ODCINEK 3

Rozdział trzeci

 

          – Jak załatwiłeś sprawę z Kocimą? – zapytałem Hucka, gdy po kolacji zostaliśmy wreszcie sami. – Pokuszą się o zagarnięcie broni Niemcom? A jeżeli tak, czy mamy szansę w tym uczestniczyć?

– Wolnego, Romku! Wolnego, nie wszystko naraz! Rzecz oczywista, że zostawiona przez „Grenzschutz” broń zainteresowała Kocimę. I to jak! Wprawdzie był kiedyś w restauracji „Leśnego Zamku”, ale koło widowiskowej sali się nie plątał i nie wie niczego o piwniczce pod sceną. Ale to przecież nie wyklucza jej istnienia. Przeprowadzą rozpoznanie. Uczuliłem, żeby zachować dyskrecję, by nie wzbudzić czujności niemieckiej bojówki. Uspokoił, iż nie muszę się trapić. Wiedzą jak się za to zabrać. Zapytałem więc o nasz ewentualny udział w akcji, jeżeli naturalnie zapadnie taka decyzja. Potem nawet trochę pogłówkowaliśmy nad sposobem dobrania się do broni. Pomysłów padło kilka, ale każdy miał jakieś minusy.

– Żeby tak Francuzi ją skonfiskowali, a potem nam przekazali – zamarzyło mi się nierealnie. – Nie byłoby żadnych problemów.

– Dobry pomysł – pochwalił Leopold. – Ino Francuzy nom broni nie dają! – Zamyślił się na dłuższą chwilę. – Chyba, coby to zrobiły przebierańce? – wpadł mu pomysł do głowy.

W tym jednak wypadku byłby potrzebny ktoś biegle władający francuskim, a jeszcze lepiej dwu lub trzech. Do tego francuskie mundury, oporządzenie i ciężarówka – ustaliliśmy minimum potrzeb zapewniających powodzenie akcji. A potem, już w biały dzień, można zrobić nalot na „Wald Schloss”, rozkuć ścianę pod sceną i opróżnić arsenał bojówki. Niemiecka ochrona nie zaryzykuje przeciwdziałania. Jest stan oblężenia i dobrze wiedzą, że konflikt z Francuzami zbyt drogo by ich kosztował. I na tym zakończyliśmy. Kocima rozezna sytuację, a przede wszystkim czy coś takiego w ogóle jest możliwe do przeprowadzania? Skoro będzie już coś wiadome, da znać. Przynajmniej tak obiecał. Miejmy nadzieję, że dotrzyma słowa.

Nie mając zbyt wielu okazji do konnej jazdy wierzchem, jako że Witczakowie dysponowali tylko jednym koniem, zazwyczaj chadzającym w zaprzęgu bryczki, Eliza postanowiła sobie zrekompensować ten brak jazdą na rowerze, który – prawdę powiedziawszy – bardzo jej się spodobał. Wszakże w tym wypadku wpierw należało się tego nauczać, co wbrew jej wyobrażeniom nie było takie proste. Szczęściem wtajemniczyła nas w swe plany, zanim poprosiła panią Marię Annę o użyczenie swej „damki”.

– Potrafisz jeździć na rowerze? – zdziwiłem się. – Kiedy się tego zdążyłaś nauczyć? Jeśli dobrze zapamiętałem, w waszych czasach jeszcze nie było rowerów. Wprawdzie już tu i tam próbowano takie klecić z drewna, ale chyba nie w Krzyżowicach?

– Nie.  Na czymś takim jeszczech nie jeździła, ale przeca teroz nawet dzieciska na kołach jeździć poradzą, to co jo bych nie poradziła?

– Wiesz, Elizo, może nim pani Maria użyczy ci swego roweru, do nauki jazdy załatwimy inny, już bardziej używany, a przede wszystkim bez lampy, którą bardzo łatwo rozbić. Przecież do jazdy w dzień nie będzie potrzebna. Pozwól, że wpierw pogadam z Mikołajem lub Józkiem. Na pewno coś dobrego doradzą – wtrącił kapitan. Jak powiedział, tak zrobił. Mikołaj poradził, żeby z tym najlepiej udać się do pana Manka.

– Na pewno coś poradzi – zapewnił. Wobec tego, jeszcze przed obiadem, poszliśmy z Elizą poszukać zarządcy i majstra od wszystkiego w jednej osobie. Huck zaproponował zacząć poszukiwania od podręcznego warsztatu umieszczonego w dawnym lamusie. Miał nosa! Obiekt poszukiwań rzeczywiście tam był, zajęty robieniem nowego koła do bryczki. Pozdrowiwszy go jak przystało, życząc bożej pomocy w pracy, kapitan zapytał z podziwem:

– Panie Manku, to pan jest i kołodziejem? Mój pradziadek też był stelmachem – dodał po króciutkiej pauzie.

Pogadawszy z mistrzem trochę o powszednich sprawach, na koniec wyłuszczył nasz problem. Dobrze trafiliśmy. Po chwili zastanowienia, pan Manek stwierdził, że może Elizie załatwić „damkę” w dobrym stanie. Rekompensatę miał stanowić jeden ze skałkowych pistoletów, które zdążył już zobaczyć na ścianie naszej izdebki. Huck chwilę rozważał ofertę i ostatecznie potwierdzająco skinął głową:

– Dobrze, panie Manku. Zgoda! Wymienię z panem pistolet na rower. Na słowo wierzę, że jest w dobrym stanie. Na kiedy się umówimy?

– Jutro rano go przywieza.

– Zatem sprawa załatwiona. Mam nadzieję, że każdy będzie zadowolony.

Nie chcąc dłużej zajmować mistrzowi czasu, pożegnawszy się, ruszyliśmy w stronę dworu. Po drodze Eliza aż podskakiwała z radości. Obiecaliśmy rozpocząć naukę jazdy, jak tylko pan Manek dostarczy rower. Huck krytycznym okiem obrzucił jej długą, niemal kostek sięgającą spódnicę.

– No, nie wiem czy na rower nie byłyby lepsze spodnie? Może o nie zapytasz panią Marię? Całkiem możliwe, że jeszcze gdzieś zachowały się jakieś portki z chłopięcych lat Józka? Tak czy inaczej, pogadaj z panią Marią i poradź się w tej sprawie. Wprawdzie wątpię, aby była tym zachwycona, bo to przecież jeszcze nie te czasy, gdzie widok dziewczyny w portkach jest czymś normalnym.

– To we waszych czasach dziołchy w galotach łażą – zdziwiła się Eliza. – I im nie gańba[1]?

– Nie. Dziewuchy w portkach nie wzbudzają sensacji. A dlaczego by się niby miały wstydzić? Przecież sukienki i spódnice noszą do kolan, albo i krótsze, więc całe prawie nogi są na widoku. A w spodniach nogawice je zakrywają, zatem czego się wstydzić? Inne czasy, inne obyczaje. Przyzwyczaisz się.

Na to już nic nie odpowiedziała, a jedynie z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Myśl co chcesz, ale moim zdaniem do jazdy rowerem najwygodniejsze są spodnie, jednak gdyby to miało zgorszyć maluczkich, obędzie się bez spodni.

Na ganku rozdzieliliśmy się. Eliza odeszła poszukać pani Marii, my zaś wróciliśmy do siebie. Huck zdjął ze ściany jeden z pistoletów i siadłszy przy stoliku pod oknem, naoliwioną szmatką zabrał sie za czyszczenie broni. Na zakończenie sprawdził działanie spustu i z aprobatą skinął głową:

– Wszystko gra jak należy. Miejmy nadzieję, że w rowerze także. Wątpię, żeby pan Manek chciał nam wcisnąć jakiegoś grata. Solidna firma!

W międzyczasie niebo zasnuły ciemne chmury i na koniec lunął deszcz. Po jakimś czasie błysnęło i wnet huk gromu przetoczył się nad okolicą. Gnane zachodnim wiatrem duże krople dżdżu zacinały po szybach okna. Błysnęło i zagrzmiało jeszcze parę razy, a potem deszcz zelżał, lecz nadal mroczne niebo bynajmniej nie wróżyło rychłego końca opadu. Kropnęliśmy się więc na derkach rozciągniętych na łóżkach.

– Korzystając z okazji, może byś powiedział coś więcej o Witczakach – zaproponowałem. – W alei mówiłeś, że kiedyś nimi się interesowałeś i nawet z dziadkiem odwiedziłeś Mikołaja w Jastrzębiu. Z przyjemnością posłucham.

– Dobrze, Romku. Pewnie nie wszystko zapamiętałem, ale potem jeszcze pytałem dziadka o tamte czasy, żeby mieć jaśniejszy pogląd na te sprawy. Mogę więc spróbować. I tak nic lepszego nie mamy do roboty. Myślę, że najlepiej zacząć od Mikołaja seniora, gdyż ciekawa to postać, a przy tym dla polskiej sprawy wielce zasłużona.

– Poważnym problemem w przytłaczającej masie polskojęzycznej ludności Górnego Śląska był brak rodzimej inteligencji, która – siłą rzeczy – by mu przewodziła. Jak wspomniałem, lud wciąż używał języka polskiego, rzecz oczywista, że po przeszło sześćsetletnim oderwaniu od Polski nieco odmiennego, zachowującego archaiczne formy, które na innych polskich ziemiach wyszły już z użycia. Tak więc ludność wiejska, ale nie tylko, była związana z kręgiem kultury polskiej. Natomiast inteligencja i tzw. sfery wyższe identyfikowały się z kręgiem kultury niemieckiej, mając się za coś lepszego i stojącego na wyższym stopniu cywilizacji – ba, odmawiając nawet polszczyźnie zdolności artykułowania uczuć wyższych. Tubylec polskiej mowy był dla nich niekulturalnym prostakiem, by już nie powiedzieć – nieokrzesanym dzikusem, pozostającym na poziomie roboczego bydła. Nic zatem dziwnego, że komunikacja pomiędzy tymi dwoma grupami była utrudniona, ograniczając się zazwyczaj do niezbędnego minimum. Rzecz jasna brakowało również polskich lekarzy, to znaczy władających polskim językiem i znających obyczaje rodzimej ludności, a co za tym idzie, którzy by rozumieli i potrafili się z nią porozumieć, jak również zdobyć jej zaufanie. Dopiero w latach siedemdziesiątych XIX wieku zaczynają się tacy tutaj pojawiać – głównie pochodzący z Wielkopolski – będącej przecież także częścią państwa niemieckiego. Niemal wszyscy natychmiast włączali się w działalność społeczną i narodową, inicjując i rozwijając działalność Towarzystwa Czytelń Ludowych, Banków Ludowych i tym podobnych, czyli prowadząc tak nam dobrze znaną z okresu pozytywizmu pracę organiczną i u podstaw. Rzecz oczywista, że Niemcy wnet zdali sobie sprawę ze znaczenia polskiej inteligencji w dziele budzenia i gruntowania polskiej świadomości narodowej wśród Górnoślązaków. W ramach  przeciwdziałania zaczęli więc stosować przeróżne szykany i ekonomiczne represje. Już sama tylko rozmowa z pacjentem po polsku dawała podstawę do podejrzeń o antypaństwową działalność i polską agitację. W takich to warunkach, w roku 1888, Wielkopolanin, dr Mikołaj Witczak, podjął pracę w jastrzębskim uzdrowisku. Tu poznał swą przyszłą żonę, pochodzącą z Wodzisławia Śląskiego, Marię Annę von Adlerfeld. W połowie lat dziewięćdziesiątych XIX wieku młodzi małżonkowie podjęli decyzję kupna stojących na progu bankructwa dóbr rycerskich w Jastrzębiu, w skład których wchodziło też jastrzębskie uzdrowisko. Żyjąc nad wyraz oszczędnie, dzięki nadzwyczajnej pracowitości i gospodarności, wpierw pospłacali ciążące na majątku długi, a potem zadbali o jego rozwój. Coś takiego, Romku, było ewenementem w państwie pruskim. Przecież to Niemcy mieli przejmować tutaj ziemię z polskich rąk, czemu służyło szereg rządowych i pozarządowych instytucji! A tu jakiś „wielkopolski agitator” ośmielił się na taki krok i ponadto jeszcze udowodnił, że jest lepszym gospodarzem niż poprzedni – niemiecki hrabia! Nasłana wnet komisja sanitarna nakazała zamknięcie uzdrowiska do czasu doprowadzenia wodociągu i wykonania kanalizacji, czego – nawiasem mówiąc – wówczas nie wymagano od innych niemieckich uzdrowisk. Dr Witczak założył wodociąg i Zdrój skanalizował oraz wyposażył w małą oczyszczalnię ścieków, a ponadto wybudował nowe łazienki i zadbał o doprowadzenie prądu elektrycznego oraz telefonu. Prócz tego prowadził jeszcze normalną praktykę lekarską, często odwiedzając chorych w domu i lecząc biednych za darmo, na dodatek z żoną prowadząc aptekę, której poprzednio tu nie było. Równocześnie angażował się w różne inicjatywy społeczne i prowadząc działalność narodową – między innymi udzielając pomocy zagrożonym aresztowaniem polskim działaczom w przerzucie do Galicji bądź Kongresówki. Gościł również u siebie politycznych zbiegów z Kongresówki. Zachęcał młodych lekarzy z Wielkopolski do podjęcia pracy na Górnym Śląsku. Tym sposobem i brat mojej babci, dr Feliks Biały, w roku 1904 przybył do Rybnika, szybko zyskując uznanie i autorytet pośród lokalnej, polskojęzycznej społeczności. Nic zatem dziwnego, że i na niego wnet spadły niemieckie represje i szykany, których odzwierciedleniem było w chwili wybuchu I wojny światowej natychmiastowe internowanie i osadzenie w nyskiej twierdzy, czy późniejsze – w roku 1917 – wcielenie do cesarskiej armii. Może wyda ci się to dziwne, ale dr Witczak sprowadzając na Śląsk dr Białego, w jakimś stopniu przyczynił się do moich urodzin, jako że po latach ten ściągnął tutaj swego siostrzeńca – mego ojca – który tu poznał swą przyszłą żonę, a moją matkę.

O wielkim mirze, autorytecie i zaufaniu jakim doktora Witczaka darzyła miejscowa ludność najlepiej świadczy następujące wydarzenie: W sąsiadującej z Jastrzębiem Połomii, z myślą o parcelacji, miejscowi chłopi postanowili wykupić podupadły majątek ziemski hrabiego von Haugwitza. Zgodnie z umową, należność uiszczano ratami w określonych terminach, zaś własność przechodziła na kupujących dopiero po zapłaceniu ostatniej raty. Umowa zawierała też klauzulę, że w razie nie dotrzymania terminu zapłaty ostatniej raty, transakcja zostaje anulowana, zaś wpłacone dotychczas hrabiemu Haugwitzowi sumy nie podlegają zwrotowi. Zagrożeni widmem bankructwa chłopi szukali kredytodawcy, niestety bezskutecznie. Wtedy dużą delegacją poszli do doktora Witczaka, który nie tylko, że nie  odmówił pomocy, lecz poręczył za nich swym całym majątkiem. W tej sytuacji Polskie Banki Ludowe udzieliły kredytu umożliwiającego ostateczny wykup ziemi. Chytry plan hrabiego oskubania głupich polskich kmiotków nie wypalił. Chłopi rozparcelowali majątek, spłacili bankom pożyczkę i kolejny kawałek śląskiej ziemi wypadł z rąk niemieckich, wracając do odwiecznych mieszkańców tej krainy. A że ruch parcelacyjny i wykup pozostających w niemieckich rękach majątków na Górnym Śląsku i Wielkopolsce przez żywioł polski nabierał rozpędu, niemieckie władze utrudniały uzyskanie pozwolenia na budowę nowych budynków, co – jak pamiętasz – w Wielkopolsce zaskutkowało słynnym wozem Drzymały. U nas podobne wydarzenie skończyło się tragicznie. Nabywca gruntu zamieszkał w wykopanej ziemiance, co spowodowało natychmiastową reakcję władzy. Nasłany przez landrata żandarm usiłował zmusić mieszkańca ziemianki do opuszczenia swego lokum. Ten, zdesperowany, wpierw zastrzelił żandarma, a potem siebie.

Tymczasem jastrzębskie uzdrowisko rozwijało się dynamicznie, z roku na rok przyjmując coraz liczniejszych kuracjuszy. I tak trwało do wybuchu I wojny światowej, kiedy to nastąpił regres. Gości zaczęło ubywać, zaś część pomieszczeń uzdrowiska zajęto na wojskowe lazarety. Postępujący pod koniec wojny kryzys ekonomiczny, szerzący się głód i epidemia czerwonki, dodatkowo kładły głęboki cień na gospodarcze przedsięwzięcia Doktora. Zła sytuacja ekonomiczna majątku, jak również pesymistyczna ocena ówczesnej sytuacji politycznej, skłoniły dr Witczaka do podjęcia decyzji o emigracji do U.S.A. Majątek został sprzedany Towarzystwu Zdrojowemu w Berlinie. Szczęściem umieszczona w umowie sprzedaży klauzula pozwalała na unieważnienie transakcji w przypadku, gdyby synowie Doktora chcieli po wojnie przejąć dobra i nimi gospodarować. Niestety stan zdrowia doktora Mikołaja na tyle się pogorszył, że póki co zrezygnował z emigracji do Ameryki. Jednak nie zaprzestał służyć ludności jako lekarz. W lutym 1918 roku, spiesząc saniami do chorego, ciężko się przeziębił. Wywiązało się ostre zapalenie płuc, którego osłabiony organizm nie wytrzymał. W niecałe trzy miesiące po sześćdziesiątej rocznicy swych urodzin Doktor zmarł, nie doczekawszy się tak już bliskiego zmartwychwstania Polski. – Huck zamilkł na dłuższą chwilę.

– Może byś powiedział coś więcej o doktorze Feliksie? Przecież to wuj twego ojca – przerwałem milczenie.

– Cóż, za wiele o nim nie wiem, lecz zawsze jednak coś tam zapamiętałem. A tak przy okazji – właśnie sobie uświadomiłem, że póki co, mój ojciec jest od nas młodszy i dopiero niedawno ukończył 18 lat, chociaż już zdążył wziąć udział w powstaniu wielkopolskim, a potem, jako ochotnik, w wojnie 1920 roku. Teraz pewnie kontynuuje przerwaną edukację. O studiach na razie może sobie co najwyżej tylko pomarzyć. – To tak, jako dygresja. Jak już powiedziałem, po przyjeździe do Rybnika w 1904 roku, dr Biały szybko zyskał uznanie i autorytet, oczywiście nie u Niemców. Ci go od razu szykanowali. Przecież do roku 1918, z doktorem Witczakiem, byli w rybnickim powiecie jedynymi polskimi lekarzami, a takich na Górnym Śląsku władze nie pieściły ani niemieccy koledzy po fachu akceptowali. Mogli prowadzić jedynie prywatną praktykę, gdyż zatrudnienie na przykład w Spółkach Brackich, zajmujących się opieką zdrowotną pracowników przemysłowych, było dla nich niedostępne. Doktor Feliks doskonale znał dziadka Tomasza i stryja Jana Jakuba, z którym w roku 1901 stanął przed pruskim sądem w Poznaniu i za przynależność do tajnych niepodległościowych organizacji studenckich: Związku Młodzieży Polskiej (ZET)  obydwaj otrzymali identyczne wyroki. Oczywiście znali się już wcześniej, z wrocławskiego gniazda „Sokoła”, które – nawiasem mówiąc – stryj Jan Jakub zorganizował.

Zamieszkawszy w Rybniku, prócz prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej, gdzie ubogich leczył za darmo, z miejsca zaangażował się również w działalność społeczną i narodową, będąc członkiem bądź współtwórcą różnych polskich towarzystw. Już tego samego roku wszedł w skład Zarządu miejscowego Banku Ludowego. Nie mogło go też zabraknąć w Towarzystwie Czytelń Ludowych, z ramienia którego prowadził nawet wypożyczalnię książek. Na niwie zawodowej współtworzył Towarzystwo Lekarzy Polaków na Śląsku. Nie obca była mu również turystyka, mając znaczący udział w założeniu Polskiego Towarzystwa Turystycznego „Beskid”, któremu przez kilka lat prezesował. Celem Towarzystwa było rozwijanie polskiej turystyki w Beskidzie Śląskim, pozostającego dotychczas domeną niemiecką. Siedzibę Towarzystwa nie bez przyczyny ulokowano w Cieszynie, a więc już poza granicami Niemiec. Nie mogło go także zabraknąć w Polskim Komitecie Wyborczym dla Śląska, gdzie od 1904 roku do dzisiaj pełni funkcję prezesa w/w Komitetu na powiat rybnicki. Przez cały czas związany z Narodową Demokracją. Na zwołanym w grudniu 1918 r. do Poznania Sejmie Dzielnicowym reprezentował powiat rybnicki. Zdążył również wziąć udział w Powstaniu Wielkopolskim, przyczyniając się do zajęcia lotniska w Ławicy bez boju. Wybrano go również przewodniczącym Powiatowej Rady Ludowej w Rybniku, która koordynuje działalność polskich stronnictw politycznych, związków i towarzystw na terenie powiatu. Był jednym z organizatorów Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska. Wyobraź sobie, Romku, że prowadzi jeszcze Polski Uniwersytet Ludowy w Rybniku, który ma pono około dwustu słuchaczy. Jest ponadto prezesem „Sokoła” w okręgu rybnickim, a dopiero co zakończył pracę w Polskim Komitecie Plebiscytowym. A jeżeli ciekawi cię przyszłość, wnet zostanie komendantem powstańczego szpitala w Rybniku oraz starostą powiatowym z ramienia władz powstańczych. Po przyłączeniu tych ziem do II Rzeczpospolitej, będzie lekarzem powiatowym, członkiem Magistratu i Towarzystwa Upiększania Miasta. Jakby na tym nie dosyć, założy jeszcze chór męski i na dodatek kwartet muzyczny. W roku 1936, osiągnąwszy 60 lat, przejdzie na emeryturę, zaś w następnym zamknie śląski etap życia. Wróci do Poznania, gdzie ze swym siostrzeńcem – moim stryjem Franciszkiem – założy pierwszą w Polsce wytwórnię nici chirurgicznych. Od wybuchu II wojny światowej będzie musiał się ukrywać, ale i tak w roku 1943 znajdzie się na Gestapo. Tu wszakże na chwilkę los się doń uśmiechnie, chociaż tylko półgębkiem. Przesłuchujący go gestapowiec okaże się jego dawnym kolegą. W tym czasie dr Feliks będzie już bardzo schorowany. Nie wiem dlaczego, ale gestapowiec go zwolni, da przepustkę na przekroczenie granicy Rzeszy i na dodatek wyprowadzi z siedziby Gestapo tylnymi drzwiami, radząc na odchodnym natychmiastowe zniknięcie z „Kraju Warty”. Wyjechał więc do syna Zbigniewa, do Krakowa, gdzie przeżyje swe ostatnie dwa miesiące.

– Niesamowite, kapitanie! Mówimy przecież o osobie teraz tu żyjącej, w pełni sił i zapału do pracy w tak przełomowym momencie dziejów. A my już wiemy, jak się potoczą jego dalsze losy i mówimy sobie o tym – ot tak, zwyczajnie – zaś on tego, co go czeka, nie może sobie nawet wyobrazić, a tym bardziej przewidzieć. Chyba się ze mną zgodzisz, iż żadną miarą nie należy mu tego uświadamiać! Sądzę, że na pewno będziesz chciał go poznać, Ja również. Jednak wtedy buzia na kłódkę i ani mru, mru o przyszłości! A swoją drogą ciekawe, że znajduje czas na tak różnorodną działalność i społeczne zaangażowanie? Niepojęte!

– I mnie, Romku, trudno to pojąć, ale tak po prostu jest. Mają chyba poczucie misji i potrafią pogodzić pracę zawodową oraz życie rodzinne, z działalnością społeczną i polityczną. Czy dla nas, potomnych, nie jest to przykład godny naśladowania?

– Naturalnie! Czy jednak osiągalny?

– Zaś jako dygresję powiem, iż rok 1943 będzie dla niego bardzo ciężki i to nie tylko z uwagi na drążącą go nieuleczalną chorobę i rychłą śmierć. Na początku stycznia zostanie stracony jego siostrzeniec Franciszek, 21 stycznia zginie w Buchenwaldzie jego młodszy brat Kazimierz, a potem w niemieckich kaźniach następni dwaj siostrzeńcy i ich matka Zofia. Ale przed śmiercią już się nie dowie, że zaginiony syn Leszek, oficer Wojska Polskiego, więzień Starobielska, w roku 1940 został stracony przez sowietów.                                                    

– W „Grabowej alei” powiedziałem ci cokolwiek o synach doktora Witczaka, obiecując przy innej okazji dopowiedzenia jeszcze czegoś. Niestety o Józefie niczego więcej nie wiem, jako że zajmując się wywiadem, działał niejako za zasłoną. Natomiast działalność Mikołaja była jawna i obfitowała w wiele emocjonujących zdarzeń. Bez cienia przesady można go przyrównać do Kmicica. Taka sama brawura w działaniach i niesłychana odwaga, a przy tym niestandardowe pomysły, szybko i konsekwentnie wprowadzane w czyn, nie wspominając już bezgranicznego oddania sprawie powrotu Górnego Śląska do Polski. Jak ci wspomniałem, jako chłopak miałem okazję towarzyszyć dziadkowi Tomaszowi podczas odwiedzin u Mikołaja, który po UB-owskim areszcie, a następnie areszcie domowym, już nie opuszczał domu. Z żoną, Jaromilą, zajmowali kwaterunkowe mieszkanie w willi brata Józefa, gdyż dwór na Mendowcu wraz ze Zdrojem i rolnym gospodarstwem, władze ludowe mu skonfiskowały. Wpierw jakoś niezbyt był rozmowny, chociaż dziadka dobrze znał z dawnych czasów i nawet sądziłem, że naszą wizytę szybko zakończymy, jednak potem – głównie dzięki pani Jaromili, przemiłej żony czyniącej honory domu – jakoś się rozkręcił. Rzecz jasna, że rozmowa nie mogła nie zejść na wspomnienia z czasów plebiscytu i powstań. Zapamiętałem z tego parę zdarzeń, o których  mogę opowiedzieć, byś lepiej poznał naszego gospodarza.

Po upadku I powstania śląskiego, Mikołaj przebywał w Piotrowicach – obecnie Petrovicach k. Karwiny w Czechosłowacji, które w roku 1919, wraz z Zaolziem były w Polsce. Tam się znajdował obóz polskich uchodźców ze Śląska. Po ogłoszeniu amnestii dla powstańców, władze niemieckie imiennie wykluczyły z niej szereg osób, zazwyczaj pełniące funkcje dowódcze. Pośród nich i Mikołaja, w związku z czym nie mógł oficjalnie przekroczyć granicy i wrócić do Jastrzębia. Na przekór temu, z dwoma towarzyszami postanowił wracać, pokonując zieloną granicę, chociaż im to gorąco odradzano, wieszcząc rychłe i tragiczne zakończenie tego przedsięwzięcia. Cóż, kiedy spodziewane przeciwności jedynie ich zdopingowały do działania. Wczesnym rankiem ostatniego dnia grudnia roku 1919 wyruszyli w drogę, nielegalnie pokonując granicę w powiecie raciborskim, gdzie było nieco spokojniej. Mikołaj dodatkowo liczył na osłabienie czujności wojska niemieckiego, które właśnie szykowało się do opuszczenia terenów plebiscytowych. Wynajętą parokonną bryczką ruszyli w stronę Raciborza uznając, iż „pod latarnią jest zazwyczaj najciemniej”. W pełnym umundurowaniu, w rogatywkach z orzełkami na głowach i uzbrojeni, nie kryjąc się, bezczelnie podróżowali poprzez kontrolowane przez Niemców tereny. Jazda, z niezbędnymi odpoczynkami, zajęła niemal cały dzień, tak że do Raciborza dotarli już po zmroku, zatrzymując się u znajomego adwokata Antoniego Rostka, którego na ich widok zatkało. Przecież w mieście aż się wprost roiło od niemieckiego wojska!

– Jakim to sposobem udało się wam do mnie dotrzeć – zapytał, gdy już nieco ochłonął.

Okazało się, że Niemcom najwyraźniej nawet w głowach myśl nie zaświtała, że przeklęci polscy insurgenci mogą być aż tak bezczelni, by jawnie, w mundurach i z bronią wrócić na Górny Śląsk! Najpewniej brano ich za jakąś aliancką komisję wojskową i jako takiej oddawano drogą nawet wojskowe honory! Nasi bohaterowie nie pozostawali w tym dłużni. Mecenas Rostek wymógł na nich „demobilizację” i w tym celu sprowadził cywilny przyodziewek od matki Mikołaja, natenczas mieszkającej w Raciborzu. Broń ukryto. I tak Mikołaj z towarzyszami, już jako cywile, przeszli do pani Marii, gdzie po przeżytych emocjach przespali cały Nowy Rok. Potem każdy udał się w swą stronę. Wobec niemożności powrotu do Jastrzębia, Mikołaj jakiś czas przebywał w Bytomiu. Potem jednak nadarzyła się okazja kupna resztówki owego „Annaruh” w Dolnym Jastrzębiu, gdzie było spokojnie, a przede wszystkim – w odróżnieniu od Zdroju – prawie sami swoi. Bracia sfinalizowali zakup i pani Maria Anna mogła z Raciborza wracać w swoje strony, by zamieszkać z synami. W międzyczasie na Górnym Śląsku zainstalowała się Międzysojusznicza Komisja i ściągnęły wojska alianckie, co braciom umożliwiło dalszą działalność konspiracyjną.    

Minęło parę miesięcy wytężonej pracy nad ponownym skonsolidowaniem sił powstańczych w terenie. Jednego dnia Mikołaj bawił u sąsiada, gdy dopadł go goniec z wieścią, że na Pochwaciu niemieccy tajniacy zrobili nalot na obejście zaprzysiężonego w organizacji gospodarza, u którego znajdował się ukryty magazynek broni. Mikołaj poprosił gospodarza o zaprzężenie konia do bryczki, po czy galopem ruszyli z odsieczą. Witczak dysponował pięciostrzałowym sztucerem i austryjackim Steyerem kalibru 9 mm, którego magazynek mieścił dziesięć nabojów. Sąsiad niestety nie dysponował bronią, mógł więc co najwyżej pełnić rolę widza. Dotarłszy na miejsce, zastali kilku uzbrojonych drabów kręcących się w obejściu. Mikołaj z gotowym do strzału Steyerem wpadł na podwórze wrzeszcząc: „Raus!” Zaskoczone draby rzuciły się do ucieczki, przewracając przy tym drewniany płot. Żaden nie pomyślał o użyciu broni! Wiali krzycząc: „Schissen! Schissen![2] Z domu padły strzały, a w chwilkę później, z sieni wypadł żandarm, prowadząc ogień z dziesięciostrzałowego Mausera – no wiesz, Romku – „Astry” – takiej, jaką przywiozłem z Katowic. Żandarm strzelał dopóty, dopóki mu się pistolet nie zaciął, przy okazji trafiając w nogę stojącego przy bramie sąsiada, który przywiózł Mikołaja. Ale Mikołaja jakoś nie trafił, chociaż dzieliła ich odległość około 5 metrów. Ten, w ramach rewanżu, kropnął mu dwa razy w kolano.  Wrzeszcząc z bólu, żandarm padł na ziemię, puszczając pistolet. Pozostali „rewidenci” zwiali oknami, zaś wcześniejsi uciekinierzy zdołali już na tyle ochłonąć, by zacząć strzelać. Mikołaj imał się sztucera, w mig opróżniając magazynek. Poprawił Steyerem i po sprawie. Na placu boju pozostali zabici i ranni, zaś reszta uciekła, gdzie pieprz rośnie. Zdając sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji akcji, natychmiast zabrał świadków najścia do bryczki i wrócił na Mandowiec, skąd samochodem pojechali do Rybnika, aby ubiegając Niemców, wnieść u włoskiego pułkownika, z ramienia Międzysojuszniczej Komisji  sprawującego władzę, skargę o napad. Ze słów świadków jasno wynikało, że napadu dokonała niemiecka bojówka i jedynie wkroczenie Mikołaja do akcji uratowała im życie. Naocznym dowodem bandyckich działań bojówki była postrzałowa rana przygodnego świadka zajścia. Dodatkową wskazówką, pozwalającą zidentyfikować napastników, była wśród nich obecność żandarma. Skarżących poparł dr Biały pełniący przy powiatowym kontrolerze funkcję polskiego doradcy, podkreślając wielkie niebezpieczeństwo zagrażające spokojnym mieszkańcom ze strony niemieckich bojówek. Na koniec wniósł oficjalny protest przeciw niemieckim gwałtom.

Pułkownika oburzyło działanie niemieckiego „żołdactwa” na podległym jego władzy terenie. Mikołaj mimochodem dodał, że i on już przeżył kilka zamachów na siebie i w ramach odwetu za dzisiejsze działanie, na pewno będzie narażony na nowe bądź przynajmniej aresztowanie przez niemieckie władze.

Pułkownik przeprosił za napad, który miał miejsce na terenie podległym jego jurysdykcji. Zapewnił również Mikołajowi bezpieczeństwo, wręczając coś w rodzaju glejtu stwierdzającego, iż może być zatrzymany jedynie z nakazu Międzysojuszniczej Komisji oraz potwierdzający prawo zamieszkiwania w Jastrzębiu – Zdroju, czego – nawiasem mówiąc –  Niemcy nie uszanowali, po paru dniach aresztując Mikołaja na jastrzębskim dworcu. Zatrzymanego niby to miano odtransportować do aresztu w Wodzisławiu. W rzeczywistości jednak tajniacy się zmówili, że go w drodze zastrzelą „podczas próby ucieczki”, co przypadkowo słyszał naczelnik stacji – Polak, który natychmiast wkroczył do akcji, jako że działo się to na terenie kolejowym. Przetrzymał wszystkich w swym biurze do nadejścia pociągu, którym miano odstawić więźnia do Wodzisławia, a potem dodał konwojowi dwu strażników kolejowych, co uniemożliwiło tajniakom realizację niecnego planu. Tym sposobem Mikołaj kolejny raz uniknął śmierci. Z rozkazu powiatowego kontrolera – owego włoskiego pułkownika – po dwu dniach został z aresztu zwolniony, zaś efektem zajścia było przydzielenie mu osobistej ochrony w postaci dwu francuskich strzelców alpejskich, co stworzyło zupełnie nowe możliwości działania. Przy butelce dobrego wina, Mikołaj uciął sobie z nimi wpierw dłuższą pogawędkę. A gdy ich zapewnił, że w okolicy można spotkać wielu byłych żołnierzy niemieckich, pełniących teraz funkcje różnych strażników bądź tajniaków, którzy po knajpach przechwalają się posiadaniem francuskich pamiątek zdobytych w czasie wojny, strzelcom tylko oczy się zaświeciły. Wnet uzgodnili, co i jak, i sprawa została zaklepana. Pozostało jeszcze tylko wybrać z organizacji kilku najlepszych do pomocy i obstawy. Wychodząc z założenie, iż lepiej dmuchać na zimne, do wyznaczonego dnia cel akcji zachowano w tajemnicy. Chodziło zaś o rozbrojenie owego niemieckiego „żołdactwa” plątającego się po okolicy i dającego pilne baczenie na graniczny jastrzębski rejon, nie bez kozery przez Niemców zwany „Wetterwinkiel des Kreises Rybnik”[3], blokując możliwość przerzutu broni i innych materiałów dla polskiej konspiracji z magazynów zlokalizowanych po polskiej stronie. Mikołaj uznał, żeby zabrać się za niemieckie placówki w Ruptawie i Górnym Jastrzębiu, dające się najbardziej konspiratorom we znaki, przy okazji pobierania przez „żołdactwo” sobotniej wypłaty. Co jak co, ale o oznaczonej porze po wypłatę na pewno wszyscy przybędą. Należało zatem wkroczyć do akcji równocześnie z przybyciem płatnika. Jako i też w najbliższą sobotę wyruszyli do Ruptawy konnym wozem tak, by zdążyć na czas. Krótko przed rozpoczęciem akcji przecięto linie telefoniczne i telegraficzne. Peowiacy obstawili strażnicę i wsparli przystępujących do działania Francuzów. Zaskoczeni niemieccy funkcjonariusze grzecznie podnieśli ręce. Obszukano ich i rozbrojono. Przeszukano też pomieszczenia strażnicy. Posiadacze francuskich pamiątek zainkasowali dodatkowe manto. Zdobyczną broń i amunicję załadowano na wóz, zaś wyposażenie strażnicy zniszczono. Na koniec płatnikowi umożliwiono dokonanie wypłaty, by akcji nie można było przedstawić jako rabunkowego napadu. Po wszystkim, z trzęsącym się ze strachu płatnikiem, pojechano na placówkę w Jastrzębiu Górnym, gdzie oczekującym na wypłatę „łapsom” zaserwowano powtórkę z ruptawskiej rozrywki.. Zdobycz wypełniła wóz. Nazajutrz zaś i w dni następne, na jastrzębskim odcinku granicy, trudno było uświadczyć chociażby jednego przedstawiciela  rozbrojonego „żołdactwa”, co bezzwłocznie wykorzystano do przerzutu przez granicę broni, amunicji i innych materiałów, do czego zorganizowano parę kolumn konnych wozów, które w jedną stronę wiozły węgiel, zaś z powrotem materiały wojskowe dla konspiracji. Tym sposobem transport sam się sfinansował i organizacja nie wydała nań ani feniga. Przez jakiś czas Niemcy nie podnosili krzyku, nie wiedząc, co o całej sprawie sądzić. Przecież rekwizycji broni dokonali francuscy żołnierze! Potem jednak znowu usiłowali aresztować Mikołaja, po którego, z obstawą, zjechał sam sędzia śledczy z Raciborza. Dowiedziawszy się o celu przybycia tego towarzystwa, strzelcy alpejscy dobyli broni i pan śledczy zmuszony był odtrąbić odwrót.

I tyle, Romku, na dzisiaj. Mam nadzieję, że to coś usłyszał, pozwoli ci lepiej poznać naszego gospodarza.

– Nie ma co, kapitanie, dobry jest!

                                       =====================

Nazajutrz Eliza jako pierwsza skończyła śniadanie, podczas gdy nam ledwo udało się dotrzeć do półmetka. Podziękowała i siedząc na krześle wyprostowana, obrzucała krytycznym wzrokiem, to mnie, to znów kapitana. Nie miałem wątpliwości, że jej spieszno do obiecanego  roweru.

– Nie nerwowo, Romku! Nie pozwólmy się zwariować. Przecież się nie pali, a na nacieszenie się rowerem będzie jeszcze miała aż nadto czasu. Byle się wnet nauczyła na nim jeździć, nie zaliczając zbyt wielu upadków – pomyślałem, spożywając wiktuały w dotychczasowym tempie. Huck również udawał niedomyślnego, wystawiając cierpliwość dziewczyny na ciężką próbę. W końcu jednak uporałem się z posiłkiem, niemal równocześnie z Huckiem, a w chwilę później i reszta stołowników. Ale i tak jeszcze przez następne dziesięć minut nikt nie ruszył się od stołu, aby nie przerywać towarzyskiej rozmowy. Wreszcie pani Maria Anna podniosła się z krzesła, dając tym sygnał zakończenia śniadania. Dziękując za posiłek, wstaliśmy od stołu i my. Mrugnąłem porozumiewawczo do Hucka, lekkim skinieniem głowy wskazując Elizę, która już była przy drzwiach. Uśmiechnął się szeroko.

– Zaczekajcie na ganku. Skoczę po pistolet i możemy pójść do pana Manka. Chyba już będzie na miejscu? – odszedł w stronę schodów i niebawem wrócił, z pistoletem zatkniętym za pasem.

– Możemy iść – rzucił. Eliza nieomal sfrunęła ze schodów na podjazd.

– Uważaj! Nie połam nóg! – zawołałem za nią.

W niewiele czasu później byliśmy w warsztacie. Pan Manek nadal trudził się przy nowym kole do bryczki. Obok drzwi, oparty o ścianę, stał rower z damską ramą i czerwonymi oponami na kołach. Na drążku kierownicy miał umocowaną fikuśną lampę – chyba karbidową. Dobrze się prezentował. Rzecz oczywista, że lakier tu i ówdzie był już poprzecierany, ale rzucało się w oczy, że dotychczasowy właściciel dbał o pojazd. Huck z uznaniem pokiwał głową, a następnie wyciągnął pistolet zza pasa i podał mistrzowi.

– Proszę! W pełni sprawny. Tylko ołowiane kule trzeba będzie sobie samemu odlewać, bo czarny proch – jak słyszałem – można kupić w każdej drogerii. Pan Manek obejrzał pistolet z jednej i drugiej strony, a następnie zajrzał do lufy i na koniec odwiódłszy kurek, przycisnął  spust. Opadający kurek klapnął w osłonę panewki, krzesząc iskry.

– Fajny jest – pochwalił. – zawsze taki chciołech mieć! – Odłożył broń na warsztacie. Podeszliśmy do roweru.

– Klucze są w taśce – wskazał skórzaną torebkę przypiętą paskami do rurek ramy. – Plumpka jeszcze dobrze luft ciśnie[4]. – Wyjął pompkę z uchwytów i zatkawszy palcem jej wylot, sprężył powietrze tłokiem. – Keta jest dobrze naszpanowano[5]. Ino siadać i jechać.

Podziękowaliśmy i uścisnąwszy dłoń mistrza, wyprowadziliśmy rower na plac. Przyciskając na opony, Huck sprawdził czy mają dosyć powietrza.

– W sam raz – stwierdził, po czym dosiadłszy roweru, zrobił rundę wokół majdanu.

– Przejedź się, Romku, a potem twoja kolej Elizo, ale wpierw będzie trzeba troszkę opuścić siodełko, byś tyłkiem po nim nie heblowała. Może też do czasu zdejmiemy lampę? Szkoda byłoby ją rozwalić.

Odjechałem w stronę dworu i zawróciwszy przed gankiem, wróciłem do nich. Eliza dosiadła stalowego rumaka. Przytrzymując rower z dwu stron, sprawdziliśmy, na ile trzeba opuścić siodełko, by stopami sięgała pedałów w dolnym położeniu. Gdy zsiadła, Huck poluzował nakrętkę śruby zacisku i opuściwszy siodełko na pożądaną wysokość, na powrót ją dokręcił. Pozostało jeszcze tylko zdjąć lampę, z czym się szybko uwinął.

– Fajna karbidówka! W naszych czasach takiej już nie uświadczysz. Wsiadaj, Elizo! – polecił po chwili – i spróbuj jechać. My cię przytrzymamy.

Nie powiem, żeby ten dzień był dla nas ulgowy, bo i też nabiegaliśmy się przy rowerze, jako te przysłowiowe psy. Prawdę powiedziawszy, już przed obiadem miałem dosyć ganiania i nawet przyrzekłem sobie w duchu, że po południu nie pozwolę się wrobić w dalsze bieganie. Niestety z postanowienia wyszły nici. Jakoś nie miałem serca odmówić Elizie, która z zapałem i samozaparciem, jak najszybciej chciała opanować jazdę na jednośladowym wehikule. Jednak po południu nauka jazdy została zmodyfikowana i tylko jeden z nas przytrzymywał rower, pomagając dziewczynie w utrzymywaniu równowagi. W tym czasie drugi odpoczywał, a potem następowała zmiana. A gdy obydwaj mieliśmy już dosyć, Huck zalecił jej jazdę na tzw. jednym pedale, podczas której, stojąc prawą nogą na pedale, lewą odpychała się od ziemi, jadąc jak na hulajnodze. Taka jazda pozwalała na szybsze opanowanie utrzymywania równowagi. Rzecz naturalna, iż zrazu rower nie bardzo tam podążał, gdzie zamierzała. Nie obeszło się także bez upadków, które bynajmniej jej nie zraziły, a raczej zdopingowały do wzmożonych wysiłków. W każdym razie, pod wieczór, jazda hulajnogowa została z grubsza opanowana. Następne dni również zajęło szkolenie Elizy. Widząc postępy w nauce, już nie myślałem o wymiganiu się z funkcji instruktora.

Pierwszego dnia nauki Eliza ani myślała o zamianie spódnicy na spodnie, jednak dnia następnego jej niezłomność w tym względzie uległa erozji na tyle, że dnia trzeciego zdecydowała wreszcie założyć chłopięce portki Józka na szelkach – wprawdzie nieco za długie – ale po podwinięciu nogawek nie było już z tym problemów. Zrazu pani Maria Anna niezbyt akceptowała dziewczynę w spodniach, jednak do sprawy podeszła ze zrozumieniem. Przeważył chyba argument Hucka, że w razie wywrotki, mając na sobie portki, żadną miarą nie będzie świeciła tyłkiem na postronnych. Spódnica przecież może się podwinąć, a spodnie nie. I chociaż paradowanie w spodniach wpierw Elizę peszyło, jednak dosyć szybko do nich przywykła i początkowe opory znikły. Do jazdy rowerem spodnie po prostu okazały się wygodniejsze.

Nie minął tydzień, a nasze wysiłki zostały zwieńczone sukcesem. Dziewczyna zaczęła samodzielną jazdę i można było wreszcie sobie podarować bieganie przy rowerze. Siedząc na pustym korycie do pojenia bydła, patrzeliśmy jak sobie coraz śmielej poczyna. Ostatecznie Huck uznał, że można ją wypuścić na drogę – oczywiście boczną – z minimalnym, a właściwie żadnym ruchem, gdzie jednak zawsze jeden z nas jej towarzyszył na pożyczonym od Józka rowerze. Wieczorami zaś, po kolacji, był czas na teoretyczne opanowanie zasad ruchu drogowego, które musiała znać jak pacierz. Wprawdzie, w porównaniu do naszych czasów, ruch drogowy wówczas był prawie żaden, lecz to nie powód, żeby sobie tę rzecz odpuścić. Dodatkowo Huck zaaplikował jej też parę „wykładów” o budowie roweru i jego mechanizmów, jak również koniecznej bieżącej konserwacji, a na zakończenie odbyło się coś na kształt egzaminu – zarówno teoretycznego, jak i praktycznego – które zaliczyła na piątkę. Teraz, już bez obaw, ze spokojnym sumieniem można było ją wypuścić na drogi.   


 

[1]         Gańba – wstyd;

[2]         Schissen – strzelać;

[3]         Wetterwinkiel des Kreises Rybnik – burzowy kąt powiatu rybnickiego;

[4]         Plumka jeszcze… – pompka jeszcze dobrze powietrze tłoczy;

[5]         Keta jest… łańcuch jest dobrze naciągnięty;

Skip to content