Rozdział dziesiąty.
Widziany z odległości wzgórek bynajmniej nim nie był, lecz stanowił spory majdan otoczony wałami około trzymetrowej wysokości. Przy odrobinie wyobraźni, rzeczywiście można było w nim doszukać się kształtu spłaszczonego serca. Plac w najszerszym miejscu miał około 450 metrów, zaś od ostro zakończonego spodu „serca” do siodełka pomiędzy jego wyoblonymi szczytami, około 250. Podobnie jak wały, porośnięty niezbyt wysoką trawą i niezbyt licznymi kępami krzaków. Zdziwił mnie brak drzew i większych zakrzaczeń. Od północy wał znacznie się obniżał, pozwalając na swobodny dostęp do środka. Najpewniej właśnie tam kiedyś usytuowano bramę obozową, z obu stron flankowaną wyoblonymi wałami „szczytów serca”. Nie muszę dodawać, że taka sytuacja bardzo mnie ucieszyła, jako ułatwiająca wytyczenie środkowej linii namiarowej dzielącej „serce” na dwie połówki i wybiegającej dalej w las. Przecież właśnie dokładne jej wytyczenie wydawało się podstawą sukcesu poszukiwań.
Wróciliśmy do Grzesia. Zabrałem tyczkę i ponownie wlazłem na wał, starając się jak najbardziej dokładnie stanąć w oznaczonym na planie von Vetinghoffa miejscu. Huck zaś z Grzesiem odjechali w kierunku obniżenia wału, żeby tamtędy dostać się do środka. Wkrótce zaprzęg stanął na majdanie, nieco z boku przy wale. Huck wyładował tyczki i jedną wnet wbił w pośrodku obniżenia, a następnie, z dwoma pod pachą, ruszył w stronę lasu. W połowie dystansu stanął, odwracając się twarzą do mnie. Znakami rąk naprowadziłem go w punkt, gdzie trzecia tyczka stanęła w jednej linii z poprzednimi dwoma. To samo powtórzyliśmy na skraju lasu. Teraz już mogłem opuścić dotychczasową pozycję i przejść do kapitana. Grześ tymczasem wyprzągł Baśkę i puścił na pastwisko. Zanim dotarłem na przeciwległy kraniec obozu, Huck także wrócił do bryczki.
– I co, odmierzamy odległości ze „szczytów” według planu Arna? – zapytałem.
– Chyba nie. Wpadłem na inny pomysł. Dużo prościej wyznaczyć i zmierzyć odległości między „szczytami” – no wiesz, pomiędzy punktami skąd by należało zaczynać tyczenie linii według planu. Nazwijmy je punktami A i B, zaś poszukiwany tam gdzieś w lesie punkt przecięcia linii namiarowych – C. Z planu wiemy, że będzie położony na przedłużeniu prostej dzielącej obóz na dwie części.
Wzięliśmy więc po tyczce i odeszli w przeciwne strony, aby w przybliżeniu wyznaczyć punkty A i B. W skrytości ducha żywiłem bladą nadzieję, że może von Vetinghoff w jakiś sposób postarał się je utrwalić. No, bo niby skąd po upływie czasu miałby wiedzieć, z którego dokładnie miejsca zaczynać pomiary? I w tym się nie pomyliłem. Będąc na miejscu, zacząłem pilnie wypatrywać czegoś w tym celu odpowiedniego. Rozgarniając nogą lichą trawę, po chwili coś trąciłem. Nachyliłem się ku ziemi, z której sterczał niewielki fragment kamienia. Używając zaostrzonej na końcu tyczki w charakterze sondy, wnet ustaliłem, że to większy kamień tkwiący w wale i w dodatku właśnie w odpowiednim miejscu. Coś takiego raczej nie mogło być przypadkiem. Wbiwszy tyczkę przy kamieniu, ruszyłem do Hucka, chcąc poinformować o odkryciu. Gdy zobaczył, że doń zdążam, zatrzymał się.
– Co się stało? – zapytał, skoro znalazłem się obok.
– Wygląda na to, że von Vetinghoff zaznaczył kamieniami punkty na wale – wysapałem. – Przynajmniej tak było z mojej strony.
– Szukajmy zatem takiego i tutaj – skwitował.
Po krótkich poszukiwaniach – znaleźliśmy. Wprawdzie całkowicie przykryty cienką warstwą darniny, lecz będąc go świadomi, nie uszedł naszej uwadze. Kapitan wbił przy nim tyczkę, a następnie cofnął parę kroków i stanął tak, żeby mieć tyczki w jednej linii. Teraz do akcji został włączony Grześ z trzecią.
– Idź, Romku, do niego i naprowadź na linię biegnącą przez środek majdanu.
Tym sposobem wkrótce mieliśmy wytyczoną podstawę wyimaginowanego trójkąta, którą jeszcze trzeba było zmierzyć. Zostało to dokonane bardzo starannie i nawet dwukrotnie. Wyszło 622 łokcie w jedną oraz 622 i pół łokcia w drugą stronę, zaś od A do D, którym oznaczyliśmy punkt wyznaczony przez Grzesia, 279 i pół łokcia oraz od D do B – 343 łokcie. Teraz kapitan usiadł z odrysem planu na kolanie i ołówkiem zaczął obliczenia.
– Korzystając z twierdzenia Pitagorasa, że w trójkącie prostokątnym suma kwadratów przyprostokątnych równa się kwadratowi przeciwprostokątnej, wyliczymy położenie punktu C. Wpierw jednak, wychodząc z długości mili równej 7532,4 metry, przeliczę łokciowe pomiary na metrowe.
A gdy już się z tym uporał, podstawił do przekształconego wzoru Pitagorasa, gdzie CD równa się pierwiastkowi z różnicy kwadratów AC i AD. Dłuższą chwilę obliczał, marszcząc czoło.
– 414,5 metra – oznajmił wreszcie ostateczny wynik. – Jeszcze, Romku, sprawdzę i z drugiej strony.
– CD równa się pierwiastkowi z różnicy kwadratów BC i AD – napisał i znów zagłębił się w obliczeniach. Grześ tymczasem przyglądał mu się z osobliwym nabożeństwem. Patrząc na minę chłopaka, mało nie parsknąłem śmiechem.
– W porządku! Również 414,5 metra – stwierdził po zakończeniu liczenia. – To zaś na łokcie będzie… – nachylił się ponownie nad kartką – 662 w małym zaokrągleniu – zakończył po chwili, chowając ołówek w kieszeni. – Tyle musimy odmierzyć od tyczki D w las. Wpierw jednak wyznaczmy dalszy odcinek tej prostej, zaś do tego niezbędne będą tyczki.
Zabraliśmy więc te z wałów. Potem już można było kontynuować tyczenie, przyznaję że w lesie dosyć kłopotliwe. W końcu dotarliśmy na skraj niewielkiej polany.
– Chyba tyle wystarczy? – zapytałem z nadzieją.
– Może tak. Wróćmy i odmierzmy.
Rozciągnąwszy stułokciowej długości sznur, zaczęliśmy odmierzanie potrzebnych 662 łokci. Po jakimś czasie znowu znaleźliśmy się na polanie. Do pełnego szczęścia brakowało jeszcze jedenastu łokci. Wyglądało, że wypadnie to w sąsiedztwie wiekowego dębu, który jednak rósł nieco z boku od wytyczonej linii. Koniec pomiarów wypadł o dziesięć kroków od linii dębu. Jednak żaden znak na ziemi nie wyróżniał tego miejsca. Przeszukaliśmy więc każdy cal terenu w promieniu sześciu kroków, niestety z nijakim rezultatem. Żadnego kamienia ani na powierzchni, ani płytko pod darniną. Jedyne co zauważyłem, to lekkie, owalne zagłębienie, głębokie nie więcej niż 10 centymetrów, a długie na dwa duże kroki i szerokie na jeden, lecz w stronę dębu, z boku naszej linii.
– Jeżeli Arno swój namiar skierował na dąb, co jest wysoce prawdopodobne, zeszliśmy dziesięć kroków w prawo. Chcąc stwierdzić błąd, trzeba by wytyczyć i odmierzyć linie z A i B. Nim się jednak za to zabierzemy, proponuję sondażowy wykop w tym dołku. A nuż kiedyś właśnie tam coś zakopano, niezbyt starannie ubijając grunt? Z czasem ziemia osiadła, tworząc wgłębienie. Co nam szkodzi spróbować? Jeszcze nawet nie ma południa.
– Dobrze, Romku! Chodźmy po saperki.
Wróciliśmy do bryczki, przy której Grześ z Burkiem trzymali straż i z łopatkami wrócili na polanę.
Naciąłem darninę pasami, a następnie zdjąłem mniejszymi płatami, odkładając z boku. Teraz Huck wybrał ziemię na głębokość sztychu.
– Wygląda na to, że ktoś już tu grzebał – stwierdził po chwili. – Widzisz warstwę w ścianie, tam gdzie grunt nie był ruszany? Inny kolor niż w wykopie. Poza tym, tam jest bardziej twardo.
Przy wybieraniu trzeciej warstwy zmieniłem druha.
– Byle tylko nie trafił nam się jakiś szwedzki nieboszczyk! – pomyślałem z niepokojem, zaczynając wykop czwartej warstwy. Skoro ją skończyłem, znów zastąpił mnie kapitan. Klęcząc na dnie, już ostrożniej zagłębiał łopatkę w grunt. I tak zszedł na głębokość szóstego sztychu. Raptem ostrze w coś trafiło. Z ciekawości przyklęknąłem na skraju wykopu. Huck zaś delikatnie spulchniał grunt ostrzem saperki i odsuwał na bok. Potem poprosił o kawałek grubszego kija na końcu skośnie ściętego. Podniosłem leżący pod dębem krótki konar i zaostrzonym kantem saperki odrąbałem część, a następnie jednostronnie zaciosałem. Teraz kapitan dysponował namiastką ni to łyżki, ni to łopatki, którą mógł grzebać bez obawy uszkodzenia czegokolwiek. Po chwili zobaczyłem wydłużony przedmiot oblepiony rdzawą skorupą. Gdy mi go podał, parę razy klepnąłem weń trzonkiem saperki, tym sposobem uwalniając z okrywającej skorupy pordzewiałą lufę pistoletu. Huck tymczasem nadal grzebał w wykopie. Niebawem znów coś trafił ostrzem łopatki. Dębowy kołek ponownie poszedł w ruch. Tym razem dłużej się nim zabawiał, a ja wytrzeszczałem oczy, zawczasu chcąc rozpoznać, co wygrzebie?
– Chyba trafiliśmy! – rzekł podając niemal półmetrowej wysokości złotą, gotycką monstrancję. – Ciekawe, w którym kościele to zrabowali?
Podczas gdy on powrócił do „wykopków”, ja wiechciem trawy usiłowałem wstępnie oczyścić znalezisko. Zanim jednak zdołałem się z tym uporać, na oczyszczenie czekało także już cymborium, najwyraźniej z tego samego kompletu.
– Ale fajnie! – pomyślałem. – Ciekawe, co tam jeszcze Arno zrabował? A może zresztą nawet nie tyle on, co jego podwładni?
Huck zaś, można powiedzieć, trafił w bonanzę. Teraz co chwilę odbierałem następne przedmioty, nie zawracając już sobie głowy wstępnym oczyszczaniem.
Po wypróżnieniu skrytki, na trawniku znalazły się trzy złote monstrancje, w tym dwie gotyckie, złote cymborium, siedem ozdobnych mszalnych kielichów – złotych lub pozłacanych, siedem paten, dwa duże krucyfiksy zdobione girlandami akantu – chyba złote, komplet srebrnych talerzy liczący dwadzieścia cztery sztuki, trzynaście bogato zdobionych srebrnych kufli, duża waza z pokrywką – złota lub pozłacana, duża srebrna taca.
– Jak widać, Arno grabił nie tylko kościoły – stwierdził Huck. – Brał, gdzie coś cenniejszego było. Jednak przed zakopaniem powydłubywał szlachetne kamienie. Widzisz? – wskazał puste gniazda po nich w dwu monstrancjach i paru kielichach. Gdy się to porządnie oczyści, dopiero będzie można stwierdzić, co jeszcze zniszczył? Stąd pewnie cenne kamuszki w jego bucie. Szkoda, że i drugi się nie zachował.
– Wszystko wybrałeś? Nie przeoczyłeś przypadkiem czegoś? – zapytałem.
– Mam nadzieję, że wszystko. Ale może byś sprawdził? Zawsze przecież mogłem coś przeoczyć.
Nie wypadało mi być nieczułym na taką zachętę. Wszedłem do dziury i klęknąwszy na dnie, zacząłem sondować saperką. W ten sposób przebadałem cały wykop. Niczego już jednak więcej nie trafiłem. Powstałem, żeby wyjść z dołu, gdy raptem mój wzrok padł na krótszą ścianę wykopu, oświetloną słońcem. Jeżeli wyższe warstwy zgadzały się z tymi w sąsiednich ścianach, ta najbliższa dna była odmienna. Przykląkłem, chcąc się temu przyjrzeć z bliska. Nie mogło być wątpliwości. Coś tu nie pasowało. Nie namyślając się, wbiłem w ścianę ostrze saperki. Lekko weszło. Wnet wygrzebałem wnękę głębokości jednego sztychu, a potem ostrze zgrzytnęło o coś twardego! Delikatnie pogłębiłem wnękę, odkrywając na jej końcu zaśniedziałą blachę.
– Coś tam tkwi, kapitanie! – wysapałem do pochylonego nad wykopem Hucka.
Wtem gromkie „Halt!” rozległo się na polanie, mrożąc krew w żyłach. Zaraz zresztą rozkaz zabrzmiał powtórnie, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że jest do nas skierowany. Błyskawicznie wepchnąłem ziemię we wnękę, zasłaniając blachę, a następnie dwoma ciosami łopatki oberwałem kawał ściany, dokładnie przysypując ślady kopania. Teraz już mogłem wstać.
Na skraju polany, kilkanaście kroków od nas, zobaczyłem dwu facetów w mundurach i pikielhaubach na głowach, a każdy z pistoletem w dłoni, skierowanym w naszą stronę! U pasów zwieszały się szable i ładownice na paskach przerzuconych przez ramię.
– „Händy hoch!” – Posłusznie podnieśliśmy ręce.
– „Na, na!” – cmoknął jeden z żandarmów patrząc na leżące w trawie skarby. – „Sehr gut!”[1] -„Händy hoch!” – wrzasnął ponownie, uskakując równocześnie krok do tyłu i bardziej wyciągając w moją stronę uzbrojoną rękę, a wszystko jako natychmiastową reakcję na próbę nieznacznego opuszczenia rąk.
– Nie ma co, czujny był!
Raptem gruchnął strzał z boru, a za nim zaraz drugi. Żandarm szarpnął do przodu, wypuszczając pistolet z dłoni. W następnej chwili ugiął kolana i padł. Stałem bez ruchu, kompletnie zaskoczony. A gdy nieco ochłonąłem, spojrzałem na drugiego żandarma. I on leżał na murawie, z rozrzuconymi rękoma.
Trzasnęła w lesie sucha gałąź i w następnej chwili, z jeszcze dymiącymi pistoletami w dłoniach, na polanę wyszedł Jędrys Lysek. Zaraz zresztą pistolety zatknął za pasem, a pochyliwszy się nad żandarmami, zabrał ich broń, by dopiero później sprawdzić rezultat swych strzałów. W jednym wypadku, widać niezadowolony, poprawił żandarmską szablą.
– No, no, a to się wom poszczęściło! – cmoknął z uznaniem, patrząc na skarb von Vetinghoffa. – Dobrze było mieć was na oku. Zdążyłech na czas. Ale teraz już wraźcie to wszystko nazad do doła. A nie marudźcie! – wrzasnął, czyniąc znaczący gest lufami pistoletów. – Z twardymi wom się udało, chociaż nie wiem jak? Ale teraz już nie! Trza mi było śpika[2] wraz z Abtem utłuc. Trzymołby ozór za zębiskami.
– Ani bych pomyśloł, że wos dwu jest o jednej gębie – dodał po chwili. – To mnie oszydziło[3] i żech za wami za nieskoro pojechoł.
A więc nie myliłem się w swych podejrzeniach. Chyba nie można było mieć wątpliwości, co z nami zamierza uczynić. Bez skrupułów pozabija, a zaraz potem Grzesia. Wątpliwe, żeby zostawił świadków. Grześ zaś pewnie sam tutaj wnet przybiegnie, zwabiony odgłosem strzałów.
– Co robić? – myślałem gorączkowo. Lecz póki co, należało zadośćuczynić żądaniu zbója. Nie ociągając się, przystąpiliśmy do ponownego zapełniania dołu. Wszedłem do dziury, zaś kapitan kolejno podawał dopiero co wydobyte z ziemi przedmioty, które ostrożnie układałem na dnie pilnując, żeby przypadkiem czegoś nie uszkodzić, podświadomie okazując szacunek historyka dla zabytków. Jędrys zaś nadzorował nas z bezpiecznej odległości, z pistoletami w dłoniach, w każdej chwili gotowy zareagować na najmniejszy odruch oporu. Na koniec przykryłem dół warstewką gałęzi i wyszedłem na górę. Jeszcze tylko zasypanie i ułożenie darniny na ostatek.
– Panie Jędrys – odezwałem się do zbója, gdy już skończyliśmy. – Można z panem zamienić słówko zanim nas pan pozabija?
– He, he, można. Ludzkich jest.
– Żeś pan chciał od samego początku talary „Bractwa” zagarnąć, to rzecz pewna. W tym celu jakoś pan zaalarmował żandarmów na granicy, żeby mieć powód do ukrycia srebra. Mam rację?
– Ano, łebskiś synek! – rzekł z uznaniem.
– Wszakże potem, w czasie polowania, Grzesia nie trafiłeś. Trzeba było poprawić – zakpiłem mimowolnie.
– Kiebych to mioł drugi pistolet. Za szybko śpik mi do dom uciekł.
– A że mamy to srebro, toś pan na polach usłyszał?
– Ano! Widziało mi się poprawić, com bez gon spaskudził, ale za wiela wos było i tak ciekawieście godali. Nie wszystko wprawdziem słyszoł, ale i tego stykło. Atoli uradziliście, coby twarde mnie abo Frankowi dać. Zaczem tak nie uczyniliście?
– Ksiądz dobrodziej doradził, że najlepiej samemu Literze je oddać i tak się z Frankiem ugadaliśmy. Teraz Litera już wie, żeś chciał pan srebro ukraść. Chociaż nas pozabijasz, nie wywiniesz się.
– Przeca wos żandarmy zabiły – roześmiał się. – Jo z ratunkiem nie zdążyłech. Zaś Literze moga jakiś kielich i monstrancyją dać, wszak mszów odprawowoł nie byda. A chociażby mu jeszcze jaki talerz abo i kufel dodać, nie zbiednieja. Zaś was mi nawet żol, boście łebskie synki.
– Franka pan w Krzyżowicach wydał, dając mu wpierw pistolet Abta, aby go sobie z drogi usunąć i być jedynym do odbioru talarów?
– Na isto![4]
– Zaś Burek dobrze ci rzyć wyłatał, jak żeś nocą grzebał w bryczce? – wtrącił Huck. – Ale potem marnychś zbójów napytał. A już ten trzeci, wyjątkowo głupi! W krzakach siedział, miast druhów w porę wesprzeć. A potem uciekał, że mu szkapa mało co ducha z siebie nie wybździła. Gdzie tego ślepego durnia w peruczce znalazłeś?
– Zamknij dziób śpiku! – warknął Jędrys.
– Dobrze, już dobrze, panie Lysek – wtrąciłem pojednawczo. – Mój kompan niewyparzoną gębę ma. Trzeba mu wybaczyć.
– To niech daremnie nie pytluje! – odparł z nieukrywaną złością. – I co, tu wos zabić, abo może mocie jakieś inne życzenie?
– Jeśli by to panu nie przeszkadzało, może by tak w szwedzkim obozie? – ubiegł mnie Huck. – Człek nie wilk czy dzika świnia, żeby go w lesie szlachtować. Więc jeżeli nie sprawi to panu różnicy…
– Dobrze, pyskoczu. Tak lepiej. Po dobroci zawsze więcej można zyskać. No, to się bierzcie! Ino bez głupot! – ostrzegł.
Huck schylił się po raportówkę i przewiesił przez ramię.
– Aleś durny! – roześmiał się Jędrys. – Patrzajcie, jako sakwy swej pilnuje. Dobrze, z nią cię zakopia. Własność, święta rzecz – zakpił. – A łopatek nie zostowcie. Przeca pazurami dziury dla sie nie wydropiecie.
– Zajmij go czymś na chwilkę, a potem pryskaj w prawo – mruknął Huck, gdy już od skraju lasu dzieliło nas parę kroków.
Odwróciłem twarz do Jędrysa.
– Dlaczego, Panie Jędrys, zastrzeliliście żandarmów? – zapytałem.
– Bo to przeca żandarmy. Jak się z takimi dzielić? – dodał po chwilce, z rozbrajającą szczerością.
– Major Gottlieb pomstował będzie.
– Mnie tam za jedno.
– Więc każdego żandarma gotów pan zabić bez litości?
Potwierdził skinieniem głowy.
– No, to kropnij w łeb też sobie, Herr Füchschen! – specjalnie wrzasnąłem nazwisko na końcu, dając nura w prawo.
Niemal równocześnie buchnęły dwa strzały z boru i jeden za moimi plecami. Poczułem smagnięcie w plecy, lecz w następnej sekundzie już byłem za zbawczymi drzewami, coraz bardziej zagłębiając się w lesie. Z polany doszedł huk następnego strzału, któremu zaraz odpowiedział bardziej basowy, z boru.
– Chyba rusznica sporego kalibru? – pomyślałem, gnając w stronę obozu. Najważniejsze jednak, że nikt za mną nie gonił.
– Romku! Romku, zatrzymaj się! – doszedł mnie raptem głos kapitana. – Już dobrze! Możesz wracać!
Zatrzymałem się. Wprawdzie początkowo nadal miałem zamiar dotrzeć do obozu, lecz pomimo wszystko wróciłem. Cóż, przemogła ciekawość.
Na polanie zastałem Hucka i jeszcze trzy osoby. Bez trudu rozpoznałem Antoniego Wolnego i Franka Żabkę, którym towarzyszył facet z potężną flintą. Jędrys leżał na wznak, a pistolety wciąż dzierżył w zaciśniętych dłoniach. W pośrodku czoła ziała mu krwawa dziura wlotowa po pocisku dużego kalibru.
– Zgiń kanalio na zawsze! – pomyślałem, z odrazą odwracając odeń oczy.
– Romku, jesteś ranny! Całe plecy masz we krwi! – wykrzyknął Huck, gdy odwróciłem się od Jędrysa. Dopiero teraz poczułem ciepłą wilgoć na grzbiecie.
– Aha, smagnięcie – przypomniałem sobie. – Jednak mnie Jędrys dosięgnął.
A kapitan już ze mnie ściągał koszulę.
– Dzięki Bogu, kula jedynie cię drasnęła – odetchnął z ulgą. – Ale skórę pod łopatką masz dobrze rozoraną. Dosyć krwawisz. Daj osobisty opatrunek. Dobrze, że je zawsze ze sobą nosimy. W przeciwnym wypadku, mogę się założyć, też by zostały w Krzyżowicach wraz z apteczką.
Wyciągnąłem z kieszeni pakiecik. Huck rozciął ochronny brezent, a następnie podsunął wyjęty opatrunek.
– Sikaj! Gdy brak innego, to najlepszy lek na rany. Sikaj, nie krępuj się.
Cóż miałem robić? Jeżeli miało pomóc, nie było co zwlekać.
Wkrótce rana została opatrzona. Początkowo troszkę piekło, lecz naturalny lek czynił swoje, a przede wszystkim ustało krwawienie. Siedliśmy na skraju polany. Pan Antoni był ciekaw, skąd wiedziałem, że Jędrys to Füchschen?
– Chwilę przed ucieczką zapytałem, dlaczego zabił żandarmów? Wtedy zauważyłem, że jego wspaniały wąs z jednej strony podejrzanie obwisa. Czyżby się odrywał? Natychmiast wyobraziłem sobie jego gębę bez wąsów, za to w owalnych okularach i peruczce. Ten sam! Nie miałem wątpliwości, że to twarz jeźdźca widzianego ze wzgórza św. Wawrzyńca i później, na drodze pod Lublińcem.
– I my doszliśmy, kto zacz Jędrys, gdy dwu niewydarzonych zbójów z gościńca znaleziono zabitych. Mieliśmy pewną wiadomość, że to ich właśnie Jędrys werbował. Zabił zaś później, nie chcąc zostawić świadków. Wy natomiast widzieliście odjeżdżającego człeka odpowiadającego rysopisowi Füchschena. Nie trudno już było poskładać, iż to jedna i ta sama osoba. Jakiś czas wcześniej Adam powziął też wiadomość o niejakim Füchschenie, który będzie usiłował się wkraść w szeregi „Bractwa”, ale nikt nie przypuścił, że już mu się to powiodło.
– Z Józefem i Florkiem uznaliśmy, że grozi wam niebezpieczeństwo. Jędrys z zemsty za zwrócenie talarów, które już miał za swe, a także chęci zdobycia wiadomości, gdzie oddaliście srebro, będzie usiłował was dostać w swe ręce. Wobec tego z Frankiem niezwłocznie ruszyliśmy waszym śladem, aż do panewnickiego zajazdu. Tu, gdym o was gospodzkiego pytał, roześmiał się: „A cóż to za ważne persony? Już drugi, co o nich pyta!”
Z tego co rzekł wynikało, że wczorajszym wieczorem byliście obiektem zainteresowania Herr Füchschena i dwu towarzyszących mu żandarmów. Oberżysta powiedział im o waszym zainteresowaniu pozostałościami po szwedzkim obozie. Zatem i my tam pospieszyliśmy, po drodze tylko wpadłszy po mego starego druha Jurka Materlę, który nad Ślepiotką młyn dzierży. Na wszelki wypadek wolałem mieć więcej luf do dyspozycji. Przy tym dobra strzelba zawsze górę weźmie nad pistoletem. I tu się to potwierdziło. Jednocześnie z Frankiem wypaliliśmy w Jędrysa z pistoletów, zaś on, pomimo trafienia, jeszcze za tobą, Staśku, strzelać był zdolen. Dopiero niedźwiedziówka Jurka położyła mu kres. Doprawdy, piękny strzał Jurku! – pochwalił młynarza. – Nie zapomniałeś jeszcze wojennego rzemiosła, któreśmy pod Naczelnikiem Kościuszką praktykowali. A nie frasuj się, iżeś człeka ubił. Dziesięć razy na śmierć zasłużył i to stokroć gorszą! Można rzec, iżeś go od srogich mąk wybawił. Adam na pewno nie byłby mu łaskawy. Nie dosyć, że złodziej i zdrajca, to zaprzaniec przeciw swoim się wysługujący. A jak dowcipnie sobie dobrał nazwisko! Z Liska zrobił się Lysek. Niby podobne, a jakaż różnica. Widać uznał, że Lyska z Füchschenem nikt nie skojarzy.
Podszedł do Jędrysa i pochyliwszy się, pociągnął za wąs, a następnie pomachał nim w naszą stronę:
– Miałeś rację. Przyklejony!
– To gdzieś niedaleko musi też leżeć zielony kabat Herr Füchschena, z peruczką i kapeluszem. Że mu to ciągłe przebieranie kiedyś się nie pomyliło?
– A pewnie także jego wierzchowiec i konie obu żandarmów również tam będą. Dobrze by je poszukać – dodałem po chwilce.
– Oczywiście! – skinął głową pan Antoni. – Pójdźmy zatem, Franku, poszukać. Ostatecznie poszedł również i młynarz Materla. Gdy zniknęli za drzewami, zapytałem:
– Dlaczego zdecydowałeś się uciekać jeszcze na polanie? Nie lepiej było z tym zaczekać aż wejdziemy w las? Może by mnie wtedy nie trafił?
– Może tak, a może nie. Na dwoje babka wróżyła. Uważałem, że w lesie będzie bardziej czujny i gotowy do natychmiastowej reakcji. Gdzie jak gdzie, lecz najprędzej właśnie tam mógł oczekiwać jakiegoś naszego działania. Próbę ucieczki na polanie pewnie z góry uznał za szaleństwo. Dlatego właśnie na to się zdecydowałem, gdy od lasu dzieliło nas tylko parę kroków. Przy tym, dla skutecznego zadziałania, broń skałkowa potrzebuje nieco więcej czasu niż kapiszonowa, nie mówiąc już o tej z naszych czasów. Opadający kurek, z zamocowanym krzemieniem, krzesze iskrę o pokrywkę panewki, ta zapala szczyptę prochu na panewce. Kanalikiem ogniowym płomień przechodzi do tylnej części lufy nabitej prochem, inicjując wystrzał. Tak więc od momentu naciśnięcia na spust do wystrzału mija dobra sekunda, a może i więcej. Trudniej więc trafić w ruchomy cel. A gdy są to równocześnie dwa, poruszające się w różnych kierunkach, jednoczesne trafienie jest prawie niewykonalne. No i Jędrys jeszcze musiał się zdecydować na któregoś z nas na pierwszy ogień. To także dodatkowa sekunda zwłoki. Sądziłem więc, że zdążymy się schować za drzewami, co jeszcze bardziej ograniczy prawdopodobieństwo trafienia. Po prawdzie bardziej liczyłem, że rzuci się w pogoń za nami, pistolety zachowując do bardziej sprzyjających okoliczności. Tych jednak już by nie miał. Posiadam bowiem argument nie do odparcia. Popatrz! – sięgnął do raportówki. – Potrzebne było mi tylko paru sekund – stwierdził wyciągając sześciostrzałowy rewolwer!
– Lebel, model 98, kaliber 8 milimetrów. Znalazłem, z zapasem czterdziestu sztuk amunicji. Był schowany pod deską w wygódce u ciotki Anny. Dowiedziałem się o nim od niej krótko przed jej śmiercią. Tadzik ukrył go w przemyślnie zmajstrowanej skrytce w ustępie. Jeśli sobie przypominasz, podczas wizyty u pani Anieli, poszedłem do ubikacji. Znając położenie skrytki, opróżniłem ją. Wybierając się w przeszłość pomyślałem, że w trudnej sytuacji może się przydać jako ostateczny argument. Strzelam dosyć dobrze, chociaż dotychczas tylko z pistoletu – wiatrówki, która jednak ma podobną wagę i odrzut. A chociażbym i nawet nie trafił z pierwszym strzałem, zawsze pozostawało jeszcze pięć następnych. Obawiałem się tylko, żeby Jędrys nie zechciał mi zajrzeć do raportówki. Na szczęście ją zignorował. Widocznie uznał, że za mała aby w niej ukryć broń. Gdy ty go zagadywałeś o żandarmów, nieznacznie otworzyłem torbę i w momencie skoku w las, zagłębiłem w niej dłoń. W następnej sekundzie miałem rewolwer w ręku i wyciągając go, równocześnie odwiodłem kciukiem kurek. Stanąłem za pierwszymi drzewami, chcąc odpowiednio potraktować draba. Trzeba mu jednak przyznać, że szybki był. Kropnął za tobą i zaraz na mnie przeniósł zainteresowanie, pomimo że pan Antoni i Franek w niego palnęli. Błyskawicznie wycelował i strzelił. Zdążyłem uskoczyć za pień, który przejął kulę. Niemal równocześnie grzmotnęła niedźwiedziówka Materli. Zobaczyłem rozpryskującą się potylicę Jędrysa i drab padł. A ja nawet nie zdążyłem strzelić, z czego wszakże teraz jestem bardzo zadowolony. Dobrze, że już nie musiałem! Mam przynajmniej czyste sumienie – zamknął raportówkę, chowając w niej uprzednio broń.
Nie ma co, zaskoczył mnie tym rewolwerem. Teraz już pomysł ucieczki nie wydawał mi się tak niedorzeczny i ryzykowny. Ba, z takim argumentem w zanadrzu, rzeczywiście mógł mieć niemal stuprocentową pewność powodzenia akcji. No cóż, albo ja byłem pechowcem, albo też do Jędrysa ostatni raz uśmiechnęło się szczęście, chociaż tylko półgębkiem. W każdym razie plan był dobry i nie było powodów, bym mógł do Hucka żywić jakiekolwiek pretensje o zranienie.
– Dobrze, że się tylko na tym skończyło – pomyślałem. – Gdybym był bardziej do Jędrysa zwrócony plecami, szkoda gadać! – Na myśl o tym przeszły mnie ciarki.
Dalszą rozmowę przerwał trzask łamanych gałęzi i odgłosy końskich stąpań. Tym razem obyło się bez emocji. Wracali nasi wybawcy.
Chwilę wcześniej kapitan odszedł do obozu, chcąc uspokoić Grzesia, na pewno zestresowanego odgłosem wystrzałów, a także sprowadzić bryczkę w pobliże polany. Zadecydowaliśmy bowiem zabrać skarb von Vetinghoffa, wprawdzie dopiero co ponownie ukryty, jednak lepiej było nie ryzykować.
Popatrzyłem na jeźdźców. U każdego z siodeł zwieszały się przytroczone juki, natomiast wierzchowiec pana Antoniego niósł dodatkowo zielony kubrak przewieszony przez łęk siodła. Później się okazało, że pod nim był także trójrożny kapelusz Füchschena i peruczka, które, przeistaczając się w Jędrysa, rzucił tam pospiesznie. Z kieszeni kubraka pan Antoni wyjął okulary w drucianej oprawce. Spojrzawszy przez nie stwierdził, iż mają zwyczajne szybki.
– Ale chytrus! Atoli jednego nie pojmuję. Przybył tu z landdragonami jako Füchschen, dlaczego zatem nagle przybrał powierzchowność Jędrysa?
– Mogę to wytłumaczyć – rzekłem. – Na początku naszej wyprawy pewnie tylko chciał odzyskać zagrabione „Bractwu” talary. Skoro mu się nie powiodło, przypomniał sobie o obowiązkach żandarma. Trzeba było nas zatrzymać i za wszelką cenę wydobyć wiadomość o kwaterze Litery. W tym celu podjął oficjalne działania wespół z żandarmami. Wiedząc gdzie nas zastanie, zawczasu przybył na miejsce. Pewnie z zainteresowaniem śledził nasze poczynania, zwlekając z wkroczeniem do akcji. Gdy zobaczył plon naszych poszukiwań, żądza bogactwa wzięła znów w nim górę i natychmiast podjął decyzję.
– Coście zaś takiego, Romku, znaleźli? – zapytał pan Antoni.
– Wróci Stasiek, pokażemy – zbyłem go, nie chcąc przerywać omawianej kwestii.
– Puścił przodem żandarmów – kontynuowałem – by się ich wnet pozbyć. Sam mi powiedział, że nie chciał się z nimi dzielić łupem. A może by nawet całość musiał oddać władzom? Cóż to dla niego dwie kolejne ofiary? Najpewniej ze zabiciem kogokolwiek nie miał nigdy problemów. Mając wystrzelone pistolety, musiał je albo ponownie naładować, co jednak niweczyło moment zaskoczenia, albo zdobyć inne, zdatne do natychmiastowego użycia. Te były przy żandarmach. Zatem jedynie jako Jędrys mógł się nam pokazać, gdyż tylko ten, bez wzbudzenie podejrzeń, miał szansę podejść do powalonych i zabrać ich broń. I musiał się spieszyć, byśmy w tym go nie uprzedzili. Przy tym mogliśmy dysponować bronią zabraną zbójom na gościńcu, więc jako Füchschen nie miał żadnych szans. Podstęp się udał. Chociaż mu nie ufaliśmy, zwiódł nas jednak rolą rzekomego wybawcy. A skoro już broń żandarmów znalazła się w jego ręku, był panem sytuacji. Teraz, chociażby tylko łudząc obietnicą darowanie życia, mógł w zamian żądać wiadomości o miejscu kwaterowania Litery. Znalezione przez nas dobra również były jego. Oczywiście, że na koniec i tak by nas pozabijał, nie chcąc zostawiać świadków. Jakby nie spojrzeć, zysk podwójny, gdyż i jego władze zwierzchnie odpowiednio by uhonorowały za wykrycie siedziby dowództwa „Bractwa”. Cóż, tym jednak razem sprawa nie zakończyła się po jego myśli, chociaż zrazu wszystko szło tak, jak sobie życzył. I bardzo dobrze! Przynajmniej gad już nikomu nie zaszkodzi.
– Toś nas, Romku, oświecił! – ucieszył się pan Antoni. – Nie ma co, sprytnie to sobie wykoncypował. Mało co, a by mu się powiodło. Trza by nam go, Franku, z żandarmy pogrzebać – zwrócił się do Żabki. – Lepiej ich na widoku nie ostawiać! Zabierzemy, Romku, wasze łopatki. Wszak do Jurka po łopaty specjalnie chadzać nie będziemy. Wszakże wpierw obszukać nam ich wypada, a już na pewno Jędrysa. Jakiś znak, iże do landdragonów przynależny, mieć musiał. Bez tego ani rusz.
Zabrali się z Frankiem za przeszukiwanie. Przy żandarmach niczego istotnego nie znaleźli, podobnie i przy Jędrysie. Bezowocne okazały się też oględziny zielonego kabata. A mnie nagle zaświtała genialna myśl. Podszedłszy do wierzchowca Jędrysa, sięgnąłem po kapelusz wiszący na łęku siodła. Obracając go w ręku, pod szerokim skórzanym potnikiem wyczułem palcami coś twardego. W następnej chwili wydobyłem srebrną, owalną blaszkę, z wytłoczonymi inicjałami Fryderyka Wilhelma III – tak zwaną „cyfrę królewską” u góry – pruskim orłem w pośrodku i napisem: „Ld.Reg. Opplen O/S” na dole. Bez słowa podałem panu Antoniemu.
– Ha, to jest to, czego szukamy! – rzekł zadowolony. – Niby marna blaszka, a jakież nam może oddać usługi. Nie do przecenienia! – zakończył, chowając „markę” w kieszeni.
W międzyczasie wrócił Huck z Burkiem, a po chwili na polanie pojawił się również Grześ. Franek zaś rozglądał się za dogodnym miejscem na mogiłę.
– Może by tutaj? – wskazałem dopiero co zasypany wykop. – I tak musimy to odkopać.
Franek nie bardzo pojmował o co chodzi dając dowód, że ich przybycie nastąpiło istotnie w ostatnim momencie.
– Oczywiście – zaaprobował Huck, gdy wyjaśniłem w czym rzecz. – Tu Franku będzie najskładniej. W miękkim dobrze się kopie. – Ujął saperkę i nie czekając decyzji pana Antoniego, zaczął kopać, odrzuciwszy wpierw na bok luźną darninę. Wobec tego i Franek przyłączył się do roboty. Kapitan jednak wyznaczył mu „działkę” już poza naszym wykopem, widocznie z obawy, żeby przypadkiem czegoś nie uszkodził.
Po dotarciu do gałązek choiny, okrywającej skarb von Vetinghoffa, zawołał dotąd bezczynnego Grzesia i zaczął mu podawać wydobywane z dziury przedmioty. Franek z emocji zapomniał o kopaniu. Z saperką w ręku zastygł w płytkim wykopie, gapiąc się w kładzione na trawie precjoza. Podobnie zaskoczony był pan Antoni i młynarz Materla.
– A wy co, czarodziejami jesteście? – wykrztusił wreszcie. – Gdzie tylko łopatą grzebniecie, tam zaraz coś jest!
Musiałem więc opowiedzieć o planie Arno odkrytym na spodzie stołowego blatu.
– Niesamowite! – zdumiał się. – Niesamowite!
Huck tymczasem ukoronował nasze poszukiwania odkopaniem zaśniedziałej skrzynki, której bok poprzednio odsłoniłem. Z pomocą Franka wydostał ją na powierzchnię.
– Ciężka! – sapnął.
Wprawdzie bolała mnie rana na plecach, jednakże nie mogłem się oprzeć ciekawości. Przykucnąwszy obok, wziętą od Hucka saperką podważyłem wieko. Na widok zawartości aż świsnął z wrażenia. Po wierzch zapełniały ją złote monety! I pomyśleć, niewiele brakowało, żeby nadal tkwiła w ziemi.
– Nie ma co, miałem nosa! – pomyślałem ze satysfakcją. – A swoją drogą, cóż przyszło von Vetinghoffowi z nagrabionych bogactw? Chociaż ukrył je przezornie, nikt z nich nie skorzystał i tyle lat kryła je ziemia. A ile krwi przez nie przelano. Nie! Zdecydowanie niczego z tego nie wezmę! – postanowiłem.
Nieco później okazało się, że i Huck jest tego samego zdania. Ucieszyłem się.
Pogrzebawszy tragicznie zmarłych, ruszyliśmy do młyna Materli. Wszak nie wypadało odmówić jego zaproszeniu. Poza tym minęło już południe, zatem dalsza podróż do Krzyżowic w tym dniu nie miała sensu.
– Może jutro plecy będą mi mniej dokuczały? – pomyślałem z nadzieją.
W Materlowicach, gdyż taką nazwę nosiły okolice młyna i stawu, w Ślepiotce opłukaliśmy wykopane dobra. Tu też zdecydowaliśmy, by połowę zawartości skrzynki dać „Bractwu”, drugą zaś księdzu Ignacemu, z przeznaczeniem na kształcenie w polskim duchu śląskiej młodzieży. Przecież tylko świadome zachowanie ojczystej mowy i polskiej myśli, w przyszłości mogło zaowocować oporem nieuniknionej germanizacji. Na ten sam cel postanowiliśmy także przeznaczyć resztę znalezionych przedmiotów, wyjąwszy paramenty liturgiczne, które za pośrednictwem plebana można było spróbować zwrócić dawnym właścicielom, a gdyby to okazało się niewykonalne, innym przed laty ograbionym kościołom. Z tym wszakże raczej należało zaczekać parę lat, do zakończenia kampanii Napoleona. Cóż za zysk wystawiać odzyskane dobra na ponowny nieuchronny rabunek bądź konfiskatę? Niechaj raczej złe czasy przeczekają w dobrym ukryciu.
Do końca dnia odpoczywałem, chcąc jak najszybciej wydobrzeć. Huck zaś z Grzesiem przygotowali część skarbu von Vetinghoffa do transportu. Przecież w jakiś nie rzucający się w oczy sposób trzeba było to wszystko przewieźć do Krzyżowic.
Ostatecznie młynarz Materla dał nam skrzynię na mąkę. Jej dno Huck wysłał gałązkami choiny, na tym ułożył owinięte szmatami przedmioty, przykrył workiem i skrzynię do reszty wypełnił mąką. Potem zanieśli skrzynię do bryczki i umocowali z tyłu grubym powrozem, wpierw okrywając przeciwdeszczową płachtą. Tak zabezpieczona mogła przetrwać nawet solidną ulewę.
Ja tymczasem odpoczywałem, obserwując zaloty Burka do suki młynarza i nie powiem, aby nieskuteczne. W duchu śmiałem się z kundla, patrząc na jego zabiegi.
– Pewnie nie omieszkał wybrance serca opowiedzieć o swych bohaterskich wyczynach podczas wyprawy – pomyślałem, parskając wreszcie długo tłumionym śmiechem. Nie było to jednak posunięcie najrozsądniejsze, o czym natychmiast przypomniał ból pod lewą łopatką. Opanowałem chichotki, postanawiając odtąd z pełną powagą spoglądać na otaczający świat i dziejące się w nim sprawy, zaś przede wszystkim nie przydawać zwierzętom ludzkich cech i zachowań.
Nazajutrz wczesny poranek zastał nas „na chodzie”. Po śniadaniu Grześ zaprzągł Baśkę, Franek zaś osiodłał wierzchowca pana Antoniego, który jeszcze ubiegłego wieczoru zdecydował nam towarzyszyć do Krzyżowic.
– Rad bym osobiście poznać księdza Ignacego – stwierdził. – Przy okazji też zobaczę, jak się naszym na południowych rubieżach wiedzie? Dawno już Józef planował wizytować tamte strony, teraz więc ku temu nadarza się okazja.
Nadszedł czas pożegnania gospodarzy i Franka, który, posłuszny poleceniu szefa, zostawał w Materlowicach. Ruszyliśmy leśnym traktem na zachód, wpierw przez Ślepiotek, a następnie Mały Wieprzyniec, na południowy skraj panewnickiej polany. Miejscowymi nazwami oczywiście popisywał się Huck, chcący widocznie nam zaimponować znajomością terenu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób mógł rozpoznać, gdzie kończy się jeden las a zaczyna drugi, jako że tu i tam wszystko porastał tak samo gęsty bór.
Przebywszy około pół mili, dotarliśmy na skraj panewnickiej polany, w jej południowo – wschodnim zakątku. Droga nadal zdążała na zachód wzdłuż południowych rubieży polany, lecz od otwartej przestrzeni łąk i pól oddzielał ją wąski pas niezbyt gęstego lasu, co umożliwiało widzieć spory fragment okolicy, z traktem – raz wzniesieniem, raz dolinką – zdążającym od Panewników. Bez trudu rozpoznałem drogę, którą nie tak dawno wędrowaliśmy do Lisowa.
Od skrzyżowania dzieliło nas nieco ponad sto metrów, gdy na gościńcu, zza fałdy terenu, wyłoniło się dwu jeźdźców – wpierw ich głowy oraz łby wierzchowców, a dopiero potem stopniowo i reszta sylwetek. W linii prostej dzieliło nas dobre trzysta metrów. Natychmiast rozpoznałem mundurowych.
– Albo żołnierze, albo landdragoni! – pomyślałem. W tym jednak wypadku bardziej prawdopodobna wydawała się druga ewentualność. Wyciągnąłem lunetę i popatrzałem. Nie mogło być wątpliwości. Żandarmi! Czyżby Jedrys „uruchomił” nie tylko towarzyszącą mu dwójkę? – zaniepokoiłem się.
– Stój, Grzesiu! – polecił kapitan. – Może nas nie dostrzegą i miną spokojnie? Lepiej takim nie wchodzić w paradę.
Z powątpiewaniem popatrzałem na wąski pas drzew odgradzający trakt od polany. Nadciągających widziałem doskonale, lecz czy oni nas także? Drzewa przed nami i drzewa za nami na pewno zlewały się w jedno, szczególnie gdy się patrzało z pewnej odległości. W tej sytuacji najprędzej mogła zostać zauważona bryczka w ruchu, a jeżeli nawet nie ona sama, to na pewno jakiś ruch pomiędzy drzewami. Słusznie więc kapitan zadecydował, aby się zatrzymać.
– Wyskoczę im na przeciw – rzekł pan Antoni zakładając znalezione w zielonym kabacie okulary. – Błysnąwszy blaszką Jędrysa, spróbuję się czegoś dowiedzieć, a może nawet zmylić? W każdym razie przynajmniej wypróbuję, co jest warta? – I nie czekając naszego zdania, ruszył przed siebie. Po chwili już kłusował gościńcem na przeciw nadciągającym.
– „Halt!” – doleciało wkrótce z polany. Pan Antoni przyhamował wierzchowca, a postąpiwszy jeszcze parę metrów do przodu, zatrzymał się wreszcie przy jeźdźcach, w geście salutu unosząc dłoń do ronda kapelusza. Następnie zanurzył rękę w kieszeni, a wydobywszy odznakę Jędrysa, na moment okazał żandarmom. Dłonie przybyszów sprężyście podskoczyły ku pikielhaubom. Pogadali może z pięć minut i znów wymieniwszy saluty, rozjechali się w przeciwne strony. Żandarmi, z miejsca wziąwszy żwawsze tempo, w stronę Mikołowa; pan Antoni, niby do Panewników. Opuściłem bryczkę i skrajem traktu pobiegłem do rozstaju dróg, chcąc się upewnić, gdzie żandarmów poniosło? Niezbyt bowiem byłoby rozsądnie podążyć tą samą drogą.
Niebawem, nie spiesząc się, wróciłem do kompanów. Pan Antoni tymczasem znikł za nierównością terenu, by po jakimś czasie wrócić skrajem polany.
– Najwyraźniej Jędysowi bardzo zależało na waszym ujęciu – rzekł zdejmując okulary, gdy stanął przy bryczce. – Postawił na nogi nie tylko tutejszych żandarmów, ale i wojsko stacjonujące w Mikułowie. Te wystawiło posterunki na wszystkich drogach przy mieście. Zwiodłem żandarmów wieścią, że waszą bryczkę pono widziano zdążającą przez Wilkowuje ku Tychom, co niby powiedział mi Füchschen, nim ruszył waszym tropem. Ale i tak przez Mikułów jechać nam nie sposób. Jak tu miasto minąć? Wszak wszystkie drogi promieniście doń zdążają.
– Trzeba będzie więc jakoś dotrzeć do Mokrego, mijając Mikołów bokiem – zadecydował Huck. – Swego czasu dobrze te strony poznałem. Naturalnie obecny układ dróg nie będzie taki sam, lecz okolica tak. Jeżeli nawet zabraknie jakiejś znanej mi drogi, wystarczy zdążać nadal w zamierzonym kierunku, chociażby i nawet miedzami, by dotrzeć do celu. Jedźmy zatem nadal tym duktem. Na pewno zawiedzie nas na Retę. Omijając od północy mikołowskie wzgórze, przez Goj jakoś dobrniemy do Mokrego. W każdym razie nie pamiętam na tej trasie większych przeszkód terenowych. Powinno się więc udać. Jednakże byłoby dobrze, gdyby pan Antoni pojechał przez Mikołów i tam spróbował rozeznać sytuację, a przede wszystkim czy obława za nami przybrała większy niż mikołowski zasięg? Czeka nas przecież także przejazd przez Żory. Spotkamy się zaś pod lasem za Mokrym. Kto pierwszy tam dotrze, zaczeka na pozostałych.
Pan Antoni z aprobatą skinął głową:
– Ruszajcie! Ja jeszcze chwilę poczekam, bym przypadkiem landdragonów nie dogonił. Potem ruszę do Mikułowa. Spotkamy się pod lasem, jakoś Staśku rzekł.
– Ruszaj, Grzesiu! – polecił Huck.
Minąwszy rozstaje, nadal zdążaliśmy skrajem polany, na koniec po skosie przecinając jej południowo – zachodni zakątek, by znowu zagłębić się w borze. Po przebyciu dobrej ćwierci mili, droga opadła w wąską dolinę Jamny, z zalewem i wodnym młynem przy nim. A gdy minęliśmy dolinę, bryczka znalazła się pośród pól pokrywających łagodnie wznoszące się zbocza niezbyt wyniosłego wzgórza, zwieńczonego zagajnikiem. Nieco bliżej widniały zabudowania folwarku. Ku niemu podążała nasza droga. Przy folwarku wypadła nam zmiana kursu – w stronę Mikołowa, by dopiero przed lewym dopływem Jamny, również ze stawem i młynem, dróżką polną wzdłuż potoku, obok kilku chałup, znowu powędrować na zachód. Po jakimś czasie trafiliśmy trakt do Śmiłowic. Przekroczywszy go w sąsiedztwie dwu zagród, polnymi miedzami, pomiędzy większym zagajnikiem i zboczem wzgórza, pociągnęliśmy na południe, aby ostatecznie dotrzeć do gościńca biegnącego z Mikołowa na Mokre i dalej – Orzesze, kilkanaście prętów od milowego słupa. W niewiele czasu później bryczka ostrym spadem zjeżdżała w głęboką dolinkę potoku.
– Uff! Jesteśmy w Mokrym – odetchnął kapitan. Tymczasem Baśka już zaczynała mozolne windowanie pojazdu pod górkę. Aby jej ulżyć, wysiedliśmy i podążając obok, rozważaliśmy czy pan Antoni nas wyprzedził, czy też my przed nim staniemy na wyznaczonym miejscu?
Wyszło na to, że byliśmy pierwsi i przyszło nam czekać jeszcze niemal godzinę. By zbyt nie rzucać się w oczy, Grześ zjechał z drogi i zaparkował za krzakami. Usiadłem z Huckiem przy skraju drogi, już parę metrów w głąb lasu, mając stąd na oku teren niemal do folwarku. Nie było więc obawy, żeby cokolwiek mogło nas zaskoczyć. Jednak w okolicy nie działo się nic niepokojącego.
Spokojnie odczekaliśmy do czasu, gdy wreszcie pan Antoni dotarł do nas.
Z uzyskanych w Mikołowie wiadomości niestety trudno było wywnioskować, jaki zasięg przybrała akcja zainicjowana przez Jędrysa. Na wszelki więc wypadek, pan Antoni radził również ominąć Żory.
– Będzie to trochę kłopotliwe – stwierdził Huck. – Po osiągnięciu granicy lasów przed miastem, musimy obrać południowy kurs i w jakiś sposób dotrzeć do Kleszczowa. Stamtąd zaś do Baranowic, a następnie Dolnych Warszowic, gdzie zmieniając kierunek jazdy na zachodni, jakąś dróżką równoległą do Pszczynki, już bez trudu dotrzemy do Krzyżowic. I te strony dosyć dobrze poznałem, nie powinienem więc mieć większych trudności z rozpoznaniem właściwej trasy. Co najwyżej napotkamy więcej stawów i zalewów niźli zapamiętałem, ale na pewno da się je ominąć.
Skinąłem aprobująco głową, w tym wypadku oddając inicjatywę w jego ręce. Zna teren, zatem jego w tym głowa, byśmy bezpiecznie dotarli do celu. Pan Antoni również nie oponował, zdając się na kapitana.
Ruszyliśmy w stronę Orzesza, chcąc w tamtejszej karczmie przekąsić czymś konkretnym.
– Zaś w Mikułowie ofiarą obławy padł jakowyś nieszczęsny Żydowin, cichcem wwożący gorzałkę do miasta. Zaskoczony obecnością patrolu na bocznej drodze, nie dosyć szybko się zatrzymał. Posłana za nim salwa wnet położyła kres nieborakowi – przypomniał sobie pan Antoni, gdy już docieraliśmy do Orzesza.
W niewiele czasu później, w miejscowej oberży oferującej raczej marny jadłospis, bo i też lokal przede wszystkim był nastawiony na serwowanie trunków, zasiedliśmy przy stole. Jednakże przy dobrych chęciach ze strony arendarza, zawsze coś tam przecież ciepłego do zjedzenia się znalazło. Kończyliśmy właśnie niezbyt wykwintną namiastkę obiadu, gdy drzwi karczmy gwałtownie się rozwarły i do środka wtargnął gość z dubeltówką w garści, a za nim paru kmiotków zbrojnych w widły bądź sękate dębczaki.
– „Händy hoch!” – krzyknął łamiącym się z emocji głosem, kierując w nas wyloty obu luf. – „Z rozkazu zwierzchnich władz jesteście aresztowani!” – wyrecytował, oczywiście po niemiecku, starając się swemu głosowi nadać groźny ton. Towarzyszącym mu kmiotkom także Mars nie schodził z twarzy. Sytuacja byłaby nawet groźna, gdyby ów – najpewniej dworski oficjalista – nie zapomniał o odwiedzeniu kurków swej dubeltówki, nie wspominając o argumentach znajdujących się w naszych rękach – chociażby rewolweru Hucka w raportówce. Popatrzywszy na jegomościa z flintą i towarzyszącą mu „zbrojną” eskortę, z Huckiem parsknęliśmy śmiechem. Pan Antoni zaś grzmotnął pięścią w stół, aż podskoczyła „zastawa”.
– Stul pysk! – ryknął po niemiecku. – Od wydawania rozkazów w imieniu władz, to tu ja jestem! – Tu błysnął srebrną odznaką Jędrysa. – Oberwachtmeister Fuchtwagen – przedstawił się. – To zaś moi towarzysze. A na drugi raz nie zapomnijcie odwieść kurków swej flinty!
– Pisarz dworski, Erwin Klumpf – zrewanżował się właściciel dubeltówki, opuszczając lufy ku ziemi. – Bardzo przepraszam za pomyłkę panie Ober…
– Dobrze, już dobrze! – pojednawczym tonem przerwał mu pan Antoni. – Czujność i chęć pomocy władzy jest cenną i godną pochwały. Nie zapomnę o was wspomnieć w raporcie. A teraz pozwólcie spokojnie dokończyć posiłku. Daleka jeszcze droga przed nami.
Pan Klumpf skłonił się, jeszcze raz przepraszając za przykry incydent i dając ręką znak swym kmiotkom, wycofał się za drzwi.
Niebawem i my opuściliśmy karczmę, uniżenie żegnani przez arendarza, który widocznie w tej sprawie miał nieczyste sumienie i teraz chciał zatrzeć przykre wrażenie. Pan Antoni dosiadł wierzchowca, my zajęliśmy miejsca w bryczce i kawalkada ruszyła w dalszą drogę, by już bez specjalnych przygód, późnym wieczorem, dotrzeć do bramy krzyżowickiej plebanii. Ksiądz Jegomość udał się już na spoczynek i pewnie smacznie spał, zabraliśmy więc pana Antoniego na nocleg do siebie. Grześ wyprzągł Baśkę i wyręczając Jakuba, zaprowadził kobyłę do stajni, w ten prosty sposób, do czasu oszczędzając majordomusowi szoku z powodu zmiany powierzchowności proboszczowej klaczy, chociaż już nie tak jak przed paru dniami rzucającej się w oczy. Brązowe łaty zdążyły bowiem nieco wypłowieć, była więc nadzieja, że za jakiś czas znikną zupełnie.
Skrzynia z ukrytą w mące zawartością pozostała na bryczce, gdyż i tak po trudach podróży należało wehikuł oczyścić i doprowadzić do stanu poprzedniej świetności. Wcześniej zaś wypadało poznajomić pana Antoniego z plebanem, zdać dobrodziejowi relację z wyprawy, jak również zaprezentować zawartość skrzyni i przedstawić propozycje jej wykorzystania. Jakby więc nie spojrzeć, zapowiadał się pracowity dzień.
Jeszcze przed snem Huck kolejny raz zmienił opatrunek na mych plecach, tym razem już korzystając z zasobów naszej apteczki. Najważniejsze jednak, że rana się nie zaogniła i wszystko wskazywało na to, iż nie będzie z nią problemów. Teraz zaś maść penicylinowa miała gojenie przyspieszyć i zapobiec ewentualnym powikłaniom.
Po wszystkim ułożyłem się w łóżku, w niewiele czasu później zasypiając. Kolejna przygoda dobiegła kresu. Wobec tego, Andrzeju, i ja w tym miejscu zakończę opowieść. Oczywiście nasza wyprawa trwała nadal i jeszcze w niejednej uczestniczyłem przygodzie, lecz przecież okoliczności powstania blizny na moich plecach miały być tematem opowieści. Można więc uznać, że założenie z naddatkiem zostało zrealizowane, zaś wątek Jędrysa, przez większość czasu wciąż nam gdzieś tam zza kulis towarzyszący, definitywnie zakończony. Jeżeli jednak udało mi się rozpalić twą ciekawość na tyle, że domaga się poznania także i tego, co się później wydarzyło, odłóżmy to do następnej okazji. W każdym razie, jak widzisz, wszystko dobrze się zakończyło, chociaż – przyznaję – nie zawsze zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami. W końcu wszakże wróciliśmy do swej rzeczywistości, a w miarę upływu czasu wydarzenia tamtych dni zaczęły mi się coraz bardziej wydawać raczej snem niż jawą. Jedynie blizna pod łopatką świadczy, że jednak wszystko to rzeczywiście się wydarzyło.
Koniec części drugiej.
Katowice-Ligota, 22 IX 2004 r. – 15 V 2005 r.
[1] Sehr gut – bardzo dobrze;
[2] śpik – smarkacz:
[3] oszydzić – oszukać, zmylić;
[4] na isto – rzeczywiście;