ODCINEK 2

Rozdział drugi

 

          Nawet nie wiem, kiedy zleciało kilka następnych dni. Był to jednak czas spędzony w polu przy żniwach, którym pogoda nadal sprzyjała. Z prawie bezchmurnego nieba prażyło słońce, zaś pot obficie zraszał nie tylko czoła ukryte w cieniu słomkowych kapeluszy. Wprawdzie z powodu wciąż jeszcze nie zagojonej rany musiałem się oszczędzać, wykazując aktywność głównie przy ustawianiu wraz z Jadźką snopów w kopice, ale i tak pod koniec dnia leciałem z nóg. Podobnie i kapitan, lecz on miał ku temu więcej powodów. W przeciwieństwie do mnie potrafił kosić, mógł więc teraz wykazać się swymi umiejętnościami. Zaraz pierwszego dnia żniw, wczesnym popołudniem, gdy i my dotarliśmy na pole, podszedł do Grzesia koszącego na końcowej pozycji trzyosobowej tyraliery i klepnąwszy go w ramię, poprosił o odstąpienie kosy. Grześ chwilkę się wahał, lecz ostatecznie podał kosę. Huck zajął jego pozycję za Wawrzusiem i ojcem Mateuszem, którzy nawet nie dostrzegli zamiany za swymi plecami i włączył się do pracy. Dosyć szybko złapał rytm nadawany przez Gamonia seniora. Jego kosa, z lekkim świstem, zaczęła kłaść pokos za pokosem, nieco jednak opóźniona w stosunku do swych dwu towarzyszek, które już prawie docierały krańca pola. Dłuższą chwilę stałem obok Grzesia patrząc, jak też mój kompan sobie radzi z koszeniem? Wprawdzie niezbyt na tym się znałem, ale liczyłem na Grzesia, który przecież był biegły w tym względzie. Ucieszyłem się więc, gdy wreszcie z uznaniem skinął głową:

– Dobry zeń kośnik – stwierdził – wszakże jak długo strzyma? Przecie nie nawykły do takiej roboty.

– To się zmieniajcie przy kosie. Jak dzisiaj się nie przesili, jutro będzie lepiej. A póki co, pomóż matce i Ance, ja zaś z Jadźką będę stawiał snopy. W międzyczasie ojciec Mateusz i Wawrzuś dotarli do miedzy kończącej pole. Otarli czoła połami koszul wypuszczonych na spodnie i przystąpili do ostrzenia kos kawałkami mokrego piaskowca. Dopiero teraz dostrzegli zamianę zamykającego stawkę kosiarza. Ojciec Mateusz przerwał ostrzenie.

– To ty, Staśku, kosić poradzisz? Ani bych się tego spodziewał. Wszakże dodatkowy kośnik w żniwny czas istnym darem niebios. Ino się nie przesil, boś pewnie nie tak często kosił. Pono żeś miastowy, a tam przecie ludziska nie uprawą roli się parają. Miarkuj się tedy i z Grzesiem często zamieniaj, aż do roboty bardziej nawykniesz. Pewnie jutro gnaty będą cię bolały, ale nic to. Skoro już nawykniesz, nawet cały dzionek kosę ciągnął będziesz, zasię żniwo zawdy jest wielgie, a robotników mało – jako rzecze Pismo – zakończył, powracając do ostrzenia kosy.

Zajęci żniwowaniem na Gamoniowych polach, zaniedbaliśmy ministranckiej służby, wcześniej jednak uprzedzając księdza Ignacego o takiej możliwości. Przynajmniej miejscowi  mogli się wykazać. Wracając z pola wieczorem skonani, nie mieliśmy już ochoty zachodzić na plebanię dla zasięgnięcia języka o aktualnych wydarzeniach. Zaraz nazajutrz po pamiętnych wydarzeniach przy dworskim polu, pan Antoni opuścił Krzyżowice, chcąc zlustrować placówki „Bractwa” rozsiane na południowych rubieżach pruskiego władztwa. Wprawdzie przed powrotem do Lisowa obiecał jeszcze tutaj zaglądnąć, ale nie było wiadome, kiedy to nastąpi? Miałem jednak nadzieję, że jeszcze przed naszym powrotem w swoje czasy. Wiedział przecież, iż wypadnie to w jesienną równonoc. Miał zatem w zapasie miesiąc z okładem.

Minął tydzień znojnej pracy. Krzyżowianie żniwowali na swych niwach, a co poniektórzy zaczęli już nawet zwozić przeschnięte snopy do stodół, podczas gdy pańskie łany wciąż stały nietknięte. Pamiętając przysięgę złożoną na Kościelniku, nikt nie odważył się na pracę dla dworu – tym bardziej, że jaśnie pan nie opuszczał łoża boleści, a Płoszczyca na razie również nie był w stanie pełnić swych obowiązków. Wprawdzie wójt ze strażnikiem Hubertem zrazu usiłowali straszyć opornych wizją srogich kar, jednak ich wysiłki nie przyniosły pożądanego rezultatu. Już drugiej nocy, zaskoczeni przez wysłanników „Bractwa”, wzięli baty i zamknięci  w wiejskim areszcie, przesiedzieli tam do południa następnego dnia. Szybka interwencja zbójników umocniła morale zbuntowanych, zaś wójta i Huberta wystarczająco zniechęciła do przejawiania jakiejkolwiek aktywności. No cóż, strach o własną skórę przemógł poczucie obowiązku.

Nadeszła niedziela, przez wszystkich upragniony dzień odpoczynku. Ksiądz Ignacy fragment kazania poświęcił darom Bożym, którymi bez wątpienia są plony – owoc mozołu i pracy rąk ludzkich – lecz także bożego błogosławieństwa, a których marnowanie nie tylko jest grzechem, ale i czynem wołającym o pomstę do nieba. W ten sposób odniósł się do wciąż nieskoszonych zbóż na dworskich polach. Być może skłoniła go do tego interwencja jaśnie pani, która podobno odwiedziła plebanię. Być może także, iż to jedynie jego gospodarska natura nie mogła się pogodzić z wizją zniszczenia dojrzałego zboża? Wszak widok kłosów pełnych ziarna każdego rolnika wprost zniewala do zbiorów! Dlatego zaraz po zakończeniu Mszy św. opuściłem zakrystię, ciekawy reakcji włościan na słowa plebana. (Huck został, mając nadzieję usłyszeć najświeższe wieści). Zgromadzeni w grupach na cmentarzu i przykościelnej drodze parafianie, żywo komentowali wypowiedź księdza Ignacego. Co do istoty zagadnienia, nie było kontrowersji. Zmarnowania takiej ilości zboża nikt nie akceptował, jednak perspektywa darmowej pracy na pańskim także była nie do przyjęcia.

– Niechaj  jaśnie pan wynagrodzi nasz trud i za robotę godziwie zapłaci – gorączkowali się dyskutanci – wtedy co innego!

Jakoś nie bardzo mogłem sobie wyobrazić pana Schlitterbacha płacącego pogardzanemu plebsowi za coś, co uważał za sobie należne. Chyba, że groźba braku plonów, a co za tym idzie i utrata rocznego dochodu go przymusi? Byłem więc ciekawy, jakie z tej patowej sytuacji znajdzie się wyjście?

Już miałem wracać po kapitana, gdy przy jednym z grobów – pewnie męża – dostrzegłem matkę Franka.

– Jak ona sobie radzi ze żniwami – pomyślałem. – Wprawdzie nie gospodaruje na zbyt wielu zagonach, jednak to co ma trzeba jakoś obrobić. W tym względzie na Franka niezbyt może liczyć. No, chyba żeby jej dał pieniądze, za które kogoś wynajmie do roboty?  Postanowiłem zapytać. Poczekałem więc z boku aż zakończy modły, a gdy się przeżegnała, podszedłem i wymieniwszy pozdrowienia, wprost zapytałem, jak tam u niej ze żniwami? Franka przecież nie ma, zaś jego młodszy brat i siostra są we dworze na służbie. – Nie trzeba wam aby pomocy?

– Ano marnie, Romku. Franek obiecywał kogoś posłać, wszakże póki co, samej mi żniwować przyszło, tedy roboty wolno ubywa. Dzięka Bogu deszcza nie ma, tedy jest nadzieja, iże jakosik zdążę.

– To my jutro ze Staśkiem przyjdziemy pomóc. Stasiek dobry kośnik. U Gamoniów już wszystko skoszone, więc bez nas ten dzień albo i dwa sobie poradzą. I tak zboże przed zwiezieniem musi jeszcze przeschnąć.

– Bóg zapłać, Romku! Będę wam wielce rada.

– Przyjdziemy jutro z rana. Z panem Bogiem! – pożegnałem ją i wróciłem do zakrystii, gdzie ksiądz Ignacy i Huck właśnie zbierali się do wyjścia, zaś Jakub kończył porządki po odprawionej liturgii.

Wyszliśmy na zewnątrz i po chwili przy farskiej bramie pożegnali plebana spieszącego na późne śniadanie. Natomiast my poszliśmy do Gamoniów. W czasie drogi powiedziałem o zaoferowaniu pomocy matce Franka.

– Dobrze, Romku, zrobiłeś! Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. Cóż, lepiej późno niż wcale. Pójdziemy zaraz po śniadaniu. Pola nie ma zbyt wiele, więc winniśmy się z robotą dosyć szybko uwinąć. Ale i tak czeka nas dobra harówka.

– Może by tak zapytać ojca Mateusza, czy na dzień albo dwa nie użyczyłby Grzesia? Byłoby nam lżej.

– Świetna myśl! We dwu szybciej skosimy. Lecz czy się zgodzi? Jednak zapytać warto. – Skoro więc nasze stopy stanęły w kuchni Gamoniów, wprost z marszu powiedziałem o Żabkowej i zaofiarowanej pomocy. Ojciec Mateusz aprobująco skinął głową:

– Dobrzeście uczynili. Potrzebującym trza być pomocnym. Do cna o niej zapomniałem. Wszak Franek we wsi pokazywać się nie może, chociaż jaśnie pan pono cięgiem w łożu i chyba tak rychło go nie opuści. Płoszczyca takoż rany liże, a wójt z Hubertem wzięli w skórę i też im skrzydełka opadły. Wszakże major Gottlieb już zdrowszy i czuwa, zatem powrót Franka, chociażby na krótko, byłby dlań zbyt niebezpieczny. A może byś Grzesiu z nimi poszedł? Pomoc bliźniemu w potrzebie miła Bogu, a i powinność chrześcijańska. My sobie tu bez was poradzimy.

Grześ potakująco skinął głową i sprawa załatwiona. Ucieszyłem się, że ojciec Mateusz, bez naszej sugestii, sam to zaproponował.

Po obiedzie zagadnąłem, czy by nie wybrać się w stronę dworu i poczekać na Walusia?

– Dawno już z nim nie rozmawialiśmy, a nie od rzeczy byłoby wiedzieć, co we dworze słychać? Pewnie trafimy go przy czerpaniu wody. Dziedzic w łóżku, więc nie tak będzie pilnowany i może nam poświęci troszkę więcej czasu? Chyba nie Waluś, a dziedziczka  opiekuje się chorym?

– Jak zwykle masz rację – skwitował kapitan. Grześ także był za, swój udział w tym przedsięwzięciu przyjmując za rzecz oczywistą.

– A idźcie, idźcie, jak was tak korci – ojciec Mateusz na to. – I my chętnie posłuchamy dworskich wieści. Wszakże wątpię by Waluś znał, co jaśnie państwo zamyślają. Wszak po niemiecku ze sobą szwargotają – zauważył przytomnie.

– Pójdziemy jak się ino nieszpór skończy – zadecydował Grześ. – Wtedy Walusia najłacniej spotkać. – Nie miałem nic przeciw temu, podobnie i Huck. Poszliśmy zatem do siebie, troszkę wytchnąć po pracowitym tygodniu.

Tym razem nieszpory nieznośnie mi się dłużyły, chociaż na pewno pleban odprawiał je jak zwykle. Mnie jednak już korciło, żeby pójść na spotkanie z Walusiem. Nic więc dziwnego, że odetchnąłem z ulgą usłyszawszy ostatnie „Amen” i można było odejść od ołtarza. Nie zachodząc do siebie, wprost spod kościoła, zapłotną drogą poszliśmy w stronę Warszowic, a potem groblą pomiędzy stawami ku kładce przez Pszczynkę. Usadowiwszy się na trawie w cieniu łoziny opodal kładki, w oczekiwaniu na Walusia rozważaliśmy, jak też dalej sprawy się  potoczą? Huck wyrażał obawę, że dla spacyfikowania buntu możliwe jest sprowadzenia wojska. To już w przeszłości było praktykowane. Liczył jednak na jakieś przeciwdziałanie ze strony „Bractwa”.

– Na pewno coś zrobią.

– Ano poczekajmy, to zobaczymy – skwitowałem.

– O, Waluś idzie – zauważył Grześ. Porzuciwszy dotychczasowe miejsce, przeszliśmy na drugi brzeg. Waluś również nas dostrzegł i podszedł z wiaderkami w dłoniach.

– Witaj Walusiu! Dawno już się nie widzieliśmy.

– Teraz, kiedy dziedzic chory, to cię pewnie nie tak goni – zauważyłem

– Oby leżoł jak najdłużej! – westchnął. – A zły jak bąk! Wszytko mu źle i prać by swym  żeleźnym prętem rod, ale nie poradzi, bo mu prawe ręczysko połomali. Owczorz ją złożył i w łubki wraził. Przy tym i pora ziober pękniętych mo i cołki posiniaczony, to się mało co rucho. Był też doktór, co mu go książę pan ze Pszczyny posłoł. Obkłodo go tera jaśnie pani jakowymiś kompresami i miksturami poi, co je doktór doł.

– Przynajmniej ktoś mu wreszcie wygarbował skórę i teraz wie, jak to smakuje. Może się opamięta i lepszy będzie?

– On i lepszy! Aleś, Staśku, wydumoł – żachnął się. – Niech ino gad wydobrzeje, to nom pokoże! Niejeden uzno na własnej skórze.

– A tego Andreasa przypadkiem we dworze jeszcze kiedyś nie było – zapytałem z głupia frant, równocześnie trącając Hucka w kostkę, żeby przypadkiem nie chlapnął czegoś niepotrzebnego. – Nie udało nam się wtedy go zobaczyć, a dobrze by było.

– Jeszcze roz był, ale downo. Potem już nie.

– Zaś Anka, siostra Franka Żabki, teraz komu służy, kiedy Hansa zabrakło – zapytał kapitan.

– Panience Elizie. Jaśnie pani do służby ją jej przydzieliła. Pono dziedzic chcioł Anulka do obory odesłać, ale jaśnie pani rzekła nie i na swym postawiła. Panienka Eliza dobra jest, to Anulce tera dużo lepiej. Prawie równolatki są i dogodać sie poradzą, bo to panienka Eliza po naszemu prawić poradzi. Panienka Eliza dobre serce mo. Ileż to razy mi dobre słowo rzekła, jak mi jaśnie pon wygarbowoł skóra, abo i coś smakowitszego z pańskiego stoła przyniesła. Niech jej to dobry Pan Bóg wynagrodzi, a Święta Panienka mo w swej pieczy, chociaż jaśnie państwo luterskiej są wiary i Świętej Panience czci nie oddają.

Pogadawszy jeszcze trochę, na koniec Waluś zaczerpnął wody do wiaderek i przyczepił do nosidła. Pomogliśmy założyć je na ramiona.

– Bywaj Walusiu! – pożegnaliśmy chłopaka.

– A jutro będziemy u Żabkowej żniwowali. Trza jej pomóc – na odchodnym powiedział Grześ. Już z drugiego brzegu Pszczynki patrzeliśmy za Walusiem, aż nam wreszcie znikł z oczu za dworskimi zabudowaniami.

– Dlaczego pytałeś o Jędrysa? – zdziwił się Huck. – Przecież wiesz, że gryzie ziemię.

– Ano tak, na wszelki wypadek, gdyby się Waluś przed kimś wygadał, że się drabem interesowaliśmy. Pytamy, znaczy się nie wiemy o jego śmierci. Lepiej dmuchać na zimne. Rozumiesz?

– Przynajmniej mogłeś mnie nie kopać.

– Nie przesadzaj! Ledwo co cię trąciłem.

Mijając obejście Żabkowej, wstąpiliśmy na chwilę, by potwierdzić jutrzejszą pomoc. Bardzo ją ucieszyło, że przyjdziemy we trzech.

– Kosy zabierymy nasze – oznajmił Grześ, gdy nas odprowadziła do wrót. – Wyklepane tak, iże mało co, a same kosić gotowe – roześmiał się.

Z tego co nam jeszcze Waluś powiedział wynikało, że odmowa świadczenia pańszczyzny miała miejsce nie tylko w Krzyżowicach. Wprawdzie na podstawie tego trudno było sobie wyrobić zdanie o zasięgu buntu, ale z lektury „Zbójnika Opiekuna” pamiętałem, że objął niemal cały Górny Śląsk. Jeżeli tak, dla jego spacyfikowania konieczne będzie użycie poważnej siły, którą wpierw trzeba zebrać, a następnie przerzucić na zagrożony teren. To zaś wymagało czasu. Wyglądało zatem, że zbuntowani chłopi nie tak rychło mogą sie spodziewać riposty. W dodatku w grę wchodził jeszcze trzeci czynnik – „Bractwo”, które chłopom obiecało wsparcie. Jakby więc nie spojrzeć, zapowiadało się, iż sprawa nie tak szybko zostanie zakończona – przynajmniej nie za naszej tutaj bytności.

– Może nawet i dobrze – pomyślałem. – Na pewno nie chciałbym być świadkiem represji, które i tak nie zatrzymają biegu historii oraz nieuniknionych zmian. Cóż, feudalizm będzie się bronił do końca i z własnej woli nie odda pola nowemu.

Późnym popołudniem, po wczesnej wieczerzy, wróciliśmy do siebie wypoczywać przed jutrzejszą robotą. Rana na plecach niemal całkowicie się zagoiła. Już nie bolała, za to od czasu do czasu swędziła.

Nazajutrz wczesna pobudka wyrzuciła mnie z łóżka. Chętnie bym jeszcze pospał, jednak rzeczywistość była nieubłagana. Zaofiarowałem matce Franka pomoc, więc o dalszym spaniu nie mogło być mowy. Robotę należało rozpocząć jak najwcześniej, gdy jeszcze słońce nie tak dogrzewało. Ile czasu nam zajmie, nie sposób było przewidzieć. Jakoś wcześniej nie wpadło nam do głowy zapytać Żabkową o obsiany zbożem areał.

– A niech tam – machnąłem ręką. – Uznamy na miejscu. I tak wątpliwe byśmy dzisiaj skończyli.

Po szybkim śniadaniu, zaopatrzeni w dwie kosy, opuściliśmy zagrodę Gamoniów. Żabkowa już nas oczekiwała przed chałupą. Wymieniwszy pozdrowienia, ruszyliśmy miedzą w stronę Osin, na niezbyt odległe jej zagony, w części porośnięte pszenicą i jęczmieniem, w części obsadzone ziemniakami. Nie było tego zbyt wiele, ale i też chałupnik nie dysponował przecież zbyt dużym areałem. Może trzecia część jęczmienia była już skoszona i schła w kopicach. Grześ z Huckiem stanęli na skraju pola, a uczyniwszy znak krzyża, ruszyli. Grześ przodem, kapitan z cztery kroki za nim, kładąc pokos za pokosem. Włączyłem się z Żabkową w wir pracy, podbierając sierpami skoszone zboże w snop i wiążąc go na miejscu skręconym powrósłem. Przydała się teraz uprzednia praktyka! Zajęci robotą, posuwaliśmy się do przodu, znacząc swój szlak snopami leżącymi na świeżym ściernisku. Po jakimś czasie kosiarze dotarli do krańca pola. Przeciągnęli osełkami ostrza kos, a wróciwszy na pozycję wyjściową, zaczęli kosić następny pas jęczmienia. I tak, bez wypoczynku, jedynie od czasu do czasu ocierając pot połami rozpiętych i wypuszczonych na spodnie koszul, uwijaliśmy się do godziny około dziesiątej – tj. pory „pośniadka”. Usiadłszy na miedzy przy skraju pola, zjedliśmy po dwie pajdy ciemnego chleba, z plastrem twarogu i popili maślanką. W trakcie posiłku podszedł do nas nieznajomy, z parcianą torbą przewieszoną przez ramię i pozdrowiwszy Boga, zapytał czy to pole Żabkowej? Na potwierdzenie, przedstawił się:

– Jestem Wacław Weis. Posyła mnie Franek, wasz syn – zwrócił się do Żabkowej – bym go zastąpił przy żniwach. On do Krzyżowic nie mógł przybyć – tu przymrużył znacząco oko – tedy jestem. Jako widzę, kto inny już Franka zastępuje. Ani by się tego spodziewał. Ale to dobrze. Rychlej skończym i nie tak długo, jakom myślał, tu zabawię. Czasu zaś nigdy za wiele. A żniwo wielgie – dodał po krótkiej  pauzie, znów mrużąc oko.

Żabkowa podziękowała, wyraźnie ucieszona takim obrotem sprawy. – Jeno przecie nie w tym odzieniu – wskazała ubranie przybysza.

– Pewnie jakie galoty i koszula Franka ostały? I jaki letki kapelusz też by się zdał. To com na skórę wdział, dobre na drogę, do roboty nie bardzo.

Odeszli więc do zagrody, by znaleźć dla gościa coś odpowiedniego, my zaś po krótkim odpoczynku podjęliśmy pracę. Rzecz oczywista, iż z wiązaniem żadną miarą nie mogłem nadążyć za kosiarzami. Tym się jednak nie przejmowałem licząc na szybki powrót matki Franka. Niestety przeliczyłem się, gdyż wrócił tylko imć Wacław. Żabkowa została w chałupie, chcąc przygotować nam ciepły posiłek. Nasz nowy towarzysz wyglądał mi na trzydziestolatka. Mógł wszakże być młodszy bądź starszy. W tych czasach ludzie na ogół szybciej się starzeli, lecz wiele też zależało od trybu życia i jego warunków.

Wacław przyniósł trzecią kosę, pewnie Żabkową. Wobec tego kapitan odłożył swoją i wraz ze mną przystąpił do wiązania snopków, tym sposobem przyczyniając się do zlikwidowania „wąskiego gardła”, które wnet mogło doprowadzić do zakłócenia cyklu roboczego. Z biedą, ale w porę, udało się nadrobić zaległości i potem, już na bieżąco, podążaliśmy za kosiarzami. Około drugiej Żabkowa przytaszczyła garnek kaszy, suto okraszonej topioną słoniną, na twardo ugotowane jajka i dzban kwaśnego mleka, a do tego jeszcze „zastawa” w łykowej torbie przewieszonej przez ramię. Nie mam pojęcia, jak to wszystko zdołała przynieść?

Znów siedliśmy na miedzy. Każdy podsuwał swą miskę, do której gospodyni drewnianą łychą nakładała sporą porcję kaszy. Potem jeszcze tylko „kiszki” do kubków i poszły w ruch drewniane łyżki. Jedliśmy w milczeniu, skrępowani obecnością obcego, wprawdzie zapewne członka „Bractwa” lub osoby z nim związanej. A i nowy towarzysz również nie był zbyt rozmowny, więc nikt się nie kwapił do konwersacji. Gdy miski zostały już opróżnione, jajka zjedzone, a dzban mleka wypity, otarliśmy buźki i podziękowali Żabkowej za posiłek. Teraz przyszedł czas na półgodzinny wypoczynek. Położywszy się na trawie w cieniu krzaka czarnego bzu rosnącego przy krańcu pola, przymknąłem powieki i przez malutkie szparki spoglądałem na błękitne niebo. Nawet się nie spostrzegłem, a już spałem. I jak tu potem było wstawać dla podjęcia dalszej pracy? Chwilę zmagałem się ze sobą, lecz ostatecznie znów byłem na nogach. Tym razem matka Franka z kapitanem wiązali skoszone zboże w snopy, a ja zacząłem je ustawiać w kopy. W międzyczasie kosiarze uporali się z jęczmieniem. Wacław  przysiadł na miedzy, zaś Grześ dołączył do mnie i razem stawialiśmy snopy aż do ostatniego. Nim jednak to nastąpiło, Wacław znowu ujął kosę i zabrał się za pszenicę. Wobec tego i Huck wziął swoją, by mu towarzyszyć. W drugiej linii zajęła miejsce matka Franka i Grześ, a ja parę minut wypoczywałem na miedzy. Potem jednak znów wpadłem w wir pracy. Po jakimś czasie Żabkowa zebrała poobiednie remanenty i odeszła do zagrody.

– Pewnie przyszykuje coś na ząb – ucieszyłem się, gdyż o obiedzie mój żołądek już zdążył zapomnieć. I nie myliłem się. Dosyć szybko wróciła ze sporą kobiałką. Rozłożywszy się na murawie, strudzone bractwo przystąpiło do konsumowania  darów bożych – jak by to górnolotnie ujął ksiądz Ignacy. W czasie posiłku Huck zapytał Wacława czy długo wędrował do Krzyżowic?

– Dwa dni.

– To Franek jest wystarczająco daleko, żeby mu coś zagrażało. Tu niechybnie szybko by został schwytany, jak za ostatniej bytności. Dobrze, że miał towarzysza, który mu pomógł w ucieczce z aresztu. Tak by pewnie dał gardło. Wszak podejrzany jest o zabicie żandarma Abta, jak to nam z pisma pana dziedzica i majora Gottlieba wyczytał dworski pisarz.

– Tak mi się widzi, że mu Jędrys pomógł – wtrąciłem, chcąc utwierdzić wersję wydarzeń wykluczającą nasz w nich udział. – Przecież obydwu w Krzyżowicach widywano, chociaż nie razem.

– A pewnie! Dla bezpieczeństwa zbójnikom nigdy we dwu się pokazywać. Jeden zawdy w cieniu, iżby w razie potrzeby pomóc towarzyszowi – odparł Wacław. – A wy skąd o Jedrysie wiecie?

– Ano z nim gadaliśmy, jak ojca o Franka pytał – Huck na to.

– A jaki bystry! Wraz poznał, że jestem alumnem i nie ze wsi rodem. Ho, ho, Jędrys Lysek to pewnie u zbójników nie byle kto, a z nami zwyczajnie gadał – przysłodziłem nie bez powodu. Lepiej przecież uchodzić za naiwnych prostaczków, których raczej nie sposób łączyć z wywrotową działalnością. A czy to wiadomo, jak nasz rozmówca zachowa się w razie wpadki? A nuż wyśpiewa, co tylko wie, gdy go solidnie przemaglują? I z taką ewentualnością także niestety trzeba było się liczyć. Niech więc wie jak najmniej, a już na pewno nie prawdę.

Wacław uśmiechnął się zadowolony.

– Jędrys bystry ma rozum – przytaknął. – To mój druh. On mi rzekł, jako do Krzyżowic i matki Franka trafić. Franek nagle gdzieś posłan, nie zdążył mi tego rzec. Czekałem nań, wszakże po daremnicy. Nie mogąc go doczekać, Jędrysa pytałem. Stąd też nieskorom tu przybył.

Niemal równocześnie skinęliśmy głowami, w ten sposób wyrażając swe zrozumienie. A ja pomyślałem:

– Po kiego licha kłamie? Franek z panem Antonim wyruszył za nami, chcąc ostrzec przed podwójną rolą Jędrysa. Potem został u Materli, ale nie wiem jak długo? A chociażby nawet w międzyczasie wrócił na swą kwaterę i ponownie gdzieś wybył, Wacław żadną miarą nie mógł już rozmawiać z Jędrysem! No, chyba żeby ten w tym celu specjalnie zmartwychwstał. Bez cudów! Bujać to my, ale nie nas! A może w ten sposób chce podnieść swą rangę i przed nami uchodzić za bardziej ważnego niż jest? Pewnie uważa, że przyjaźń czy chociażby tylko zażyłość z Jędrysem w jakiś sposób go nobilituje? Ba, przy okazji wytłumaczył też swe późniejsze przybycie. Korzystając z okazji, zapewne gdzieś zabalował. Ale cwaniak! Nie ma więc co wchodzić z nim w bliższą komitywę. Lepiej zachować niby to pełen rewerencji dystans zwykłych zjadaczy chleba, świadomych swej pozycji. Niechaj uważa, że każdy wciskany nam kit weźmiemy za dobrą monetę.

Dosyć szybko uwinęliśmy się z posiłkiem, rozmawiając o rzeczach obojętnych. Rzecz jasna nie sposób było pominąć sprawy buntu, do której jednak nie wnieśliśmy niczego nowego. Wyszło nawet na to, że Wacław w tej kwestii był od nas lepiej poinformowany. Skończywszy pogaduszki, znów trzeba było stanąć do pracy, krzątając się na polu niemal do zachodu słońca. Gdy to już nisko chyliło się nad horyzontem, nasz nowy towarzysz wbił koniec kosiska w ziemię i ogłosił zakończenie kośby:

– Na dzisiaj styknie! Jutro też będzie dzień, tedy próżno się morzyć po daremnicy. – Wiechciem trawy przetarł ostrze kosy i kawałkiem piaskowca służącym za osełkę wybił klin mocujący kosę, by ją złożyć do transportu. Wobec tego i Grześ poszedł za jego przykładem, a ja z Huckiem i Żabkową wiązaliśmy ostatnie snopy. W międzyczasie wolni kosiarze zabrali się za ustawianie kopic. W niewiele czasu później można było wreszcie odetchnąć. Rzuciwszy okiem na resztę pszenicy oceniłem, że do skoszenia zostało jeszcze około połowy.

– Jak dobrze pójdzie, powinno się skończyć jutro do obiadu albo troszkę później. Byle pogoda dopisała – pomyślałem. Zabrawszy narzędzia i puste naczynia, strudzone bractwo ruszyło do Żabkowej zagrody. Po zdjęciu koszul i naciągnięciu wody ze studni, każdy solidnie się ochlapał, spłukując pot i kurz całego dnia. Tak odświeżeni zamierzaliśmy już odejść, lecz Wacław nas zatrzymał:

– Zetrwajcie chwilę. Ino na skórę wdzieję swą przyodziewę i z wami pójdę. Po robocie garniec piwa dobrze mi zrobi. Pokażecie gdzie karczma, bym nie błądził. A i drogą raźniej nam będzie – odszedł do stodoły, którą widocznie obrał sobie za lokum.

Nie minęło nawet pięć minut, gdy ponownie był przy nas, ubrany tak jak przy pierwszym spotkaniu. Jedyną różnicę stanowił brak torby. Ale też nie miał powodu jej zabierać. Przecież po piwie i tak musiał tutaj wrócić na nocleg. Ruszyliśmy w kierunku kościoła. Wacław był ciekaw reakcji plebana na bunt chłopów.

– Ano niezbyt go pochwala – odparłem – bo to marnowanie darów bożych nie tylko jest grzechem, ale i czynem wołającym o pomstę do nieba – zacytowałem księdza Ignacego. Wacław spojrzał na mnie tak jakoś, pokiwał głową i powiedział:

– Grzechem powiadasz? A pomsta nieba pewnie za dziesięcinę, co ją mniejszą miał będzie – splunął na ziemię, coś tam jeszcze mamrocząc pod nosem. Po jakimś czasie zapytał o nas.

– My ze Staśkiem alumnami w seminarium jesteśmy. Jak Bóg da, przy Jego ołtarzu służyć będziemy, ale to najrychlej za trzy lata. Na wakacjach u wielebnego księdza plebana jesteśmy, ale już nie długo nam wracać – uprzedziłem kapitana, jednocześnie nieznacznie trącając go łokciem. Grześ spojrzał na mnie zdziwiony, lecz na szczęście nic nie powiedział.

– Grześ zaś synem jest tutejszego wolnego zagrodnika – kontynuowałem.

– A w tym seminarium skórę wam dyscypliną garbują?

– Ano garbują, jak trzeba. „Rózgą dziateczki Duch święty bić każe” – zacytowałem w porę przypomniane sobie powiedzenie. Wacław parsknął śmiechem i już o nic więcej nie pytał. Na rozstaju dróg Grześ wskazał karczmę w dole. Życząc sobie dobrej nocy, każdy odszedł w swoją stronę.

– Cóż mu tak bajałeś – zapytał Huck, gdy już nasz towarzysz odszedł. – Z tym seminarium i rzekomych cięgach myślałem, że pęknę ze śmiechu. Ale mu namieszałeś!

– Im mniej o nas będzie wiedział, tym lepiej. Jakoś mu nie ufam. Przecież łgał w żywe oczy z Jędrysem i powodem późnego przybycia. Sądzę, że mu nie bardzo do roboty się  spieszyło i po drodze gdzieś jeszcze zabalangował, a słysząc od nas o Jędrysie i niby to podziwie dla niego, w mig wymyślił zgrabną bajkę. Przy okazji mieniąc się jego przyjacielem, przydał i sobie nieco z jego blasku. Nie ma co, sprytna bestia. Dlatego lepiej trzymać odpowiedni dystans i jak najmniej gadać, a już na pewno niczego istotnego. Jeżeli na tym nawet nie zyskamy, przynajmniej na pewno nie stracimy.

– Jak zwykle masz rację – westchnął kapitan. – I mnie podpadł przez Jedrysa. Gdyby biedaczek wiedział, jak Herr Andreas skończył, ale by się zdziwił! A już na pewno nie nazywał się jego przyjacielem. Ale wpadka!

– Byle się w karczmie piwem nie opił, bo to jutro do niczego będzie i cała robota na nas spadnie – zatroskał się Grześ.

– Lepiej zatem przyjąć, że tak właśnie będzie. Jeżeli nie, mile się rozczarujemy – podsumowałem.

Nazajutrz, skoro świt, po wczesnym śniadaniu, nasza trójka wyruszyła znów do Żabkowej.

– Zastaniemy Wacława na nogach, czy też będzie jeszcze spał? – zastanawiał się kapitan.

– Pewnie będzie spał – Grześ na to. – Ale to nic. Poradzimy sobie i bez niego.

– Okaże się na miejscu – uciąłem dyskusję, nie chcąc przed czasem przesądzać sprawy. Z równym powodzeniem mógł przecież poprzestać tylko na jednym kuflu dla „spłukania kurzu z gardła” i gotowy do pracy już nas oczekiwać.

I tym razem matka Franka czekała przed chałupą. Imć Wacława ni śladu, więc zapytałem o niego.

– Pewnie jeszcze śpi. Chyba wrócił, gdym już spała.

Huck podszedł do stodoły, otworzył drzwiczki umieszczone w prawej połówce wrót i wszedł do środka, z zamiarem postawienia śpiocha na nogi.

– Panie Wacławie – doleciało nas. – Czas wstawać. Słońce nie czeka! – Cóż, kiedy pobudka nie spotkała się z żadnym odzewem. Po chwili Huck opuścił stodołę i rozkładając ręce w bezradnym geście, oznajmił:

– Nie ma go! Wątpliwe, żeby wrócił na nocleg. Jest jego torba w sąsieku, lecz zacnego pana Wacława ni śladu. Pewnie w karczmie dobrze zabalował. Nie ma na co czekać. Bierzmy się w pole, póki słonko jeszcze nisko. Zaczniemy bez niego. Może w międzyczasie do nas dotrze?

Poszliśmy więc na wczorajszy „plac boju”. Tu Grześ z kapitanem nabili kosy na kosiska, a przeciągnąwszy ostrza osełkami, ruszyli, a ja z matką Franka w ślad za nimi. Zajęty robotą nie zwracałem uwagi na upływ czasu. Wprawdzie parę razy zerknąłem w stronę zagrody, czy aby nie ujrzę Wacława, niestety na próżno. Jego zacna osoba jakoś nie chciała się zmaterializować w polu widzenia. Przy kolejnym nawrocie kosiarze przystanęli przy nas.

– Jak, Romku, sądzisz, może nie od rzeczy byłoby rozglądnąć się za Wacławem, a przynajmniej o nim zasięgnąć języka czy mu coś się nie przytrafiło? Może byś Grzesiu poszedł do wsi i spróbował czegoś się dowiedzieć? Jako miejscowy nie powinieneś mieć z tym większych problemów.

– Dobrze. Pokręcę się przy karczmie, posłucham, a jak będzie trza, zapytam.

–  Idź Grzesiu i wracaj z wieściami – zgodziłem się.

Grześ zawiesił kosę na krzaku czarnego bzu, by nam nie wadziła i odszedł na zwiad, my zaś wróciliśmy do chwilowo przerwanej pracy. Po jakimś czasie Żabkowa poszła do zagrody po drugie śniadanie, bowiem pozycja słońca na niebie wskazywała godzinę około dziesiątej. W niewiele czasu później można było przystąpić do skrzepienia nadwątlonych sił. I tak nas Grześ zastał, nad podziw szybko wykonując zlecone zadanie. Ale i też miał szczęście, które na jego drodze postawiło strażnika Huberta. Na widok jego opuchniętej twarzy, ozdobionej sporą „śliwką” pod lewym okiem, wykrzyknął:

– O la Boga! A cóż to panie strażniku za nieszczęście wos dopadło? Pszczoły pokąsały, czy co?  ( Jako, że Hubert prowadził także małą pasiekę).

– Nie pszczoły – usłyszał w odpowiedzi. – Ano jakowyś cudzy[1] przy piwie począł naszych przezywać, a kiedym go napomniał, świadom mego urzędu, nie tylko znieważył, ale i targnął się na mnie. Szczęściem arendarz i nasi za mną się ujęli. Wziął po łbie i hareszcie my go zawarli. Tera z panem wójtem do dwora go zakludzymy, coby jaśnie pon wybadoł, co to za jeden, osądził i przykładnie pokaroł. Nie bydom nom tu jakoweś przybłędy broiły[2]! – Zatem nieobecność Wacława została wyjaśniona.

– Co za dureń! Musiał szukać guza? A gdyby jeszcze wyszło, że go Franek matce posłał, może być źle. Kopnij się, Romku, do stodoły i sprawdź czy w torbie nie ma broni? To by go kompletnie pogrążyło! Nie wiadomo, co we dworze z niego wyciągną? Jasny gwint! Jeszcze nam gotów napytać biedy – wkurzył się kapitan. Żeby nie prowokować losu, z miejsca ruszyłem biegiem. Ileż to razy człowiekowi zabraknie tej jednej przysłowiowej minuty! Byłoby źle, gdyby i nas coś takiego spotkało. Dzięki temu dzielący mnie od zagrody dystans przebyłem w rekordowym czasie. Wpadłem do stodoły. Rzut oka za torbą.

– Aha, Huck mówił, że jest w sąsieku. – W następnej chwili już ją otwierałem. Z wierzchu płócienna koszula i jakaś lniana szmata, chyba służąca za ręcznik. Następnie osobiste drobiazgi, a na samym spodzie para zgrabnych pistoletów, prochownica i woreczek z kulami, zaś obok sakiewka zaciągnięta rzemieniem. Zajrzałem do środka: Kilka srebrnych talarów i nieco drobiazgu. Na powrót zaciągnąłem rzemień i odłożyłem na miejsce. Podobnie i resztę zawartości, a następnie ukryłem torbę głęboko w sianie przy rogu stodoły. Wątpliwe, żeby ktoś nie wtajemniczony ją tam odnalazł. No, chyba żeby się bardzo starał i w tym celu opróżnił całą stodołę. To wszakże wydawało mi się mało prawdopodobne. Nim opuściłem stodołę, poprzez szpary pomiędzy deskami zlustrowałem najbliższą okolicę. Nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, wyszedłem na zewnątrz i bezzwłocznie wróciłem do żniwiarzy.

– Na wszelki wypadek ukryłem torbę w sianie przy rogu stodoły – oznajmiłem, gdy już dotarłem na miejsce. – Niech tam bezpiecznie czeka na powrót Wacława. (O jej zawartości nie wspomniałem, nie chcąc Żabkowej niepotrzebnie niepokoić.

W niewiele czasu później, miedzą od zagrody nadeszła jakaś dziewczyna. Po serdecznym powitaniu z naszą gospodynią wywnioskowałem, że jest to jej córka Anulka. W następnej chwili potwierdził to Grześ:

– Witej Anulko! Jakoż ci sie tera we dworze wiedzie?

– Tera lepiej. Panienka Eliza mo dobre serce. Zwoliła mi na kwilę mamulkę nawiedzić, gdym o to ją pytała. A po prawdzie, to mi Waluś rzekł, cobych się jakoś do mamulki wyrwała, bo to pono u niej żniwować będziecie i wom rzekła, coby który bez połednie ku niemu nad Pszczynkę zaszedł. Mo cosi dla wos. Tedym panienkę pytała, czy by mnie nie puściła mamulki nawiedzić, bo to mi się niby chora przyśniła. Panienka zwoliła, ino na połednie musza być we dworze.

– Bóg zapłać, Anulko – podziękował Grześ.

– Jo wom winnam dziękować, iże u mamulki żniwujecie. Bóg wom zapłać za to!

I my podeszliśmy, przedstawiając się, jak nakazuje dobry obyczaj. Potem niemal wymusiliśmy na Żabkowej, by z córką wróciła do zagrody, żeby mogły się sobą troszkę nacieszyć. Przecież wizyta Anulki mogła trwać najwyżej godzinę.

– Tylko nikomu ani słowa o spotkaniu z Walusiem! To bardzo ważne, żeby nikt więcej o tym nie wiedział – poprosił Huck.

– Dobrze, Staśku – odparła. – Nikomu nie powiem, chyba że na świętej spowiedzi, wszakże to nie grzech bych o tym plebanowi prawić musiała.

Skoro odeszły, ustaliliśmy kto pójdzie na spotkanie z Walusiem. Wypadło na mnie. Ucieszyłem się, gdyż byłem bardzo ciekawy, co też nam chce przekazać? Ale póki co, trzeba było podjąć przerwaną robotę. Krzątaliśmy się zatem przy pszenicy, od czasu do czasu spozierając na słońce, by nie przegapić wyznaczonego terminu. Na krótko przed moim odejściem, na pole dotarł Wacław. Jakby nic się nie wydarzyło, zabrał się za koszenie. My także nie pytaliśmy o nic, chociaż na pewno każdego z ciekawości aż skręcało. Wkrótce odłożyłem sierp.

– To ja już lecę dzwonić na „Anioł pański”, jak obiecałem Jakubowi – rzuciłem na pożegnanie i puściłem się truchtem ku zapłotnej drodze.

– A dobrze wyciągaj nogi, byś się nie spóźnił. Wielebny ksiądz pleban nie byłby rad! – doleciał mnie głos Hucka. Mijając zagrodę obejrzałem się, chcąc sprawdzić czy przypadkiem nie jestem z pola widzianym? Ale nie. Fałda terenu skutecznie ograniczała pole widzenie. Mogłem więc bez przeszkód pójść w przeciwną niż do kościoła stronę mając pewność, że Wacław tego nie zobaczy. Nie chciałem bowiem, aby ktokolwiek, poza wtajemniczonymi, wiedział o naszych kontaktach z Walusiem. A już na pewno Wacław, który nie tylko że nie zdobył naszego zaufania, ale dodatkowo wplątał się jeszcze w bezsensowną awanturę. Prawdę powiedziawszy, gdy ujrzałem go na polu, zdziwiłem się, że tak szybko został uwolniony.

– Może miał przy sobie parę talarów i wykupił się grzywną? Dziedzic pono zawsze jest łasy na grosz, zatem prawdopodobne, iż parę talarów za obity dziobek Huberta go usatysfakcjonowało?

Nad Pszczynkę dotarłem jeszcze przed południowym dzwonem. Usiadłem na starym miejscu. Parę chwil później nadbiegła Anulka spiesząc się, by zdążyć z powrotem do dworu na czas.

– Bywaj Anulko! – rzuciłem jej na pożegnanie.

– Bóg zapłać, Romku – odpowiedziała, nie zatrzymując się. W czterech susach pokonała kładkę i pobiegła dalej, niknąc mi wnet z oczu za dworkiem. – No tak – pomyślałem –  przecież służba nie chadza frontowymi drzwiami. Dla niej przeznaczono boczne.

Odczekawszy jeszcze z dziesięć minut, zobaczyłem Walusia. Gdy się zbliżył, przeszedłem na drugi brzeg.

– Witaj Walusiu! Wydarzyło się coś niezwykłego?

– Witej Romku! O Füchschena pytaliście, coby wos uwiadomić, gdybym o nim co nowego usłyszał, abo sie pojawił. Pojawić to się nie pojawił, ale jest cosik z nim związane. Z rana pon wójt ze strażnikiem Hubertem przywiedli do dwora jakiegoś cudzego. Poszli zrozu do pona pisorza, a moło wiela potem wszytcy do jaśnie pona. Tego cudzego jaśnie pan mioł osądzić, bo to rozruch pono w karczmie wszczął i Hubertowi po pysku doł. Ale jaśnie pon w łożu, tedy kazowoł, coby przed oblicze jaśnie pona Gottlieba go stawili dlo osądzenia. Zawiodłech ich tedy do izby pona Gottlieba, któremu pon pisorz sprawę wyłuszczył. Co prawił, nie wiem, jako że po szwabsku szwargotali. Słuchałech pod drzwiami bacząc, coby mnie ktoś na tym nie zastoł. Pon major pytał tego cudzego, jak się zwie i skąd jest, co pon pisorz mu rzekł po naszemu. Cudzy odparł, iże sie zwie Wacław Weis i jest z Gliwic. Jest sukiennikiem w drodze do Pszczyny, gdzie w interesach sie udaje. U nos nocować zamierzoł. Podchmieliwszy sobie, w zwada sie z naszymi wdoł. Zdało mu się, iże go bić zamierzają, to sie bronił i pona strażnika przy tym nieco poturbowoł, czego mu tera wstyd i pona strażnika za to przepraszo, i gotów jest jego krzywdzie jakosik zadośćuczynić. Przy tym i on bity był i w hareszcie cołko noc zawarty. Co dalej godali, nie tak ważne. Na koniec pon major zawyrokował, iże za to co zbroił, mo dać dwa talary sztrofy[3] i ze wsi się brać. Pon pisorz z wójtem i Hubertem potem z izby wyszli, ledwom ode drzwi uskoczył. Atoli ten Weis jeszcze u pona majora ostoł. Jak tamci odeszli, jam zaś pode drzwi sie wrócił, bom był ciekow, po co ten cudzy ostoł? Przecie tak nigdy jeszcze nie było! A tam, w izbie, tara oba już po szwabsku szwargotali, a pon major nawet sie śmioł i tego cudzego Wenclausem mianowoł. O czym godali, nie wiem, ale ze dwa razy miano owego Andreasa Füchschena padło. A ten Wenclaus co chwila ino: „Jawohl Herr Major” prawił. Tedym sie broł spod drzwierzy. A że mi sie prawie Anulka nawinęła, tom ją pytoł, czy by nie mogła wos jako uwiadomić, że cosik dlo wos mom, bo mi sie to ważnym widziało, iże o owym Andreasie prawili i po szwabsku, z czym ten cudzy przódzi przed ponem pisorzem, wójtem i Hubertem sie taił i po naszemu ino godoł, co pon pisorz na szwabski majorowi przekłodoł. Nie dziwne to ci, Romku?

– Dobrze zrobiłeś zaraz nas o tym powiadamiając! Nie tylko dziwne, ale i ważne. Trzeba by tego Wenclausa mieć na oku. Na pewno nic dobrego. Nie wiesz w którą stronę odszedł? Do Pszczyny?

– Nie, do wsi bez ta ławka i grobel. To mi też dziwne było. Chyba, coby jeszcze we wsi co zostawił?

Nie chciałem przedłużać rozmowy, a tym bardziej uświadamiać Walusia, że tego Wenclausa znamy i razem u Żabkowej żniwujemy. Poza tym zaczęło mi się bardzo spieszyć. Natychmiast chciałem coś sprawdzić i to póki Wacław był zajęty w polu. Podziękowałem  Walusiowi, chwaląc jego czujność i natychmiastową reakcję, a pożegnawszy się, przeszedłem kładką na naszą stronę i szybkim krokiem wróciłem do zagrody Żabków. Rozglądnąwszy się, zniknąłem w stodole. Ubranie Wacława wisiało przerzucone przez niską ściankę oddzielające gumno od sąsieka, a czarny kapelusz na nim. I właśnie on mnie najbardziej interesował. Przejechawszy palcem po obwodzie potnika wyczułem twardy kształt. W następnej chwili, z małej kieszonki ukrytej pod potnikiem, wydobyłem owalną, mosiężną „markę”, ze znanym pruskim orłem i napisem identycznym, jak na odznace Jędrysa.

– A to się w „Bractwie” żandarmów namnożyło! Ani by się tego kto mógł spodziewać! Jednak mówił prawdę, że się z Jedrysem przyjaźnił. Przecież w jednym regimencie landdragonów służą, chociaż Jędrys już nie, ale mniejsza z tym. A jak sprytnie wymyślił, żeby się z majorem spotkać. Kto by przypuścił, że jako aresztant, oskarżony o burdę i przyprowadzony tam nie z własnej woli. Stuprocentowe alibi! Dobrze się zabezpieczył. Widocznie podejrzewał, że ktoś z „Bractwa” lub z nim związany może mieć dwór i majora na oku. Gdyby nie Waluś i natychmiastowe przekazanie informacji, Wacław nadal mógłby działać. Aż mi się zrobiło zimno, gdy pomyślałem czym to mogło skutkować. Konieczne więc będzie jak najszybsze ostrzeżenie „Bractwa”. Że też pan Antoni właśnie teraz wyjechał! W tym momencie wpadł mi do głowy nieco szalony pomysł, chociażby tylko chwilowego unieszkodliwienia broni Wacława.

– Może tym sposobem kogoś uratuję? – Włożyłem odznakę na swoje miejsce, odkładając następnie kapelusz, tak jak poprzednio leżał. Potem – hyc na siano. Wygrzebałem torbę Wacława i z jej dna wydobyłem obydwa pistolety. Ostrożnie uniosłem pokrywki panewek. Znajdujący się pod nimi proch świadczył, że są nabite. Proch z panewek zsypałem na chusteczkę. Na chwilę opuściłem stodołę, by przy studni naskrobać szczyptę wilgotnej gliny, po czym wróciłem do stodoły. Tu, posiłkując się długą drzazgą, w jednym i drugim pistolecie zapchałem otworki zapłonowe łączące panewkę z przewodem lufy, a następnie dokładnie usunąłem resztki gliny z panewek i wytarłem do sucha, by na koniec znów je zasypać prochem z chusteczki. Opuściwszy pokrywki, odłożyłem pistolety do torby i odłożyłem na poprzednim miejscu.

– Gotowe – odsapnąłem, opuszczając stodołę. Na chwilę wpadłem do chałupy, gdzie zastałem Żabkową przy kuchennym piecu. Musiała mnie już wcześniej dostrzec, gdyż z uśmiechem zapytała:

– A po coś, Romku, ze stodoły do studni latał i na zad?

– Później wam wszystko wytłumaczymy, a póki co, przypadkiem nie mówcie Wacławowi, że tu byłem. To bardzo ważne! I nic mu też  o Franku nie opowiadajcie.

– Dobrze, Romku, nie powiem. Już nawykłam do tajemnic.

– To ja idę do roboty. Pewnie niebawem skończymy – i już chciałem wyjść na podwórze, gdy przez okno, kątem oka dostrzegłem Wacława kroczącego w stronę studni! Naciągnął wody i zaraz przypiął się do wiadra, pijąc niczym smok wawelski. Widocznie wczorajsze piwo i obecna praca w słońcu spotęgowały jego pragnienie.

– Gdzie się schować do czasu aż odejdzie – zapytałem szeptem.

– Ano właź do komory. Chociażby i nawet zaglądnął do mnie, tam przecie nie polezie.

 Wsmyknąłem się do komory, przymykając za sobą drzwi tak, żeby przez szparę mieć widok na kuchenne okno i spory fragment podwórza za nim. Tym sposobem mogłem obserwować poczynania Wacława. Po dłuższej chwili oderwał się wreszcie od wiadra. Otarł gębę rękawem koszuli i ruszył do stodoły, niknąc mi z pola widzenia. Wkrótce jednak znów go zobaczyłem i to przy oknie!

– Nie wiecie kandy jest moja sakwa?

– Ano Romek prawił, iże ją wetknął w siano. A już wam potrzebna?

– Nie, ino tak pytam. Przecie całego siana nie będę za nią przekopywał. Jak wróci, to mi powie, gdzie jest. Napiłem się przy studni, bom spragniony. No, to idę kosić – dodał po krótkiej przerwie. – Już tego niewiele ostało. Rychło kończyć będziem. – Rękawem koszuli otarł pot z czoła i odszedł. Odczekałem jeszcze jakiś czas, by się przypadkiem po coś nie wrócił. Ale nie. Na wszelki wypadek poprosiłem Żabkową o sprawdzenie czy odszedł wystarczająco daleko.

– Ano, Romku, możesz wyjść. Idzie miedzą. – Opuściłem komorę. Ale i tak posiedziałem jeszcze na ławie przed chałupą, nie mogąc zaraz ruszyć jego śladem. Gdybym właśnie teraz wracał z kościoła, opuszczając zagrodę musiałby mnie dostrzec nadchodzącego drogą od wsi. Poczekałem więc z powrotem na pole. Miał rację Wacław. Rzeczywiście do skoszenia niewiele już zostało.

– Jak tam dzwonniku? Nie urwałeś aby liny od dzwonu – zażartował kapitan.

– Nie było tak źle. Przecież chyba słyszeliście, jak pięknie dzwoniłem. Specjalnie dla was – łgałem jak z nut na użytek Wacława.

Zająłem pozycję za kosiarzami, znów z Grzesiem wiążąc w snopy skoszoną pszenicę. W około godzinę później kosiarze odstawili kosy. Z wiązaniem dłużej zeszło. Wacław ułożył się na miedzy, zaś Huck zaczął ustawiać snopy w kopice. Wnet i nasza dwójka do niego dołączyła, żeby robotę zakończyć do obiadu. Można powiedzieć, że zamierzenie zostało zrealizowane. Gdy Żabkowa dotarła do nas z obiadem, stawialiśmy przedostatnią kopicę. Posiłek był niemal identyczny do wczorajszego, zaś urozmaicenie stanowiły na twardo gotowane jajka, po dwa na łebka. Zmęczeni robotą, mało co gadaliśmy, każdy zajęty konsumowaniem swej porcji. A gdy miski ukazały dna, Żabkowa – tak od serca – nam podziękowała.

– Pomoc bliźniemu w potrzebie jest chrześcijańskim obowiązkiem – kapitan powtórzył słowa ojca Mateusza.

– Zaliczona w niebie, albo odliczona w piekle – dodałem, pijąc do naszego towarzysza, chociaż on tego pewnie nie załapał.

– I dokąd teraz, panie Wacławie – zapytałem. – Zostaniecie jeszcze w Krzyżowicach, czy też obowiązki w inne strony wzywają?

– Ano was opuszczę, jako że tak mi nakazano. W Żorach pewnie na noc stanę, a dalej – lepiej wam nie wiedzieć – zakończył z tajemniczym uśmiechem. Ze zrozumieniem pokiwaliśmy głowami, o nic więcej nie pytając. Potem, już w zagrodzie, znowu umyliśmy się przy studni. Następnie wygrzebałem z siana torbę Wacława i podałem właścicielowi, który w międzyczasie już zdążył się przebrać. Pożegnaliśmy Żabkową, obiecując wkrótce znowu do niej zajrzeć i pomóc przy zwożeniu zboża do stodoły.

– Wezmę naszego konia i wóz – obiecał Grześ. – Szybciej się z tym uwiniemy. Pewnie ociec się zgodzi.

– Serdeczne Bóg zapłać! – podziękowała. – A pozdrów ode mnie Franka, jak go uwidzisz – zwróciła się do Wacława, gdy już z torbą na ramieniu ruszył ku wrotom. – Dawnom go nie widziała. Niech ci Bóg błogosławi!

Wacław, uchyliwszy kapelusza, skłonił się lekko i wyszedł na drogę, a my za nim. Tak jak poprzednio, podążaliśmy razem aż do dróg rozstaju, gawędząc o sprawach mało ważnych. Na rozstajach pożegnaliśmy się.

– Pewnie nie tak szybko się zobaczymy. Bywajcie, panie Wacławie – rzuciłem na odchodnym.

– Niech wam dobry Pan Bóg wynagrodzi dobry uczynek – dodał Grześ.

– Z Panem Bogiem! – dodaliśmy chórem, odchodząc w swoją stronę.

– Z Bogiem – odparł, ruszając drogą w stronę Osin.

Jeszcze parę razy za nim popatrzeliśmy. W miarę jak się oddalał, jego sylwetka na drodze malała, aż wreszcie znikła za szczytem wzniesienia, skąd teren zaczynał opadać ku osińskim łąkom.

– Tak mi się widzi, że już niezbyt długo pożyje – westchnąłem.

– Dlaczego? – zapytali równocześnie.

– Towarzysz służby Jędrysa! Służby w landdragonach. W jego wypadku to gorsze niż śmiertelna choroba. Kolejny żandarm w szeregach „Bractwa”! Taką samą, jak Jędrys, odznakę w kapeluszu nosi, tylko jego jest mosiężna, a Jędrys miał srebrną. Widać niższy rangą. Szeregowy lub co najwyżej młodszy podoficer z opolskiego regimentu. Trzeba bezzwłocznie przesłać ostrzeżenie, by nie zdążył wyrządzić większych szkód. A to na niego wyrok śmierci. Chyba się ze mną zgodzicie?

Muszę przyznać, że tym razem udało mi się uzyskać pełne zaskoczenie. Stanęli jak wryci, a szczęki im opadły i dopiero po chwili, jeden przez drugiego, zaczęli mnie zasypywać pytaniami:

– Od kiedy wiedziałeś? Jak na to wpadłeś? Podejrzewałeś go od początku? Waluś cię na to naprowadził?…

– Wolnego, wolnego! Nie gorączkujcie się tak!  Może by jednak wpierw pójść do nas i tam na spokojnie o tym pogadać? Niezbyt szczęśliwym rozwiązaniem wydaje mi się debatowanie o tym na drodze. Mam rację? – Popatrzeli na siebie i jak na komendę, jednocześnie potakująco skinęli głowami.

Wpierw jednak zajrzeliśmy do Gamoniów, zameldować zakończenie roboty u Żabkowej – przynajmniej na razie – gdyż skoszone zboże przed zwiezieniem do stodoły musiało  przeschnąć. Reszta Gamoniowej rodziny właśnie kończyła obiad, po którym zamierzała wyruszyć w pole. Wobec tego i my do nich dołączyliśmy, odkładając debatę na później. W tym bowiem wypadku zabezpieczenie plonów przed deszczem miało zdecydowane pierwszeństwo.


 

[1]    Cudzy – obcy;

[2]    broić – rozrabiać;

[3]    sztrofa – kara, grzywna;

Skip to content