. Czy nie wdzięczna nazwa? Jednakże dlaczego, doprawdy nie wiem.

– Ale teraz już zwróćmy uwagę na prawą stronę – rzekł po chwili, wyciągając z raportówki odrys planu von Vetinghoffa. – Wnet zabudowania się skończą i gdzieś tam, pod lasem, winniśmy zobaczyć pozostałości szwedzkiego obozu. Według planu trafimy skrzyżowanie, gdzie gościniec odbije na południe. Tam musimy skręcić w prawo – na północny zachód. Wypatrujmy zatem rozstaju dróg, oczywiście jeżeli von Vetinghoffowi o te Pietrowice chodziło i plan jest dokładny.

Wypatrywaliśmy więc, z rosnącym napięciem. Wreszcie – jest! „Furmaniec” istotnie odchodził na południe, w stronę Zarzecza. Podobnie i Mleczna, na której w oddali błyszczały tafle dwu dużych stawów. Ze skrzyżowania odchodziły jeszcze dwie drogi: Jedna nadal wprost na zachód, druga w prawo – na północny zachód. Obydwie rychło nikły w lesie. Jednakże ta druga wpierw ocierała się o zbocze niskiego wzniesienia o płaskim szczycie.

– Czyżby obóz? – pomyślałem podekscytowany.

– W prawo, Grzesiu! – polecił kapitan, powstając z siedzenia. – Jeżeli wzgórek jest pozostałością obozu, muszę przyznać, że w czasach świetności był to istotnie potężny szaniec.

– Pogoń Baśkę! – zniecierpliwił się, gdy kobyła zwolniła na wyboistej drodze.

– Nie, Grzesiu! Nie poganiaj – zaoponowałem. – Tylko nam połamanych osi potrzeba. Pięć minut nas nie zbawi. Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Przecież nic nas nie goni.

Usiadł, chyba w duchu przyznając mi rację.

– Granica lasu biegnie mniej więcej tak samo jak na planie – mruknął, porównując plan z rzeczywistością. Potem już nie odezwał się ni słowem, aż do zatrzymania bryczki.

Wyskoczyliśmy niemal równocześnie, pnąc się na porośnięte trawą i krzakami strome zbocze. Skoro stanęliśmy na szczycie, westchnąłem głęboko:

– Jasny gwint! Huck, chyba mamy to czego szukamy.


[1]             mocie prawie – macie rację;

Skip to content