ODCINEK 1

Rozdział pierwszy

 

          Zgodnie z zapowiedzią, kapitan bez większych trudności trafił pod zamierzony adres. Stojący pośród pól dwór, z ogrodem i sadem oraz skromnym folwarkiem, stał na wystawionym do słońca stoku morenowego wzgórza. W niezbyt dużej odległości, zarówno od wschodu, jak i zachodu, w dół zbocza ciągnęły się niezbyt głębokie dolinki, ze strumykami ciurkającymi ich dnem. Zaciekawieni pewnie relacją Franka gospodarze, wyglądali nas z ganku. Huck zajechał na podjazd, zatrzymał WSK-ę i wyłączył zapłon. Zsiadłem pierwszy, potem Eliza, a na koniec kapitan, opierając motocykl o rozłożoną dodatkową boczną stopkę. Odwiesiliśmy kaski na kierownicy i pokonawszy stopnie, podeszli do starszej pani i dwu młodych mężczyzn, którym  towarzyszył Franek Herman.

– Zapewne bracia Witczakowie i ich matka – pomyślałem.

– To jest Stasiek i Romek, o kierych żech prawił, ale tej dziołchy nie widziołech – przedstawił nas Franek.

Uścisnęliśmy podane dłonie, panią domu szarmancko całując w rękę, wymieniwszy przy tym swe nazwiska. Skoro Eliza wymieniła swoje, pani domu spojrzała na nią jakby zaskoczona.

– Na pewno musiała słyszeć coś o Schlitterbachach, których jednak w niezbyt odległych Krzyżowicach już od dawna nie ma – błysnęło mi w głowie.

Huck przeprosił za ranne najście, do którego wszakże przymusiła nas sytuacja i prosimy o dyskretną rozmowę.

– Sądzę, że pan Józef, zaangażowany w wywiadowczą robotę, najprędzej nas zrozumie, lecz oczywiście i pani Maria oraz pan Mikołaj również przy tym powinni być obecni.

Młodszy z Witczaków przenicował nas wzrokiem, spojrzał na brata, a potem matkę. Skinęła głową na znak aprobaty i ruszając przodem, ruchem ręki zaprosiła do domu. Za gospodynią wkroczyliśmy na sień. Zdjęte z grzbietów skafandry i swetry zawisły na garderobie, jednak Eliza pozostała nadal w swym teraz nieco już archaicznym kabaciku. Drzwiami po lewej stronie weszliśmy do dużego pokoju pełniącego funkcję salonu, jadalni, czy też pokoju gościnnego, a zaproszeni przez panią domu, zajęli miejsca przy dużym stole stojącym na środku pomieszczenia. Niebawem przybyli także bracia Witczakowie, którzy widocznie mieli jeszcze jakieś sprawy do załatwienia. Siedli na przeciw nas, po drugiej stronie stołu.

– Szanowni Państwo! – zaczął Huck nie czekając na ewentualne pytania. – Historia nasza jest tak niecodzienna, że wyda się państwu nieprawdopodobna. Jednak dowiedzenie naszej prawdomówności nie powinno sprawić trudności. Panu Józefowi, parającemu się ostatnio wywiadem, na pewno nie uszła uwadze nasza powierzchowność, niezbyt pasująca do obecnej rzeczywistości. Aby więc nie przedłużać, przejdę zaraz do sedna sprawy, zaś później będzie czas na wyjaśnienia i najpewniej zrelacjonowanie całej historii, co niestety zajmie trochę czasu, którego panowie – zwrócił się do obu braci – w obecnej chwili chyba zbyt wiele wolnego nie macie. Jeżeli zatem będą panów wzywały jakieś obowiązki, z dalszą opowieścią możemy się wstrzymać do bardziej sprzyjającej pory. Jednak do rzeczy! Romek i ja pochodzimy z przyszłości, może nie aż tak zbyt odległej, gdyż do naszych czasów brakuje jeszcze raptem czterdziestu czterech lat, za to Eliza, a właściwie jaśnie panienka Eliza, przybywa tu wprost z roku tysiąc osiemsetnego. Tylko bardzo proszę nie spadać z wrażenia z krzeseł – dodał szybko – ani uważać nas za wariatów. Podróżując w czasie, zjawiamy się tutaj z niedalekich Krzyżowic, wprost z roku 1800. Obydwaj z Romkiem urodziliśmy się – a właściwie to dopiero się urodzimy – w roku 1942, co łatwo można udowodnić. Proszę, oto mój osobisty dokument – wyciągnął z kieszeni portfel i dobywszy zeń dowód osobisty, podał przez stół młodszemu z braci. I ja sięgnąłem po dowód, w chwilę później podając go drugiemu. Na chwilkę zastygli w bezruchu, wpijając oczy w srebrne orły zdobiące zielone okładki, a potem – niemal równocześnie otworzyli – przebiegając wzrokiem poszczególne rubryki. Tymczasem ich matka zastygła w bezruchu, wlepiając w nas wzrok tak, jak gdyby ujrzała gości z zaświatów. Ale przecież w pewnym sensie  tak było. Po jakimś czasie  starszy, Mikołaj, podał jej mój dowód. Przeżegnawszy się, ujęła go w dłoń i czytała, podczas gdy syn z niedowierzaniem kręcił głową, najpewniej nie mogąc pogodzić się z nieprawdopodobnym. Podobnie i Józef nie odezwał się ni słowem, wciąż patrząc w rozwarty dowód kapitana. Gdy wreszcie podniósł na nas oczy, Huck dodał:

– Jaśnie panienka Eliza oczywiście nie dysponuje żadnym dokumentem, jako że w jej czasach takowych chyba jeszcze nie było. No, metryka chrztu na pewno tak, ale przypuszczam, że jej nie zabrała. Ba, najpewniej nawet o czymś takim nie pomyślała. Trudno! Ale i tak na nic by się jej tutaj przydała. Po przeszło stu dwudziestu latach? Jak państwo widzą, sprawa jest nieprawdopodobna, więc żeby waszej cierpliwości nie wystawiać na próbę, najlepiej po kolei powiedzieć, jak się sprawy miały. Zacznę, a potem Romek będzie kontynuował – i tak na przemian – by nam gardła nie odmówiły posłuszeństwa i języki nie skołowaciały – zakończył wstęp z uśmiechem i nie dając gospodarzom czasu na zadanie zbędnych pytań, przystąpił do opowieści, zaczynając od awarii wodociągu i zalania piwnic. I chociaż przecież znałem całą sprawę, czynnie w niej uczestnicząc, słuchałem z uwagą, przyłapując się na tym, że niecierpliwią mnie krótkie przerwy, które czynił dla wzięcia głębszego oddechu bądź przełknięcia śliny. Po jakimś czasie „przekazał mi pałeczkę”:

– Teraz, Romku, twoja kolej, a ja troszkę wytchnę. W gardle już mi nieco zaschło.

Popatrzałem po zebranych. Chwila ciszy sprowadziła gospodarzy z zaświatów do rzeczywistości. Za to Eliza, zmęczona ostatnimi emocjami, zwyczajnie zasnęła na krześle. Zauważyła to również pani Maria.

– Biedactwo usnęło! – użaliła się nad dziewczyną. – Józku, powiedz Hani, żeby przygotowała dla niej łóżko na pięterku. Zaś póki co, nie odmówią chyba państwo śniadania? Ale gapa ze mnie! Dawno już powinnam była to zaproponować! Przecież dzisiaj z pewnością niczego jeszcze nie mieliście w ustach. Przepraszam!

– To raczej my winniśmy przepraszać za najście – zaprotestowałem. – Oczywiście nie odmówimy posiłku. Myślę, że na razie jednak pozwolimy Elizie jeszcze podrzemać i obudzimy dopiero, gdy już śniadanie będzie na stole. Ale potem rzeczywiście niech idzie spać.

Pani Maria skinęła głową i ostrożnie odsunąwszy krzesło, by nie zbudzić dziewczyny, z Józefem opuściła pokój, podczas gdy Mikołaj nadal dotrzymywał nam towarzystwa. Schowaliśmy dowody.

– Nieprawdopodobna historia! – odezwał się wreszcie nasz gospodarz. – Nigdy bym nawet nie przypuścił, iż coś takiego jest możliwe! W jakiż to sposób panowie dokonują podróży w czasie?

– Dowiadując się o tym przypadkowo, my także nie chcieliśmy wierzyć w taką możliwość. Jednak nie zawadziło spróbować i w letnie przesilenie, gdyż wtedy na krótko rozwierają się wrota czasu, postanowiliśmy dokonać próby. Powiodło się i wylądowaliśmy w roku 1800. Jesienna równonoc dawała zaś możliwość powrotu. Tym jednak razem coś nie tak poszło i znaleźliśmy się tutaj, w dodatku z panną Elizą.

– Następna okazja pokonania wrót czasu przypada dopiero w letnie przesilenie, które nawet nie wiemy kiedy w tym roku wypada – włączył się kapitan. – Z tego co mówił Franek Herman wnoszę, że dzisiaj mamy poniedziałek 21 marca 1921 roku, gdyż wczoraj odbył się plebiscyt. Franka zaś znam z naszych czasów – naturalnie starszego już o przeszło czterdzieści lat. Na szczęście jego twarz zachowała duże podobieństwo. A jeżeli już jesteśmy przy plebiscycie, mogę panu podać jego wynik, który chyba dobrze zapamiętałem. W domu dużo  mówiło się o tych sprawach. Aha! Nie powiedziałem, że jestem wnukiem Tomasza Kowalczyka, obecnie mieszkającego w Katowicach, zaś jego starszy brat, Jan Jakub, jest teraz polskim konsulem we Wrocławiu.

– Ojciec dobrze znał obydwu – odparł Mikołaj. Miło mi zatem poznać wnuka, którego po prawdzie jeszcze nie ma, a jego matka najpewniej jest młodsza od obecnej tu panny Elizy. Nieprawdopodobne, nieprawdopodobne! Wszakże o wynik plebiscytu jestem spokojny.

– Przykro mi, ale muszę pana rozczarować. Wprawdzie ustalono liczyć wyniki gminami, jednak ostatecznie Komisja Międzysojusznicza ogłosi łączne wyniki głosowania. A tych za Niemcami padło ponad 59%, za Polską troszkę ponad 40%. Niemcy więc wystąpią o przyznanie im całego obszaru plebiscytowego, zaś Polska o tereny na prawym brzegu Odry, czyli terytorium, gdzie oprócz zgermanizowanych miast, strona polska odniosła zwycięstwo. Były już dwa powstania śląskie, wnet wybuchnie trzecie. O tym mogę już pana uprzedzić, chociaż raczej nie powinniśmy zbyt wiele mówić o rzeczach przyszłych, aby w jakikolwiek sposób nie wywierać wpływu na bieg zdarzeń. Z tego co wiem, Wojciech Korfanty zostanie przywódcą powstania. Pan z bratem wejdziecie w skład sztabu grupy operacyjnej „Południe” pod dowództwem ppłk. Bronisława Sikorskiego, używającego pseudonimu „Cietrzew”. Powstanie przeżyjecie, chociaż będą także gorące chwile. I na razie tyle. Jednak bardzo proszę uzyskane wiadomości zachować tylko dla siebie. No, bratu chyba również można o tym powiedzieć, gdyż… – tu przerwał w pół zdania. Drzwi się otworzyły i zaczęto wnosić zastawę, a zaraz potem na stole wylądował duży dzbanek wonnej kawy, mniejszy z mlekiem, cukiernica, spory półmisek parującej jajecznicy, maselniczka, solniczka i koszyczek  pokrajanego w skibki chleba.- Jedzenie mamy postne, jako że to już wielki tydzień – poinformowała pani Maria zajmując swe miejsce.

– To dzisiaj jest wielki poniedziałek? – zdziwił się Huck. – Jakoś sobie tego nie skojarzyłem.  We wielki wtorek miał miejsce napad na mieszkanie dziadka Kowalczyka. O rany! Przecież to jutro dopiero będzie! Muszę tam koniecznie być! Wprawdzie napad ostatecznie się nie powiódł i dziadek Tomasz nie wpadł w łapy niemieckiej bojówki, ale, na wszelki wypadek, lepiej sprawy dopilnować na miejscu, zaś w tym Lebel może się okazać ważkim argumentem. Musicie bowiem państwo wiedzieć, że rozzuchwaleni wynikami głosowania Niemcy w miastach przystąpią do kontrakcji i pogromów miejscowych Polaków. Francuzi zaś dopiero po dwu dniach siedzenia w koszarach ruszą się, by zaprowadzić porządek. Ostatecznie Międzysojusznicza Komisja wprowadzi stan oblężenia. Zatem, panie Mikołaju, byłoby chyba dobrze szefom Dowództwa Obrony Plebiscytu przekazać ostrzeżenie o nadciągającym niebezpieczeństwie. Telefony już pewnie macie? Zresztą pan Józef najlepiej wie, jak się z tym uporać. Ale działać trzeba szybko, by ostrzeżenie do zagrożonych dotarło na czas!

Młodszy z Witczaków obrzucił Hucka zdziwionym spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok na brata. Ten potwierdzająco skinął głową.

– Tak, Józku, będzie – potwierdził. – Podobnie przecież Niemcy zareagowali 17 sierpnia ubiegłego roku, wieszcząc rychły upadek Polski, skoro bolszewicy dotarli pod Warszawę. Już im się zdało, że to nastąpił dzień ostatecznych porachunków z polskim żywiołem. Po miastach wpierw demonstrowali, a potem zaczęły się pogromy. Przecież nawet francuskie wojska ochraniające siedzibę przedstawicielstwa Międzysojuszniczej Komisji w Katowicach zaatakowali, a udzielającego pomocy rannym doktora Mielęckiego bestialsko zamordowali, zwłoki wlekli ulicami i na koniec do Rawy wrzucili. Zatem i podobnie może być i teraz. Zajmij się tym, Józku, natychmiast! Może przynajmniej do części zagrożonych ostrzeżenie dotrze na czas? A to już gra warta świeczki. Resztę dopowiem ci później. Ruszaj!

Józef opuścił salon. Trzasnęły pospiesznie zamykane drzwi, budząc Elizę. Spojrzała na nas wpierw jeszcze niezbyt przytomnie, potem przetarła oczy kułakiem i wreszcie przeprosiła za sen przy stole. Pani Maria pocieszyła ją, iż to nic zdrożnego i zaprosiła do jedzenia.

– Po śniadaniu koniecznie musisz się, Elizo, przespać! Przygotowane łóżko już na cię czeka.

Poniechawszy zatem chwilowo spraw ważkich, życząc sobie nawzajem smacznego, zabraliśmy się za wyżerkę. Zajęci posiłkiem, nie odzywaliśmy się. Zresztą każdy dobrze wychowany wie, że nie prowadzi się konwersacji z pełnymi ustami. Nie chcąc nam przeszkadzać, gospodarze również taktownie milczeli.

W około dziesięć minut wiktuały ze stołu znikły w naszych żołądkach. Podziękowaliśmy za posiłek, zaś Eliza opuściła nasze towarzystwo, udając się spać. Byłem z tego zadowolony. Przynajmniej było można rozmawiać o sprawach nie przeznaczonych dla postronnych uszu. Do czasu powrotu Józefa wstrzymaliśmy się z dalszą opowieścią. Za to Huck wypytywał o możliwości dotarcia do Katowic. Najdogodniejsza wydawała się podróż koleją i to rannym pociągiem z Wodzisławia, z przesiadką w Orzeszu na pociąg relacji: Racibórz – Katowice. Wyłoniła się wszakże poważna przeszkoda, którą stanowił brak dokumentów tożsamości, bez których wybieranie się w drogę było ryzykowne. Okazało się bowiem, że dla mieszkańców obszaru plebiscytowego, w wieku od 16 lat, Międzysojusznicza Komisja wprowadziła osobisty dokument, z fotografią – tzw. „Kartę Legitymacyjną” – którą w miastach wystawiały magistraty, na wsiach zarządy gmin. Osoby z zewnątrz musiały posiadać paszporty wizowane przez Międzysojuszniczą Komisję. Brak „Karty” skutkował karą grzywny w wysokości 100 – 150 marek i aresztem do 6 tygodni. Przyjezdnym za brak wizowanego paszportu groziła grzywna od 1000 do 1500 marek i areszt do roku. Dokumenty zaś należało okazywać na każde wezwanie. Zrzedły nam miny.

– Nie można jakoś zalegalizować naszego tutaj pobytu? – zapytałem. – Nasze dowody osobiste na nic się zdają. Ba, okazanie ich komukolwiek byłoby nawet niebezpieczne. Jakoś przecież musimy dotrwać do letniego przesilenia! Trudno cały czas się ukrywać. Areszt bynajmniej nam się nie uśmiecha, a na zapłacenie ewentualnej grzywny nie mamy nawet jednej marki! Co robić? Czysta desperacja!

– Omówię to z Józefem. Wnet do nas winien wrócić. Wysłuchamy resztę waszej historii, a potem na pewno coś uradzimy. Sądzę, że znajdziemy satysfakcjonujące rozwiązanie.

Czas do powrotu młodszego z Witczaków wykorzystaliśmy rozpytując o sytuację i aktualne sprawy, żeby mniej więcej wiedzieć, jak się w tym świecie znaleźć, a przede wszystkim nie popełnić demaskującej gafy. Gdy wrócił i usiadł przy stole, kontynuowałem opowieść. Po jakimś czasie zmienił mnie kapitan, a gdy jemu zaschło w gardle, mnie przypadł finał, z niefortunnym, o prawie 45 lat krótszym skoku i to w dodatku z niespodziewanym pasażerem w wózku zamiast bagaży. Przy okazji wyjaśniłem powód, dla którego Eliza opuściła rodzinny dom.

– Tak to zostaliśmy tylko przy tym, co włożyliśmy na siebie oraz umieścili w chlebaku i raportówce, a więc głównie zdobycznych pistoletach, teraz już zabytkowych, ale jeszcze wciąż zdatnych do użycia, z zapasem kul i niemal pełnymi prochownicami. Stasiek ponadto dysponuje rewolwerem, z niewielkim zapasem amunicji. Dobre i to niż nic! Jak więc państwo widzą, nasza sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Jedyna nadzieja, że w letnie przesilenie powiedzie nam się wrócić do rzeczywistości, którą przed rokiem opuściliśmy. Myśli o ewentualnym niepowodzeniu nawet nie dopuszczam – zakończyłem.

W salonie zapadła cisza, którą dopiero po dłuższej chwili przerwała gospodyni:

– A to ci niesamowita historia! Aż wprost trudno uwierzyć!

By więc postawić przysłowiową kropkę nad „i”, przeprosiwszy gospodarzy na chwilę, wyszedłem na sień, a zabrawszy chlebak i raportówkę, wróciłem do stołu. Wydobyliśmy zdobyczne pistolety i podali przez stół.

– Ostrożnie, nabite! – ostrzegłem. Dodatkowo Huck wyjął także Lebela i lornetkę, a ja perspektywę von Vetinghoffa. Podczas gdy bracia podziwiali przeszło stuletnią broń, przypomniałem sobie nasz motocykl, a właściwie to jego znamionową tabliczkę na ramie, z nazwą wytwórni, a przede wszystkim rokiem produkcji.

– Dobrze byłoby zabrać nasz motocykl sprzed domu i gdzieś schować, aby nie wpadł w oko komuś niewtajemniczonemu. Tabliczka z nazwą wytwórni i rokiem produkcji natychmiast nas dekonspiruje.

– Widziałem – potwierdził Józef – i już go zabrałem sprzed ganku. Później pokażę, gdzie jest.

Po krótkiej dyskusji bracie zadecydowali, żeby nas wyposażyć w „lewe” dokumenty. Najprostsze do uzyskania uznali „Karty legitymacyjne”.

– Ale nie mamy do nich fotografii – wtrąciłem. – Chyba jednak znajdzie się w okolicy jakiś fotograf?

– Zaraz was sfotografujemy i klisze zawiezie się do wywołania. Mamy zaufanego fotografa. Jak się postara, fotografie będą może nawet jeszcze dzisiaj. – Jako i w niewiele czasu później pozowaliśmy do zdjęć na tle rozwieszonego prześcieradła. Dwa razy błysnęła magnezja. Po wszystkim Józef schował kasety z kliszami w kieszeni i odjechał gdzieś na rowerze. Nam zaś zaproponowano odpoczynek.

– Przyda się wam po nie przespanej nocy. Póki co prześpijcie się, gdyż i tak na razie nic lepszego nie macie do roboty. Potem ustalimy, co dalej czynić? – Poszliśmy zatem i my na pięterko, by w niezbyt dużej izbie, z dwoma oknami w zachodniej ścianie, wyciągnąć się wygodnie na świeżo posłanych łóżkach. Zrazu żywiłem obawy, czy aby dam radę zasnąć? Jednak rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Zaledwie przyłożyłem głowę do poduszki, już spałem.

                                            ================

Zbudził mnie ruch w pokoju. Otwarłem oczy. Za oknami słońce chyliło się ku zachodowi.

– A więc to jeszcze dzisiaj – skonstatowałem. Kapitan już opuścił łóżko i to właśnie on był sprawcą mojego przebudzenia.

– Dobrze, Romku, że nie śpisz. Nie uważasz, iż wypadałoby cokolwiek zjeść? Może gospodarze zostawili coś dla nas z obiadu? Jestem także ciekawy, jak daleko posunęły się  sprawy związane z naszymi dokumentami? Ale i tak jestem zdecydowany jutro pojechać do Katowic, niezależnie od dokumentów. Najwyżej zaryzykuję. Trzeba ostrzec dziadka, a przede wszystkim być na miejscu. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś poszło nie tak, a mnie tam nie było. Chyba mnie rozumiesz?

– Oczywiście!  Tak samo bym postąpił. Ale zbierajmy się! I ja jestem głodny, a przy tym tak samo ciekawy. Jeżeli rzeczywiście Witczakowie są aż tak znaczący jak twierdziłeś, wkrótce winniśmy wejść w posiadanie nowych dokumentów. Wtedy bez  obawy możemy się  stąd ruszyć. – Zeszliśmy na parter, w drzwiach wiodących na ganek spotykając panią domu, wracającą z dworu. Towarzyszyła jej Eliza.

– A, już się wyspaliście! Zapraszam tedy do stołu na spóźniony obiad bądź wcześniejszą kolację – jak kto woli. Panienka Eliza już jadła i zdążyła też zobaczyć nasze skromne gospodarstwo, ale pewnie nie odmówi herbaty. Prawda Elizo?

Zasiedliśmy znów do stołu, a po skończonym posiłku przeszli do gabinetu, gdzie zastaliśmy obydwu braci.

– Fotografie się udały – powitał nas Mikołaj. Zresztą niechaj panowie sami ocenią – wskazał na biurko, na którym leżały dwa zielone, kartonowe arkusiki, przedzielone na dwie części, z przytwierdzonymi naszymi podobiznami. Niczego im nie można było zarzucić.

– Pozostaje jedynie wypełnić poszczególne rubryki, których treść wpierw musimy uzgodnić. Imiona i nazwiska chyba wpiszemy prawdziwe? Oczywiście niemieckim językiem urzędowym.  Wprawdzie po II powstaniu mamy już uznanie języka polskiego i jego równouprawnienie z niemieckim, ale po urzędach wciąż brakuje biegle nim w piśmie władających. Poza tym, w zgermanizowanych miastach bezpieczniej używać dokumentów wypisanych po niemiecku, co w dużej mierze eliminuje ewentualne szykany. Dzień i miesiąc urodzenia również mogą być prawdziwe, za to rok proponowałbym 1898. Łatwy do zapamiętania: osiem, dziewięć, osiem, a daje aktualny wiek panów – 23 lata. Z uwagi na niemożność sprawdzenia, na miejsce urodzenia proponowałbym wybrać coś z Wielkopolski, która przecież do niedawna także wchodziła w skład Rzeszy, zaś na Śląsk panowie przybyli na przykład około roku 1917 – 18. Jednakże obecnym miejscem zamieszkania, przynajmniej od zeszłego roku, musi być nasze Jastrzębie, gdyż z tutejszej gminy pochodzą dokumenty i w razie czego gmina to potwierdzi. Mamy ją obsadzoną przez naszych. Jesteście zaś panowie u nas zatrudnieni.

– Nie ma sprawy, mogłem urodzić się w Poznaniu –  zadecydowałem.  Siedliśmy przy okrągłym stoliku stojącym opodal dużego biurka, zaś Józef za biurkiem. Ująwszy pióro, zaczął wypełniać poszczególne rubryki, co i rusz zanurzając stalówkę w kryształowym kałamarzu. A gdy już obydwie karty legitymacyjne były gotowe, poprosił o ich podpisanie – naturalnie po uprzednim przećwiczeniu podpisów na kartce papieru. Po kilku przymiarkach  pod swą podobizną napisałem: Roman Niemira. Czekając na wyschnięcie atramentu, przebiegłem wzrokiem nowy dokument. Większość lewej strony zajmowała fotografia, w prawym dolnym rogu opatrzona gminną pieczęcią. Wszystkie rubryki oznaczono po francusku, polsku i niemiecku, natomiast odręczne wpisy, zgodnie z zapowiedzią, były niemieckie. Nad zdjęciem, w lewym rogu figurował wiek: 22 J. W prawym – wzrost: 176 zn. Pod fotografią podpis właściciela dokumentu, a poniżej: Königsdorf – Jastrzemb jako miejsce zamieszkania, adres – Vw. Annaruh i powiat (Kreis) – Rybnik. Prawa strona dokumentu zawierała następujące dane:

Nazwisko ( u kobiet zamężnych także nazwisko rodowe): Niemira,

Imiona: Roman, Michael,

Stan familijny: unverheirated (nieżonaty),

Urodzony dnia: 20.5.1898,

Miejscowość urodzenia: Posen (Poznań),

Powiat: Posen,

Zamieszkały na obszarze plebiscytowym od: 1916.

U dołu strony podpis przełożonego gminy (Gemaindeburger), a obok pieczęć władzy gminnej.

Zamknąłem „Kartę”. Na okładce widniała trójjęzyczna nazwa dokumentu: „Carte d’identite”, „Karta legitymacyjna”, „Legitimations – Karte” i pod spodem numer dokumentu. Aby wyglądała na używaną, kilkakrotnie otwarłem ją i zamknąłem, a następnie trochę przybrudziłem dłonią. Huck również cokolwiek postarzył swoją i na koniec nawet przygiął dwa rożki. Pan Józef z uznaniem skinął głową.

– Widzę, iż panowie znają się na rzeczy. To się chwali!

Potem kapitan załatwił jeszcze rzecz ważną, a dla nas nieco krępującą: finanse. Nie dysponowaliśmy przecież obiegowym pieniądzem – niemieckimi markami i fenigami. Za to miałem jeszcze dwadzieścia pięć, zaś Huck pięć srebrnych talarów wybitych przed przeszło stu sześćdziesięciu laty przez Fryderyka II i Marię Teresę, prócz wartości czystego kruszcu mające teraz dodatkowo wartość numizmatyczną. Nasi gospodarze znali we Wodzisławiu i Rybniku paru zbieraczy numizmatów i podjęli się u nich spieniężyć nasze zabytki i na to konto od ręki zadatkowali 200 marek. W związku z tym kapitanowi odpadł kłopot zdobycia skądś gotówki potrzebnej na jutrzejszy wyjazd.

Nazajutrz, po bardzo wczesnym śniadaniu, Huck opuścił gościnny dwór, by – z niezbyt odległego dworca kolejowego – wyruszyć w podróż do Katowic. Na wszelki wypadek zawczasu wypytał, jak po niemiecku prosić o bilet?

– Przecież nie jest takie pewne, że kasjer będzie Polakiem. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że raczej Niemcem – wyjaśnił. Zrazu miałem zamiar mu towarzyszyć, lecz mi to wyperswadował, jako jednego z argumentów podając konieczność oszczędzania gotówki.

– Do letniego przesilenia jakoś musimy przeżyć, a trudno wymagać, aby do tego czasu Witczakowie wzięli nas na garnuszek. Musiałem, acz z bólem serca, przyznać mu rację i pozostać na miejscu.

                                       ====================

Na dworcu, w krótkiej kolejce do kasy stały trzy osoby. Starszy jegomość w meloniku, a za nim dwie wiejskie kobieciny, z koszykami w ręku.

– Pewnie jadą na targ do Żor – pomyślał.

Używając niemieckiego, jegomość w meloniku zakupił bilet drugiej klasy do Katowic. Zapłacił, odebrał bilet i podziękował. Przed okienkiem stanęła pierwsza babina.

– Dajom mi łoni bilet czwortej klasy do Mikołowa – poprosiła.

– Wohim[1]?! – nieco podniesionym głosem zapytał kasjer.

– Do rzyci, a nie do Chin! Kaj ci tam staro baba do Chin bydzie jeździła – odpaliła.

Kasjer zaperzył się, twarz mu pokraśniała i coś tam zaczął gniewnie perorować po niemiecku, co by raczej świadczyło, że rozumiał po polsku.

– Jeszcze jeden owładnięty misją germanizowania tubylczych dzikusów – pomyślał kapitan. Aby uniknąć zbędnej scysji, wyręczył babę, po niemiecku wyjaśniając, jaki chce bilet. Kasjer sapnął ze złością, z odpowiedniej przegródki biletowej kaszty wyciągnął żądany bilet, przybił datownik i rzucając na obrotowy talerzyk zamontowany w parapecie okna, wymienił cenę. Kobiecina położyła na drugiej połówce talerzyka odliczoną należność. Kasjer obrócił talerzyk i każdy zabrał, co mu się należało. Z drugą kobietą nie było problemów. Gdy przyszła jego kolej, Huck poprosił o bilet do Katowic, w trzeciej klasie, gdyż ta dysponowała miejscami siedzącymi, w przeciwieństwie do czwartej, gdzie trzeba było stać. Położył banknot na talerzyku, a potem odebrał bilet i resztę wydaną w bilonie. W ślad za innymi ruszył w stronę wyjścia na perony, chociaż do odjazdu pociągu pozostawało jeszcze ponad piętnaście minut. Stojący w budce przy wyjściu bileter przedziurkował okazany bilet i pozwolił pójść dalej. Na peronie zgromadziło się kilkunastu podróżnych. Po jakimś czasie, z oddali doleciał gwizd lokomotywy, a po upływie następnych paru minut, odgłosy pracy parowozu i wreszcie stukot kół nadjeżdżającego pociągu. Ale i tak minęła jeszcze następna długa chwila, nim sapiąca lokomotywa wtoczyła się na stację, a za nią siedem wagonów: bagażowy, dwa trzeciej klasy, jeden drugiej i trzy czwartej. Zapiszczały hamulce, trzasnęły otwierane drzwi. Na peron wysiadło kilku pasażerów.

– Bad Jastrzomb! – wołał konduktor idący peronem wzdłuż pociągu. Z wagonu bagażowego wyładowano jakieś pudła, a potem załadowano dwa duże kosze, kufer i drewnianą skrzynię. Wagony czwartej klasy przypięto na końcu składu i właśnie do nich wsiadła większość podróżujących. Huck wybrał trzeci wagon, przedzielony ubikacją i malutkim korytarzykiem na dwie równe części, z drewnianymi ławkami przy ścianach. Zajął miejsce tuż obok drzwi, ale póki co, stanął przy nich i wyjrzał otwartym oknem. Z pompy stojącej obok toru uzupełniano wodę w tendrze parowozu. Gdy zaczęła się przelewać, palacz zakręcił zawór i odstawił ruchomą rurę pompy w pozycję zerową, a następnie po schodkach wdrapał się do kabiny lokomotywy. Stojący obok pociągu konduktor włożył gwizdek w usta i zagwizdał. W międzyczasie na peron wyszedł dyżurny ruchu, w czerwonej czapce, z „lizakiem” w dłoni.

– Die Tür zumachen[2]! – zawołał konduktor i ponownie zagwizdał, a popatrzywszy wzdłuż pociągu dodał: – Fertig[3]!

– Abfahrt[4]! – zakomenderował dyżurny ruchu, unosząc tarczkę sygnałową.

– Abfahrt! – unosząc rękę, powtórzył kierownik pociągu stojący w drzwiach bramkardu[5].  Zasyczała para, lokomotywa szarpnęła wagony i pociąg ruszył. Huck jeszcze chwilę wyglądał oknem, wnet jednak je zamknął, ciągnąc za parciany pas zwisający spod obramowania okna. Siedząc twarzą w kierunku jazdy, patrzał na krajobraz przesuwający się za oknem. Bractwo w przedziale rozmawiało po polsku. Na postojach konduktor wykrzykiwał niemieckie nazwy kolejnych stacji. Za Żorami pociąg wjechał w las. Zaraz też w przedziale zjawił się konduktor, specjalnymi obcążkami dziurkując kontrolowane bilety. Nim pociąg wyjechał na otwarty teren Palowic, bilety pasażerów wagonu zostały sprawdzone, a stojący przy drzwiach konduktor czekał aż pociąg dotrze do stacji usytuowanej na skraju następnego lasu. W Orzeszu wypadała przesiadka, jednak nie wymagająca zmiany peronu. Wraz z innymi opuścił wagon. Podobnie jak on, większość również udawała się w kierunku Mikołowa i Katowic. Po upływie dobrych dziesięciu minut, na tor przy peronie wjechał pociąg z Raciborza. I w nim wagony czwartej klasy umieszczono na końcu składu, a trzeciej przed nimi. Przepuścił tłoczących się przy drzwiach i jako ostatni wsiadł do przedziału. Niestety wszystkie miejsca siedzące były już zajęte. Stanął więc przy drzwiach.

– Tę nie całą godzinkę mogę postać – zadecydował. I chociaż w Mikołowie zwolniło się parę miejsc na ławkach, nawet nie pomyślał, żeby usiąść, bo i też zaraz do wagonu dosiadło wielu bardziej niż on zaawansowanych wiekiem. Dojeżdżając do stacji w Ligocie, noszącej teraz  nazwę „Idaweiche”, żywiej zabiło mu serce. Nic dziwnego, przecież była to jego rodzinna miejscowość! Stał przy oknie, aby zawczasu wypatrzeć rodzinny dom, który od przynajmniej dwudziestu lat musiał tam już być. Wprawdzie nie w znanym i bliskim sercu kształcie, a także w innym władaniu, ale zawsze jednak w tym samym miejscu. Przy dużo rzadszej teraz zabudowie, winien być widoczny nawet już z peronów. Niestety na razie widok w tym kierunku zasłaniały liczne wagony towarowe stojące na stacyjnych torach. Jednak gdy pociąg ruszył i towarowe składy zostały w tyle, w oddali – pośród pól i nadkłodnickich łąk – bez trudu zlokalizował rodzinną sadybę. Naturalnie dom wyglądał inaczej i brak przy nim było także rozległego ogrodu, zaś zabudowania dwu sąsiednich gospodarstw, metryką najwyraźniej sięgały jeszcze pierwszej połowy XIX wieku.

– Żeby tak mieć aparat fotograficzny – zamarzył. Ale póki co, tak długo jak było tylko możliwe, chłonął wzrokiem widoki bliskich mu stron. I tak tkwił przy oknie aż do Katowic. Tu także nie spieszył się z wysiadaniem. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości pasażerów spieszących do pracy, jego nic nie piliło. Stosunkowo jeszcze wczesna pora gwarantowała, że na miejsce dotrze i tak przed czasem. Od dworca na ulicę Beaty były przysłowiowe trzy kroki, zaś do domu, w którym mieszkali dziadkowie również nie mogło być zbyt daleko. Nie spiesząc się, zszedł schodami do tunelu łączącego perony z holem dworca. Tam minął pięcioosobowy patrol żołnierzy francuskich, z nałożonymi na karabinach bagnetami. Towarzyszyła im czwórka parytetowych policjantów w zielonych mundurach.

– Na pewno dwu Niemców i dwu Polaków – pomyślał. Westchnąwszy z ulgą, opuścił dworzec i wmieszał pomiędzy przechodniów na chodniku. Ruszył w stronę kolejowego wiaduktu, przed którym przeszedł na drugą stronę ulicy św. Jana. Od strony rynku doleciały go słowa niemieckiej pieśni. Chwilę nasłuchiwał, chcąc rozpoznać, co to też takiego?

– Chyba „Die Wache am Raine”[6]? – przypomniał sobie kiedyś słyszaną melodię. Popatrzał w głąb ulicy św. Jana biegnącej do rynku. Mniej więcej w połowie jej długości zobaczył grupę przynajmniej pięćdziesięciu osób, z niemiecką flagą na długim drążku, którą niosący dryblas powiewał raz w lewo, raz w prawo.

– „Górny Śląsk jest niemieckim krajem!” – zaczęli skandować skupieni przy fladze, gdy zakończyli pienia. – „Górny Śląsk musi być niemiecki!”, „Górny Śląsk to niemiecki kraj, chciwy Polaku precz z łapami!” – tłumaczył sobie, może niezbyt składnie, skandowane hasła. Jakiś przechodzień mijający demonstrantów w porę nie oddał honorów fladze. Zaraz też przypadło do niego trzech drabów i strąciwszy mu z głowy kapelusz, zaczęli nieszczęśnika okładać laskami.

– Aha, rozkręcają się – pomyślał. – Niejeden dzisiaj oberwie, a demonstrantów na pewno wnet przybędzie. Lepiej się więc tu dłużej nie plątać – zadecydował odchodząc pod wiadukt. Z historii i opowiadań domowych zapamiętał, że po plebiscycie inicjatorami niemieckich demonstracji, a zarazem prowokatorami licznych zajść i pogromów w miastach, byli przede wszystkim przybyli z Niemiec „wotanci”[7], do których dołączyli miejscowi Niemcy.

Za wiaduktem przeszedł na przeciwległy chodnik, gdyż po tej stronie ulicy, noszącej teraz nazwę Beaty, znajdowały się parzyste numery domów. Jeżeli dobrze przekalkulował, ten poszukiwany powinien być jeszcze przed Placem Miarki, oczywiście teraz noszącym inną nazwę. Minąwszy zakręt, szedł dalej, odczytując numery posesji umieszczone przy bramach. Po chwili dopędził go tramwaj, zdążający w górę ulicy, który dopiero co, z piskiem kół o szyny, wyłonił się zza zakrętu. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i stanął przed właściwą bramą. Jeżeli dobrze zapamiętał z opowiadań rodziny, mieszkanie dziadków winno być na pierwszym piętrze, po lewej stronie. Nacisnął masywną klamkę i uchyliwszy drzwi umieszczone w skrzydle bramy, wszedł do sklepionej sieni. Tył podwórza zamykała piętrowa oficyna, zaś w połowie sieni, z lewej strony, trzy schody wiodły na podest klatki schodowej. Przy schodach na piętro znajdowało się wejście do mieszkania na parterze. Na ich drzwiach brak było tabliczki z nazwiskiem lokatora, chociaż pozostał po niej jaśniejszy ślad. Na spisie lokatorów wiszącym przy schodach, nazwisko lokatora mieszkania numer jeden zakrywał pasek czystego papieru.

– Widocznie niedawno się wyprowadzili – skonstatował. Zgodnie z przewidywaniami, dziadkowie zajmowali mieszkanie oznaczone numerem drugim. Wydobywszy zegarek z kieszeni, sprawdził czas:

– Kwadrans po ósmej. Troszkę za wcześnie, jak na wizytę, ale trudno! Lepiej sprawę załatwić zawczasu. – Pamiętał, że najście na mieszkanie miało miejsce w godzinach przedpołudniowych. Tak przynajmniej w domu mówiono po latach. Równocześnie wpadł mu do głowy pomysł zmylenia niemieckiej bojówki:

– Tak, to się może udać – mruknął, zdążając schodami w górę. Stanąwszy przed drzwiami, ujął w dwa palce skrzydełko obrotowego dzwonka i energicznie zakręcił w prawo, w lewo i znowu w prawo.

– Dzyń, dzyń, dzyń – zadźwięczało za dwuskrzydłowymi drzwiami. – Wyglądają na dosyć solidne – ocenił. – Ciekawe czy od wewnątrz mają dodatkowe sztaby utrudniające sforsowanie?

Zachrobotał zamek i drzwi się uchyliły na tyle, na ile pozwalał założony łańcuch. W szparze zobaczył fragment kobiecej twarzy.

– Babcia? – przeleciało błyskawicą przez głowę. Z emocji żwawiej zabiło mu serce.

– Dzień dobry! Przepraszam za wczesne najście, lecz czas nagli. Czy mam przyjemność rozmawiać z panią Pelagią Kowalczykową?

– Tak.

– Jestem Stanisław – tu wymienił swe nazwisko. – Zastałem pana Tomasza, czy też już wyszedł do pracy?

– Już jest w pracy. Wprawdzie wziął sobie tydzień wolnego przed świętami, ale dzisiaj jednak poszedł, gdyż coś tam wypadło ważnego.

– Szkoda, a właściwie może i dobrze – dodał po chwilce. Przybliżywszy twarz do uchylonych drzwi, oznajmił cichszym głosem:

– Przybywam od pana Mikołaja Witczaka z Jastrzębia, w dyskretnej sprawie.

– Przecież doktor Witczak od trzech lat nie żyje!

– Od jego syna, także Mikołaja – wyjaśnił szybko, bojąc się by mu przypadkiem nie zatrzaśnięto drzwi przed nosem. – Pewnie pani o nim przynajmniej tylko słyszała?

– Poznałam go, gdy był jeszcze młodzieńcem, a nie tak dawno nawet nas odwiedził. – Drzwi przymknęły się, szczęknął opadający łańcuch i w następnym momencie w rozwartych drzwiach zobaczył babcię, której oczywiście o wnukach nawet jeszcze się nie śniło. Jednak on ani myślał wtajemniczać jej w te sprawy. Wystarczyło przekazać ostrzeżenie i podjąć ewentualne kroki zaradcze.

– Proszę do środka! Przecież nie będziemy rozmawiali przez drzwi. Witam!

Ujął wyciągniętą rękę i ucałował, jak nakazywał dobry obyczaj.

– Proszę do pokoju – wskazała ręką drzwi z prawej. – I co słychać u Witczaków? Przenieśli się już do dworu?

– Tak. Już mieszkają na Dolnym Jastrzębiu. Ładne miejsce, spokojne, a przy tym niezbyt oddalone od dworca. – Siadł na krześle przy długim stole. Na bocznej ścianie dostrzegł znajomy bufet, z lustrem pomiędzy bocznymi szafkami. Aby nie tracić czasu, którego przecież mogło w decydującym momencie zabraknąć, wyłuszczył w czym rzecz, a następnie przedstawił pomysł ewentualnego przeciwdziałania:

– Mieszkanie na parterze jest obecnie wolne?

– Tak, Rakowie dopiero co przenieśli się na Zieloną.

– Bardzo dobrze! Zatem wizytówkę z państwa drzwi przełożę na dół i zdejmę spis lokatorów. To powinno zmylić „stosstruplerów”[8]. Zapewne włamią się do mieszkania, a widząc że jest puste, może dadzą sobie spokój? Ale i tak, na wszelki wypadek, będę w pogotowiu. Najlepiej na wyższym półpiętrze. Odejdę dopiero wtedy, gdy się uspokoi. Jeśli dobrze się orientuję, pan Tomasz dysponuje dubeltówką? Czy szanowna pani potrafi się nią posłużyć? –  Babcia potwierdzająco skinęła głową.

– Wprawdzie flinta jest dobrze ukryta, ale bez trudu mogę ją wydostać. Parę nabojów też się do niej znajdzie.

– Świetnie! Wobec tego spreparujemy ze dwa i w miejsce śrutu damy soli. Dobra byłaby gruboziarnista. W razie, gdyby puste mieszkanie na parterze nie zniechęciło bojówkarzy i pomimo wszystko trafili pod właściwy adres, i będą się zbytnio u drzwi naprzykrzać, będzie można im „przysolić”. Najlepiej przez uchyloną klapkę otworu na listy. Drzwi lepiej nie otwierać. Dobrze, że państwo zamontowali w nich aż dwie sztaby.

– To po ubiegłorocznych zajściach w sierpniu. Musieliśmy na parę dni z mieszkania uciec. Po wszystkim Tomek u stolarza zamówił solidne, dębowe, wzmocnione drzwi i kazał wstawić w miejsce poprzednich.

– To ja już pójdę przełożyć wizytówkę – odsunął krzesło. – Czy pani dysponuje jakimś śrubokrętem, bym mógł odkręcić tabliczkę?

– Zaraz przyniosę – wyszła z pokoju i po jakimś czasie wróciła, aż z trzema w ręku. – Któryś na pewno się nada.

Wziął dwa i wyszedł na klatkę schodową. W niewiele czasu później przykręcał tabliczkę z nazwiskiem Kowalczyków na drzwiach próżnego mieszkania. Wracając na górę, zabrał spis lokatorów.

– Proszę to do czasu przechować – rzekł, wręczając go babci Pelagii. Potem przy kuchennym stole spreparował dwa naboje. Ostrożnie otwarł kartonowe łuski, wysypał śrut i w jego miejsce nasypał grubo mielonej soli, zatkał przybitką i na koniec znowu zagniótł krawędzie łusek.

– Gotowe! Najlepiej zaraz załadować nimi flintę. Potem, w razie potrzeby, wystarczy odciągnąć kurki i przez listową klapkę kropnąć drabom z obu luf po nogach. Gdyby to nie pomogło, trzeba będzie poprawić, ale już grubym śrutem. Proszę zatem mieć na podorędziu stosowne naboje. Ja również dysponuję niejakimi argumentami, więc powinniśmy sobie dać rady. Sądzę, że przecież nie z całą armią przyjdzie nam mieć do czynienia, a raczej z paroma bojówkarzami i to wziętymi we dwa ognie, czego na pewno nie będą się spodziewali.

– Dobrze, że dzieci są w szkole – westchnęła babka. – Przynajmniej one są na razie bezpieczne. Ale od jutra zaczynają świąteczne ferie.

– Do jutra już Francuzi się ockną i na pewno jakoś okiełzają niemieckie zapędy wzięcia odwetu na polskich mieszkańcach miasta. Ale dzisiaj jeszcze wszystko jest możliwe. Trzeba więc być przygotowanym na najgorsze. Czy szanowna pani sprosta temu wyzwaniu?

– Muszę! A póki co, zatelefonuję do Tomka i uprzedzę o niebezpieczeństwie. – Odeszła do holu i podniósłszy słuchawkę telefonu stojącego na szafce, zakręciła korbką. Po chwili ponowiła sygnał, jednak bezskutecznie. Telefon był głuchy. Najwyraźniej został wyłączony.

– To ja już pójdę na wyższe półpiętro i tam zaczekam. Proszę dobrze zamknąć drzwi i na wszelki wypadek przygotować do użycia listowy otwór. Z Bogiem! – Wyszedł na klatkę schodową i wspiął na wyższe półpiętro, gdzie usiadł na okiennym parapecie. Podciągnąwszy nogawkę, odpiął troczek mocujący rewolwer na łydce. Odchylił bębenek, sprawdził naboje, zamknął bębenek i nim zakręcił. Lekko chodził, cicho grzechocząc zapadką po zębatce.

– Dobra jest – mruknął, chowając Lebela w kieszeni drelichowej kurtki. – Teraz tylko cierpliwie czekać! – Sięgnął do kieszeni po zegarek i po chwilce namysłu założył na przegub lewej dłoni.

– Jak to babcia mówiła? Dziadek wziął tydzień wolnego, ale dzisiaj jednak poszedł do pracy, gdyż coś pilnego musiał załatwić? – przypomniał sobie. Normalnie byłby więc w domu. A niech to! Dlatego najście było, w właściwie dopiero będzie w godzinach przedpołudniowych! Musiano zatem zawczasu rozeznać sytuację i wiedzą, że winien być w domu. Dlatego też telefon jest głuchy! W takim razie nie jest to jakaś tam spontaniczna akcja, lecz dobrze przygotowana. Ale palnąłem głupstwo! Trzeba było babcię skłonić do natychmiastowej ewakuacji i ostrzec dziadka, a nie sadzić się na fortele i „bohaterskie” wyczyny!

– Zmiana planu! – zadecydował po sekundowej zwłoce. – Nie ma co ryzykować! – Opuścił dotychczasową pozycję z mocnym postanowieniem skłonienia babci do opuszczenia mieszkania. Jednak niemal równocześnie z dołu doleciały odgłosy prowadzonej po niemiecku rozmowy i kroków przynajmniej paru osób.

– Czyżby?! – Wrócił natychmiast na okienny parapet, czując mocno bijące serce przyspieszonym rytmem. Zaś przybysze już weszli na klatkę schodową i zatrzymali przed mieszkaniem na parterze, coś tam nadal gadając, czego niestety nie zrozumiał. Ale w ich gadce padło nazwisko Kowalczyka.

Dwa razy zadźwięczał dzwonek, a po chwili ponownie. Brak reakcji rozeźlił przybyłych. Huck ostrożnie podszedł do balustrady i zerknął w dół. Niestety pole widzenia było ograniczone i jedyne co dostrzegł, to plecy dwu facetów stojących bardziej z tyłu. Jeden w ręce założonej do tyłu trzymał fikuśną pałkę ze stalowej sprężyny zakończonej kolczastą kulką. Cios czymś takim w głowę, jeżeli nawet zaraz nie zabił, na pewno powodował ciężkie kalectwo. Czym dysponowali pozostali przybysze, na razie stanowiło niewiadomą.

– Przy drzwiach będzie przynajmniej jeszcze dwu – pomyślał. – Na pewno bojówkarze. Nikt inny nie przychodziłby tutaj takim stadem! – W międzyczasie faceci na dole zrezygnowali z dzwonienia, wspomaganego waleniem pięścią w drzwi i przystąpili do działań bardziej zdecydowanych. Wnet pękł opór stawiany przez zamek. Gwałtownie się otwierając, drzwi uderzyły klamką o ścianę. Napastnicy wpadli do środka. Trzaskały kopniakami otwierane drzwi, posypało się tłuczone szkło. Jakież musiało być ich rozczarowanie, gdy stwierdzili, iż mieszkanie jest puste! Dali temu zaraz wyraz złorzecząc i przeklinając „polskiego psa”.

Trzasnęły zamykane drzwi. Stojąc na podeście, żywo o czymś dyskutowali, z czego zrozumiał tylko zwrot „pierwsze piętro”, wypowiedziany parę razy. Jako i po chwili usłyszał idących po schodach. Ścisnęło go w dołku! A tymczasem czteroosobowe „rollkommando”[9] już stało u drzwi mieszkania dziadków. Zaraz też odezwał się dzwonek, po chwilce ponownie, tym razem poprawiony pięścią.

– Öfnen! Die Tür aufmachen! Policai![10] – Gdy nie przyniosło to spodziewanego skutku, zabrali się za wyłamywanie drzwi. Te wszakże z powodzeniem opierały się ich zakusom. Klnąc, zdwoili wysiłki, jednak na próżno. Wreszcie jeden z drabów wyciągnął pistolet – dziesięciostrzałowy Mauser – i pięć razy strzelił w drzwi przy zamku. Znowu naparli na nie, ale i tym razem bez efektu. Wtedy inny spod kapoty wydobył ręczny granat na trzonku, potocznie zwany „sztylówką” bądź „tłuczkiem do ,kartofli”. Odkręcił „kapsel” na końcu trzonka, z którego wypadła kuleczka umocowana na krótkim, kordonkowym sznurku. Coś powiedział do kamratów.

– Gut![11]– zgodzili się, kiwając potwierdzająco głowami.

– Chce wysadzić drzwi granatem?! A za drzwiami jest babcia! Zginie! Wkraczam do akcji – zdecydował w sekundzie.

– Was ist los meine Herren?[12] – zapytał, stając na podeście półpiętra, od tyłu oświetlony blaskiem dnia padającym na klatkę przez okno. Jak na komendę wykonali „w tył zwrot”. Patrząc pod światło, na tle okna na pewno doskonale widzieli jego sylwetkę, ale szczegółów wyglądu już niekoniecznie.

– Halts maul![13] – warknął ten, z granatem w prawym ręku i kulką na sznurku w lewej dłoni. (Do „zaostrzenia” granatu należało jeszcze tylko szarpnąć za kulkę, co powodowało zapalenie ścieżki prochowej i po dziesięciu sekundach inicjowało wybuch).

– Herr Hauptman – verstanden?![14] – odpalił Huck ostrym tonem, akcentując gardłowe „er”.

– Jawohl![15] – Trzymający pistolet opuścił rękę.

Wyciągając przed siebie prawą dłoń, z gotowym do strzału Lebelem, a którą dotąd trzymał za plecami, rozkazał:

– Händy hoch oder schieβen![16]

Dłoń z Mauserem skoczyła do przodu, ale równocześnie wypalił też Lebel. Trafiony w ramię drab wypuścił z dłoni pistolet. Z niewielkim opóźnieniem, zza drzwi, poprzez listowy otwór wygarnęła z dwu luf dziadkowa dubeltówka. Drabów aż przygięło! „Granatier” wypuścił trzymany za trzonek granat. W tym wszakże wypadku lewica nie wiedziała, co czyni prawica i z opóźnieniem puściła kulkę. Spadający granat szarpnął sznurkiem.

– Fliehen![17] – wrzasnął „granatier”, rzucając się do ucieczki. W tym wypadku jego kamraci wykazali się również błyskawicznym refleksem, wraz z nim znikając z podestu. Ale i Huck  jednocześnie skoczył w dół, w trzech szaleńczych susach pokonując schody, a w czwartym dopadłszy granatu leżącego pod drzwiami, kopniakiem posłał go w dół, padając plackiem na podłodze. Wybuch targnął klatką schodową, posypało się szkło z okien. Ktoś wrzasnął boleśnie. Sięgnąwszy po leżącego obok Mausera, zerwał się z podłogi. Rzut oka w dół schodów. Szarpnęło mu żołądkiem! Wrócił pod drzwi i kopnąwszy leżący na podłodze „kapsel”, posłał go także w dół.

– Proszę otworzyć, to ja, Stasiek. Chwilowo po wszystkim!

Szczęknęły sztaby, zamek i opadający łańcuch. W rozwartych drzwiach stanęła pobladła babcie Pelagia, z dubeltówką w trzęsących się jeszcze dłoniach. Huck wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.

– Proszę schować flintę i uciekamy, póki jeszcze na to czas. Szybko! Niewiele go mamy – ponaglił. Babka zniknęła w mieszkaniu, jednak niebawem wróciła. Bez słowa z garderoby zdjęła letni płaszcz i na głowę włożyła jasny kapelusz, a na koniec zabrawszy torebkę i klucze, ruszyła do wyjścia.

– Proszę, ten rewolwer może się bardzo przydać – podał Lebela i paczkę z nabojami. Proszę schować w torebce. Bez trudu się zmieści. –  Machinalnie otwarła torebkę, a on włożył rewolwer i naboje do środka.

– Chodźmy! Dobrze byłoby zabrać dzieci ze szkoły i udać się do męża. I w żadnym wypadku dzisiaj już tu nie wracać! Jutro – tak.

Wyszli przed drzwi. Zachrobotał klucz w zamku i można było ruszyć w drogę. Szybko minęli leżących na podeście, darując sobie samarytańskich gestów, chociaż któryś przejmująco jęczał, zaś inny cichym głosem wzywał pomocy. Starając się stąpać po  skrawkach suchej podłogi, zeszli do sieni.

– Jatka! – szepnęła babcia zbielałymi wargami. W następnej chwili byli na ulicy i żwawym krokiem podążali w kierunku Placu Blüchera, później nazwanego Placem Miarki. Tam Huck pożegnał babcię:

– Do widzenia pani! Wesołego Alleluja! I Polska wnet nam na Górnym Śląsku zmartwychwstanie! Proszę pozdrowić pana Tomasza. Może się jeszcze kiedyś zobaczymy. Z Bogiem! – pocałował podaną rękę i odszedł na niezbyt odległy przystanek tramwajowy. W niewiele czasu później, w dole ulicy, zza zakrętu wytoczył się tramwaj, w około dwie minuty pokonując dzielącą go od przystanku odległość. Wsiadł na otwarty tylny pomost, podał konduktorowi pięciomarkówkę, odebrał bilet i resztę pieniędzy. Wysiadł na końcowym przystanku obok remizy, a przeszedłszy na drugą stronę ulicy, wkroczył do parku noszącego obecnie nazwę: „południowego”. Tu, alejką ze schodami, ruszył w górę, ku wieńczącej szczyt wzgórza wieży Bismacka. Gdy do niej dotarł, obszedł budowlę wokoło.

– Nic szczególnego – mruknął pod nosem ruszając dalej, by wnet przekroczyć rubież parku. Przed nim, niemal całe opadające ku Kłodnicy zbocze zajmowały folwarczne niwy. Rozglądnąwszy się wokół, przysiadł pod brzozą przy skraju polnej drogi i podciągnąwszy nogawkę, odpiął troczek mocujący Mausera do łydki.

– Bardzo fajny! – stwierdził, ważąc pistolet w dłoni. I miał rację. Wszak ten model, zwany „Astrą”, od paru ładnych lat stanowił ulubioną broń wszelakiej maści rewolucjonistów i terrorystów, a u bolszewików często koronnym argumentem w dyskusji bywał głos „Towarzysza Mausera”. Takiego również użył Serb Princip, dokonując w Sarajewie zamachu na Arcyksięcia Ferdynanda. Zazwyczaj noszono go w drewnianej kaburze, którą dało się zamocować do pistoletu w charakterze kolby. W tym jednak wypadku musiał obejść się bez kabury, której drab albo nie zabrał na akcję, a jeżeli nawet zabrał, została przy nim. Trudno! Nie sprawdził, bo i też nie miał na to najmniejszej ochoty. W końcu zatknął pistolet za pasek spodni po lewej stronie i zakrył połą kurtki. Czekała go przecież dłuższa piesza wędrówka, w której pistolet w nogawce byłby niezbyt wygodny. Potem dokładnie wytarł buty o suchą trawę i ruszył w dół zbocza. Jednak jeszcze powyżej folwarcznych zbudowań skręcił w stronę brynowskiej Kępy. Postanowił bowiem, korzystając z okazji, zobaczyć z bliska chociażby tylko fragment rodzinnej Ligoty, a potem z ligockiego dworca wrócić do Jastrzębia. Spojrzał na zegarek. Do odjazdu pociągu z Katowic pozostawały jeszcze niemal cztery godziny, a doliczając do tego czas potrzebny na dotarcie pociągu do Ligoty, miał w zapasie pełne cztery godziny. Nie zachodziła więc obawa, żeby mógł się spóźnić. Dojście w rejon późniejszej rodzinnej sadyby nie mogło zająć więcej niż godzinę i to nawet spacerowym tempem, zaś dotarcie stamtąd na dworzec, następne około dziesięć minut.

Szedł pośród pól, częściowo pokrytych zeschłym zielskiem i zeszłoroczną trawą, częściowo  porośniętych zieleniącą się już oziminą. Dopiero teraz, kiedy częściowo opadły emocje, zaczął rozważać swą akcję. Czy postępował słusznie, czy też należało rozegrać sprawę inaczej? Gdyby mógł cofnąć czas, na pewno by skłonił babcię do natychmiastowego opuszczenia mieszkania, tak jak uznał na krótko przed najściem bojówkarzy. Nie wystawiłby jej na tak wielkie niebezpieczeństwo. Niestety wcześniej nie zdawał sobie sprawy ze stopnia zagrożenia. Potem już było za późno, a wreszcie bieg wydarzeń całkowicie wymknął się spod i tak wysoce problematycznej kontroli. Do głowy by mu nawet nie wpadło, że ktoś zechce rozwalić drzwi granatem i to mając świadomość obecności lokatorów w mieszkaniu! Włączenie się babki do akcji, w ostatecznym rozliczeniu niczego nie zmieniało. Tak czy inaczej, granat by detonował pod drzwiami. Jednak wywołany popłoch i rejterada drabów umożliwiły podjęcie próby odwrócenia wydawałoby się już rzeczy nieodwracalnej. Świadomość śmiertelnego zagrożenia babci spowodowała instynktowną reakcję. Na wyścigi ze śmiercią rzucił się w dół. A przecież mógł nie zdążyć! Wtedy jego szczątki zachlapały by schodową klatkę, a babcia również najpewniej zginęła za drzwiami. Los wszakże zadecydował inaczej. Zdążył kopnąć granat. Na nic innego nie było czasu. W tym wypadku zadziałał podświadomie.

– Nosił wilk razy kilka, ponieśli też wilka – przypomniał sobie jakże w tej sytuacji aktualne przysłowie. – A czy to draby nami by się przejmowali? – żachnął się. – Wątpliwe, żeby mieli jakiekolwiek skrupuły. Ciesz się więc durniu, że żyjesz i ocaliłeś babcię! Granat do nich należał i do nich wrócił. Nie trzeba było im zabawiać się śmiercionośnym żelastwem. Nie ma  czym się zadręczać! Stało się, jak się stało. Wprawdzie nie powinienem był ingerować w sprawy z minionej rzeczywistości i wywierać wpływu na bieg wydarzeń, a tym bardziej go zmieniać. W tym jednak wypadku dobrze zrobiłem! Występowałem w słusznej sprawie – rozgrzeszył się, może troszkę za wcześnie. Ale i tak wiedział, że obraz tragicznego końca bojówki będzie go dręczył jak zmora i jeszcze długo doń powracał. Cóż, przed tym nijak mu uciec. Ale póki co, postanowił skierować myśli ku czemuś weselszemu – tym prędzej, że dochodząc Kępową do Ligockiej, w sąsiedztwie „fludrów”, tak jak na dłoni miał przed oczyma panoramę Ligoty. Ileż to zaraz wspomnień zaczęło mu się tłoczyć w głowie! Wnet był na Wodospadów, teraz noszącej nazwę Granicznej, gdyż wzdłuż jej biegu, po Kłodnicę, biegła dawna granica pszczyńskiego księstwa i obecnego powiatu. Graniczną drogą powędrował w dół, w stronę Kłodnicy. W pobliżu gospodarstwa Grzyśki, przez wiele lat ligockiego sołtysa, ze źródła bijącego na łące, opodal drogi, ugasił pragnienie.

– Dobra! – pochwalił, wstając z klęczek i zaraz skierował wzrok w kierunku ich przyszłej rodzinnej sadyby, doskonale widocznej już z tego miejsca.

– A więc teraz tak tutaj wygląda – stwierdził. – Pójdę pooglądać z bliska, a nawet spróbuję chociażby tylko postawić stopy na niebawem już naszej rodzinnej posesji. – Aha, jest tam studnia z dobrą wodą, podczas gdy sąsiedzi mają zażelezioną – przypomniał sobie. Wobec tego odwiedziny umotywuję pragnieniem. Chce mi się pić. Wody chyba mi nie odmówią?

Jak postanowił, tak zrobił. Postawszy dłuższą chwilę przed furtką, odczekał aż szczekanie psa przy budzie wywabiło z domu gospodynię. Pozdrowiwszy ją, zapytał czy mógłby się napić wody z ich studni?

– W gębie mi zaschło i w gardle – wyjaśnił. Kobieta popatrzyła nań badawczo, lecz widocznie jego wygląd wzbudzał zaufanie, więc skinąwszy głową, otworzyła furtkę. Wszedł na podwórze i czując przyspieszony rytm serca, skierował się ku studni. Zakręciwszy korbą,  opuścił wiadro umocowane na długim łańcuchu. Do lustra wody było dobre osiem metrów, a może nawet i więcej.

– Przyniesa gorczek[18] – rzekła gospodyni, odchodząc do domu. Pies przy budzie szarpał łańcuchem, obszczekując obcego. Nim zdążyła wrócić, wyciągnął na górę pełne wiadro i postawił na drewnianym parapecie obudowy cembrowiny. Przepłukał garnuszek, a potem napełnił po brzeg. Przytknąwszy do ust, pił drobnymi łyczkami.

– Tego mi było trza – stwierdził, oddając opróżnione naczynie. – Dobry ma smak i zimna. Ale nie ma się czemu dziwić, studnia głęboka. Bóg zapłać za poratowanie w potrzebie! Już idę, bo wasz Ciapek jeszcze gotów zachrypnąć. Z Panem Bogiem! – zakończył, odchodząc ku furtce. Odszedł ścieżka, chcąc jeszcze zwiedzić najbliższą okolicę. W piekarni Augustyna Świtały, na Hetmańskiej, kupił trzy bułki i poprosił o włożenie ich do papierowej torebki. Stąd dróżką przez kłodnickie doły, obok kolejowej pompowni, udał się na dworzec, nad którym dumnie łopotała trójkolorowa, niemiecka flaga.

– Niedługo już tu będziesz wisiała – mruknął ze satysfakcją. Na tablicy z rozkładem jazdy sprawdził godzinę odjazdu swego pociągu, a potem w kasowym okienku kupił bilet do Jastrzębia. A że do odjazdu pozostawało jeszcze ponad dwie godziny, postanowił odwiedzić panewnicki kościół, kalwarię i grotę przy franciszkańskim klasztorze. Z dworca ruszył gruntową dróżką wprost przez las, a następnie Panewnicką dotarł na miejsce. Na powrót do dworca od groty wybrał Franciszkańską, kilkanaście minut zatrzymując się w restauracji Suchego, usytuowanej opodal kalwaryjskiego muru. Tu zafundował sobie mały kufelek ciemnego, słodowego piwa. Siedząc przy stoliku pod oknem, sączył musujący napój, zagryzając wcześniej kupioną bułką. W dalszej drodze minął okazały budynek „Wald Schlossu”- „Leśnego Zamku” – książęcej restauracji i pensjonatu, z widowiskową salą,  balkonami, strzelistym dachem i fikuśnymi wieżyczkami. I tutaj, na maszcie, powiewała niemiecka chorągiew, jak gdyby dla podkreślenia charakteru tego miejsca.

– Zaraz, zaraz! – przystanął, marszcząc czoło. – Jak to było? Wycofujący się z obszaru plebiscytowego po drugim powstaniu „Grenzschutz”[19] podobno tu ukrył broń i amunicję przeznaczoną dla tajnej niemieckiej organizacji bojowej? Chyba w piwniczce pod sceną sali widowiskowej, dla niepoznaki zamurowanej? Tak! Tak przynajmniej słyszałem. Warto by więc się tym zająć i zwinąć Niemcom broń spod nosa. Gra warta świeczki! Tylko czy dobrze zapamiętałem? Po powrocie do Jastrzębia muszę o tym pogadać z Witczakami.

Na dworzec przybył dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. Okazując bileterowi w budce swój bilet, przeszedł na peron i siadłszy na ławce, wygrzewał się w wiosennym słońcu. ( Jeszcze przy grocie Mauser wrócił do nogawki. Tak było bezpieczniej). A gdy pociąg stanął już przy peronie, wsiadł do jednego z wagonów trzeciej klasy, umieszczonych z przodu składu. W Orzeszu dokonał przesiadki, przechodząc na pierwszy peron, gdzie już czekał pociąg do Jastrzębia. Zajął miejsce przy oknie, a gdy pociąg ruszył, z torebki wyjął chrupiącą bułkę i odłamując po kawałku, ze smakiem żuł dobrze wypieczone ciasto.

– Niebo w gębie! Gdzie tam do niej naszym bułkom z „giganta”!

Po przełknięciu ostatniego kęsa, złożył papierową torebkę i schował w kieszeni kurtki. Spoglądając w okno wagonu, patrzał na przecież dobrze sobie znane widoki, obecnie jednak nieco odmienne od tych zapamiętanych. Po nieco ponad godzinnej jeździe, pociąg dotarł do stacji przeznaczenia. I tym razem jako jeden z ostatnich wysiadł na peron i nie spiesząc się, za innymi podążył do wyjścia. Opuścił peron, oddając bileterowi aż trzykrotnie przedziurkowany bilet i po chwilce był już na ulicy. Chociaż znowu odczuwał pragnienie, minął przydworcową tawernę po przeciwnej stronie ulicy i drewnianymi schodkami zszedł pod kolejowy wiadukt. W niecałe piętnaście minut później, we dworze meldował swój powrót.

 


 

[1]

          Wohim – dokąd;

[2]         Die Tür zumachen – zamykać drzwi;

[3]         Fertig – gotów;

[4]         Abfarhrt – odjazd;

[5]         Bramkard – wagon bagażowy;

[6]         Die Wache am Raine – straż nad Renem;

[7]         wotanci –  głosujący;

[8]         „stosstrupler” – potoczna nazwa członka niemieckiej bojówki tzw. „Stosstrupen”;

[9]         „Rollkommando”- oddział zwijający, maglujący;

[10]        Öfnen! Die Tür aufmachen! Policai! – Otwierać! Otwierać drzwi! Policja!;

[11]        Gut – dobrze;

[12]        Was ist los meine Herren ? – Co się dzieje moi panowie;

[13]        Halts maul – stul pysk;

[14]        Herr Hauptman – verstanden – panie kapitanie – zrozumiano;

[15]        Jawohl – tak jest;

[16]        Händy hoch oder schieβen – ręce do góry albo strzelam;

[17]        Fliehen – uciekać;

[18]        Przyniesa gorczek – przyniosę garnuszek;

[19]        „Grenzschutz” – straż graniczna (ochrona granic);

Skip to content