ODCINEK 1

Rozdział pierwszy

 

          Listopad dobiegał kresu. Jeszcze tylko dwa dni i po zerwaniu karty kalendarza ukaże się ta ostatnia – grudniowa. Równocześnie kończyło się też chorobowe zwolnienie Szefa, który od pierwszego grudnia winien był znów podjąć swe służbowe obowiązki. A skoro to nastąpi, żegnaj nadziejo na dalszy ciąg opowieści! Tego byłem pewny. Gdy już wpadnie w wir pracy, na dłuższe pogaduszki zwyczajnie zabraknie czasu. Dla zaspokojenia więc ciekawości postanowiłem bezwzględnie wykorzystać ostatnie dwa dni, a właściwie to tylko długie listopadowe wieczory. Czy jednak uda mi się go skłonić do kontynuowanie wspomnień sprzed lat?

W rocznicę wybuchu Powstania Listopadowego, już przed czternastą opuściłem biuro, udając się do stołówki. Raz, dwa, zjadłem obiad. Opuszczając stołówkę zabrałem pełne termosy dla Szefa. W niewiele czasu później przyciskałem guzik jego domofonu. Skoro zwolnił blokadę, wbiegłem na górę, stając u progu mieszkania w momencie, gdy właśnie opadał łańcuch stanowiący ostatnią zaworę zabezpieczającą przed najściem nieproszonych gości. W następnej chwili, w szeroko rozwartych drzwiach zobaczyłem swego zwierzchnika. Z uśmiechem na twarzy, gestem ręki zaprosił mnie do środka. W mini przedpokoju wręczyłem siatkę z termosami, a sam zdjąwszy czapkę i kurtkę, powiesiłem je na kołku garderoby. Pan Roman tymczasem w kuchni napełnił talerz zupą z termosu i wrócił z nim do pokoju. Siedliśmy w fotelach. Milczałem taktownie, nie chcąc mu zawracać głowy w czasie posiłku. Na gadanie będzie jeszcze dosyć czasu.

– I co tam w biurze? – zapytał, wracając z drugim daniem i kubkiem kompotu. – Nadal spokojnie?

W czasie, gdy pałaszował drugie danie, w telegraficznym skrócie przedstawiłem służbowe sprawy. Nie było ich wiele, skończyłem więc jeszcze przed kompotem. Następne parę minut rozmawialiśmy o rzeczach mniej ważnych, a ja myślami już błądziłem wokół dalszego ciągu jego nieprawdopodobnej przygody z dawnych lat.

– Jak zareagował Jakub na widok łaciatej Baśki? – nie wytrzymałem. – Nie doznał aby szoku?

– Widzę, Andrzeju, że mi nie odpuścisz – roześmiał się. – Nie spoczniesz, nie usłyszawszy  historii do końca. Dobrze, mogę dzisiaj podjąć przerwaną opowieść, chociaż wątpię bym ją zdołał doprowadzić do finału. Najpewniej zajmie również i jutrzejszy wieczór. Ale czasami nawet dobrze tak wrócić do lat młodości i powspominać dawne dzieje. Co do reakcji Jakuba, masz rację. Pewnie był to dla niego szok, chociaż w tych czasach inaczej to nazywano. A już najbardziej zeźliła go piękna, brązowa strzałka na czole kobyły, która – jak na złość – jakoś nie miała zamiaru płowieć wzorem pozostałych łat. Chcąc więc chociażby tylko w części udobruchać Jakuba, Huck na jej wywabienie zużył niemal cały zapas wody utlenionej z naszej apteczki. Operację zwieńczył sukcesem. Czoło Baśki znów lśniło czystą bielą. Jednak na wywabienie reszty łat trzeba by dysponować najmniej kubełkiem wybielacza, zatem rozwiązanie tego problemu zostało powierzone ciepłym mydlinom i szczotce, a przede wszystkim biegowi czasu, który okazał się najskuteczniejszy. Zanim upłynął miesiąc, kobyła wróciła do swej pierwotnej maści, a po brązowych łatach nie pozostało śladu.

Nazajutrz po powrocie do Krzyżowic, niemal cały dzień upłynął nam u księdza Ignacego. Jeszcze przed śniadaniem poznajomiliśmy plebana z panem Antonim i zostawili w jadalni, by swą obecnością nie krępować rozmowy. My tymczasem poszliśmy do Gamoniów na małe „co nieco”. Burek od wrót witał nas radośnie.

Widocznie jeszcze wczorajszym wieczorem Grześ zdążył w domu z grubsza opowiedzieć o naszych przygodach, co w dużym stopniu oszczędziło nam gardeł. Początkowo Wawrzuś mało co się odzywał, od czasu do czasu obrzucając nas badawczym spojrzeniem. Pewnie wciąż miał „kaca” z powodu swego zachowania przy naszym pierwszym spotkaniu. Na jego miejscu również bym czuł się nieszczególnie. Byłem ciekawy, jak wybrnie z niezręcznej sytuacji? Nim wszakże na coś się zdecydował, Huck przejął inicjatywę i w parę chwil sprawa została załatwiona.

– Przynajmniej jedno mamy z głowy – odetchnąłem z ulgą. Podobnie chyba i Gamoniowie, których postępek syna stawiał w niezręcznej sytuacji.

– Teraz musimy wracać do księdza Ignacego – oznajmił Huck na koniec śniadania. – Czeka na nas. Zaś po południu będzie trzeba się zająć bryczką dobrodzieja i ją wyporządzić po podróży. Po co pleban, a może nawet nie tyle on, co Jakub, ma mieć do nas jakieś pretensje?

– Chyba do obiadu zdążymy zaspokoić ciekawość wielebnego? – zwrócił się do mnie już w drodze na plebanię.

– Pewnie tak. Pan Antoni chyba zdążył również mu powiedzieć to i owo, zatem będziemy mieli mniej do gadania.

Na dziedzińcu fary zapytaliśmy Jakuba o proboszcza. Okazało się, że wciąż jest z gościem w „wielgiej izbie”. Wobec tego przytaszczyliśmy do kuchni skrzynię z mąką i to z najwyższym wysiłkiem, na koniec nawet ciągnąc ją po podłodze. Ale też rana pod łopatką wciąż mi dokuczała, zaś dodatkowy wysiłek spotęgował ból. Jakub spoglądał na nas zdziwiony, ale i wyraźnie zaciekawiony. Troszkę mu zrzedła mina, gdy po otwarciu wieka zobaczył mąkę. Pewnie spodziewał się czegoś innego.

– Dobrze by, panie Jakubie, było wybrać mąkę – rzekł mój towarzysz. – Może się na nią znajdą jakieś naczynia, albo chociażby tylko worek?

Po chwili majordomus przyniósł ze spiżarni trzy miski i specjalną łopatkę, którą zaczął wybierać zawartość skrzyni.

– Po wierzchu, panie Jakubie! Po wierzchu – mitygował kapitan, chcąc zawczasu zapobiec wymieszaniu czystej mąki, z tą bardziej zabrudzoną, z głębi skrzyni. Ta ostatnia kopiasto zapełniła trzecią miskę. A gdy wyjąłem także omączone gałązki choiny i worek, na widok przyprószonych mąką przedmiotów, Jakub zaniemówił. Stał dłuższą chwilę, z rozdziawioną buzią, a my już braliśmy skrzynię do jadalni i tutaj uzyskując pełne zaskoczenie gospodarza. Ksiądz Ignacy przez jakiś czas kiwał z niedowierzaniem głową, a gdy wydobyłem z kieszeni cenne kamienie, ongiś znalezione w grobie von Vetinghoffa i zacząłem  przymierzać do pustych gniazd w jednej z monstrancji, jego zdziwienie sięgnęło zenitu. Nic zatem dziwnego, że trzeba było przystąpić do zdania relacji z wydarzeń ostatnich dni. A gdy już się z tym uporaliśmy, ksiądz Ignacy dłuższą chwilę trwał w zamyśleniu, a potem powiedział:

– Jako rzekliście, z Napoleonem wojny ino co patrzać, tedy niezbyt rozumnym byłoby teraz poszukiwanie właścicieli zrabowanych przez von Vetinghoffa kościelnych paramentów i ewentualne ich zwracanie. Toż wnet by je żołdactwo ponownie zrabowało, abo jakie władze na grosz łase zasekwestrowały. Najlepiej zatem zawartość skrzyni dobrze ukryć, by nienaruszona doczekała spokojniejszych czasów i dopiero wtedy właścicieli szukać tudzież o zwrocie myśleć. Da Bóg dożyć, tym się zajmę. Jeśli zaś pomrę w międzyczasie, mój następca  winien to uczynić. Z gotowizny zaś testamentem ustanowię fundacyją ku kształceniu naszej ubogiej, a zdolnej młodzi. Tak sobie myślę, iże do czasu najlepiej skrzynię by skryć w sklepionej krypcie, co to jeszcze ze starego drewnianego kościoła ostała, a w której na wieczny odpoczynek dotąd pięciu tutejszych kapłanów złożono. I ja również tam dnia sądu ostatecznego spodziewam się doczekać. Do sekretu dopuścim Jakuba, który – gdybym jeszcze przed ową wojenną zawieruchą ten ziemski padół opuścił – po mym pochówku wnijście do krypty winien tak zakryć, iżby dla postronnych niewidocznym się stało. Tym sposobem wasza skrzynia bezpiecznie końca wojennej zawieruchy dotrwa, a nasze groby przed żołdactwa plądrowaniem ustrzeże. Najlepiej tedy aby Jakub wieko skrzyni gwoździami przybił i – na wszelki wypadek – na wierzchu z listewek krzyż przytwierdził. Wraz mu to przykażę. O zmroku zaś, by na widok dla niepowołanych oczu się nie wystawiać, społem do kościoła pójdziem i ją w krypcie złożym. Chyba, że jaki lepszy pomysł macie?

Pan Antoni przytakująco skinął głową: – Nic dodać, nic ująć! Wielebny Ksiądz Pleban doskonale rzecz ujął. Uczyńmy jak radzi.

I nam także nic lepszego nie wpadło do głowy, zgodziliśmy się więc z propozycją proboszcza. Wyjęte przedmioty, z wyjątkiem skrzynki z monetami, wróciły na poprzednie miejsce, zaś pleban podszedł do drzwi jadalni i uchyliwszy je, zawołał Jakuba. Nie czekając na majordomusa, wytaszczyliśmy skrzynię na sień i zostawili obok kuchennych drzwi. Jakub tymczasem w „wielgiej izbie” odbierał instrukcje plebana. A że już minęła obiadowa pora, wypadało w te pędy udać się do Gamoniów na spóźniony posiłek, bez obawy, że coś się zacznie dziać bez nas. Przecież i Jakub wpierw musiał podać obiad do jadalni, potem posprzątać ze stołu i samemu się posilić, następnie pomyć po obiedzie i po doprowadzeniu kuchni do porządku, wreszcie zacząć coś działać przy skrzyni. Wydawało się wątpliwym, żeby przy tym potrzebował naszej pomocy. Jeżeli już, to najprędzej do otwarcia włazu krypty. Uznaliśmy więc zgłosić się do dyspozycji jeszcze przed wieczorem, chcąc zawczasu się z tym uporać, a przede wszystkim przed wejściem do podziemi wcześniej je przewietrzyć. Średnia przyjemność pchać się do zapowietrzonego i od lat nie wietrzonego grobowca!  A w ogóle to wchodzenie tam bez jakiegokolwiek zabezpieczenia wydało mi się nad wyraz ryzykowne. Czy to można być pewnym, że tamtejsze środowisko będzie wolne od jakichś toksyn? A chociażby i tak, na pewno nie od licznych bakterii i pleśni, które mogą być stokroć bardziej niebezpieczne. Gdy więc wracaliśmy od Gamoniów do siebie, podzieliłem się z kapitanem swymi wątpliwościami.

– Masz rację, Romku. Ha, to faktycznie jest problem! Gdybyśmy tak mieli przeciwgazowe maski. Cóż, tego jednak nie sposób było przewidzieć. A przecież w domu, na strychu, mam przynajmniej z pięć poniemieckich, jeszcze z czasów wojny. Gdybym wiedział, wziąłbym dwie i byłoby po kłopocie. I co teraz poczniemy? Nie jestem amatorem jakiejś zamierzchłej infekcji!

– Dobrze byłoby zapytać księdza Ignacego o ostatni pochówek. Pewnie wie, kiedy ostatnio otwierano kryptę? Przynajmniej będziemy świadomi, czego można się tam spodziewać? Z dwojga złego wolę mieć do czynienia z bardziej wiekowymi zwłokami.

– Zgoda. Wstąpmy zatem jeszcze na probostwo, a potem zabieramy się za bryczkę. Trzeba ją porządnie wyczyścić. Może tym troszkę udobruchamy Jakuba? Głupio mi, gdy się tak na nas dąsa.

Niebawem stanęliśmy u drzwi jadalni i zapukali w ich prawe skrzydło, a usłyszawszy zaproszenie, weszli do izby. Zaraz od progu Huck przeprosił za najście:

 – My tylko na chwilkę i już nas nie ma.

– Chciałem zapytać Księdza Dobrodzieja – wpadłem mu w słowo – kiedy ostatnio kogoś w krypcie pod kościołem chowano?

– Ano księdza Wawrzyńca, mego wikariusza, któren głównie w szerockim kościele posługiwał. Zmarło mu się nagle, w sile wieku. Poczkaj, poczkaj, kiedy to było? – zastanowił się na moment. – Pewnie w sześćdziesiątym siódmym roku, zaraz z początku mego w Krzyżowicach proboszczowania. Jestem zaś tu od Roku Pańskiego 1765. Tak, ksiądz Wawrzyniec. Miał 46 lat. Daj mu Panie wieczne poczywanie.

– A światłość wiekuista niechaj mu świeci – dokończył kapitan.

Pan Antoni spoglądał na nas z wyraźnym zaciekawieniem, przewidując widocznie jakąś nową rewelację. W tym wszakże wypadku srodze się zawiódł, gdyż podziękowawszy księdzu Ignacemu, natychmiast opuściliśmy jadalnię.

– To już trzydzieści pięć lat. Wystarczająco wiele czasu, by się trupim jadem nie przejmować. Przynajmniej to możemy sobie odpuścić. Ale i tak, w jakiś sposób, trzeba się zabezpieczyć. Co byś powiedział na maski z chust zakrywające nos i usta? Mam nadzieję, że wystarczą ze cztery warstwy płótna, naturalnie zmoczonego wodą. No, na wszelki wypadek, tuż przed wejściem, można zewnętrzną warstwę skropić spirytusem, a przede wszystkim do minimum ograniczyć czas pobytu w podziemiu. Potem, rzecz oczywista, dokładnie się umyjemy.

– Zgoda. Sądzę, że coś takiego zda egzamin. Poza tym, mimo nawet najlepszych chęci, nie mamy niczego lepszego do wyboru. Zatem coś takiego musi wystarczyć. A i tak, jestem skłonny się założyć, podjęte przez nas środki ostrożności wzbudzą u naszych gospodarzy co najmniej zdziwienie. Tym jednak się nie przejmujmy – zakończył już na ganku starej plebanii.

By sprawy nie odkładać, zabraliśmy się zaraz za przygotowanie masek z ręczników. Po złożeniu na wzdłuż w cztery warstwy, na końcach zawiązałem węzły i umocowałem sznurki. Potem jeszcze tylko generalna przymiarka. Założyliśmy maski, zawiązując sobie nawzajem sznurki z tyłu głowy.

– Ujdzie w tłoku – wysapał Huck. – Dobrze, zdejmujmy to i bierzmy się za bryczkę! Zejdzie z nią nieco czasu.

Z tym ostatnim miał rację, gdyż następne trzy godziny szorowaliśmy wehikuł wielebnego od środka i od zewnątrz, po uprzednim wyjęciu siedzeń, które także zostały wytrzepane i wyszczotkowane. Następnie pastą z przyczernionego sadła, doprawionego dziegciem, dokładnie natarliśmy pasy skórzanych resorów i z lekka wypolerowali szmatką. A gdy już wszystko lśniło, kolejno zdjęliśmy koła i pozostałą z podróży resztą mazidła, posmarowali czopy osi i piasty kół.

– Przynajmniej o bryczkę Jakub nie może mieć do nas pretensji. Chyba nawet nowa tak dobrze się nie prezentowała. Baśka też pewnie wnet wypłowieje i będzie dobrze – podsumowałem, ocierając rękawem pot z czoła. Mój kompan potwierdził skinieniem głowy.

– Ochlapmy się, Romku, a potem przynajmniej chwilę dychnijmy. Od roboty rozbolały mnie plecy. Na pół godziny z przyjemnością wyciągnę się na łóżku.

– Święte słowa, kapitanie! W pełni popieram.

Cóż, założony czas odpoczynku niestety nieco się wydłużył, lecz nie ma się czemu dziwić. W końcu jednak trzeba było porzucić wygodne leża, by Gamoniowie nie musieli na nas zbyt długo czekać z wieczerzą.

Słońce już zaszło, gdy wreszcie wróciliśmy do siebie. Huck zmienił opatrunek na mych plecach.

– Ładnie się goi. Tylko tak nadal! Wnet zapomnisz o Jędrysie i ranie.

– O nie! Nie tak szybko. Sądzę, że mi się jeszcze nieraz przyśni.

– Już go tam pewnie diabli widłami na panwii[1] przewracają, żeby się równo przysmażał. Ani by się nieborak spodziewał takiego końca. Ale cóż, sam sobie wybrał. Nie nasze zmartwienie. A póki co, major Gottlieb bez niego już niewiele zwojuje. To tak, jakby za jednym zamachem stracił wzrok i słuch. Skoro wydobrzeje, na pewno opuści te strony, tym razem bez sukcesu. No, chyba żeby go uświadomić, kto i gdzie skasował Abta? Wątpliwe jednak byśmy to zrobili. Nie ma głupich!

– Ale masz pomysły!

Zaczynał zapadać zmierzch, najwyższa zatem pora, by pójść do plebana. Skrzynia, z przybitym wiekiem i umocowanym na nim krzyżem z listew, czekała w pobliżu drzwi sieni oświetlonej blaskiem latarni. Zaraz też z kuchni wyszedł Jakub, a uchyliwszy nieco połówkę drzwi do jadalni, zaanonsował księdzu Ignacemu nasze przybycie.

– Pójdźmy zatem do kościoła – doleciał nas głos plebana, zachęcający pana Antoniego do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Jakub, z zapaloną latarnią w ręku, zabrał klucze do kościelnych drzwi i poszedł przodem, aby je zawczasu zamknąć i tym sposobem wyeliminować niepotrzebnych świadków. Odczekawszy jeszcze parę minut i my ruszyliśmy jego śladem. Ksiądz Ignacy z panem Antonim najpierw, my ze skrzynią nieco za nimi. Gdy od celu dzieliło nas kilkanaście kroków, otwarły się drzwi zakrystii i zabłysło w nich światło Jakubowej latarni, lecz zaraz usunęło się w bok, przepuszczając idących przed nami. W chwilę później i my przekroczyliśmy próg zakrystii. Jakub zamknął drzwi za nami. Zachrobotał w zamku przekręcany klucz, a my już wchodziliśmy do kościoła, stawiając skrzynię za ołtarzem, na którym w lichtarzu płonęły trzy świece. Przyklęknęliśmy na chwilę. Pleban tymczasem klęczał na stopniach ołtarza, szepcząc jakąś modlitwę. Pan Antoni, żegnając się nabożnie, ukląkł obok ławki stojącej pod boczną ścianą prezbiterium. Z minimalnym opóźnieniem dołączył także Jakub ze swą latarnią. Schyliwszy się, postawił ją obok nas na podłodze, a następnie odsunął wojłokowy chodnik. Ujrzałem prostokątną pokrywę zamykającą wchód do grobowej krypty. Wskazując na pręt ruchomej klamry schowanej w specjalnym wycięciu, gestem ręki polecił unieść pokrywę. Potwierdziliśmy skinieniem głów. Wpierw jednak należało założyć ochronne maski, dodatkowo skropione  spirytusem przyniesionym w butelce. Jakub spoglądał na nas zdziwiony, co to też wyprawiamy, lecz nic nie powiedział, uznając widocznie, że w kościele nie przystoi gadać o czczych sprawach. Po zawiązaniu sznurków masek ujęliśmy za klamrę i wspólnym wysiłkiem zaczęli unosić masywną klapę. Zaskrzypiały dawno nie ruszane zawiasy. A gdy już oparła się o tył ołtarza, Huck zza pazuch wydobył zwój sznurka i jeden jego koniec przywiązał do rączki latarni, by ostatecznie opuścić ją w dół. Zaczekał dłuższą chwilę, a gdy nie zgasła, dał głowa znak, że wszystko w porządku i można schodzić. Podciągnął latarnię, odwiązał sznurek i z latarnią w ręku zagłębił się w mroczną czeluść. A gdy już był na dole, postawił ją na podłodze i wrócił do włazu, do którego w międzyczasie z Jakubem przysunąłem skrzynię. I ja zszedłem kilka stopni w dół, zatrzymując się mniej więcej w połowie drogi. Huck stanął przy mnie, a Jakub zaczął ku nam zsuwać skrzynię. Złapaliśmy za jej czoło i cofając się w dół, łagodnie sprowadzili na wyłożoną cegłami podłogę, pokrytą grubą warstwą kurzu. Ująwszy stojącą z boku latarnię, uniosłem ją ponad głowę, chcąc bardziej rozjaśnić wnętrze krypty. W półmroku dostrzegłem pięć trumien.

– Wieczny odpoczynek racz im dać Panie…. – doleciał mnie przytłumiony maską głos kapitana. – Postawmy, Romku, skrzynię pod ścianą, tam za trumną, z prawej strony. W sam raz jest na nią dosyć miejsca – dodał po chwilce.

Skinąłem potwierdzająco głową, odstawiając latarnię na podłogę. W niewiele czasu później przyniesiony ładunek stanął we wskazanym miejscu.

– Czekaj tu na lepsze czasy – klepnąłem dłonią w wieko skrzyni, zaś odbite od sklepienia echo niespodziewanie głośno mi odpowiedziało. Zrobiło mi się głupio. Po kiego licha naruszam spokój tu spoczywających?

Aby dać kapitanowi więcej miejsca na wycofanie z ciemnego zaułka, zrobiłem krok w bok, przy końcu ruchu zahaczając o coś nogą. Odruchowo uskoczyłem do tyłu. Czując lekki ucisk w gardle, ponownie ująłem latarnię i przyświeciwszy sobie, popatrzałem na miejsce, które przed chwilą zajmowałem. Ścisnęło mnie w dołku!  Spod uniesionego jednym rogiem wieka trumny wystawał pokryty kurzem but z cholewą i zaraz obok czubek drugiego!

– O kurcze blade! – wykrztusił Huck, gdy i on spojrzał na trumnę. Natychmiast jednak uderzył się dłonią w zakryte maską usta, uznając widocznie niestosowność wypowiedzianych słów w tym miejscu.

– Wygląda na to, że biedaka pogrzebali żywcem! I co teraz kapitanie? Uświadomimy plebana?

– Czy ja wiem? Można nic nie mówić, by się daremnie nie trapił. Ale patrząc na to z drugiej strony, wypadało by może jednak go uświadomić? Sądzę, że do czynienia mamy z księdzem Wawrzyńcem. Przecież to on nagle zmarł. Widocznie był to jednak zgon pozorny i potem nieszczęsny ocknął się w zabitej trumnie. Brr! Wolę sobie tego nawet nie wyobrażać.

– Widać zdołał jeszcze w sobie wykrzesać tyle siły, żeby nogami cokolwiek odbić wieko, ale na więcej już mu jej nie wystarczyło. Że też nikt nie usłyszał hałasu dochodzącego z krypty? Widocznie ocknął się nocą. Okropność!

– Chodźmy, nic tu po nas – zadecydował po chwili i na nic nie czekając, ruszył schodkami w górę. Chociaż mnie korciło, by przez szparę zerknąć do trumny, poniechałem tego uznając racje kapitana. Przyświecając latarnią i ja podążyłem jego śladem. A gdy już stanąłem za ołtarzem i wyciągnąłem rękę ku opartej o niego klapie, Huck przecząco pokręcił głową:

– Wstrzymaj się na chwilę – rzekł, zdejmując maskę. – Jednak powiem wielebnemu. Niech wie. Po co nam nowa tajemnica?

Zdziwiony Jakub wpierw patrzał za odchodzącym Huckiem, a gdy ten znikł za rogiem ołtarza, spojrzał na mnie i wyciągnął rękę do klapy, najwyraźniej mając zamiar ją zamknąć.

– Nie – powstrzymałem go – zaczekajmy z tym jeszcze chwilkę. Ksiądz pleban musi zadecydować. – A widząc, że nie bardzo pojmuje, dodałem:

– Zaraz wszystko się wyjaśni. Nie nerwowo, panie Jakubie! Nie pali się – bezwiednie użyłem ulubionego przez Hucka zwrotu, bynajmniej jednak tym nie wyjaśniając sprawy. Aby więc czymś go zająć, podałem latarnię, a sam zabrałem się za zdejmowanie maski. Nawet tego nie skończyłem, gdy pleban znalazł się przy nas.

– Jakubie! Stasiek prawi, iże ksiądz Wawrzyniec żywcem pogrzebion był i z trumny wynijść usiłował, wszakże nie zdołał – wyrzucił z siebie jednym tchem. Jakub otwarł usta, lecz nic nie powiedział. Trwał tak chwilę. Na koniec, jakby się ocknął. Przeżegnawszy się, wyszeptał zduszonym głosem:

– Boże, bądź nam miłościw!

– Dziej się Twoja wola Panie! Pójdźmyż to obaczyć – zadecydował pleban po chwili milczenia, czyniąc krok w stronę wejścia do krypty.

– Wielebny księże plebanie – odezwałem się. – Niezbyt roztropnym jest wchodzenie tam bez chociażby tylko prowizorycznych zabezpieczeń. Liczne pleśnie, bytujące nie tylko na wilgotnych ścianach, jak nic potrafią człowiekowi skrócić życie lub przynajmniej przyprawić o ciężką chorobę. Dlatego przecież ze Staśkiem założyliśmy na gęby te maski. Na krótki pobyt wystarczą, by nie wdychać różnych paskudztw, które tam mogą być.

– A nie powiadaj, Romku, byle czego! Przecie chowaliśmy tam księdza Wawrzyńca i jakoś nie pamiętam, iżby komu co złego się przytrafiło.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże! – wtrącił się Huck. – Lepiej dmuchać na zimne niż się poparzyć. A co to komu zaszkodzi przez mokrą szmatę dychać chwilę? Przynajmniej można być spokojnym, że się czegoś złego nie wdychnie. Przecież „nie zabijaj” głosi piąte przykazanie, zatem nie uchodzi i własnego zdrowia po próżnicy na szwank wystawiać, gdy można tego w prosty sposób uniknąć. Zaś samobójstwo jest grzechem śmiertelnym!

– Aleś to, Staśku, akuratnie wywiódł! Szkoda, żeś nie w seminarium. Skoro jednak byśmy mieli pod piąte przykazanie podpadać, wolę  z waszą szmatą na gębie nieco się pomęczyć. Tuszę, iże nam ich użyczycie?

– Oczywiście! Tylko jeszcze je skropimy spirytusem, tak na wszelki wypadek.

– Toż, Staśku, oźrali[2] z krypty wynijdziem. To zaś grzech kardynalny.

– Nie ma strachu, wielebny księże plebanie. Tak źle nie będzie. Przecież z Romkiem trzeźwi jesteśmy, jako te nowo narodzone dziateczki.

Nie czekając na finał tej poniekąd teologicznej dysputy, skropiłem alkoholem maski i podałem księdzu Ignacemu oraz Jakubowi.

– Tylko z daleka od świecy, by się przypadkiem spirytus nie zapalił – ostrzegłem.

 Żeby nie przeciągać sprawy, zawiązaliśmy im sznurki masek na zgrabne kokardki i mogli iść. Jakub z latarnią przodem, za nim pleban dzierżący w dłoni świecę zabraną z ołtarza. Podszedł również pan Antoni zaciekawiony naszymi działaniami. Nie wszystko dosłyszał, więc póki nasi gospodarze bawili na dole, powiedziałem w czym problem.

– Niesłychane! I tyle lat czekało na was, byście to odkryli? Jak to jest, że gdzie tylko postąpicie, tam się coś zaraz dzieje. Niewiarygodne!

Tymczasem z dołu dolatywały nas strzępy rozmowy, coś zaszurało, trzasnęło, a potem głucho uderzyło. Niebawem pleban, a za nim i Jakub, opuścili kryptę, a gdy już przy nas stanęli, złapaliśmy za uchwyt klapy. Zadudniło, skoro opadła na swe miejsce w posadzce. W międzyczasie ksiądz Ignacy zgasił swą świecę, zdjął maskę i podał Jakubowi, by natychmiast odejść przed ołtarz, gdzie padłszy na kolana, pogrążył się w modlitwie. Odebrałem od Jakuba nasze ręczniki. Gdy na powrót rozkładał chodnik na posadzce, trąciłem kapitana dając znak, byśmy się brali do zakrystii. Pan Antoni ruszył za nami. Po dłuższej chwili także i Jakub wrócił do zakrystii.

– I co, panie Jakubie – zapytałem – ksiądz Wawrzyniec?

– Ano ksiądz Wawrzyniec – odpowiedział ze smutkiem. – W głowie się nie mieści, jakimż to sposobem żywcem pogrzebion ostał! Wszak nie dychał i serce w piersi mu już nie kołatało. Przy tym zimny był jakośmy truchlicę[3] zawierali. Tegom pewien, jako żem mu na pożegnanie rękę ucałował. Ino ślozy[4] z oczu mu ciekły, aże nam dziwne było, skąd w nim tyla mokrości. Ale i z rany Chrystusa, co mu ją żołdak włócznią zadał, takoż krew i woda ciekła, co oznaką śmierci było. Niepojęte!

– Co zaś ksiądz pleban zamierza uczynić? – wtrącił się pan Antoni.

– A cóż ma począć? Uznał coby mu nogi nazad do truwły wrazić, tom je wraził. Trzasło cosi przy tym. Pewnikiem gnat jaki nie strzymał. Wszakże już nogi z butami tam, gdzie być winny. Na koniec wiekom przycisł, jako pleban kazował i truchlica zawarta. Mnie zaś się widziało przódzi ją odewrzeć, a dopiero nieskorzyj zawrzyć, aliści pleban nie dał. – Niechaj poczywa w pokoju – rzekł. – Nie godzi mu się, Jakubie, go zakłócać – i tyla.

– A to ci historyja – dziwił się pan Antoni. – Ale jużem to słyszał, iże tak się zdarzało. Zatem nie pierwszy to i nie ostatni żywcem pogrzebany. Daj mu Panie wieczne poczywanie!

– To my już, panie Jakubie, pójdziemy – powiedziałem. – Przed snem wypada jeszcze przeprać ręczniki, by na jutro wyschły. Wielebny ksiądz pleban zapewne też wnet zakończy modły. Życzymy zatem dobrej nocy.

– Z Panem Bogiem! – dodał Huck i w następnej chwili zamykał za nami drzwi zakrystii.

– Masz rację. Ręczniki trzeba przeprać i to na dworze. Nie będziemy przecież wnosili do domu ewentualnych grobowych nabytków. No i umyć się również wypada przed domem. Tylko w co się potem wytrzemy?

– Parę razy biegiem okrążymy chałupę i wyschniemy. Na szczęście noc mamy ciepłą, więc nie widzę problemu.

– Jak zwykle, Romku, masz rację. Postąpimy zgodnie z twą radą.

A gdy już w końcu ułożyliśmy sie do snu, jeszcze długo nie mogłem zasnąć, bo i też myśli kłębiące się w głowie temu nie sprzyjały. Jakoś nie mogłem się oswoić z realiami śmierci księdza Wawrzyńca. Obudzić się w zabitej trumnie – straszne! Ostatecznie jednak zmęczenie wzięło górę i wreszcie zasnąłem, wszakże niemal do rana trapiony ciężkimi snami. Nic więc dziwnego, że wstałem nazajutrz w nie najlepszym humorze. Kapitan chyba czuł się podobnie. Wprawdzie była jeszcze dosyć wczesna pora, ale chcąc zjeść śniadanie nie uchodziło zbyt długo marudzić, a tym bardziej poddawać się kiepskiemu nastrojowi, lecz bezzwłocznie iść do Gamoniów, którzy zaraz po rannym posiłku przystępowali do żniw. Podobnie i reszta krzyżowian, którym dworski szafarz Płoszczyca jeszcze wczorajszym niedzielnym wieczorem zapowiedział, iż nazajutrz będą kosili żyto na szlagu za dworem w stronę Pniówka. Gamonia, jako wolnego zagrodnika, to nie dotyczyło, mógł więc z rodziną żniwować na swoim.

Na plebańskim dziedzińcu spotkaliśmy pana Antoniego.

– Jako widzę, wciąż z was ranne ptaszki. Dzionek piękny się zapowiada, tedy wylegiwanie w pościeli byłoby grzechem. Przy tym początek żniw, rad bym zatem obaczyć, jako tutejsze kmiecie wywiążą się ze złożonej przysięgi? Pono się wywiążą, tak przynajmniej prawiliście, co Staśkowej matki stryj w książce swej opisał. Tedym ciekaw jako to będzie? Pójdziem obaczyć?

– Naturalnie – odparł Huck. – Tylko z Gamoniami zjemy śniadanie. Szybko się z tym uwiniemy i zaraz wrócimy. Potem jednak musimy pomóc ojcu Mateuszowi przy żniwach. Mam nadzieję, że te dwie – trzy godziny bez nas się obejdzie. Przecież to robota nie tylko na dzisiaj, ale pewnie dobry tydzień, zatem zdążymy odrobić spóźnienie.

– Idźcie tedy i rychło wracajcie. Zaczekam u plebana.

– Dobrze, panie Antoni. Już nas tu nie ma! – I żeby uwiarygodnić swe stwierdzenie, walnąłem Hucka rozwartą dłonią w plecy, ruszając z miejsca galopem. Chcąc, niechcąc i kapitan również pobiegł za mną. Tym sposobem drogę do Gamoniów udało się pokonać w około minutę. Gospodarze właśnie zasiadali do stołu. Wymieniwszy pozdrowienia i my zajęliśmy swe miejsca.

Pod koniec posiłku Huck zapytał ojca Mateusza, na których zagonach rozpoczynamy żniwowanie?

– Ano przy osińskich stawach, Staśku. Tam żytko w sam raz do koszenia.

– Dobrze ojcze. Tam przyjdziemy. Wpierw jednak musimy jeszcze pójść z panem Antonim. Czeka już na nas. Zejdzie nam ze dwie godziny, ale potem zaraz do was dołączymy.

Ojciec Mateusz spojrzał na Hucka zdziwiony, lecz nie doczekawszy się bardziej szczegółowych wyjaśnień, skinął potwierdzająco głową. My zaś już dziękowaliśmy za posiłek i powstawszy z ławy, opuściliśmy kuchnię, tym razem tylko przyspieszonym krokiem pokonując odległość dzielącą zagrodę Gamoniów od plebanii.

– Wpadnijmy jeszcze do siebie – zaproponowałem. – Dobrze byłoby zabrać lornetkę i lunetę. Przecież zapewne nie będziemy się kręcili pomiędzy żniwującymi, lecz z jakiejś tam bezpiecznej odległości obserwowali rozwój wydarzeń. Jestem ciekawy czy i tym razem rzeczywistość okaże się zgodna z literackim opisem? Jeżeli tak, będzie na co popatrzeć.

– Masz rację. Szkoda byłoby przegapić takiego spektaklu.

W czasie gdy kapitan zamykał drzwi, poszedłem przodem po pana Antoniego. Ten widać dostrzegł nasz powrót, gdyż mało co, a byłbym się z nim zderzył w drzwiach plebanii. Ruszyliśmy ku bramie. Przy furtce dopędził nas Huck. Po przekroczeniu Pszczynki mostem, podążyliśmy drogą w stronę Pniówka, po pewnym czasie skręcając polną miedzą w lewo. Ta nas przywiodła w pobliże niw porośniętych dorodnym żytem, które ciągnęły się od dworu w górę łagodnie wznoszącego się zbocza. Siedliśmy przy skraju miedzy, mając doskonały widok na uwijających się w dole kosiarzy. Prócz odległości, dodatkowo dzieliła nas od nich niezbyt głęboka dolinka porośnięta soczystą trawą, z ciurkającym jej środkiem strumykiem. Zgodnie z przewidywaniami, rozrzuceni po poszczególnych zagonach kosiarze kosili każdy na swoim. Za kosiarzami posuwały się kobiety z sierpami, podbierające pokosy i wiążące je w snopy, które w kopice stawiała ciągnąca za nimi młódź. Za to na szerokim dworskim łanie sięgającym drogi do owczarni, zboże stało nietknięte. Wydobyłem z kieszeni lunetę i przytknąwszy do oka, skierowałem na kosiarzy. Przecież gdzieś tam, pod miedzą, winien leżeć szafarz Płoszczyca, naturalnie jeżeli bieg wydarzeń odpowiadał późniejszemu literackiemu opisowi. Zgodnie z nim, interweniujący szafarz, chcący batogiem wymusić na chłopach posłuszeństwo, napotkał zdecydowaną ripostę Jędrka Klepka, który wpierw obił dworskiego nadzorcę jego własnym batem, a następnie groźbą obcięcia kosą głowy, przymusił do leżenia w bruździe przy miedzy, gdzie – na wszelki wypadek – został nakryty snopem zboża. Chciałem więc wypatrzeć to miejsce, oczywiście jeżeli wszystko odbyło się tak, jak w „Zbójniku” opisał stryj mamy Hucka. Dłuższą chwilę lustrowałem przedpole, rejestrując przybliżone optyką szczegóły. Wreszcie pośród snopów na chłopskich zagonach wypatrzyłem ten jeden, samotnie leżący tuż przy miedzy, podczas gdy w jego sąsiedztwie wszystkie inne były już ustawione w kopice.

– To będzie to – pomyślałem, koncentrując na nim uwagę i wyostrzając obraz w okularze lunety. Nie myliłem się, czego dowodem była wystająca spod słomy obuta noga, najpewniej znienawidzonego przez krzyżowską społeczność dworskiego nadzorcy Płoszczycy. Zatem – jak na razie – wydarzenia biegły opisanym torem. Podałem lunetę panu Antoniemu, pokazując domniemane miejsce pobytu Płoszczycy, a potem popatrzałem w stronę dworu, lecz póki co, nic szczególnego tam się nie działo. Żniwiarze także, jakby nic się nie wydarzyło, zajęci byli swą robotą.

– No cóż – pomyślałem – trzeba zaczekać na przyjazd Schlitterbacha. Jeżeli dobrze zapamiętałem, miało to nastąpić w porze „pośniadka” czyli drugiego śniadania, a więc już niebawem. Kapitan również chwilowo zakończył lornetkowanie okolicy. Pan Antoni spoglądał jeszcze przez perspektywę, kierując obiektyw w różne strony. Dłuższą chwilę lustrował wschodni kierunek, stopniowo przesuwając pole obserwacji w kierunku Pawłowic. Na koniec odjął ją od oka i skinąwszy z uznaniem głową, powiedział:

– Przednia perspektywa! Dobrze przez nią widać, a zbliża tak, iż zda się wszytko być w zasięgu ręki. Przez twój, Staśku, przyrząd równie dobrze widać? – zapytał po krótkiej przerwie.

– Proszę sprawdzić – odparł Huck, podając mu lornetkę.

Odebrałem lunetę, a pan Antoni już patrzał przez lornetkę, słuchając równocześnie objaśnień odnośnie ustawiania ostrości obrazu.

– Zda mi się, iże pan Schlitterbach ku nam się wybiera – stwierdził w pewnym momencie. – Osiodłanego kasztana chłopak przywiódł przed ganek dworu. Tedy cofnijmy się stąd nieco, chociażby za ten krzak – wskazał ręką – iżby nie być zbyt na widoku. Wolałbym przez jegomościa dziedzica nie być widzianym. Was takoż nie powinien tu zobaczyć. – Oddał lornetkę i ruszył w stronę krzaku tarniny rosnącego na skraju skarpy owej podmokłej dolinki oddzielającej nas od pól porośniętych żytem, a my w ślad za nim. Dotarłszy na miejsce, położyliśmy się na trawie i poprzez  prześwity  w  krzaku,  znów  podjęli obserwację pola ze żniwiarzami.A tam już właśnie docierał jegomość Schlitterbach na swym kasztanie. Raptem zatrzymał wierzchowca. Skierowałem nań obiektyw lunety i wyostrzyłem obraz. I oto przed okiem miałem zdziwioną twarz Herr Oberamtmana, jak gdyby nie dowierzał własnym oczom. No tak, przecież jego poddani nie pracowali na pańskim, każdy zajęty własnymi zagonami! Rozglądnął się, jakby czegoś szukał.

– Aha, pewnie patrzy za Płoszczycą. Wszak to nadzorca winien był pilnować chłopów, żeby sprawnie i bez ociągania wykonywali zadaną pracę. A tu Płoszczycy ani widu, ani słychu, nic zatem dziwnego, że zignorowali pańskie niwy i zajęli się własnymi zagonami.

Dziedzic coś gniewnie wykrzyknął. Z lektury „Zbójnika” pamiętałem, że zapytał o szafarza. Zgodnie z tekstem, Jędrek Klepek winien był wskazać miejsce jego pobytu. Istotnie, jeden z młodych kosiarzy wskazał ręką snop leżący przy miedzy. Pan Schlitterbach w sekundzie znalazł się na ziemi. Rzuciwszy domniemanemu Klepkowi lejce wierzchowca, ze swym stalowym prętem w ręku, w paru susach dopadł snopka, silnym kopniakiem odrzucając go na miedzę. Znów coś wrzasnął i oto zamigotało dziedzicowe żelastwo, ze zdwojoną częstotliwością opadające na grzbiet nieszczęsnego Płoszczycy, który ledwie zdołał unieść się na kolana. Klęcząc przed Schlitterbachem, błagalnie wyciągnął ku niemu ręce, na które zaraz spadło kilka następnych razów. Coś mówił, wskazując młodziana trzymającego wodze pańskiego kasztana. To, oraz posiniaczona i pokryta zakrzepłą krwią twarz szafarza, w końcu uzmysłowiły dziedzicowi, że nie sen leniwego nadzorcy był przyczyną niesłychanego braku subordynacji poddanych, a jawny bunt, którego prowodyrem najwyraźniej jest Klepek.

Teraz, według książkowej relacji, Herr Schlitterbach powinien się rzucić na Klepka, by mu stalową rózgą sprawić baty. Jednakże akcja dziedzica chybiła celu, gdyż hardy Jędrek w porę zdołał uskoczyć, a cios dlań przeznaczony trafił w zad jegomościnego rumaka, który bryknął i pognał do dworu. Jędrek, korzystając z chwilowego zamieszania, miał wyrwać „stalówkę” z ręki dziedzica i nią spuścić mu solidne manto, zaś interweniującego Płoszczycę  kopem w brzuch wytrącić z akcji. Z zapartym więc tchem, nie odrywając lunety od oka, oczekiwałem na dalszy bieg wypadków.

Tymczasem dziedzic opuścił zbrojną w pręt rękę i poniechawszy szafarza, spokojnie wrócił do trzymanego przez Klepka wierzchowca. Wyciągnął rękę po wodze, które mu też zaraz Jędrek usłużnie podał.

– Cóż u licha? Przecież nie tak winno być! – pomyślałem skonfundowany. W następnej jednak chwili jegomość błyskawicznie zaatakował. Mignął pręt, lądując na barku zaskoczonego Klepka. Aż się zatoczył! Nim oprzytomniał, wziął następne trzy baty, ale przed czwartym zdążył się już uchylić, po czym natychmiast przystąpił do kontrataku, którego dziedzic, przyzwyczajony do uległości poddanych, się nie spodziewał. Ba, pewnie nigdy mu nawet w głowie myśl nie zaświtała, że pogardzany kmiotek może podnieść nań rękę! Klepek zaś kopnął w „rodowe klejnoty” jegomościa, a gdy ten się przygiął, capnąwszy za pręt, silnym szarpnięciem wyrwał go z jego dłoni i w następnej chwili – dalejże młócić dziedzica!

Żniwiarze, jak na komendę, zaprzestali pracy, patrząc na to niecodzienne widowisko. Tego przecież jeszcze nie było, aby jeden z nich poważył się na garbowanie jaśniepańskiej skóry! Jędrek, zajęty dziedzicem, zapomniał o Płoszczycy. Może zresztą uważał, że ten już w wystarczającym stopniu został spacyfikowany, by jeszcze miał chęć wtrącania się do sprawy. Tymczasem szafarz zaszedł go od tyłu i rękojeścią bykowca znienacka zdzielił w głowę, z natychmiastową repetą. Jędrek ugiął kolana i puszczając dziedzicową „stalówkę”, padł na ziemię. Płoszczyca zaś nie próżnował, biorąc odwet za poprzednie cięgi. Po chwili i dziedzic włączył się do akcji. Równocześnie jednak ostry gwizd, natychmiast powtórzony, prześwidrował mi uszy. Omalże bym puścił lunetę! Sprawcą był pan Antoni i jego srebrny gwizdek.  Jak spod ziemi, z dworskiego łanu zboża, wypadła drużyna uzbrojonych drabów w wojskowych uniformach.

– „ Halt!” – gromkim głosem zakomenderował jeden z nich, najwyraźniej dowódca, co wszakże zostało zignorowane przez jaśnie pana i szafarza. Być może chłostali bezczelnego buntownika z takim zapamiętaniem, że na nic innego nie zwracali uwagi? To, rzecz oczywista, nie spodobało się mundurowym. W parę chwil dopadli bijących i wprost z biegu, kolbami karabinów wymusili respektowanie wydanego przez dowódcę rozkazu. Siła użytych argumentów aż przygięła dziedzica, zaś Płoszczycę powaliła na ziemię.

Pan Antoni poprosił Hucka o lornetkę i zaraz przyłożył ją do oczu. I ja nie odrywałem oka od perspektywy zadowolony, że nie do mnie się zwrócił. Tymczasem wydarzenia na polu biegły wedle własnego scenariusza, którego trudno mi było wcześniej przewidzieć. Płoszczyca leżał na ziemi – tak jak padł – nieprzytomny, czy też z przezorności, by nie wystawiać się na następne cięgi. Za to Herr Schlitterbach eksplodował! Wprawdzie odległość wycinała mi niemal całą „ścieżkę dźwiękową”, w tym jednak wypadku doszedł nas wrzask dziedzica wygrażającego żołdakom, zaś w okularze lunety miałem jego twarz wykrzywioną grymasem wściekłości. No bo jak to? Jacyś chamscy żołnierze, na jego włościach, poczynają sobie z nim tak bezceremonialnie? Cóż za obraza szlacheckiego honoru!

Dowodzący drużyną powiedział coś, chyba niezbyt przyjemnego, co zatkało dziedzica. Zamilkł w pół słowa, a jego twarz stała się pąsowa. Pewnie była to odzywka w stylu: „Stul pysk!” bądź: „Zamknij się!”  Na chwilę zamarł w bezruchu, z niedomkniętymi ustami, a potem – jak nie smagnie „stalówką” w twarz swego adwersarza, wprawdzie niezbyt celnie, gdyż ten w ostatnim momencie zdołał się uchylić tak, że nagły cios zerwał mu tylko epolet z lewego ramienia i rozdarł rękaw munduru. W ostatecznym rozrachunku pomysł okazał się kiepski, o czym pana dziedzica wnet przekonało solidne manto spuszczone mu przez  podkomendnych znieważonej szarży. Ba, lecz czy kiedykolwiek gniew był dobrym doradcą? Wnet jegomość padł na ziemię i tak pozostał, nieczuły na jeszcze kilka ciosów karabinowych kolb.

Nie odejmując lornetki od oczu, pan Antoni znów zaświstał, dając sygnał zakończenia akcji. Nie miałem cienia wątpliwości, że ci, tam na dole, to zbójnicy udający wojskowy oddział. Dodatkowo utwierdzał mnie o tym wyraz zadowolenia rysujący się na twarzy naszego towarzysza. W międzyczasie oddział stanął w dwuszeregu. Dowódca pomógł wstać Klepkowi i przyprowadził do żołnierzy. Równocześnie od Pniówka nadjechał drabiniasty wóz, z dwukonnym zaprzęgiem i zatrzymał przy oddziale. Zaraz też na nim umieszczono Jędrka, a w chwilę później znaleźli się tam również mundurowi. Posiadali na dnie wozu, pomiędzy szczeblami drabin opuszczając nogi. Woźnica strzelił z bata i pojazd ruszył w stronę wsi.

– Jako widzicie i ja zawczasu podjąłem pewne kroki na wypadek, gdyby coś nie tak poszło. I dobrzem uczynił, o czym  Klepek może zaświadczyć. W przeciwnym wypadku jegomość z szafarzem do cna by mu skórę wygarbowali. Ale teraz pójdźmy już, póki jeszcze wszyscy jegomościem i szafarzem zajęci. Nie byłoby dobrze, gdyby nas kto z tymi wydarzeniami łączył.

– Święte słowa, panie Antoni – Huck na to. – Bierzmy się stąd, a żwawo!

– Na wszelki wypadek wycofajmy się na czworakach – zaproponowałem i nie czekając na akceptację, zacząłem odwrót rakiem, a moi towarzysze w ślad za mną, by w niewiele czasu później zniknąć za łanem dorodnej pszenicy.


 

 

[1]    Panew – tu brytfanna;

[2]    oźrali – pijani;

[3]    truchlica, truwła – trumna;

[4]    ślozy – łzy;

Skip to content