ODCINEK 5

Rozdział piąty

 

          – Jak uważasz, kapitanie? Może by tak wybrać się z plebanem do Pszczyny, skoro – jak lubisz mawiać – jest ku temu okazja. Wprawdzie jaśnie pani nie nas prosiła o wzięcie udziału w przewiezieniu zwłok majora do Pszczyny, a księdza Ignacego, ale – być może – odpowiadała by mu nasza asysta? Przynajmniej miałby towarzystwo i do kogo zagadać w czasie drogi. Naturalnie dyskretnie, gdyż podczas żałobnych czynności nie wypada zabawiać się rozmową, a już na pewno osobie duchownej. Wprawdzie w tym wypadku nieboszczyk był wyznawcą luterskiej wiary, jak to kiedyś określił wielebny pleban, ale jednak szlachetnie urodzony i krewny dziedzica – kolatora krzyżowskiego kościoła. Chyba tylko z tego względu wielebny zgodził się wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Gdyby nie o szlachcica, skoligaconego z dziedzicem chodziło, pewnie samą tylko propozycję udziału w takiej „imprezie” uznałby za niedorzeczną. W tym wszakże wypadku nie wypadało odmawiać jaśnie pani, chociaż z pewnością nie był  jej zaproszeniem zachwycony. Wątpię więc, żeby w czasie drogi był zajęty jedynie modłami o spokój duszy majora, jeżeli w ogóle coś takiego katolickiemu duchownemu w stosunku do protestanta przystoi? Na ekumenizm jeszcze za wcześnie. Wprawdzie stosunki towarzyskie pomiędzy innowiercami, a nawet duchownymi różnych wyznań i w obecnej rzeczywistości też się zdarzają, lecz zasady obowiązują. Wprośmy się więc mu do towarzystwa. Zobaczymy, jak obecnie wygląda Pszczyna i wsie mijane po drodze? Skonfrontujemy to, co nam znane z teraźniejszym. Czyż nie kusząca perspektywa? – zakończyłem nieco przydługi wywód. A wszystko dlatego, że po służbie przy porannej Mszy św. zapytałem księdza Ignacego o wczorajszą wizytę jaśnie pani. Byliśmy bowiem ciekawi powodu jej przyjazdu na plebanię.

– Nie pytała aby o Walusia – wtrącił Huck.

– Ano przy okazji zapytała, wszakże teraz, Staśku, ważniejsze sprawy, niż troska o sługi, zaprzątają głowy jaśnie państwa. – Tu powiedział o zaproszeniu do wzięcia udziału w ostatniej drodze majora do Pszczyny, gdzie książę Fryderyk Ferdynand zaordynował pogrzebanie ciała tragicznie zmarłego.

– Rzecz oczywista eksportacyją tamtejszy superintendent Gottlieb Batrtelmus prowadził będzie, a ja jeno żałobnemu konduktowi do bramy pszczyńskiego zboru towarzyszył będę. Sam zaś pogrzeb na cmentarzu św. Krzyża jutro się odbędzie już bez mojej asystencji.

Zrazu jakoś nie wpadło mi do głowy, żeby – korzystając okazji – wybrać się do Pszczyny. Dopiero w drodze na śniadanie wpadłem na taki nieco zwariowany pomysł. Huck z miejsca również do tego się zapalił.

– Świetna myśl, Romku! Tylko czy uda nam się załapać? Czy pleban nie będzie miał jakichś obiekcji? Gdyby nam się jednak powiodło, byłbym wysoce usatysfakcjonowany. Byle tylko major w trumnie nie wierzgał ze złości!

– Tego chyba nie musimy się obawiać. Na tym świecie niczego już więcej nie zdziała. Spokojna głowa! Lepiej pospieszmy się ze śniadaniem i wracajmy na plebanię spróbować sobie zaklepać miejsce w bryczce proboszcza. Ale na wszelki wypadek, nie cieszmy się przedwcześnie. Może przecież się zdarzyć, że wielebny na ten czas nie będzie pożądał naszego towarzystwa. Wtedy obejdziemy się tylko smakiem – jak by to było można  górnolotnie ująć.

– Dobrze. Pospieszmy się, żeby nam w międzyczasie pleban nie uciekł. Szkoda, że nie zapytaliśmy, kiedy kondukt ma wyruszyć? Wydaje mi się, że chyba nie prędzej jak około południa, gdyż dojazd z Pszczyny musi pastorowi zająć nieco czasu, zaś wątpię żeby w tym celu specjalnie wcześniej opuścił łóżko. Ale nie jest to znów aż takie pewne.

Zaraz z marszu kapitan powiedział Gamoniom o zamiarze towarzyszenia plebanowi do Pszczyny.

– I tak zamierzaliśmy tam się wybrać. Po co jednak drałować na własnych nogach, skoro nadarza się okazja skorzystania z bryczki księdza dobrodzieja. Spróbujemy więc o to zapytać, ale nie jest pewne czy nam się uda wprosić. Wpierw ksiądz dobrodziej musi się zgodzić. Nie wiemy też, o której godzinie wyjeżdża, dlatego wypada nam się pospieszyć, żeby w międzyczasie już nie wyruszył. Tylko zjemy i wracamy na farę.

Ojciec Mateusz ze zrozumieniem skinął głową, a Anka podała na stół dzbanek gorącego mleka. Chociaż jakoś specjalnie nie spieszyliśmy się, w niecałe dziesięć minut byliśmy gotowi. Dziękując za posiłek, wstaliśmy od stołu i spiesznie opuścili zagrodę. Niebawem, na dziedzińcu plebanii, Huck pytał Jakuba o księdza dobrodzieja.

– Ano w wielgiej izbie śniado, ale wraz zbieroł się będzie, jako że we dworze na dziesiątą być momy.

Podziękowaliśmy i parę chwil później pukałem w drzwi proboszczowskiej jadalni. W odpowiedzi na zaproszenie, nacisnąłem klamkę.

– A, to wy – rzekł pleban. – I cóż tam znowu się wydarzyło?

– Nic takiego, wielebny księże dobrodzieju. Chcieliśmy jedynie zapytać, czy byśmy mogli wielebnemu księdzu dobrodziejowi asystować w wyjeździe do Pszczyny? Naturalnie jeżeli w ogóle coś takiego jest możliwe? Przecież nas jaśnie pani nie zapraszała.

Ksiądz Ignacy chwilę się zastanawiał, rozważając widocznie wszystkie aspekty naszej propozycji, lecz na koniec skinął potakująco głową:

– A wiesz, Staśku, to nawet dobry pomysł. Tylko szybko się ogarnijcie, jako że wnet nam ruszyć trza. O dziesiątej kondukt ze dwora ma wyruszyć.

Podziękowaliśmy i już zamykałem drzwi za nami. Krótki bieg na kwaterę i każdy zajął się swym „odświętnym” drelichem. Szczęściem białe popelinowe koszule były wyprane i wysuszone na słońcu, gdzie przy okazji przeprasował je ciepły wiatr. Chwilę zastanawiałem się nad kapeluszem: Który włożyć na głowę? Ostatecznie wybrałem „rogacza”. Ten wydał mi się bardziej stosowny na miejską eskapadę. Po kiego licha charakteryzować się na wieśniaka? Lepiej zbytnio nie odstawać od miejskiego ogółu, chociaż na pewno na pszczyńskich ulicach spotkamy także wielu mieszkańców pobliskich wsi. Na koniec przetarłem szmatką czarne mokasyny i można było przystąpić do wdziania wyjściowego „garnituru”. A gdy byłem już gotowy do wyjścia, otrzepałem z kurzu „rogacza” i włożyłem na głowę. Przed opuszczeniem izby przeglądnąłem się w okiennej szybce i zadowolony z siebie wyszedłem na ganek. W chwilę później dołączył do mnie kapitan, również w „rogaczu” na głowie. Roześmiałem się i z radości klepnąłem w ramię:

– Gratuluję! Niemal równocześnie podjęliśmy identyczną decyzję. Czysta telepatia – powiedziałem wskazując kapelusz.

– Ale fajnie! Jednak przed wyjazdem byłoby trzeba przynieść dla Walusia jakiś prowiant na resztę dnia. Przecież na pewno nie wrócimy przed wieczorem. – Kopnęliśmy się więc na farę, gdzie Huck przedstawił sprawę Jakubowi.

– Dobrze żeście mi o Walusiu przypomnieli! Jeszcze by gotów nam zmarnieć do wieczora. – Nakrajał chleba i skibki grubo posmarował smalcem. Do tego słuszny plaster twarogu i po chwili namysłu, z pęta wędzonej kiełbasy odkroił spory kawałek i dołożył na talerz, na którym w międzyczasie ułożyłem przygotowany prowiant. Huck zaś z gara stojącego na piecu odlał do dzbanka wywaru z jabłkowego suszu, który tutaj zastępował herbatę i osłodził trzema łyżkami miodu zaczerpniętego ze słoja. Nie tracąc próżno ni chwili, zanieśliśmy wyżerkę Walusiowi.

– Byś nie zginął z głodu do naszego powrotu – wyjaśniłem. – Teraz ty jesteś tutaj gospodarzem. Miej oko na wszystko. Na farę także. Wrócimy najpewniej wieczorem. No, to bywaj! – I już nas tam nie było.

W niewiele czasu później, siedząc plecami w kierunku jazdy na przednim siedzeniu bryczki, opuszczaliśmy dziedziniec plebanii. Po minięciu bramy Jakub przystanął na chwilę, a ja wyskoczyłem z bryczki, zamknąłem bramę i wróciłem na swe miejsce. Woźnica strzelił batem nad zadem Baśki, która z miejsca nabrała odpowiedniego przyspieszenia i bryczka żwawo potoczyła się w stronę gościńca. A był już na to najwyższy czas, gdyż do dziesiątej brakowało tylko niepełne dwadzieścia minut. Ksiądz Ignacy rozsiadł się na tylnym siedzeniu i otworzywszy brewiarz, zatopił w modlitwie. Żeby mu nie przeszkadzać, milczeliśmy taktownie, kontentując się podziwianiem sielskiego krajobrazu. Pierwszy raz miałem okazję widzieć wielebnego nie w sutannie, jako że na dzisiejszą okazję zrezygnował z duchownego uniformu, zadowalając się cywilnym ubiorem. W pierwszej chwili byłem tym zaskoczony, lecz wnet przyszła refleksja:

– Ba, widocznie uznał, że jako katolicki ksiądz, co podkreślała sutanna, nie powinien być uczestnikiem pogrzebowego konduktu protestanta, ale dla szlachcica Ignacego Skrzyszowskiego wyznanie nieboszczyka nie stanowiło żadnej przeszkody. Tymczasem Jakub z kozła bryczki popędzał kobyłę, byśmy do dworu dotarli na czas. Jego wysiłki zostały zwieńczone sukcesem, gdyż na miejscu byliśmy jeszcze przed dziesiątą. Na gościńcu przed dworem stało już sześć pustych powozów, każdy z parą koni przy dyszlu. Stanęliśmy za ostatnim. Po chwili na podjazd przed ganek zajechał furgon zaprzężony w dwie pary koni, któremu towarzyszył piętnastoosobowy oddział konnych landdragonów. Pleban zamknął brewiarz i odłożył na siedzenie.

– Ostańcie tutaj, ja zaś pójdę do dwora – powiedział opuszczając bryczkę i ruszył w stronę ganku. Niebawem przekroczył próg na oścież rozwartych drzwi i znikł nam z oczu w dworskiej sieni. Landdragoni również opuścili siodła i zostawiwszy wierzchowce opiece chłopców z dworskiej służby, zwartym szykiem, za dowódcą podążyli śladem księdza Ignacego. Minęło kilkanaście następnych minut, w czasie których przed dworem nic specjalnego się nie działo.

– Czy nie uważasz – odezwałem się do kapitana – że nasz udział w pogrzebowych ceremoniach majora jest sporą bezczelnością? Przecież to my sprowokowaliśmy go do działań uwieńczonych tragicznym finałem. Oczywiście i nas sprowokowało jego zachowanie, zaś on również mógł opanować emocje i nie unosić się honorem, a już na pewno nie strzelać za nami w trakcie pełnienia samarytańskiej misji.  Wprawdzie można uznać, iż sam sobie zgotował taki los, to jednak i my dorzuciliśmy kamyk do lawiny, która go zmiotła. Lecz patrząc na to z drugiej strony, mamy także niewątpliwą zasługę dla „Bractwa” w pozbyciu się  groźnego wroga. Ale tym to już na pewno nie należy się chwalić. Zachowajmy skromność.

– Tak dla nas będzie bezpieczniej. Miejmy nadzieję, że Eliza dotrzyma słowa i komuś nie chlapnie o mojej propozycji złożonej majorowi. Wolę nawet nie myśleć o konsekwencjach, gdyby to dotarło do jaśnie państwa. Nic tylko ewakuować się stąd w przyspieszonym tempie!  Dalszą rozmowę przerwał ruch przy drzwiach dworu zwiastujący, że coś tam się dziać zaczyna. I rzeczywiście. Wkrótce na ganek wyszedł facet w białej komży – bez wątpienia pszczyński superintendent kościoła luterańskiego, imiennik tragicznie zgasłego majora – wielebny Bartelmus, prowadzący żałobną ceremonię. Za nim landdragoni towarzyszący trumnie niesionej na ramionach przez ich sześciu towarzyszy. Za trumną jaśnie pan Schlitterbach, z ręką na temblaku, a drugą wspierającą na lasce. Obok jaśnie pani dziedziczka, a za nimi Eliza, z czwórką młodszego rodzeństwa. Opuściliśmy bryczkę i zdjąwszy kapelusze, stanęli obok pojazdu. Tymczasem dworską sień opuściła także reszta żałobników. Na komendę dowódcy, żandarmi umieścili trumnę na furgonie. W następnej chwili spoczął tam również okazały wieniec. Żandarmi dosiedli koni i zajęli miejsca z obu stron furgonu. Pastor wsiadł do pierwszego powozu, reszta żałobników w następne. Eliza dostrzegła nas przy bryczce. Zwróciła ku nam twarz i uśmiechając się, znacząco przymrużyła lewe oko. Odkłoniliśmy się, przyciskając „rogacze” do piersi. Wrócił też ksiądz Ignacy. Poczekaliśmy by zajął swe miejsce i jako ostatni usadowili na siedzeniach. Ruszył powóz pastora, za nim furgon w eskorcie landdragonów, z dowódcą na czele, a potem kolejne powozy i nasza bryczka na końcu. Pleban podjął z siedzenia brewiarz i znowu pogrążył się w modlitwie, wobec czego i my powróciliśmy do podziwiania wiejskich widoków. Niebawem miałem okazję ponownego ucieszenia oczu widokiem warszowickiego kościółka. Podążaliśmy na wschód, mijając chłopskie zagrody usytuowane w wąskim pasie gruntów pomiędzy drogą, a łąkami przy Pszczynce, płynącej równolegle do naszej trasy. Później droga odbiła bardziej na południe.

– Za naszych czasów będzie podążała nadal na wschód, aż do Pawłówki i dopiero stamtąd wykręci na południe – szepnął Huck. – Ciekawy jestem jaką trasą biegnie obecnie?

– Nie znam okolicy, więc nie mam czego porównywać. Istotne byśmy dotarli do Pszczyny.

Warszowickie zagrody zostały za nami, a my zdążaliśmy pośród pól pokrytych ścierniskami bądź obsadzonymi ziemniakami. Na koniec, minąwszy groblą trzy duże stawy przy potoku, przez Hucka zidentyfikowanego jako Pawłówka, kondukt osiągnął gościniec z Pawłowic do Pszczyny. Na pierwszy rzut oka niczym nie różnił się od dopiero co przebytej drogi, z wyjątkiem drzew rosnących na poboczach. Patrząc na północ, w dalszej perspektywie za polami, widniały zabudowania folwarku.

– O, Mały Dwór na Borkach –  rozpoznał Huck.

Po jakimś czasie minęliśmy następny, tuż przy drodze, nazwany przez kapitana Średnim Dworem. Z prawej towarzyszyły nam duże stawy ciągnące się po centrum wsi. W międzyczasie ksiądz Ignacy zakończył modły, a słysząc że o stawach mowa, których według Hucka w naszych czasach już nie będzie, poinformował że i na Pszczynce był tu duży zalew, który dopiero co osuszono.

– Aha, Kryrskie Jezioro – domyślił się Huck – W jego miejscu będą łąki, ale dopiero za parę lat.

– Wszakże jezioro od Mizerowa po Brzeźce wciąż jest – kontynuował pleban. – Ale wody w nim nie z Pszczynki, a ze Suszca i Kryrów płynące. Zasię na Pszczynce kolejne jezioro od Brzeźców – aże hen – po Łącką Grobel w Porębie, a za nim kolejny wielgi staw, aże po gościniec, co z Pszczyny żorską bramą na Kępę wychodzi i wedle kościoła Świętego Krzyża ku nam dalej bieży.

Na wschodnich rubieżach Mizerowa, w pobliżu jeziora, gościniec z Pawłowic zakończył się wylotem na trakt biegnący ze wschodu przez Pszczynę i dalej na zachód, przez Żory, Rybnik i Racibórz, w tym miejscu odbijający na północ, by pokonawszy Pszczynkę, podążyć do Żor.

– Wielo droga – rzekł ksiądz Ignacy, wskazując trakt ręką. – A tam, za Pszczynką i karczmą myto jest, co je podróżny płacić musi. My wszakże do Pszczyny zdążamy, tedy mytem trapić się nie musim. A byłbym wielce ciekaw, ile też za majora płacić by trza? Co ja też plotę! – poprawił się natychmiast. – Przecie pogrzeby bez myto darmo puszczają. A chociażby i nawet nie, major w królewskiej służbie był, tedy i tak drogowym opłatom nie podlega.

W tym miejscu do konduktu dołączyły też trzy powozy czekające u skraju drogi, zapewne wiozące przedstawicieli miejscowych dworów. Tym sposobem nasza bryczka już nie zamykała pochodu. Zdążając wzdłuż brzegu jeziora w stronę Brzeźc, już z dala widziałem wieżę tamtejszego drewnianego kościoła wzniesionego na wysokim brzegu doliny Pszczynki. Ucieszyłem się, mając nadzieję zobaczenia go z bliskiej odległości. Zapamiętałem bowiem jego murowanego następcę, tuż przy rozstajach, kiedy tamtędy z kapitanem wieźliśmy szczątki żandarma Abta.

– Gdzie będą teraz? – pomyślałem. – Przy kamieniu w dębińskim lesie, czy też na cmentarzu na Kępie, gdzie je Huck pogrzebał? Ale jedno wiem, na pewno nie będę tego sprawdzał!

Niestety moja radość z możliwości zobaczenia brzeskiego kościółka okazała się przedwczesna. Droga obecnie biegła trasą bardziej odsuniętą ku północy, mijając wieś i kościół bokiem, w odległości dobrych trzystu metrów.

– Może w powrotnej drodze uda się go zobaczyć z bliska – zamarzyłem nieśmiało. Za to kościół Świętego Krzyża na pszczyńskiej Kępie mogłem podziwiać bez przeszkód. Wprawdzie i tutaj droga biegła w innym miejscu niż to zapamiętałem, jednak w bliskim sąsiedztwie cmentarza otaczającego kościół. Nawet już z pewnej odległości rzucał się w oczy stan daleko posuniętego zaniedbania, który w parę lat później doprowadził do jego rozebrania. A szkoda, gdyż kościółek był uroczy, ze strzelistą wieżą zakończoną makowicą, zwieńczoną cebulastym hełmem. Jaka szkoda, że we właściwym czasie nie zadbano o przeprowadzenie niezbędnych remontów i dopuszczono do zniszczenia budowli! Ba, ale kolator – pszczyński książę – jako protestant niezbyt widać się przejmował katolicką świątynią, w dodatku nie tak znów dawno w ramach kontrreformacji odebranej luteranom. Folwarczną służbę z Kępy, dla której była głównie przeznaczona, na pewno nie było stać na jej utrzymanie, zaś pszczyńscy mieszczanie mieli swój kościół w mieście, którego proboszcz  miał jednak obowiązek dbać również i o ten. Cóż, widocznie i on niezbyt nim się przejmował. Wielka szkoda!

Przy kościółku dołączyło do nas przynajmniej z dwudziestu jeźdźców, którzy zajęli miejsce za pojazdem pastora. Stąd też droga opadała w dolinę, by wnet mostem przekroczyć Pszczynkę i groblą podążyć w stronę już bliskiego miasta. Zgodnie z zapowiedzią plebana, z prawej strony towarzyszył jej duży zalew. Po przeciwnej stronie ciągnął się rozległy zamkowy park, również ze sporym stawem.

– O! „Bądź wola Twoja” – Huck wskazał murowaną kapliczkę na skraju parku, nakrytą dwuspadowym daszkiem, zdobną obrazami także i w bocznych ścianach. – Tutaj podobno dopędzono uciekającego z Polski Henryka Walezego i usiłowano nakłonić do powrotu na Wawel. Jak wiesz, bezskutecznie. – Skinąłem potwierdzająco głową.

Na rozstajach dróg skręciliśmy w stronę miasta i przekroczywszy mostek nad potokiem, żorską bramą wjechali na zachodni skraj pszczyńskiego rynku. Zagrały rogi trębaczy ustawionych przy zamkowej fosie. Zaraz też zawtórował mu dzwon. Rozpoznałem znany mi renesansowy budynek „Warty” z Bramą Wybrańców i mostkiem na wciąż czynnej fosie. Zamek obecnie wyglądał odmiennie niż go zapamiętałem. Ale nie mogło być inaczej. Musiało przecież upłynąć jeszcze trzy czwarte wieku, aby po przebudowie uzyskał zapamiętaną formę. Teraz  zaś miałem przed sobą piękną barokową budowlę o zwartej bryle. Parter od dwu pięter oddzielał gzyms, a ponad nim przez dwa piętra biegły zdobiące fasadę korynckie pilastry, w narożach podwójne, aż po gładki fryz i gzyms wieńczący ściany, na którym wspierał się, kryty dachówkami, mansardowy dach, z lukarnami. Od południa, na pierwszym piętrze środkowego skrzydła, pyszniła się przeszklona oranżeria „zimowego ogrodu”. Na wprost zamkowej bramy, mniej więcej w połowie szerokości rynku, dostrzegłem studnię niezachowaną do naszych czasów. W sąsiedztwie ratusza stała duża grupa mieszczan i delegacje miejscowych cechów. Czoło żałobnego pochodu, a za nim furgon wiozący trumnę, skręciło w uliczkę wraz z zamkową fosą biegnącą na północ, przy której bokiem do pierzei rynku stał protestancki zbór, sytuowany prezbiterium na wschód. Reszta powozów, a z nimi i bryczka księdza Skrzyszowskiego, zaparkowały na rynku, zaś ich pasażerowie przeszli przed główne wejście do zboru. Spieszeni żandarmi znowu wzięli trumnę na ramiona i poprzedzeni przez wielebnego Bartelmusa i swego dowódcę, wnieśli majora do środka. Ich śladem podążyli Schlitterbachowie i reszta żałobnego towarzystwa, z wyjątkiem księdza Ignacego, który, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, nie przekroczył progu zboru, i nas dwu. Wprawdzie miałem na to ochotę będąc ciekawy dalszego przebiegu uroczystości, jednak jakoś nie wypadało mi przy plebanie ujawniać swych chęci. Odprowadziliśmy zatem proboszcza do bryczki. Zamierzał bowiem, korzystając z okazji, złożyć wizytę swemu imiennikowi – tutejszemu plebanowi – księdzu Ignacemu Müntzerowi. W tym czasie ja z Huckiem zamierzaliśmy zwiedzić miasto, a potem jeszcze odwiedzić kościółek p.w. św. Jadwigi, usytuowany za Pszczynką, na górce, przy północnym krańcu zamkowego parku. Można powiedzieć, iż był to jeden z moich głównych celów tej wyprawy. Rzecz oczywista chciałbym również zwiedzić zamek lub przynajmniej zobaczyć go ze wszystkich stron. Niestety coś takiego było raczej nieosiągalne. Przecież byle przechodzień nie mógł – ot tak sobie – przekroczyć zamkowej bramy, a tym bardziej plątać się pod oknami księcia pana, czy też szwendać po zamkowym parku!

Dochodziła już pierwsza, umówiliśmy się więc na około szóstą przy kościele Świętego Krzyża, gdyż i ten zamierzaliśmy odwiedzić, zaś kapitan proponował go na koniec naszej wyprawy trasą: miasto – kościół Św. Jadwigi – dwór Ludwikówka nad stawem, właśnie ukończony bądź też w ostatniej fazie budowy – folwark na Kępie i kościół Św. Krzyża na zakończenie. Nie miało więc sensu potem jeszcze raz wracać do miasta, jeżeli powrotna droga do Krzyżowic biegła przez Kępę. Tu zaczekamy na plebana, lub on na nas – zależnie od tego, kto prędzej tam dotrze. Ksiądz Ignacy kiwnął potwierdzająco głową i dał znak Jakubowi, by uruchomił Baśkę. Wprawdzie do pszczyńskiej fary było tylko nieco ponad trzy kroki, ale mając pojazd do dyspozycji, chociażby tylko z uwagi na wiek, nie uchodziło wielebnemu fatygować nóg. Poza tym inaczej wygląda, gdy gość zajeżdża pod drzwi powozem, a nie drepcze „per pedes apostolorum”[1], co – nawiasem mówiąc – bardziej by jednak odpowiadało duchowi Ewangelii. Gdy bryczka plebana znikła w uliczce za ratuszem, zaproponowałem:

– Pójdźmy do luterskiej kirchy[2] rzucić okiem na heretyckie obrzędy – jak by to z pewnością ujął nasz wielebny. Staniemy z tyłu, żeby zbytnio nie rzucać się w oczy i popatrzymy. Dotąd nie byłem w protestanckim kościele. – Huck kiwnął głową na znak zgody. – Ale tym wielebnemu się nie pochwalimy – zastrzegł.

– Rzecz oczywista!

Tym sposobem, już niebawem, mogłem podziwiać wnętrze pszczyńskiego zboru, utrzymane w białym kolorze, z ciemnym ołtarzem, nad którym górował duży krucyfiks. Stanęliśmy pod chórem. Zajęci śpiewem uczestnicy ceremonii pewnie nawet nie zauważyli naszego przybycia. Ale i byliśmy ze wszystkich najbardziej cofnięci do tyłu. Zamknięta trumna majora stała przed ołtarzem na pokrytym kirem katafalku. Obok sześć płonących świec w wysokich świecznikach i żandarmi pełniący honorową watrę. Na stopniach ołtarza klęczał wielebny Bartelmus w towarzystwie drugiego pastora. Po zakończeniu śpiewów, superintendent coś mówił, niestety po niemiecku. Zapewne polecał Bogu duszę tragicznie zmarłego. Potem jeszcze zaśpiewano jakiś hymn czy psalm i na tym na razie zakończono. Schliterbachowie, a za nimi reszta zebranych opuściła kościół, przechodząc obok nas stojących z boku. Idąca za rodzicami Eliza znowu przesłała nam uśmiech. Wyszliśmy na uliczkę ostatni, zaś przy trumnie zostało sześciu żandarmów trzymających wartę. Teraz, już spokojnie, mogliśmy się zająć własnymi sprawami. Zaraz na wstępie kapitan zaproponował, żeby coś przekąsić.

– Przecież nie będziemy ganiali na głodniaka! Rozglądnijmy się za jakimś zajazdem. Tego bynajmniej nie trzeba było szukać. Zjedliśmy każdy po dużej porcji jajecznicy i zapili kuflem piwa, po czym można było zacząć zwiedzanie. Przemierzając miasto wzdłuż i w szerz, i jeszcze po obwodzie, zatrzymywaliśmy się przy sklepach i wystawowych oknach warsztatów rzemieślniczych. Odwiedziliśmy także barokowy kościół farny p.w. Wszystkich Świętych, z niską wieżą. Jego wnętrze, zaś przede wszystkim piękne stiuki na suficie świadczyły, że nie tak dawno był odnawiany. W bocznym ołtarzu królował obraz pięknej Madonny z Dzieciątkiem na rękach, z nałożoną srebrną szatą. Kapitan wyjaśnił, że jest to Matka Boża Przedziwna, zwana również Pszczyńską, wykonana przez nieznanego malarza w XVII wieku, do której pielgrzymują wierni nie tylko z Górnego Śląska, ale także z Polski i Moraw. Siedliśmy w ławkach.

– Teraz jednak, Romku, pruskie władze próbują to ograniczyć, a już na pewno pozbyć się pielgrzymów zagranicznych. Przecież polskojęzyczni mieszkańcy ziemi pszczyńskiej, których nawiasem mówiąc jest jeszcze ponad 90%, winni się germanizować, a nie integrować z Polakami, czemu taki ruch pielgrzymkowy sprzyja. Ale jest to chyba walka z wiatrakami i jedynie pobudza ludzką inwencję w wynajdywaniu sposobów skutecznego obejścia zakazów i pokonywania trudności.

Dobrze się siedziało, bo i też po wędrówce pszczyńskimi uliczkami rozbolały nas nogi. Jednak gdy zegar wybił godzinę czwartą, porzuciliśmy kościelną ławę. Do umówionego spotkania zostały jedynie dwie godziny, a jeszcze tyle było do oglądnięcia! Pospieszyliśmy do wyjścia. Jeszcze z kruchty pod wieżą dostrzegłem pana Antoniego niknącego w uliczce wiodącej na rynek. Już startowałem, chcąc za nim pobiec, lecz w ostatnim momencie zrezygnowałem, bowiem z bramy sąsiedniego domu wyszedł Wacław Weis w towarzystwie drugiego faceta. Wacław wskazał swemu towarzyszowi coś w uliczce, którą dopiero co odszedł pan Antoni. Nie miałem wątpliwości, że to właśnie jego wskazuje. Drab kiwnął głową i ruszył w ślad za nim, natomiast Wacław odszedł w drugą stronę. Było dla nas rzeczą oczywistą, że konieczne jest natychmiastowe ostrzeżenie pana Antoniego o śledzącym.

– Tylko jak to zrobić, żeby konfident się nie zorientował? – zatroskał się Huck. – A ja już miałem gotowy plan.

– Idź jego śladem, tylko nie za szybko – rzuciłem i popędziłem sąsiednią uliczką, by stanąć na rynku jeszcze przed nimi. W tym wszakże wypadku dotarłem tam niemal równocześnie z panem Antonim. Nasunąwszy „rogacza” na oczy, ruszyłem w jego stronę. Na szczęście i on obrał zbieżny kurs, chociaż na pewno nie był świadomy mojej obecności. Gdy dzieliły nas ze trzy kroki, uchyliłem kapelusza i zgiąwszy się w ukłonie, wyciągnąłem do niego rękę w geście proszącego o wsparcie.

– Baczność! Obserwuje nas żandarmski konfident idący pana tropem – szepnąłem, zaś głośniej poprosiłem o jałmużnę. Wydobył z kieszeni pugilares i otworzywszy go, przez chwilę niby to zastanawiał się, czym by mnie uraczyć? Na koniec podał całego talara. A ja w tym czasie zdołałem jeszcze przekazać, żeby wszedł do jakiegoś sklepu i nieco tam zabawił, a potem poszedł do kościoła Św. Jadwigi. My również tam pójdziemy i w sprzyjających okolicznościach postaramy się pozbyć szpicla. Głośno podziękowałem za datek, kłaniając się głęboko i chowając talara w kieszeni odszedłem, znów mając kapelusz nasunięty głęboko na oczy. I właśnie wtedy z uliczki na rynek wychynął „ogon” wlokący się za panem Antonim. Rozglądnął się nerwowo, ale dostrzegłszy obserwowanego kilkadziesiąt kroków przed sobą, wolno ruszył za nim. Chwilkę później i Huck był na rynku. Przystanąwszy na krótko obok ratusza, w paru słowach wyłożyłem swój plan.

– Świetnie, Romku! Byle się powiodło. Nie ma co zwlekać. Bierzmy się na „Jadwiżkę”! Teraz w tę stronę wiedzie tylko jedna droga – ta obok parku i cmentarzy, których jeszcze nie ma. Pamiętasz? Jechaliśmy tamtędy.

Blado przypominałem sobie szosę biegnącą pod górkę.

– A potem w lewo, obok ruskiego cmentarza? – zapytałem.

– Tak, tylko jego też jeszcze tam nie ma. Trzeba jeszcze stu pięćdziesięciu lat. Fajne, no nie?

Kiwnąłem głową. – Pójdźmy! Musimy wyprzedzić pana Antoniego i na miejscu jeszcze mieć czas, żeby się rozglądnąć. – Ruszyliśmy, nie za szybko, nie za wolno, w stronę dolnej bramy, zwanej polską, krakowska bądź oświęcimską, gdyż tylko tamtędy z miasta wiodła droga na północ oraz wschód, tak jak bramą żorską, nazywaną również niemiecką, morawską czy cieszyńską, było można opuścić miasto z zamiarem dalszej wędrówki czy to na zachód, czy też południe. Innych wyjść z miasta wówczas nie było, zaś jego obręb ograniczała linia dawnych obwarowań, otaczająca je owalem. Ulicą w naszych czasach zwaną „Piastowską”, dosyć szybko dotarliśmy do miejskiej bramy usytuowanej na zakręcie, skąd ulica zmieniała kierunek na północny. Wyszliśmy za bramę. Wnet drogę przecięła Pszczynka, z mostem spinającym obydwa brzegi. Na moście zastąpiło nam drogę dwu facetów, o niezbyt zachęcającym wyglądzie. Jeden z grubym dębczakiem w dłoni, drugi – z długim nożem.

– Myto płacić trza! – warknął ten pierwszy, znacząco machnąwszy dębczakiem. – Geld hier[3] – dodał po niemiecku.

– Komu, wam? – roześmiał się Huck. – Pewnie ci coś odbiło!

– I diosecko przybłędo dowej to, co ci ten panoczek doł, a nie, to pożałujesz! – zwrócił się do mnie właściciel noża.

– Dobra, dobra, nie tak nerwowo! To na zdrowie szkodzi – odparł Huck pojednawczym tonem, sięgając pod drelichową kurtkę – i w następnej chwili wyciągnął pistolet, równocześnie kciukiem odwodząc kurek!

– A kulki byście nie chcieli? – zapytał kpiąco. Na taki argument drabom zrzedły miny. Ja także wetknąłem rękę pod kurtkę, chociaż nie byłem uzbrojony, lecz o tym draby nie miały przecież pojęcia. Na pewno nie było im to w smak, lecz na polecenie kapitana nóż i dębczak poleciały do Pszczynki.

– A teraz i wy dupki do wody! Czas się wykąpać, bo cuchniecie jako capy! – A że się do tego niezbyt kwapili, wrzasnął unosząc broń:

– Gibko[4], pókim dobry!

Niedoszli rabusie, w błyskawicznym tempie, zmyli się z mostu, w rozbryzgach wody lądując w rzece.

– Pójdźmy! Droga wolna.

– Nie miałem pojęcia, że zabrałeś pistolet. Wprawdzie i ja o tym pomyślałem, ale zrezygnowałem uznając, że w razie czego posiadanie broni może się dla nas okazać niebezpieczne. Przyznaję, nie miałem racji. Jako ważki argument, wybawił nas z opresji.

– Zawsze dobrze mieć na podorędziu jakąś niespodziankę. Ani bym przypuścił, że parę kroków od miasta, ktoś w biały dzień będzie próbował rabunku.

Nie oglądając się za niedoszłymi rabusiami, spiesznie ruszyliśmy w dalszą drogę, niebawem mijając murowaną kapliczkę zamkniętą kratą, którą bym określił jako późnorenesansową, a nieco dalej trakt odbiegający na wschód. My zaś nadal zdążaliśmy w górę zbocza rzecznej doliny, by na jego szczycie skręcić w lewo, w stronę już bliskiego celu, którego szczyt wieży i strzelisty, dwukalenicowy dach widniały pomiędzy drzewami. Jako i wnet przekroczyliśmy bramę cmentarza i tutaj owalem otaczającego kościół, tak bardzo przypominający mi świątynię p.w. Św. Michała z katowickiego parku Kościuszki. Lecz ten tutaj miał wieżę stojącą nie oddzielnie, a usytuowaną w osi symetrii budowli, jednak w pewnej odległości przed zachodnią ścianą szczytową, połączoną z całością krótkim łącznikiem nakrytym dwuspadowym, gontowym daszkiem. Wieża czworoboczna, o ścianach zwężających się ku górze, podbitych gontami, bez izbicy, zwieńczona czworobocznym namiotowym hełmem o wyoblonych narożnikach. Kościół konstrukcji zrębowej, ściany obite deskami, orientowany, o niższym i węższym prezbiterium od wschodu, zamkniętym prostą ścianą i szerszą oraz wyższą nawą, nakryte strzelistymi gontowymi dachami, ale bez wieżyczki sygnaturki. Kościół otaczały soboty, zaś od północy do prezbiterium przylegała zakrystia nakryta oddzielnym jednospadowym daszkiem. Póki co, nie wchodziliśmy do środka, chcąc wpierw rozeznać jego otoczenie przewidziane do ewentualnego zneutralizowania szpicla. Otaczający kościół cmentarz wydał mi się do tego celu jak najbardziej odpowiedni. Oczywiście można było wybrać rozwiązanie najprostsze, a zarazem najskuteczniejsze – po prostu palnąć drabowi w łeb z pistoletu, ale jakoś żaden z nas nie potrafił się na to zdecydować. Po co kogoś zaraz pozbawiać życia, chociażby i nawet takie szpiclowskie indywiduum, jeżeli wystarczyło go czasowo unieszkodliwić, by pan Antoni mógł spokojnie odejść. Przy tym byłoby dobrze rzecz przeprowadzić w ten sposób, żeby nie mógł nas rozpoznać. W najgorszym zaś wypadku, sterroryzować pistoletem i dać po łbie, by na jakiś czas został wyłączony z obiegu.

– Gdyby jednak pan Antoni zdecydował, żeby gnidę zatłuc, co najwyżej użyczę mu pistoletu i niech sam to zrobi – zastrzegł się kapitan. Obeszliśmy cmentarz wokoło, niedaleko zakrystii trafiając grabarza zajętego kopaniem mogiły.

– Chyba nie dla majora – pomyślałem. – Tu przecież jest cmentarz dla katolików, zaś protestantów chowają na Kępie, chociaż i tamtejszy cmentarz jest katolicki. Wątpię, żeby proboszcz przystał na pogrzebanie majora tutaj, nawet na wyraźne życzenie księcia. Jeszcze nie te czasy!

Podeszliśmy bliżej.

 – Szczęść Boże! – pozdrowił Huck kopidoła, właśnie kończącego robotę. – A kogóż tu będą chowali?

– A dyć Pisteloków Marynę. Jutro jej pogrzeb bydzie.

Kapitan skinął głową i podziękował. – Z Bogiem! – rzucił na odchodnym. Odeszliśmy kawałek i stanąwszy blisko wieży, niby to podziwiali budowlę. Grabarz tymczasem wygramolił się z dołu, otrzepał wybrudzone spodnie i z łopatą oraz krótką drabinką na ramieniu, odszedł w odległy zakątek cmentarza, gdzie miał swoją szopkę. Zaraz jednak wrócił z dwoma deskami, znowu odszedł i przyniósł dwie następne, a potem obramował nimi dół. Coś tam jeszcze poprawił nogą i skinąwszy głową zadowolony, wrócił do szopki. My również przeszliśmy na drugą stronę kościoła i ponownie niby to podziwiali jego architekturę. Wkrótce grabarz opuścił swe lokum i to nawet przebrany. W każdym razie pozbył się wybrudzonych spodni, na grzbiecie miał samodziałową kapotę, a głowę zdobił inny niż poprzednio kapelusz. Zamknął drzwi na kołek i odszedł w stronę bramy, od zachodu wiodącej na cmentarz. W niewiele czasu później, dreptał drogą w stronę Starej Wsi. Odetchnąłem z ulgą. Bezproblemowo udało się pozbyć niepotrzebnego świadka. Równocześnie wpadł mi do głowy nowy pomysł:

– Czy nie uważasz – zapytałem – że byłoby dobrze, gdybym przedzierzgnął się w grabarza i niby to zajął przygotowywaniem grobu? Roboczy garnitur i łopatę mamy w budzie na skraju cmentarza. Ty poczekasz na pana Antoniego w kościele. Szpicel też chyba za nim tam wejdzie. A gdyby nawet i nie, będę go miał na oku. On zaś z mej strony nie będzie się spodziewał zagrożenia. W każdym razie zostanie wzięty we dwa ognie. Zawsze któryś z nas znajdzie okazję, by mu dać po łbie. Skupiając uwagę na panu Antonim, chyba niezbyt będzie się rozglądał. Zaś w ostateczności zawsze coś tam zaimprowizujemy. Wszystkiego z góry nie można przecież przewidzieć.

Huck wpierw niezbyt był tym zachwycony, lecz ostatecznie przystał na moją propozycję. Odszedłem więc spiesznie do budy grabarza i chociaż mi nie odpowiadały jego brudne i przepocone łachy, przebrałem się, a wziąwszy łopatę, pomaszerowałem na przygotowane już miejsce wiecznego spoczynku owej Maryny, gdzie symulowałem pracę, niby coś tam wykańczając przy grobie. Zdążyłem w ostatniej chwili, gdyż pan Antoni docierał już do wschodnich rubieży cmentarza. Pochylając głowę, spod ronda sfatygowanego słomkowego kapelusza obserwowałem drogę. Niebawem zobaczyłem także szpicla zdążającego tropem pana Antoniego. Dzielił ich dystans najwyżej dwustu metrów. W międzyczasie wiceszef „Bractwa” doszedł do bramy cmentarza i przekroczywszy ją, skierował się do kościoła, wnet niknąc mi z oczu za rogiem wieży. „Ogon” również dotarł do cmentarnej bramy, gdzie zatrzymał się na dłuższą chwilę, pewnie kombinując, jak teraz postąpić? Potem jednak i on podążył w stronę kościoła, tak samo jak poprzednik znikając mi z pola widzenia. Zgarnąwszy troszkę ziemi, wysmarowałem nią twarz wychodząc z założenia, iż z braku laku dobry kit. Zawsze trudniej będzie mnie rozpoznać. A następnie, z łopatą w ręku, ruszyłem w stronę głównego wejścia do kościoła. Wychodząc zza węgła, zobaczyłem szpicla stojącego w progu frontowego wejścia. Musiał mnie usłyszeć, gdyż rzucił na mnie krótkie spojrzenie, lecz uspokojony, zaraz przeniósł wzrok na wnętrze kościoła. Przecież nie grabarz go interesował.

– Niech będzie pokwalony Jezus Krystus – pozdrowiłem przyciszonym głosem.

– Na wie… – nie zdążył dokończyć, biorąc w łeb łopatą. Padł na ziemię, nie czyniąc przy tym zbytniego rumoru. Dla pewności zaserwowałem mu repetę. Moi towarzysze musieli jednak coś posłyszeć, gdyż w następnej chwili już byli przy mnie.

– Bierzmy go do budy grabarza, nim się ocknie!

Wspólnymi siłami zataszczyliśmy draba na miejsce. Wprawdzie oddychał miarowo, lecz wciąż był nieprzytomny. Również wspólnym wysiłkiem omotaliśmy go dokładnie grubym powrozem, którego dwa kawały wisiały na kołku – pewnie służącym do opuszczania trumien do grobów – i zostawili na ziemi. W parę chwil powróciłem do swego ubioru. Nie mając na miejscu wody, otarłem twarz chusteczką i opuściliśmy budę, znów drzwi zamykając kołkiem. W drodze przez cmentarz ostrzegłem pana Antoniego przed Wacławem i pokrótce opowiedziałem o odkryciu jego skrytej profesji.

– A to przeniewierca! Jeszcze raz będzie trza przypatrzeć się zbójnikom. Przecie nasłanych zdrajców może być nie tylko tych dwu! Jak najrychlej mi Pszczynę opuścić. Z tym nie ma co zwlekać. Już tam Wacław będzie chciał mnie dopaść, ale niedoczekanie jego! Wam takoż radzę z Pszczyny się brać. Nie byłoby dobrze, gdyby i was tu widział.

– My do miasta już nie wracamy. Jeszcze tylko rzucimy okiem na kościół, a potem przez folwark na Kępie, idziemy do kościoła Św. Krzyża. Tam o szóstej mamy spotkać księdza Ignacego i jego bryczką wrócić do Krzyżowic. Wątpliwe, żeby teraz właśnie tam Wacław się plątał – uspokoił kapitan.

Wprawdzie mieliśmy jeszcze tyle sobie do powiedzenia, lecz obecna sytuacja temu nie sprzyjała. Pożegnaliśmy się więc serdecznie, obiecując rychłe spotkanie w Krzyżowicach.

– Jeszcze ino parę spraw doglądnę i się w Krzyżowicach zjawię – obiecał pan Antoni, po czym szybkim krokiem odszedł w stronę Starej Wsi.

– Dobrze, że nie wraca do miasta. I my także winniśmy stad odejść – pomyślałem. Wpierw jednak chciałem chociażby tylko rzucić okiem na wnętrze „Jadwiżki”. Wprawdzie zrazu Huck na to się krzywił, przynaglając do odwrotu, ale on już był w środku, a ja nie. Ostatecznie zgodził się ze mną.

Zanurzywszy dwa razy dłoń w kamiennej kropielnicy ze święconą wodą  stojącej w kruchcie, obmyłem twarz z resztek brudu, na pewno wzbudzając tym dezaprobatę kapitana. Następnie weszliśmy do środka. Podszedłem do prezbiterium, chcąc z bliska zobaczyć główny ołtarz, który wprawdzie znamionowały cechy późnego renesansu, jednak zawarte w nim rzeźby przedstawiające sceny z życia św. Jadwigi, miały wcześniejszy rodowód świadczący, że zostały przeniesione ze starszego ołtarza. Ołtarze boczne również były wczesnorenesansowe. Ten z prawej, z obrazem Chrystusa w Ogrójcu, nosił nawet datę roku 1623, zaś pod spodem posiadał obrazek – ciekawostkę, przedstawiający rodzinę fundatorów i to zarówno jej członków żywych, jak i zmarłych, których dla odróżnienia, malarz wyposażył w czerwone krzyżyki trzymane w dłoniach. Stroje osób również wskazywały na początek XVII wieku. Chciałbym jeszcze zatrzymać się tu dłużej, lecz Huck ponaglał do odwrotu. Musiałem więc, acz z bólem serca, zrezygnować z dalszych oględzin. Jeszcze tylko wyraziłem trzy życzenia i ruszyłem ku wyjściu. Z progu jeszcze raz spojrzałem za siebie czując żal, że oto bezpowrotnie tracę jedyną szansę dokładnego obejrzenia szacownego zabytku.

Porzuciwszy cmentarz, opuściliśmy się drogą w dół, na krótko przystając obok stawu, za którym, świecąc bielą świeżych tynków, wznosiła się nowiutka „Ludwikówka”. Na bliższe oględziny nie było szansy, więc podążyliśmy dalej, przyspieszając kroku, gdyż do szóstej brakowało jeszcze tylko trzydzieści minut. Podążyliśmy śladem pana Antoniego, by za pierwszymi zagrodami Starej Wsi skręcić w lewo i drogą wiodącą obok książęcego folwarku, wyjść na gościniec przy kościele Św. Krzyża. Weszliśmy na cmentarz, chcąc  przynajmniej tylko pobieżnie zwiedzić kościółek, gdyż do umówionego terminu pozostawało piętnaście minut. Obeszliśmy budowlę wokoło. W odróżnieniu do kościołów dotąd oglądanych, ten w miejsce sobotów posiadał dużo mniejsze daszki fartuchowe, chroniące ściany przed wilgocią. I tutaj świątynia składała się z trzech części: wieży o pochyłych ścianach, obitych gontami, zakończonej izbicą z cebulastym hełmem; wyższej i szerszej nawy, nakrytej dwuspadowym, gontowym dachem, z wieżyczką sygnaturki – i wreszcie niższego oraz węższego od nawy prezbiterium, z  trójściennym zakończeniem od wschodu. I tutaj od północy przylegała do niego malutka zakrystia, nakryta wydłużoną połacią głównego dachu. W ścianach nawy po dwa okna z każdej strony, w prezbiterium po jednym. Na koniec podeszliśmy do drzwi, chcąc zajrzeć do środka. I tu przykra niespodzianka: Drzwi były zamknięte!

– A to co znowu? – zirytował się kapitan. – Przecież to jeszcze nie te czasy, żeby musiano je zamykać!

Cóż, niestety fakt pozostawał faktem. Drzwi były zamknięte – i tyle, i na nic się zdały nasze żale oraz irytacja. W każdym razie gołym okiem można było dostrzec spękane i spróchniałe gonty, z belek sypało się próchno, a dziurawe daszki fartuchowe chyba już od dawna przestały spełniać swe zadanie. Ubytki gontów zarówno na dachu, jak i ścianach wieży potęgowały destrukcję. Aż wprost przykro było patrzeć. Dlaczego odpowiedzialni za kościół dopuścili aż do takiego zaniedbania?

Opuściwszy cmentarz, siedliśmy na trawie przy skraju drogi. Dochodziła szósta, więc jeśli plebanowi nie przeszkodziło coś niespodziewanego, winien był niebawem tu dotrzeć. Niepokoiłem się o pana Antoniego. Wprawdzie został w porę ostrzeżony, ale któż mógł wiedzieć, jak szeroko Wacław zarzucił nań sieć?

– Jak myślisz? Chyba nie złapią pana Antoniego? – przerwałem milczenie. – Byłoby źle, gdyby go złowili.

– Cóż, jego w tym głowa, żeby się wywinąć. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, by mu pomóc. Jest bystry, zna zagrożenie, więc pewnie się ustrzeże. Że też właśnie musiał się tutaj cholerny Wacław napatoczyć! Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spoczął na marach obok majora.

Dalszą rozmowę przerwało pojawienie się na drodze bryczki księdza Ignacego. Powstaliśmy z murawy, otrzepując spodnie, aby przypadkiem czymś nie zbrukać siedzeń pojazdu. Zapewne Jakub miałby o to do nas żal. Gdy zatrzymał bryczkę, sprawnie zajęliśmy swe miejsca i można było kontynuować podróż. Jakub co jakiś czas dopingował Baśkę do żwawszych ruchów – cóż, kiedy kobyła w niewiele czasu później powracała znowu do poprzedniego tempa. I tak się bawili niemal całą drogę, a my zabawialiśmy wielebnego rozmową, dzieląc się wrażeniami z pszczyńskiego wypadu. Przy okazji o mało co bym chlapnął o pobycie w zborze. Huck powiedział o przypadku pana Antoniego, w związku z czym trzeba było całą rzecz zacząć od przysłowiowego jajka, czyli żniw u Żabkowej, przybyciu Wacława i zdarzeniach zakończonych ujawnieniem jego żandarmskiej profesji. Ksiądz Ignacy aż się łapał za głowę:

– I to żeście, ot tak sobie, odkryli? Niesłychane! W naszych Krzyżowicach takie dzieją się sprawy? A do tego śmierć Hansa, bunt chłopów, pobicie pana Schlitterbacha na polu, potyczka wojaków z landdragonami i nagła śmierć majora. Inoście się tu zjawili i wraz cosik dziać się poczęło. W tak krótkim czasie tyle wydarzeń, że kiedy indziej by na dobrych dziesiątek lat stykło. Niesamowite! Chyba w tym palec boży widzieć trza. Abo też nowe czasy idą i wszytko galopować poczyna – dodał po krótkiej przerwie. – Dobrze żem już leciwy i pewnie mnie Dobry Pan rychło do się wezwać raczy – kiwnął głową. – Nic, ino – jakom rzekł – palec boży w tym widzieć trza. A wszytko poczęło się od zawojowania naszego Szląska przez pruskiego Fryca i wprowadzenia przezeń pruskich porządków, od samego początku jeno nienawiść budzących. Toż za cesarza pono inaczej bywało. Dziedzic dla wsi bardziej ojcem był niż panem, chociaż wyjątki takoż bywały. To Prusaki taki ucisk tu przynieśli, w zamian do się budząc powszechną nienawiść. I to od samego początku. Powiadał mi przed laty mikułowski pleban, ksiądz Kosmeli – Panie świeć nad jego duszą! – co pierwej w Pszczynie był, takie wydarzenie: Za jego poprzednika, śp. Księdza Węgrzynka, do Gostyni, do roboty w lesie, przyciągnął z Prus drwal. Johan Heiman się zwał, czy coś takiego. Było to Roku Pańskiego 1749. W następnym roku, jakoś tak na przedwiośniu, ciężko zachorzał, a że katolikiem był, sprowadzono doń księdza, iżby go na ostatnią drogę ordynował. Jako i wnet pomarł. Wszakże gdy trza było koni i fury, coby jego zwłoki do Mikułowa przewieźć i na tamtejszym cmentarzu pogrzebać, nikt z gostynian konia i fury dla Prusaka użyczyć nie chciał, skutkiem czego ksiądz Węgrzynek musiał nieszczęsnego Heimana na miejscu, wedle Bożej Męki pogrzebać, gdzie pewnie nieborak do dzisiaj poczywa. A przecie był to ino prosty chłop, a przy tym katolik, wszakże z Prus i chyba jeno bez to taką niechęć do się wzbudził.

I tym razem nie było nam dane zobaczyć z bliska brzeskiego kościółka. Dzień już się chylił i do zmierzchu nie pozostało zbyt wiele czasu, dlatego nawet nie wspomniałem o swym marzeniu. Minęliśmy Brzeźce bokiem i podążyli dalej, mając nadzieję jeszcze przed zmierzchem dotrzeć do Krzyżowic, co dzięki wysiłkom Jakuba udało się zrealizować. Przy ostatnich blaskach gasnącego dnia, bryczka wtoczyła się na dziedziniec plebanii.


 

[1]    per pedes apostolorym – wzorem pieszych apostołów;

[2]    luterska kircha – protestancki kościół;

[3]    geld hier – pieniądze tutaj (dawać);

[4]    gibko – szybko;

Skip to content