ODCINEK 2

Rozdział drugi

 

          W dniu wypadu Hucka do Katowic i w Jastrzębiu nie było spokojnie. Tu wszakże niemieccy bojówkarze niewiele mieli do powiedzenia. Cóż, zdecydowana przewaga polskiego żywiołu, z wyjątkiem Zdroju, nie pozwalała im na rozwinięcie skrzydeł. Wprawdzie w rejonie szkoły, nad wodzisławską szosą, zawieszono duży transparent głoszący, iż: „Oberschlesien ein deutsches Land, Gerieger Pole weg die Hand!”[1], ale niezbyt długo tam wisiał. W efekcie pomysłodawcy tego przedsięwzięcia wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Wkurzeni miejscowi sami zabrali się za robienie porządków. Nim kapitan zdążył wrócić z Katowic, co bardziej zajadłe jastrzębskie Niemraszki zwiali pod opiekuńcze skrzydła Włochów do Zdroju bądź pobliskiego Wodzisławia – albo z własnej inicjatywy, albo też przepędzeni. Znikł więc miejscowy „rektor”, a z nim Żyd Eloel – właściciel sklepu – których widziano zawieszających ów prowokacyjny transparent. Na posterunku policji parytetowej zostali tylko polscy funkcjonariusze. Dziedzice okolicznych folwarków, uprzednio zaangażowani w szerzeniu niemczyzny, również przezornie przenieśli się do Wodzisławia bądź Raciborza, a ich śladem podążyli bardziej znani bojówkarze wywodzący się z dworskiej służby. I to wszystko bez specjalnych ekscesów z polskiej strony.

Koło południa dotarła do nas z Gminy dwujęzyczna „Gazeta Urzędowa Górnego Śląska” – organ Międzysojuszniczej Komisji – ogłaszająca na terenie okręgu przemysłowego oraz powiatów pszczyńskiego i rybnickiego, wprowadzenie stanu oblężenia dla zapobieżenia ekscesom.

– Chcą nas zawczasu spacyfikować – stwierdził Mikołaj – ale ich niedoczekanie! Zauważcie, stan oblężenia wprowadzono tylko na terenach o dominacji ludności polskiej, zatem w obronie niemieckich interesów i utrudnienia nam roboty. Można więc, pod byle pozorem, spodziewać się najścia Włochów, otwarcie sympatyzujących z Niemcami. Trzeba się na to przygotować. Byłoby niewskazane, gdyby nam cokolwiek mogli zarzucić. Ale dubeltówki chyba sobie zostawimy? Dziwnie by wyglądało, gdyby czegoś takiego we dworze nie było.

Jak się wkrótce okazało, miał nosa. Następnego dnia, jeszcze przed dziewiątą,  przed dwór zajechała ciężarówka, z paką okrytą plandeką. Z piskiem hamulca zatrzymała się przy ganku. Z kabiny wysiadł oficerek przy szabli i pistolecie na pasie podtrzymywanym koalicyjką. Równocześnie z trzaskiem opadła klapa paki i na ziemię zeskoczyło dziesięciu włoskich żołnierzy, z nałożonymi na karabinach bagnetami. Na koniec zeskoczył też nasz „stary znajomy” z drogi – ów Fritz, który onegdaj, wspierany przez kamratów, tłukł Franka Hermana.

– A ten czego tu szuka – mruknął kapitan – i to jeszcze w tak zacnym towarzystwie?!

Czego szukał, wnet się okazało. Po prostu służył Włochom za przewodnika. Dowodzący grupą lejtnant, władczym tonem, po niemiecku, oznajmił gospodarzom o rozkazie przeszukania dworu w związku z podejrzeniem przechowywania broni. Starszy z braci, również po niemiecku odpowiedział, że owszem, posiadają broń myśliwską dla polowań i ewentualnej obrony przed rabusiami.

– Przecież, w razie czego, wy dworu nam bronić nie będziecie!

Oficerek lekceważąco machnął ręką i odparł, że nie o myśliwskie flinty chodzi. – Szukamy broni, a tej podobno macie zmagazynowaną większą ilość. Wieści mamy pewne – zaakcentował po krótkiej pauzie, równocześnie dając swoim ręką znak, by przystąpili do działania. Piątka żołnierzy pod wodzą oficera wkroczyła do dworu, pozostali, prowadzeni przez Fritza, ruszyli w stronę folwarcznych zabudowań. Mikołaj, w ślad za pierwszymi znikł w sieni dworu. Ja, z kapitanem i młodszym Witczakiem, zostaliśmy jeszcze na ganku.

– Prędzej diabła znajdą niż broń – mruknął. – Niedoczekanie! Ciekawe wszakże jakim sposobem Fritz powziął wiadomość o naszej broni, gdyż bez wątpienia on jest sprawcą  odwiedzin. Ale niech sobie szukają. Nie tak łatwo ją znaleźć! Pójdę jednak za nimi przypilnować ich przy robocie – ruszył za wojakami i Fritzem, a ja chwilkę później jego śladem. Kapitan wolał nie leźć w oczy Fritzowi, wrócił więc do kwatery na pięterku, chcąc na czas wyeksponować przywiezione z przeszłości pistolety, które raczej za zagrożenie dla pokoju na obszarze objętym stanem oblężenia uznane być nie mogły.

– Lepiej jednak, gdy będą na widoku w charakterze dekoracji, niż gdyby je odnalezione ukryte – rzucił mi na odchodnym.

– Masz rację. Diabli wiedzą, co  „kogucikowi” może do łba strzelić, gdy z rozmachem rozwinięta akcja zakończy się klapą. – Bowiem, co do rezultatu prowadzonych poszukiwań raczej nie miałem wątpliwości. – Już tam pewnie broń dobrze ukryto. A swoją drogą, skąd ów Fritz wie o niej? Czy także zna dokładną lokalizację składu? – zaniepokoiłem się. – Ee, chyba nie. Witczakowie nie są przecież amatorami! A może któryś z naszych wygadał się przy gorzale, albo też niemiecka bojówka ma wtyczkę we dworze lub bliskim otoczeniu Witczaków? Tego nie można wykluczyć.

Dogoniłem idącego przodem Józefa i w niewiele czasu później byliśmy na miejscu – placu byłego folwarku, ze stojącymi z dwu stron dawnymi budynkami gospodarczymi i czworakiem, których czasy świetności na pewno popadły już w zapomnienie. Tymczasem prowadzona przez Fritza piątka zaczęła „urzędowanie” w byłej stodole, z szeroko rozwartymi wrotami, służącej obecnie za garaż i wozownię dla samochodu i bryczki Witczaków. Duży, osobowy „Mercedes”, ze składanym dachem, zajmował gumno, zaś bryczkę ulokowano na miejscu zlikwidowanego sąsieku po prawej. Jednak sąsiek z lewej strony wciąż zajmowała wysoka może na dwa metry warstwa snopów słomy, której nowi właściciele widać jeszcze nie zdążyli zużyć.

– Idą jak po sznurku! – zaniepokoił się Józef.  – Widać szwabstwo coś wyniuchało. Albo ktoś coś wypatrzył bądź zdradził. Rzecz niedopuszczalna! Jedno i drugie nie powinno mieć miejsca. Ale wejdźmy za nimi do stodoły. Jeszcze któryś ogień zaprószyć gotów. Lepiej dmuchać na zimne! – Weszliśmy na gumno, gdy Fritz ze swymi dobierał się do lewego sąsieka. Spojrzałem na towarzysza. Zagryzł wargi.

– Ciepło! – pomyślałem. – Może być niewesoło.

Wyrzuciwszy na gumno część snopów, żołnierze bagnetami dźgali w pozostałą warstwę słomy. Dosyć szybko wymacali jakąś klapę, pewnie właz do umieszczonej pod nią piwniczki, gdyż zadudniło. Odrzucili na bok następne snopy, by mieć łatwiejszy dostęp. A gdy już klapa ukazała się, jeden złapał za uchwyt i szarpnąwszy, uniósł ją, by ostatecznie oprzeć o murowany filar stodoły.

– Tylko ostrożnie z ogniem! Jeszczeście gotowi nam stodołę wypalić! – Józef ostrym tonem  przystopował Fritza imającego się zapałek. – Weźmij latarnię od pana Manka! Wiesz gdzie go szukać.

Fritz, mrucząc coś pod nosem niezadowolony, opuścił stodołę i po jakimś czasie wrócił z zapaloną latarnią naftową. Podszedł do włazu i pochyliwszy się, zaglądnął do piwnicy, a następnie zeszedł na dół, a za nim reszta żołnierzy. Stanęliśmy w rozwartych wrotach stodoły. Chciałem o coś zapytać, lecz Józef przecząco pokręcił głową. Z niecierpliwością więc oczekiwałem na dalszy rozwój wypadków. Po chwili dołączył do nas ów pan Manek – majster do wszystkiego i zarządca – którego mój towarzysz zaraz posłał za żołnierzami.

– Miej na nich oko, by czegoś nam na paskudę nie zrobili! A już najprędzej Fritz – zaordynował.

Tymczasem z piwniczki dochodziły odgłosy intensywnych poszukiwań. Wreszcie, po upływie jakiegoś czasu, z włazu zaczęli się wyłaniać umorusani poszukiwacze, tym razem z Fritzem w ariergardzie[2]. Na koniec pan Manek opuścił klapę zamykającą wejście i odebrawszy latarnię, polecił Fritzowi zebrać z gumna snopy i odłożyć na poprzednim miejscu.

– Ordnung muss sein, Herr Fritz[3]! Jo po wos sprzątoł nie byda!

Fritz zmielił przekleństwo pomiędzy zębami, ale zabrał się za robotę. Dwu żołnierzy przyłączyło się do niego, oddawszy kamratom swe karabiny do potrzymania. Gdy już uporali się z robotą, przystąpili do przeszukania miejsca drugiego sąsieku. Lecz chociaż bardzo przykładali się do roboty, żadnej kryjówki nie znaleźli. Przenieśli się potem do byłej stajni czy obory, lecz już z mniejszym zapałem, a pan Manek za nimi, by dopilnować sprawy na miejscu. Tym razem nawet dosyć szybko się uwinęli. Nie minęło bowiem pewnie nawet dziesięć minut, gdy jeszcze bardziej umorusani wrócili na podwórze. Fritz z taką miną, jak gdyby za chwilę miał eksplodować.

– To może chociażby tylko jeszcze rzucicie okiem na czworak i lamus naturalnie też – zaproponował Józef. – Jak już coś robić, to porządnie, Herr Fritz. Na zapłatę trzeba zapracować! Takie czasy, że darmo nic nie dają. – Odeszliśmy do studni i tam przysiedli na  korycie, zostawiając poszukiwaczom pana Manka do dyspozycji. Mój towarzysz wydobył z kieszeni papierośnicę i wyciągnął w moją stronę, żebym się poczęstował. Jako niepalący, podziękowałem za poczęstunek. Józef zapalił i leniwie puszczał dymki – a to nosem, to znów ustami wcale zgrabne kółka, podczas gdy wojacy z Fritzem tropili za tajnym składem broni.   I chociaż przy tym dobrze się uwijali aż do południa, niczego nie znaleźli. Wreszcie, solidnie umorusani, opuścili folwaczny dziedziniec, uprzednio przy studni jako tako doprowadzając się do ładu. Wrócili przed ganek dworu, gdzie już czekał dowodzący oficer. Kapral po włosku zameldował o negatywnym wyniku poszukiwań. Fritz przezornie pozostał za ciężarówką. „Kogucikowi” pokraśniały lica:

– Parco maladetto! – zaklął, dodając jeszcze coś do tego i dając żołnierzom znak, ruszył do samochodu, a minę miał taką, iż byłem pewny, że Fritzowi zaraz dołoży. Ale nie. Wsiadł do kabiny, z rozmachem zatrzaskując drzwiczki. Żołnierze wdrapali się na pakę. Fritz zamknął klapę i sam też się za nimi tam wdrapał. Szofer zakręcił korbą. Po paru obrotach silnik zapalił. Z rury wydechowej buchnął kłąb sinego dymu. Szofer zasiadł za kierownicą. Zgrzytnął włączany bieg i samochód w obłoku spalin ruszył sprzed dworu. Odetchnąłem.

– I co, dobrze się bawiliście? – zapytałem kapitana, gdy już po obiedzie wróciliśmy do swej izby, teraz udekorowanej antycznymi pistoletami zawieszonymi na ścianie.

– Jeżeli najście domu i rewizję określić zabawą, to tak. Wprawdzie oficerka głównie interesowały piwnice i strych, gdzie mógł się spodziewać skrytki z bronią, to jednak również kazał przejrzeć pomieszczenia mieszkalne. Towarzyszył im stale Mikołaj, chcąc mieć nieproszonych gości na oku. Byłem obecny jedynie podczas „rzutu oka” na naszą izbę, która poszła na pierwszy ogień wracających ze strychu poszukiwaczy. Zajrzeli do szafy, za piec i do pieca, a także pod materace łóżek. Skałkowe pistolety na ścianie nie wzbudziły ich zainteresowania. Dobrze, że i mnie nie zrewidowali. Ich strata. Przecież w nogawce miałem zdobyczną „Astrę”! Skoro już zeszli na parter, schowałem ją pod poduszkę i po pewnym czasie poszedłem do jadalni, gdzie niebawem wkroczył „kogucik” ze swymi. Stanąłem obok okna, żeby nie zawadzać. Wyobraź sobie, że jeden z żołnierzy buchnął kieszonkowy złoty zegarek seniora Witczaka. No wiesz, ten leżący w skórzanym etui na bufecie, obok fotografii doktora. Taka rodzinna pamiątka, żeby nie powiedzieć relikwia. Muszę przyznać, że zgrabnie to uczynił. Widać dobrze wyszkolony złodziej. Nikt się nie spostrzegł. Przez czysty przypadek, kątem oka dostrzegłem ruch ręki wkładającej coś do kieszeni mundurowej kurtki. Miał pecha, gdyż z dłoni zwisał kawałeczek łańcuszka. Ale i tak dopiero po dobrej chwili skojarzyłem, co jest grane? Drugą chwilę rozważałem, jak postąpić? Wreszcie podszedłem do Mikołaja i szepnąłem, co dostrzegłem. Początkowo nie uwierzył, ale podszedł do kredensu i zerknął do etui. Musiał się wkurzyć. Twarz raptownie mu poczerwieniała. Szybko  jednak się opanował i już spokojnym głosem zapytał porucznika czy kradzieże są zwyczajem włoskich żołnierzy? Wprawdzie mówił po niemiecku, ale wiedząc w czym rzecz, jakoś piąte przez dziesiąte zrozumiałem. „Kogucik” żachnął się na tak jawną obrazę honoru włoskiej armii i nawet sięgnął do kabury, jednak Mikołaj, nie zważając na teatralne gesty, w paru słowach uzasadnił pytanie. Porucznik przywołał żołnierza i kazał odpiąć kieszeń. Ponaglił, gdy ten się z tym ociągał i na koniec sam do niej sięgnął. Ale miał głupią minę wydobywszy zegarek Witczaka, o czym świadczyła Matka Boska Królowa Korony Polskiej, wygrawerowana na odwrocie złotej koperty. Ryknąwszy coś do winowajcy, dał mu w pysk, równocześnie drugą ręką dobywając pistolet z kabury. Kapralowi rozkazał rozbroić złodzieja i rewizję w dworze zakończono. Wyszli na ganek. Wzburzony lejtnant coś wciąż trajkotał, wymachując pistoletem. Dobrze, że przy tym kogoś nie postrzelił! Po jakimś czasie i wy wróciliście z folwarku i pan oficer miał ponowną okazję się wkurzyć. Tyle daremnego wysiłku! Uprzednia buta i pewność sukcesu uleciała gdzieś bezpowrotnie. A do tego jeszcze złodziejska wpadka! I muszę ci, Romku, wyznać, że pomimo pełnej satysfakcji, było mi nawet przez chwilę żal porucznika i złodziejaszka hańbiącego mundur włoskiej armii. Jednakże wnet się opamiętałem, uznając takie dumania za szczyt sentymentalnej głupoty. Chyba mi przyznasz  rację?

Potwierdziłem: – Nie nasze zmartwienie! Istotne, że niczego nie znaleziono.

Po nieco spóźnionym obiedzie, gdyż niespodziewane najście zakłóciło codzienny, regularny tryb życie dworu, młodszy z braci nas opuścił.

– Muszę wyjaśnić, skąd Fritz tak dobrze znał położenie naszego magazynu broni w piwniczce pod sąsiekiem? Dobrze, że wczorajszej nocy został opróżniony. Nie, żebym przeczuwał zagrożenie, gdyż raczej byłem pewny jego bezpieczeństwa. Jednak, na wszelki wypadek, zarządziłem natychmiastową ewakuację uznając, że lepiej dmuchać na zimne, niż się sparzyć. Dzisiejsze wypadki dowiodły słuszności podjętej decyzji. Wygląda na to, że niemiecka bojówka, przynajmniej już od jakiegoś czasu, była zorientowana, gdzie go szukać. Trzeba poznać źródło przecieku! – Wyprowadził rower przed ganek, wsiadł nań i odjechał.

– Ciekawe, ile mu to zajmie czasu? – pomyślałem.

Wrócił późnym wieczorem. Pośpiesznie spożył spóźnioną wieczerzę i zaraz poszedł do starszego brata. Niestety nie mieliśmy szansy wzięcia udziału w ich naradzie. No cóż, wprawdzie z tego samego obozu, ale niezaprzysiężeni i w dodatku goście nie z tego świata, zaś nie wypadało nam się narzucać, a tym bardziej wpływać na bieg wydarzeń, chociaż całkowicie nie dało się przecież tego wykluczyć.

– Prędzej czy później i tak o wszystkim się dowiemy – pomyślałem na pocieszenie. Miałem rację. Tym razem nawet wyszło, że prędzej. Nazajutrz, po śniadaniu, Witczakowie przyszli do naszej izby. Nie bawiąc się w zbędną dyplomację, Mikołaj zapytał czy chcemy zostać zaprzysiężeni? Na potwierdzające skinienie głów, Józef opuścił izbę, by niebawem wrócić z krucyfiksem w ręku. Postawił go na stoliku. Unieśliśmy prawe dłonie. Mikołaj czytał rotę przysięgi, a my za nim ją powtarzaliśmy, kończąc wezwaniem: „Tak nam dopomóż Bóg!”

– Witam w szeregach Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska, która wprawdzie teraz niby inaczej się nazywa, ale to wciąż ta sama nasza organizacja – rzekł, wyciągając do nas prawicę. Mocny uścisk dłoni i zaraz drugi – z Józefem. A potem, pokrótce zostaliśmy zaznajomieni z wynikiem wczorajszych działań młodszego z Witczaków. Ustalił, że mieliśmy bystrego obserwatora. Taki sobie pachołek, niby nie interesujący się politycznymi wydarzeniami i do tego przez niemiecką bojówkę tanio kupiony – flacha gorzały i w karczmie darmowy kufel piwa dziennie.

Należy wzmóc czujność. Licho nie śpi! Może nie tylko ten jeden Niemcom donosił? – Prócz tego Józef powziął też wiadomość o zmagazynowanej na „Zamku”, w Górnym Jastrzębiu, broni i amunicji niemieckiej bojówki.

– Aha, to ta od Fritza – domyślił się Huck.

– Tak. Odpłacając pięknym za nadobne, zamierzamy dyskretnie powiadomić o tym Włochów, z sugestią, iż o polską broń chodzi.

– A nie lepiej samemu zgarnąć ów arsenał zamiast darować go Włochom? Oni i bez tego mają dosyć broni, na której nam najpewniej nie zbywa? – zaproponowałem. – Naturalnie dokonanie tego będzie trudniejsze niż w przypadku Włochów. Im wystarczy pofatygować się na miejsce i w imieniu Międzysojuszniczej Komisji broń skonfiskować. Wszak oni tutaj strzegą porządku. – Bracia popatrzeli na siebie i prawie równocześnie aprobująco skinęli głowami.

– Przednia myśl, Romku! – pochwalił Józef. – A czy to można być pewnym, że skonfiskowanej broni Włosi później Niemcom nie zwrócą? Jednak trzeba się z tym szybko uwinąć, by nie zdążyli jej przenieść – tym bardziej, iż mogą liczyć się z naszym odwetem za akcję Fritza. Wobec tego na dzisiejszą noc zmobilizuję naszych – tych najlepszych. Może we Wielki Czwartek nie będą się nas jeszcze spodziewali?

– Możemy w tym także wziąć udział? – zapytałem. – Stasiek przecież zna tutejszą okolicę i przy „Zamku” niejednokrotnie bywał – wprawdzie w późniejszych czasach –  ale za ten czas niewiele się tu chyba zmieniło.

– Dobrze, zabiorę was – zdecydował Józef, przy okazji, może mimowolnie ujawniając, kto tym przedsięwzięciem pokieruje. – Tylko bez bohaterskich wyczynów – zastrzegł. – Przeprowadzamy rzecz dyskretnie, a najlepiej tak, żeby się nikt nie spostrzegł. Wyobrażacie sobie wściekłość Niemców, gdy stwierdzą, że arsenał im wyparował? I chociażby już tylko dlatego warto tym się zająć. Jeśli w międzyczasie broni nie przenieśli gdzieś indziej, winno się udać. W pobliżu ulokujemy wóz dla wywiezienia zdobyczy. Ale do wozu trzeba będzie wszystko dostarczyć na własnych barkach.

Mając w perspektywie taką akcję, nie mogliśmy się doczekać wieczoru. Zaraz po obiedzie, wprost od stołu, Józef znowu gdzieś wybył i nie wracał aż do wieczora. Na świecie zapadł już wczesny, wiosenny zmierzch, gdy wreszcie wrócił na postną wieczerzę. Spożyliśmy ją szybko, bez zbędnych konwersacji.

Huck obiecał nazajutrz towarzyszyć Elizie do protestanckiego zboru, z których najbliższe były w Ruptawie, Golasowicach i Warszowicach.  – Najwygodniej jednak będzie wybrać się pociągiem do Warszowic – stwierdził. – Najmniej kłopotliwe, a przy tym korzyść potrójna: Eliza weźmie udział w nabożeństwie w dniu największego dla protestantów święta, przejedzie się pociągiem, który dopiero co poznała – wprawdzie tylko z widzenia i w dodatku jeszcze z odległości – no i zobaczy rodzinne strony.

– To ja się z wami chyba też wybiorę – zadecydowałem. Jednak, póki co, niemal całą naszą uwagę absorbowała perspektywa rychłej wyprawy. Po wieczerzy wróciliśmy do siebie, z niecierpliwością oczekując sygnału wymarszu. Na akcję otrzymaliśmy dwa, nieco już sfatygowane, wojskowe płaszcze, gdyż noc zapowiadała się chłodna. Nic to, że za dnie słonko przygrzewało. Po jego zachodzie temperatura szybko spadała przypominając, że dopiero od trzech dni trwa kalendarzowa wiosna.

Troszkę po dziewiątej wieczorem, prowadzona przez młodszego Witczaka piątka wreszcie wyruszyła z dworu. Obowiązujący stan oblężenia z góry wykluczał skorzystanie z tzw. gościńców, na których można było napotkać wojskowy patrol, jako że sprawy dotąd będące w kompetencji policji przejęło wojsko i sądy wojskowe, których wyroki były nieodwołalne i szybko egzekwowane. Jedynie kara śmierci podlegała zatwierdzeniu przez Komisję Międzysojuszniczą. Przemieszczanie się na terenach objętym stanem oblężenia również zostało ograniczone, szczególnie nocną porą. W Zdroju zaś zakwaterował znany nam już, obecnie wzmocniony, oddział włoskich żołnierzy pod dowództwem „kogucika”, teraz pana i władcy Jastrzębia z przyległościami, któremu też podlegał gminny samorząd. By więc w ciemnościach nie nadziać się na Włochów, należało skorzystać z bocznych dróżek i ścieżek, co miało ten plus, że zazwyczaj biegły skrótami. Przekroczywszy przecinający naszą trasę tor kolejowy, ruszyliśmy ścieżką wpierw przez tzw. „Ogród Wiktora”, a następnie „Kondziołkowice”, niemal równolegle do niezbyt odległego ruptawskiego gościńca. Mijając nieliczne zagrody rozrzucone pośród pól, zdążaliśmy na wschód. Z uwagi na dosyć bliskie sąsiedztwo gościńca, należało zachować wzmożoną czujność. A czy to takie pewne, że nie będą tam się plątali Makaroniarze? Na szczęście niebo pokrywała warstwa dosyć gęstych chmur, potęgujących nocne ciemności, które cokolwiek utrudniały wędrówkę. No, może nie aż tak miejscowym, na pewno znającym tu każdą dziurę i kamień. Jeśli o mnie chodzi, co i rusz potykałem się na nierównościach, jednak szczęśliwie unikając upadków. Wprawdzie z kapitanem zabraliśmy ocalałe latarki elektryczne, których niestety na razie, ze względów bezpieczeństwa, nie można było używać. Kląłem więc pod nosem przy każdym potknięciu i dobrze wytrzeszczałem oczy, żeby chociaż coś widzieć. W miarę upływu czasu i przyrostu przebytej drogi było lepiej, ale i tak nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję. Aby się przypadkiem nie zgubić, podążałem tuż za Huckiem, który chyba na równi z miejscowymi znał te okolice. Po pewnym czasie porzuciliśmy wreszcie sąsiedztwo gościńca, który nieomal pod kątem prostym odbijał na południe. Nasza zaś kompania podążała dalej poprzednim kursem, trawersując wpierw trawiaste zbocze niezbyt wysokiego wzniesienia. Minąwszy dwie zagrody, ścieżką towarzyszącą polnej drodze, podążyliśmy w stronę jastrzębskiego „Zamku”, według słów Hucka odległego jeszcze o jakieś dwa kilometry. Po dłuższej wędrówce, na szczycie skarpy, po prawej stronie drogi, zamajaczył jakiś budyneczek o pobielonych ścianach. I właśnie przy nim Józef zarządził postój. Paru schodkami wspiąłem się do oszklonych drzwi. Była to kapliczka wzniesiona pośród pól. Kapitan powiedział, iż poświęcona jest św. Janowi Nepomucenowi i na podłodze, pod ołtarzem, ma płytę z jakąś inskrypcją.

– A „Zamek” mamy tuż, tuż. O tam, po lewej – wskazał ręką. – Wiedzie doń lipowa aleja.

Za przykładem towarzyszy siedliśmy na schodkach kapliczki. Przyświeciwszy sobie na moment zapalniczką, Józef spojrzał na zegarek.

– Jesteśmy dwadzieścia minut przed czasem. Tu zaczekamy na resztę.

Jeszcze przed upływem dwudziestu minut dołączyła do nas następna piątka konspiratorów, a wśród nich Franek Herman.

– Fura też już je na miejscu – zameldował Witczakowi.

– Dobrze, zatem zaczynamy! Wpierw we trzech dokonamy rozpoznania i zależnie od wyniku, przeprowadzimy resztę akcji. Idzie ze mną Franek i Achim. Dowództwo nad resztą obejmuję Hanek. Tutaj zaczekacie na dalsze rozkazy. Zrozumiano?

– Ja! – potwierdzili półgłosem.

Wprawdzie bardziej bym się widział w roli zwiadowcy, lecz zaraz opanowałem wygórowane ambicje. Przecież oni zrobią to o wiele lepiej niż ja! Górują nade mną chociażby tylko znakomitą znajomością terenu, o którym nie mam zielonego pojęcia. – Jeżeli już, zwiad bardziej by pasował Huckowi, ale on się do tego bynajmniej nie kwapił, pozostawiając inicjatywę miejscowym. Siedliśmy więc z resztą towarzystwa znów na schodkach, niewiele co gadając. Akcja się zaczęła i nie czas był na towarzyskie pogwarki. Nie należało ani na chwilę osłabiać uwagi, by przypadkiem nie zostać zaskoczonym. Przecież, z równym powodzeniem, coś mogło pójść niezgodnie z oczekiwaniami. Wszak leźliśmy „wilkowi w paszczę” – wprawdzie ostatnio osłabionemu, ale jednak w swej jamie.

Na oczekiwaniu zeszła nam prawie że następna godzina. Byłem już solidnie zdenerwowany brakiem znaku życia zwiadowców. Ale na razie od „Zamku” nie dochodziły żadne odgłosy świadczące, żeby tam coś się złego działo. Niektórzy z kompanów podrzemywali. Inni, nie mogąc wysiedzieć na miejscu, zeszli na drogę biegnącą w tym miejscu płytkim jarem i zapalili papierosy, zaś wystawiona od strony „Zamku” czata strzegła naszego bezpieczeństwa.

Raptem, gdzieś w pobliżu zahukała sowa. Nasz dowódca natychmiast odpowiedział tym samym. Z mroku wychynął Franek i półgłosem coś przekazał Hankowi, który mu wyszedł na przeciw. Reszta towarzystwa, porzuciwszy dotychczasowe pozycje, skupiła się przy nich.

– Dobra, chłopy! – odezwał się Hanek – Bierymy sie  za robota. Idymy za Frankiem, ale po cichu! Ani pierdnąć niech sie żoden nie powoży! – ostrzegł. A dejcie sie pozór pod szłapy, cobyście w jakie gówno nie wleźli!

Chwilkę rozważałem, o co mu z tym gównem chodzi? Przecież jeszcze za wcześnie na wypas bydła na pastwisku, wobec czego i o tzw. „poślizgowe miny”nie trzeba się martwić. A może to taka „licentia poetica”? Wreszcie jednak doszedłem do wniosku, iż najpewniej chodziło mu, żeby w coś nie wdepnąć bądź czegoś nadepnąć, co by zakłóciło nocną ciszę i tym samym mogło nas zdemaskować. Inni widocznie zaraz załapali w czym rzecz, tylko ja miałem z tym problem, przyjmując odzywkę Hanka zbyt dosłownie.

Podążyliśmy za Frankiem, na przełaj, wpierw przez pole oziminy, a później chyba pastwisko, forsując niski płotek z dwu poziomych żerdzi pomiędzy słupkami. Z prawej, w mroku, majaczyły lipy alei wiodącej do „Zamku”. Na koniec bractwo stanęło na tyłach stodoły. Jej wrota wychodzące na naszą stronę miała lekko rozwarte. Franek polecił nam zaczekać, a sam znikł w stodole. Po chwili wyszedł z niej Józef .

– Mamy arsenał Fritza! Warto było tu przyjść – oznajmił półgłosem. – Przystępujemy do roboty! Franek z Achimem opróżniają skrytkę i wszystko wynoszą na gumno. Romek i Stasiek przenoszą to na tyły stodoły, a Hanek z pozostałymi odnoszą do fury Eryka i migiem wracają po następną porcję. Bezwzględnie zachowywać ciszę! Ja obserwuję plac, a przede wszystkim poczynania dworskiego strażnika. Chyba nie muszę mówić, iż byłoby niewskazane, gdyby ten nas tu zastał, a już nie daj Boże – zaskoczył. No, to do roboty!

Z Huckiem podążyłem za Józefem do stodoły, gdzie na moment zapaliłem latarkę, przysłaniając reflektor tak, by światło sączyło się tylko szparką pomiędzy palcami. Przy ściance sąsieka dostrzegłem kilka karabinów i trzy podłużne skrzynki, widać w międzyczasie już wydobyte ze skrytki przez zwiadowców. Jeszcze tylko rzut oka na trasę od sąsieka i do tylnych wrót stodoły, czy aby coś nie będzie nam przeszkadzało? Wprawdzie na środku gumna stała młocarnia, ale do sąsieka pozostawało jeszcze przeszło metr wolnego miejsca, zaś od tyłu, do wrót, dobre trzy. Klepisko było czyste i chyba nawet pozamiatane. Zgasiłem latarkę i schowałem w kieszeni płaszcza. Na chwilę przymknąłem oczy, chcąc aby przywykły do ciemności, a potem chwyciwszy dwa karabiny, w ślad za kapitanem wyniosłem ze stodoły i podałem oczekującym. Następnie na tapetę poszły skrzynki. Były ciężkie, więc nosiliśmy je we dwu, trzymając za uchwyty na bocznych ściankach.

– Pewnie amunicja – pomyślałem. Po skrzynkach przypadło nam znów parę karabinów, a potem niewielkie, prostokątne drewniane skrzyneczki. Nie miałem wątpliwości, że zawierają taśmy z nabojami do karabinów maszynowych. Z takimi samymi miałem przecież do czynienia na poligonie wojskowym w czasie studiów, tylko że te były już metalowe. Wynieśliśmy ich chyba ze dwadzieścia. W międzyczasie Franek z Achimem dostarczyli kolejne skrzynki, w tym trzy bardziej „wysmukłe”.

– Czyżby kryły broń maszynową? Długość w sam raz by pasowała, waga także. Po chwili obok wylądowała jeszcze jedna, podobnej wielkości i trzy mniejsze, za to wyższe. A wszystkie ciężkie. Starając się czynić to bezszelestnie, taszczyliśmy je za stodołę. Schylałem się właśnie po kolejną, gdy w miejscu osadziło mnie psyknięcie dochodzące od przednich wrót i zaraz cichym głosem wydane polecenie Józefa:

– Romek i Stasiek, do mnie!

W następnej chwili byliśmy przy nim. Stał obok drzwiczek umieszczonych w skrzydle wrót, z okiem przy szparze pomiędzy deskami.

– Strażnik ku nam idzie! Stańcie z jednej i drugiej strony drzwiczek. Może tylko przejdzie, lecz może też zajrzeć do stodoły. Ale gdyby wszedł do środka, zatkać mu gębę i w łeb, jednak uważać na latarnię. Tylko by nam do szczęście brakowało pożaru!

Zajęliśmy pozycje obok drzwi. Zerknąłem szparą na dworski plac. Chyboczące się światełko latarni strażnika było najwyżej 6 – 7 metrów od stodoły. Jeszcze parę kroków i stanął przy wrotach. Uniósłszy latarnię, chwilkę stał patrząc na drzwi, jakby rozważając czy je otworzyć, czy też pójść dalej? Dzieliły nas jedynie deski wrót. Wstrzymałem oddech. A on obrócił kołek blokujący drzwiczki i pchnąwszy je, otworzył na oścież i przyświecając sobie latarnią, zaczął wchodzić do środka. W tym celu musiał unieść nogę i pochylić głowę. Capnęliśmy go, gdy jeszcze jedną nogę miał na zewnątrz i wciągnęli do wnętrza. Przezornie złapałem za uchwyt naftowej latarni, podczas gdy Józef z kapitanem przydusili go do ziemi. Natychmiast odstawiłem latarnię na klepisku i pospieszyłem z pomocą.

– Pełne zaskoczenie – pomyślałem ze satysfakcją. – Wylądował na klepisku nie wydawszy nawet głosu! Wziąwszy w łeb, znieruchomiał. Zatkaliśmy mu usta wiechciem siana i skrępowali pospiesznie skręconymi powrósłami ze słomy. Przydała się praktyka u Gamoniów! Zamknąłem drzwiczki i przyświeciłem latarnią, żeby Józef mógł sprawdzić węzły zaciągnięte na plecach strażnika. Dobrze! – mruknął przez zęby. – Do sąsieka z nim!

We trzech ujęliśmy nieboraka i położyli na słomie. Zgaszoną latarnie postawiłem na klepisku obok młocarni i można było powrócić do przerwanej pracy. Ale do wyniesienia wiele już nie zostało. Ostatnie trzy skrzynki opuściły stodołę. Józef z Frankiem i Achimem wyszli za nami. Achim przymknął skrzydło wrót, zaś Franek zabranymi ze stodoły widłami przytrzymał w górnej pozycji drąg ryglujący wrota. Gdy podwoje się domknęły, wyciągnął widły i drąg opadł. Zabrawszy spod ściany resztę zdobyczy, podążyliśmy do wozu. Z kapitanem zamykałem stawkę niosąc podłużną, dosyć ciężką skrzynkę.

– Ciekawe, co jest w środku? Karabiny, czy też coś innego? – zgadywałem. Ale i tak na razie pytanie musiało zostać bez odpowiedzi. Nie czas ani miejsce na zaglądanie do środka! Teraz jak najszybciej należało się stąd ulotnić. Odwrót i złożenie zdobyczy w bezpiecznym miejscu zapewne jeszcze zajmie sporo czasu, zaś akcja winna była się zakończyć przed świtem.

Po załadowaniu ostatków wóz ruszył, a my jego śladem. Przed wozem podążało ubezpieczenie, by przypadkiem nie wpaść na Włochów. Wprawdzie Józef powątpiewał, żeby patrolowali nocą, ale co do tego nie było pewności. Wszakże do końca szczęście nam sprzyjało. Chociaż księżyc doszedł pełni, niebo zasnuwała gęsta opona chmur. Nie napotkawszy nikogo, przeskoczyliśmy gościniec wiodący z Pawłowic i znowu wąską drogą pośród pól, wpierw pod górką, a potem już bardziej równym terenem, zdążali na północ. Huck powiedział mi, że na Pochwacie, będące przysiółkiem Górnego Jastrzębia. Celem okazała się jedna z tamtejszych zagród, gdzie oczekiwała następna drużyna peowiaków, z czterema tragaczami. Jej zadaniem było natychmiastowe rozproszenie przywiezionego ładunku. Wóz ulokowano w niewielkiej stodole i tylnymi wrotami zaczęto rozładunek. Powątpiewałem, żeby do przewiezienia wystarczyły cztery tragacze. Chyba, że czekała je niezbyt daleka droga i dla każdego przewidziano dodatkowe kursy. To wszakże już nas nie powinno było interesować. Im mniej wtajemniczonych, tym większy współczynnik bezpieczeństwa. Gdyby i nawet ktoś chciał  się wygadać, próżne jego chęci! Czego się nie wie, tego nijak wypaplać.

Józef, wydawszy odpowiednie dyspozycje, pożegnał się i ruszył z nami w powrotną drogę, chcąc jeszcze przed świtem być w domu. Zdążaliśmy ścieżką towarzyszącą gruntowej drodze pośród pól, mijając jeden czy dwa przydrożne kamienne krzyże stojące na pustkowiu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Być może jednak w pobliżu były nawet jakieś zagrody, których w ciemnościach po prostu nie dostrzegłem. Po dłuższej wędrówce względnie równym terenem, droga zaczęła opadać.

– Czyżbyśmy docierali do celu?- zapytałem.

– Zgadza się, Romku – odparł Józef. – Jeszcze trochę i będziemy w domu. Najwyższy czas! Tylko patrzeć, a zacznie świtać.

Nie wiem dlaczego – ale tak podobno czynią konie czujący bliskość stajni – i nasza trójka przyspieszyła kroku, by niebawem stanąć na ganku dworku. Wydobytym z kieszeni kluczem, Józef otwarł wejściowe drzwi.

– Troszkę się prześpijcie. Ja też jeszcze się zdrzemnę – poradził, odwieszając kurtkę na kołku garderoby. Poszliśmy do siebie. Zrzuciwszy płaszcze i buty, padliśmy na łóżka. Spojrzałem na zegarek. Była piąta.

– O której mamy pociąg do Warszowic?

– Za pięć ósma. Trzeba będzie wstać najpóźniej o siódmej.

Niezbyt mi się to uśmiechało.

– Wiesz kapitanie, chyba jednak zrezygnuję z wyjazdu. Jeżeli teraz zasnę, na pewno nie obudzę się o siódmej. Szkoda gadać! A zerwany ze snu, cały dzień będę się snuł niczym lunatyk. Przynajmniej oszczędzimy na bilecie – zakończyłem obłudnie, czując nieprzepartą chęć przyłożenie głowy do poduszki. W tej sytuacji podróż do Warszowic wiele straciła ze swej pierwotnej atrakcyjności. – Ba, na pewno jeszcze znajdzie się okazja, żeby tam zaglądnąć – pomyślałem.

– Dobrze, Romku! Śpij jeśli odczuwasz taką potrzebę. Nic gorszego niż zmuszanie się do czegoś. Przy tym, cóż za atrakcja protestanckie nabożeństwo? Także wolałbym pospać, lecz obiecałem towarzyszyć Elizie, więc trzeba dotrzymać słowa. Na wszelki wypadek przezornie poprosiłem, żeby zapukała w nasze drzwi gdy wstanie. Pani Maria użyczyła jej swego budzika, nie ma zatem obawy o zaspanie.

– Aha – mruknąłem, zamykając oczy. – Życzę powodzenia – dodałem po chwilce, nie precyzując w czym i wkrótce zasnąłem. Długi nocny marsz i odprężenie po przeżytych emocjach zrobiły swoje. Spałem twardym snem nieomal do południa i nie zbudziło mnie poranne stukanie Elizy w drzwi ani krzątanie Hucka. Możliwe, że nie chcąc mnie obudzić, starał się zachowywać jak najciszej? Wstałem głodny. Wszak od wczoraj niczego nie miałem w ustach, a nocą nie odpoczywałem! Po powrocie z akcji, jakoś nie pomyślało się o posiłku, zdecydowany priorytet dając łóżku.

Huck z Elizą wrócili późnym wieczorem. Zaliczyli luterańskie nabożeństwo w Warszowicach, a na koniec dnia i katolickie w Górnym Jastrzębiu. W tym bowiem wypadku, po opuszczeniu warszowickiego zboru, Eliza zagadnęła, czy by tak przy okazji nie odwiedzić Krzyżowic? Poszli więc do Krzyżowic, gdzie już niestety w miejscu starego dworku stała murowana „zarządówka” aktualnego dzierżawcy majątku. Folwark również wyglądał inaczej. Jeżeli więc spodziewała się zobaczyć miłe sercu rodzinne kąty, czekał ją zawód. Podobnie i na cmentarzu zabrakło już rodzinnego grobowca, którego mury i sklepienie w międzyczasie rozsadziły korzenie rosnącej obok lipy tak, że pod koniec XIX wieku pleban polecił go zlikwidować i zasypać, o czym zapamiętałem z lektury „Zbójnika Opiekuna”. Biedna dziewczyna rzewnie się rozpłakała i chyba dopiero teraz do nie dotarło, że jej świat bezpowrotnie przeminął i została sama, a jedynym łącznikiem – chociaż przyznaję, że marnym – pozostaliśmy tylko my. Huck, jak mógł, pocieszał dziewczynę, starając się ją uspokoić. Wprawdzie zamierzał też odwiedzić grób księdza Ignacego, lecz ostatecznie zrezygnował. Musiałby przecież prosić obecnego plebana o zgodę na udostępnienie krypty pod prezbiterium. Przy tym było wątpliwe, żeby ją uzyskał. Bo niby dlaczego pleban miałby kogoś obcego wpuszczać do krypty? Poprzestał zatem na nawiedzeniu kościoła i modlitwie za zacnego księdza Skrzyszowskiego. Po opuszczeniu kościoła odwiedzili jeszcze groby Jadwigi i Franciszka Kowalczyków, a potem już trzeba było pomyśleć o powrocie. Jakoś nie mieli ochoty – przede wszystkim Eliza – wracać do Warszowic. Uznali zatem na piechotę, przez Szerokę, dotrzeć do Jastrzębia. Pogoda dopisywała, zaś kapitan znał drogę. Jak postanowili, tak zrobili. A że im już głód doskwierał, w Szeroce wpierw odwiedzili zagrodę wuja Pawła, a potem jeszcze i ciotki Anny, gdzie kapitan przedstawiał się krewnym Pelagii Kowalczykowej. Opowiedział o niedawnych odwiedzinach Katowic i wypadkach im towarzyszących, darując sobie jednak drastycznych szczegółów. Przy okazji przekazał pozdrowienia, o co rzekomo prosiła go babcia Pelagia dowiedziawszy się, że pracuje u Witczaków w Jastrzębiu. Od ciotki Anny ruszyli dalej, obok szerockiego dworu i kościoła na Kąty, a następnie Pochwacie, by w Górnym Jastrzębiu wyjść na wodzisławski gościniec w rejonie kościoła. Bolały ich nogi, weszli więc do kościoła odpocząć. Siedli w ławkach. Wkrótce też zaczęli się schodzić ludzie na wielkopiątkowe ceremonie. Zabrałem się na nie i ja z Witczakami ich bryczką. Tym sposobem spotkaliśmy się po nabożeństwie, a Huck z Elizą oszczędzili nóg wracając z kościoła razem z nami. Wprawdzie z biedą, ale jednak bryczka wszystkich jakoś pomieściła.

Święta Wielkanocne minęły spokojnie. Trzeciego dnia po nich – 31 marca – Mikołaj wczesnym rankiem wyjechał na odprawę w Sztabie Dowództwa Obrony Plebiscytu – jak się teraz nazywała dawna P.O.W. Górnego Śląska – z jej powiatowymi inspektorami.

– Na pewno będzie na niej Kocima z twojej Staśku Ligoty, to mu powiem o broni w „Wald Schlosie”. Może i tam uda się ją Niemcom zagarnąć? Dobrze by było! Co ustalimy, przekażę po powrocie.

– To już będzie ostatnia odprawa z płk. Chrobokiem. Dobry zeń fachowiec, ale podobno zbyt przesiąknięty manierami pruskiego oficera. Wkrótce zostanie odwołany. Dobrze o tym zawczasu wiedzieć – zrewanżował się Huck. Mikołaj spojrzał na niego przenikliwie, lecz nic już nie powiedział.

Jak można było przewidzieć, Leopolda Kocimę – szefa ligockich i nie tylko peowiaków – bardzo zainteresowała wieść o niemieckiej broni w „Leśnym Zamku”. A że kapitan mówiąc o niej Mikołajowi, nie sprecyzował dokładnego miejsca ukrycie, bardzo prosił o jak najszybsze spotkanie.

– Nie ma sprawy – odparł Huck. – Podjedziemy z Romkiem do Ligoty koleją i sprawa załatwiona. Dzięki sfinalizowaniu w międzyczasie transakcji z kolekcjonerami, nie zachodziła obawa nadmiernego nadszarpnięcia naszych finansów. A chociażby i nawet, zawsze jeszcze można było spieniężyć zabytkowe pistolety. Jednak jeszcze przed wyjazdem do Ligoty, został postanowiony wcześniejszy wypad do bliskich Żor, w celu uzupełnienia braków w ubiorze i to zarówno naszym, jak i Elizy. Sprawa została załatwiona nazajutrz – 1 kwietnia. Pomimo prima aprilisu, a może właśnie dlatego, powiodło się wszystko pomyślnie załatwić za niewygórowaną cenę. Eliza więc, prócz naprawionych przez szewca Głąba w Zdroju postrzelonych butów, stała się właścicielką nowych, bardziej odpowiadających obecnej modzie. Do tego doszła jeszcze nowa bluzka i komplet bielizny. Nasze sprawunki były skromniejsze. W drodze powrotnej, na żorskim dworcu, dwuosobowy włoski patrol sprawdził nam dokumenty. Towarzyszył im policjant w zielonym mundurze, na szczęście nie Niemiec, wobec czego nie wystąpiły językowe trudności. Eliza niby jeszcze to nie ukończyła szesnastu lat, zatem uszedł jej na sucho brak dokumentów. Wróciliśmy wczesnym popołudniem, na następny dzień planując wyjazd do Ligoty. Eliza uparła się nam towarzyszyć. Wpierw Huck nie był tym zbyt zachwycony, lecz ostatecznie przystał.

– Niech dziewczyna zobaczy więcej świata – odparł na moje obiekcje. – Zauważyłeś jak ją Żory oszołomiły, które – powiedzmy sobie szczerze –  w zasadzie są marnym grajdołkiem. A poza tym podróż w jej towarzystwie wydaje mi się być bardziej bezpieczną. Przecież jakieś podejrzane indywidua nie będą podróżowały w towarzystwie jeszcze prawie dziecka. Przy tym, w przeciwieństwie do nas, doskonale włada niemieckim. A to już atut nie do przecenienia.

Musiałem mu przyznać rację. Kapitan postanowił skorzystać z tego samego pociągu, którym onegdaj jechali do Warszowic.

– Nie ma sensu, Romku, zrywać się wcześnie z łóżek. I tak dotrzemy na czas. Na miejscu winniśmy być około dziesiątej, zaś dojście do zagrody Kocimów może zająć góra piętnaście minut. Byle zastać go w domu. Niestety nie ma sposobu, żeby wcześniej się umówić. Ba, można by wprawdzie posłać telegram, lecz z wiadomych powodów jest to raczej niewskazane. W najgorszym wypadku zaczekamy, albo też w międzyczasie zwiedzimy Ligotę. Miejmy nadzieję, że pogoda dopisze? – Nie miałem nic przeciw temu.

Na dworzec dotarliśmy dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. Tym razem Eliza zakupiła bilety, co wyraźnie sprawiło jej frajdę, a w razie czego przynajmniej ona nie miała by trudności w dogadaniu się z „nawiedzonym” kasjerem. Na wszelki wypadek zabrałem w chlebaku nieco prowiantu.

I tym razem pociąg dotarł na stację o oznaczonym czasie. Nasze towarzystwo zajęło miejsca w wagonie trzeciej klasy, przyczepionym bliżej końca składu. Siedliśmy na drewnianej ławce. Eliza przy oknie, skąd wygodnie mogła podziwiać zmieniające się w czasie jazdy krajobrazy. Po krótkim postoju pociąg ruszył. I ja zza szyby spoglądałem na mijaną okolicę. Tym razem w Orzeszu na połączenie do Katowic trzeba było również poczekać parę minut. O oznaczonej godzinie pociąg stanął przy peronie. – Niesamowite! – pomyślałem, przyzwyczajony do nagminnych opóźnień w naszych czasach.

Na koniec dotarliśmy do Ligoty. Z wagonów wysiadło kilku pasażerów. Wraz z nimi zeszliśmy do tunelu wiodącego do dworcowego holu. Tuż przed wylotem umieszczono w nim dwie budki bileterów, a przejście pomiędzy nimi dzielił kuty żelazny płotek zakończony wąskim, drewnianym parapetem. Bileter odebrał nasze bilety. Za budkami stał dwuosobowy patrol francuskich żołnierzy w hełmach, uzbrojonych w karabiny z nałożonymi bagnetami. Na pasach ładownice, zapewne pełne. I tutaj towarzyszył im funkcjonariusz policji Górnego Śląska w zielonym mundurze.

– Ciekawe, Polak czy Niemiec? – pomyślałem. Według uznania legitymowali podróżnych opuszczających peron.

– Dzień dobry panom – po francusku pozdrowiła ich Eliza.

– Dzień dobry panienko – odpowiedzieli. A Eliza dalej coś do nich trajkotała po francusku, nie zapominając o miękkiej i gardłowej wymowie każdego „r”. Wymieniła również nazwisko pisarza Juliusza Verna, co dla mnie było kompletnym zaskoczeniem. No bo niby skąd mogła o nim wiedzieć? Żołnierze, uśmiechając się, coś odpowiadali, ale czego dotyczyła rozmowa, nie miałem pojęcia. Wreszcie pożegnali się i bez przeszkód ruszyliśmy dalej. Dopiero przed dworcem Huck zapytał:

– To ty, Elizo, znasz francuski? – Okazało się, że rodzice zatrudniali dla swych dzieci francuską bonę. Teraz wreszcie miała okazję wypróbowania nabytych umiejętności. I dobrze jej poszło. Wyjaśniła się również znajomość Juliusza Verna. Dowiedziawszy się, że zna francuski, pani Maria dała jej do czytania w oryginale dwie jego powieści: „Piętnastoletni kapitan” i „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Czasu na lekturę miała w nadmiarze, podczas gdy my byliśmy czymś innym zajęci. Tego bym się nie spodziewał. W Krzyżowicach bona ucząca dzieci Schlitterbachów francuskiego? Ale jaja! Ciekawe, czym nas jeszcze Eliza zaskoczy?

Dotarcie do zagrody Kocimów istotnie zajęło piętnaście minut. Niestety Leopolda już w domu nie było, ale matce zapowiedział powrót na obiad. Huck prosił o przekazanie, że jesteśmy od Witczaka z Jastrzębia i ponownie przyjdziemy po pierwszej. Opuściliśmy obejście, wracając w stronę stalowego wiaduktu nad torami kolejowymi.

– Może pójdziemy do franciszkanów pooglądać kościół i kalwarię? Następnie, przy grocie, można by się posilić, a później zajrzeć na Starą Ligotę, która obecnie jest tylko Ligotą. Przy tej okazji pokażę wam mój rodzinny dom i wrócimy do Kocimów. – Wobec braku sprzeciwu ruszyliśmy w stronę z dala widocznej świątyni, z dużą figurą św. Franciszka na kopule. Furtką obok żelaznej bramy weszliśmy na teren Kalwarii, a przeszedłszy obok klasztornego kompleksu, weszli do kościoła głównym wejściem pomiędzy dwoma wieżami. Eliza podziwiała wielkość świątyni. Czegoś tak dużego jeszcze w życiu nie widziała. Przemierzywszy wolnym krokiem nawę główną i boczne, na dłuższą chwilę siedliśmy w ławkach, by ostatecznie przez kryptę i duży korytarz, z klasztorną furtą, wyjść na zewnątrz. Nie spiesząc się, przeszliśmy do groty za Kłodnicą. Po lewej stronie, ze skały ciurkała źródlana woda, gromadząc się w skalnej niecce. Kapitan kolejny raz wyjaśniał Elizie, tym razem symbolikę groty. Słońce przygrzewało, ale na razie drzewa i krzaki pozostawały jeszcze bezlistne. Wystarczyło jednak jeszcze paru ciepłych dni, a przede wszystkim nocy, żeby puściły pąki. Siedliśmy na ławce pod żelaznym płotkiem odgradzającym placyk przed grotą od Kłodnicy. Podzieliłem prowiant z chlebaka i można było się posilić. A był po temu najwyższy czas. Do południe brakowało jeszcze tylko pół godziny. Po opuszczeniu Kalwarii boczną bramą, wstąpiliśmy na herbatę do restauracji Cichego. Siedząc przy stoliku w kącie, jako jedyni goście lokalu, sączyliśmy gorący napój. Ale gdy dzwon na „Anioł Pański” oznajmił południe, trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Na zwiedzenie Ligoty została godzina.

– W sam raz się wyrobimy – stwierdził Huck – i to nawet bez zbytniego pośpiechu. Do mojego domu – no, tego przyszłego, bo przecież teraz ktoś inny w nim mieszka – dojdziemy w góra dwadzieścia minut, zaś do pierwszej zdążymy obejść resztę Ligoty.

Ruszyliśmy Franciszkańską w stronę rodzinnych pieleszy kapitana, a on nam umilał drogę opowiadając o swej miejscowości. Przy „Leśnym Zamku” stanęliśmy na chwilę, chcąc zawczasu rzucić okiem na miejsce ewentualnej przyszłej akcji. Jednak w ścianach widowiskowej sali ani śladu piwnicznych okienek!

– Pewnie sali nie podpiwniczono – stwierdziłem. – Ale pod sceną coś jednak może być, chociażby tylko wejście do budki suflera. Chyba, że tu takiej nie przewidziano?

– Okaże się w praniu – odparł Huck. – Kocima coś o tym winien wiedzieć. Przecież jest tutejszy.

Obejście Ligoty istotnie nie zajęło zbyt wiele czasu. Ba, wystarczyło go nawet na zaglądnięcie do paru sklepów. W piekarni Świtały Huck znowu zakupił bułki. Po wyjściu ze sklepu podał mi papierową torebkę:    

– Są, Romku, tak pyszne, że nie mogłem się oprzeć pokusie! Masz, schowaj w chlebaku. Później sobie podjemy. – A że do pierwszej brakowało jeszcze tylko pięciu minut, stwierdził żeby się brać do Kocimy. – Chociaż bynajmniej nie jest pewne, że go zastaniemy, jednak nie wypada zbyt się spóźniać.

– A może jednak troszkę się z tym jeszcze wstrzymamy? Niechaj się spokojnie posili. Nie wypada komuś przeszkadzać w obiedzie – zaoponowałem.

– Jak zwykle masz rację! Nie pomyślałem o tym. Przy tym najście w obiadowej porze można odebrać jako wpraszanie się na posiłek. A tego chciałbym uniknąć – odparł po chwilce namysłu. Powędrowaliśmy zatem jeszcze kawałek ulicą Załęską, przystając przy kilku sklepowych witrynach. Dotarłszy jednak w sąsiedztwo książęcej cegielni zawróciliśmy, by teraz już pójść wprost do Kocimów, gdzie na ławce przed murowaną chałupą, o pobielonych ścianach, oczekiwał nas pan Leopold. Przedstawiwszy się, siedliśmy obok. Po chwili gospodyni zaprosiła nas do kuchni. Na stole wnet wylądował spory półmisek przysmażanych ziemniaków, kraszonych topioną słoniną, z dodatkiem cebulki, a do tego kwaśne mleko w dużym, kamionkowym dzbanie. Każdy nałożył sobie na talerz solidną porcję, zaś gospodyni zapełniła mlekiem duże fajansowe kubki i można było się zabrać za jedzenie. Pałaszowaliśmy ze smakiem, nie odmawiając dokładki. A gdy już resztki jadła znikły w naszych żołądkach, zapytałem pana Leopolda o strumień płynący płytką doliną tuż za ich zagrodą.

– A, „Kokotek” – odparł. Jeszcze mo czysta woda, ale raków już w nim nie ma jak downiej. Ale ryby są, nawet małe szczupoczki. Styknie na mostku stanąć i chwila poglądać.

– Ciekawe! Muszę sam zobaczyć. Pójdziesz, Elizo, ze mną? W międzyczasie Stasiek załatwi sprawę z panem Leopoldem. Przynajmniej nie będziemy przeszkadzali – wstałem od stołu i w towarzystwie dziewczyny wyszedłem na dwór. Zaszliśmy na drewniany mostek przerzucony nad potoczkiem i chwilę wpatrywali w wartko płynącą wodę. Na tle piaszczystego dna rzeczywiście można było dostrzec drobne rybki śmigające to w jedną, to znowu w drugą stronę. Po chwili pojawił się niewielki szczupaczek wzbudzając popłoch pośród rybiego drobiazgu. Eliza rzuciła weń kamykiem, chcąc go przepłoszyć. Istotnie zrejterował, ale niebawem wrócił. Rzuciła drugi kamyk, z podobnym rezultatem. I tak jeszcze parę razy płoszyliśmy wodnego drapieżnika. Wreszcie uznałem, że kapitan już chyba załatwił sprawę i można wracać.

– Chciołeś, Romku, cobych nie słyszała o czym bydom godać? – zapytała Eliza.

– Wiesz, Elizo, czasami lepiej o pewnych sprawach nie wiedzieć. Czego się nie wie, tego się nie wypapla, nawet niechcący i człowiek ma spokojną głowę. Ja również nie o wszystkim chcę wiedzieć i dzięki temu śpię spokojnie – zablefowałem. W tym bowiem wypadku należało zachować daleko posuniętą dyskrecję, a już na pewno nie wtajemniczać dziewczyny w konspiracyjne sprawy.

– Mosz prawie, Romku – odparła po chwili namysłu. – Styknie mi, iżech  cugiem jechała i tego coch uwidziała. Dzięki iżeście mnie ze sobą wźyni[4]!

– Mądra z ciebie dziewczyna – pochwaliłem.

Huck istotnie załatwił już, co miał do załatwienia. Nie chcąc się dłużej naprzykrzać, pożegnaliśmy matkę i syna, i wyruszyli na ligocki dworzec, jako że do odjazdu rybnickiego pociągu brakowało tylko trzydziestu pięciu minut. Na rozkładzie sprawdziłem połączenie do Jastrzębia. Owszem, było i na przesiadkę przewidziano dziesięć minut. W międzyczasie Eliza kupiła bilety. Przy wyjściu na perony brakowało wojskowego patrolu. Może poszli na obiad do dworcowej restauracji? Jednak wolałem tego nie sprawdzać. Wyszliśmy na peron i usiadłszy na jednej z ławek, cierpliwie czekali na przyjazd pociągu. Zjawił się punktualnie. Dwa wagony trzeciej klasy przypięto na początku składu, tuż za parowozem i bramkardem, do którego właśnie ładowano jakieś dwie paki. Po krótkim postoju pociąg ruszył. Eliza znowu podziwiała widoki, tym razem po przeciwnej stronie toru. Z uwagi na współpasażerów, mało co do siebie mówiliśmy. Pociąg był dosyć zapełniony. Wprawdzie na kolejnych przystankach i stacjach jedni pasażerowie wysiadali, lecz ich miejsca zajmowali nowi i tak było prawie aż do Jastrzębia, gdzie przy budce biletera nadal tkwił włoski patrol, któremu towarzyszył policjant. I tutaj wybiórczo legitymowano podróżnych, jednak nasza trójka jakoś nie wzbudziła ich zainteresowania. Spacerowym krokiem zdążaliśmy w stronę dworku Witczaków, dzieląc się wrażeniami z podróży. Oczywiście Eliza miała najwięcej do powiedzenia, ale nie było się czemu dziwić. Przecież jakoś musiała sobie zrekompensować prawie dwugodzinne milczenie, a poza tym, tyle zobaczyła nowości! Wobec tego, po powrocie na miejsce postoju i skonsumowaniu zostawionego nam obiadu, przeszedłszy do naszej izby, jeszcze długo rozmawialiśmy i tak nie wyczerpując tematu.


 

[1]         „ Oberschlesien ein… – Górny Śląsk jest niemieckim krajem, chciwy Polaku precz z łapami”;

[2]         Ariergarda – straż tylna;

[3]         Ordnung muss sein, Herr Fritz – porządek musi być, panie Fritz;

[4]         Mosz prawie, Romku… – Masz rację, Romku. Wystarczy mi podróży pociągiem i tego co zobaczyłam. Dziękuję, że mnie ze sobą zabraliście;

Skip to content