ODCINEK 4

Rozdział czwarty

 

          Po paru dniach Mikołaj Witczak pojechał na kolejną odprawę. Dochodziła połowa kwietnia i bieg następujących po sobie wydarzeń nabrał tempa, zmierzając ku nieuchronnemu powstaniu. Nic zatem dziwnego, że spragniony najnowszych wieści, z niecierpliwością oczekiwałem powrotu naszego gospodarza. W tym wszakże wypadku musiałem wytrzymać aż do późnego wieczoru. Wcześniej bowiem zasiedliśmy do i tak już spóźnionej wieczerzy, gdyż pani Maria uznała, iż dłużej z tym nie należy zwlekać. Po wieczerzy towarzystwo jeszcze jakiś czas posiedziało przy stole, komentując bieżące wydarzenia, o których wieści do peryferyjnego przecież Jastrzębia docierały z opóźnieniem. Na koniec, dziękując za posiłek i życząc sobie nawzajem dobrej nocy, nie doczekawszy powrotu Mikołaja, każdy odszedł do siebie. A że jeszcze przed wieczerzą zdążyliśmy już się umyć, można było zaraz wyciągnąć  swe gnaty na posłaniach. Okryci po brody ciepłymi pledami, wiedliśmy rozmowę – jakże by inaczej być mogło – o broni ukrytej w „Wald Schlossie” i sposobach dobrania się do niej. Czy powzięta przez Hucka wiadomość była prawdziwa, czy też jedynie plotką zasłyszaną po latach?

– Nie martwmy się, Romku, na zapas! – podsumował na koniec. – Kocima już tam się postara rzecz dobrze rozeznać. Ma po temu środki i możliwości. Byle w tym wszystkim o nas nie zapomniał. Może przecież i tak się zdarzyć. Jednak bardzo bym chciał, żeby moja informacja był prawdziwa.

Gadaliśmy jeszcze jakiś czas, aż wreszcie zaczęła nas ogarniać senność. Raptem, już z półsnu, wyrwało mnie pukanie w drzwi.

– Proszę! – sennym głosem zaprosił kapitan.

– Dobrze, że jeszcze nie śpicie! – usłyszałem głos Mikołaja. – Kocima przesyła zaproszenie na jutrzejszy ranek, oczywiście jeżeli nadal zamierzacie wziąć udział we wiadomej akcji. Jeżeli tak, będzie trzeba wcześnie wstać i skorzystać z rannego pociągu. Więcej już dzisiaj nie będę  wam głów zawracał. Śpijcie, by rano nie zaspać. Dobrej nocy! – zamknął za sobą drzwi.

Zostaliśmy tak zaskoczeni, że żaden nawet nie pomyślał o zapaleniu światła! A potem – dobrze się mówi – śpijcie! Po takiej wiadomości było to niemożliwe. I chociaż usiłowałem zasnąć, jeszcze długo przewracałem się z boku na bok, coraz bardziej rozdrażniony bezsennością. Wreszcie około północy zasnąłem, w ciągu nocy budząc się jeszcze parę razy. Dopiero nad ranem zapadłem w głęboki sen, w efekcie czego byłbym zaspał. Na szczęście Huck w porę się obudził i bez skrupułów wyrwał mnie ze słodkich objęć Morfeusza.

Podobnie jak poprzednio, podróżowaliśmy znów wagonem trzeciej klasy. Wprawdzie bilet na czwartą byłby tańszy, lecz ta oferowała jedynie miejsca stojące, a coś takiego nam nie odpowiadało.

– Lepiej drożej zapłacić i siedzieć na tyłku – zadecydował Huck.

Do Ligoty dotarliśmy przed ósmą. I tym razem nie zaczepieni przez wojskowy patrol wyszliśmy na ulicę i dobrze wyciągając nogi, poszli do Kocimy.

– Mam nadzieję, że nie przybyliśmy za późno – zapytał Huck po przywitaniu.

– W som raz – odparł Leopold. – Idźcie do stodoły sie przeblyc w arbeits ancugi[1]. Chyba bydom pasować? Potym pódymy na zieleźny most i zaczekomy na autok. Bydziecie za mulorzy. Jak trza bydzie wywalić dziura we ściane, to bydzie waszo robota. Chyba poradzicie to zrobić?

– Nie ma sprawy, panie Leopoldzie! Nie takie rzeczy się robiło – uspokoił go kapitan.

– A godejcie ino tyla, ile bydzie trza!

Skinąwszy potwierdzająco głowami poszliśmy do stodoły, gdzie na ściance sąsieka wisiała przeznaczona dla nas garderoba. Raz, dwa, wskoczyliśmy w sfatygowane ciuchy i włożywszy na głowy znoszone cyklistówki, wyszliśmy na podwórze. Leopold wyjął z kieszonki kamizelki zegarek i spojrzawszy nań, dał hasło wymarszu:

– Mogymy iść! – Ruszył ku bramie, a my w ślad za nim. W niewiele czasu później stanęliśmy na stalowym wiadukcie ponad torami kolejowymi, przy których, o parę metrów od zabezpieczającej chodnik barierce, stały trzy semafory wjazdowe na ligocką stację. Na drodze  minimalny ruch. Ot, raptem jedna furmanka zdążająca w kierunku widocznej na północnym horyzoncie kopalni, jeden dosyć już leciwy cyklista popychający rower pod górkę na wiadukt, gdzie dopiero go dosiadł i rozpoczął zjazd w stronę Kłodnicy i na koniec babina idąca w przeciwną stronę. Gdy dotarła do familoków przy Kredytowej, nadjechała wyczekiwana ciężarówka, z paką okrytą brezentową plandeką. W kabinie, obok kierowcy, siedział francuski oficer. Kierowca także był w mundurze. Auto przystanęło na chwilkę, byśmy mogli zająć miejsce na pace. Na ławce pod ścianą kabiny siedziało czterech francuskich żołnierzy dzierżących karabiny. Na pasach ładownice i bagnety, na głowach stalowe hełmy. Towarzyszył im policjant w zielonym mundurze, który nas powitał:

– To wyście som te mulorze? Bydziecie sie mnie słuchać i robić, co powiem. – Kiwnęliśmy potwierdzająco głowami. Jeden z żołnierzy stuknął dłonią w ścianę szoferki i samochód ruszył, by niebawem wtoczyć się na podwórze „Leśnego Zamku”. Ze zgrzytem hamulca  zatrzymał się obok wejścia do lokalu. Oficer opuścił kabinę i poprawiając pas, stanął przy aucie. Żołnierze zeskoczyli z paki na ziemię.

– Ostońcie w autoku – polecił policjant i także wysiadł. Żołnierze stanęli szeregiem przed oficerem, a „zielonka” przy nich. Oficer coś po francusku powiedział do podwładnych, a oni potwierdzili, tytułując go lejtnantem. W następnej chwili weszli do budynku prowadzeni przez oficera i policjanta. Patrzeliśmy na to, uchyliwszy nieco plandeki w rogu paki przy ścianie szoferki, w której został kierowca. I obok niego stał karabin w uchwycie przymocowanym do ściany.

– Francuzi czy przebierańcy? – szepnąłem do kapitana.

– Pożyjemy – zobaczymy. Lepiej nawet nie wiedzieć, jak rzekł Kocima. – Odparł także szeptem. – Czekajmy cierpliwie na to, co się wydarzy.

W oczekiwaniu na dalszy bieg wydarzeń, siedzieliśmy usiłując nie poddawać się emocjom. I tak minęło około godziny, podczas której nasi towarzysze najpewniej przeszukiwali pomieszczenia „Leśnego Zamku”, widowiskową sale zostawiając sobie na deser.

W kącie paki, pod ławką, dostrzegłem drewnianą skrzynkę z murarskimi narzędziami, zaś obok dwa szpadle, kilof i duży młot.

– Nasz warsztat pracy – stwierdziłem, wskazując skrzynkę Huckowi. Schylił się i ująwszy jeden z murarskich młotków, obejrzał ze wszystkich stron.

– Zadbane narzędzia! ! Spójrz jak wyostrzoną ma końcówkę. Nieomal siekierka. W razie potrzeby będzie się nim świetnie tynk obierało.

W międzyczasie kierowcy najwyraźniej znudziło się tkwienie w samochodzie. Wysiadł z kabiny i zarzuciwszy karabin na ramię, wolnym krokiem obszedł auto, przy okazji kopiąc w każdą oponę. Następnie otwarł maskę silnika i coś tam sprawdzał, by ostatecznie odejść w stronę widowiskowej sali, pod kątem prostym dolegającej do głównego budynku „Leśnego Zamku”. Dłuższą chwilę postał przy narożniku, a w końcu znikł nam z pola widzenia za narożnikiem. Widocznie postanowił obejść kompleks wokoło.

– Że tak zostawił samochód bez opieki? – zdziwiłem się.

– Widocznie liczy na nas. Miejmy więc oko na wszystko.

– Dobrze! Uchylmy bardziej plandeki, ty z jednej, ja z drugiej strony. „Strzeżonego Pan Bóg strzeże!” powiada stare przysłowie.

Minęło parę kolejnych minut. Na zewnątrz nadal nic się nie działo. Potem jednak boczne drzwi – chyba kuchenne – uchyliły się i wyjrzał z nich chłopak, może piętnastolatek.  Rozglądnął się, po czym – z papierową torebką w dłoni – szybkim krokiem ruszył w naszą stronę.

– Cóż on kombinuje? – pomyślałem. Lecz chłopak już był przy aucie i przeszedł na drugą stronę, niknąc mi z oczu. Zaraz też usłyszałem jak się z czymś na dole mocuje. Niemal równocześnie Huck opuścił pakę ciężarówki, a ja za nim, z niewielkim opóźnieniem. Przy otwartym wlewie paliwa do zbiornika, kapitan właśnie łapał za kark chłopaka. A był to już ostatni moment, żeby zapobiec wsypaniu do wlewu czegoś z torebki. Złapawszy torebkę, szarpnąłem. Na ziemię posypał się cukier. Zaskoczony chłopak znieruchomiał.

– I co, Erwinku? Chciałeś pocukrować benzynę? Francuzy na pewno nie byłyby rade! Nieładnie się, Erwin, bawisz! Marnie skończysz trzymając się szwabstwa. Zapamiętaj! A teraz spieprzaj, pókim jeszcze dobry! – odwrócił chłopaka twarzą do „Leśnego Zamku” i kopnął w tyłek, nadając mu prędkości początkowej.

Zamknąłem wlew paliwa i z resztą cukru w torebce wróciłem na pakę.

– Dlaczego nazwałeś go Erwinkiem? Znasz go?! – zapytałem zdziwiony, gdy Huck siadł na ławce w swoim narożniku.

– Jego nie, ale dobrze znam chyba jego syna, również Erwina. Wypisz, wymaluj, taki sam, a przede wszystkim te wielkie, wyłupiaste oczy i jaśniutkie włosy. Wiem też, że jego ojciec również nosił imię Erwin. Biedaczysko padnie na wschodnim froncie. Jeżeli to co słyszałem było prawdą, będzie miał okrutną śmierć. Ale o tym później, jeżeli cię to ciekawi. Teraz już sza! Nasi wracają.

Spojrzałem szparą. Rzeczywiście stali przy wejściowych drzwiach, zaś policjant zmierzał ku nam.

– Pójdźcie łoboczyć tejater[2]. A dejcie sie pozór czy kajś czego nie zamurowali? Jakie okienko abo dźwierza. Po tynku musiało by sie dać poznać.

Potwierdzająco kiwnęliśmy głowami i zabrawszy ze skrzynki po murarskim młotku, zeskoczyliśmy na ziemię, by podążyć za nim ku widowiskowej sali. Huck uznał, aby lustrację zacząć od jej styku z głównym budynkiem restauracji.

– Żeby, Romku, nie wyglądało, że wiemy o piwniczce pod sceną. Jeżeli coś odkryjemy, niech wygląda to na przypadkowe – wyjaśnił półgłosem. Zaczęliśmy oględziny. Od czasu do czasu postukując młotkami w ścianę, przesuwaliśmy się w stronę węższej jak gdyby przybudówki sceny kończącej salę. Około półtora metra przed narożnikiem, ponad cokołem umieszczono drzwi, do których wiodło kilka murowanych schodków zakończonych podestem.

– Jeżeli pod sceną istotnie jest piwnica, wejście do niej na pewno wiodło pod tym podestem – powiedziałem Huckowi. Cóż, kiedy podest spoczywał na otynkowanych murkach, albo przynajmniej tak to wyglądało. Chcąc rzecz sprawdzić, trzeba by rozwalić jeden, albo w nim przynajmniej wykuć dziurę.

– W ostateczności tak się zrobi – odparł kapitan. – Ale póki co, szukajmy dalej. Jeżeli piwniczka, to prócz wejścia na pewno miała okienko, a może nawet i dwa. – Przeszliśmy na zachodnią ścianę i znowu dobrze wytężając wzrok, lustrowali cokół, niemal centymetr po centymetrze. Jednolita barwa tynku sugerowała, że ostatnimi czasy raczej niczego tutaj nie ruszano.

– Jeśli było okienko, to najpewniej w połowie długości ściany – mruknął kapitan – chociaż na pierwszy rzut oka nic o tym nie świadczy. Jeżeli jednak coś tu zamurowano, nie tylko na ścianie mogły zostać ślady. Na ziemi także. Jakieś odłamki cegły, resztki tynku bądź zaprawy, chociażby i nawet po robocie ziemię zagrabili. – Przykucnął i zaostrzonym końcem młotka zaczął grzebać w ziemi. Miał nosa! Pod cieniutką wierzchnią warstwą ziemi pozostały nie tylko złomki cegieł, ale nawet dosyć gruby placek wapiennej zaprawy.

– Tu się zbytnio nie wysilili! Przysypali z wierzchu ziemią i sprawa załatwiona. Odłupię troszkę tynku ze ściany. Stań z boku, by nie oberwać odłamkiem. Gdzie drwa rąbią, tam i wióry lecą. Wprawdzie nie drwa będę rąbał, lecz mniejsza z tym. – Odsunąłem się, a on zaczął skuwać tynk, zaczynając ze dwadzieścia centymetrów ponad ziemią.

– Nawet niezbyt twardy – stwierdził, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem. Po odkuciu niewielkiego placka, trafił pionową fugę łączenia ciągnącą się na wysokość dwu cegieł. Wydłużył odkrywkę. Fuga łączenie nadal biegła w górę.

– Chyba trafiłem w bok okienka! Odkuję jeszcze troszkę i zaraz się rzecz wyjaśni.

Na wysokości szóstej cegły, następną ułożono pionowo. Bez wątpienia okienne nadproże.

– Mamy okienko! Kuj, Romku, z drugiej strony, a ja chwilkę odsapnę.

Puściłem młotek w ruch, odłupując w bok wąski pasek tynku na wysokości dolnej krawędzi nadproża. A gdy dotarłem do jego końca, poprowadziłem odkrywkę w dół, wzdłuż pionowej fugi wyznaczającej drugi skraj zamurowanego otworu okiennego. Nim dotarłem do parapetu, Huck wrócił od ciężarówki z przecinakiem do prucia muru i dużym młotem.

– Odetchnij, a ja spróbuję wyłuskać którąś z cegieł. – Zabrał się za jedną, zwróconą do nas dłuższym bokiem. Trochę się z nią namęczył. Zaprawa dobrze trzymała i trzeba było cegłę rozkruszyć.

– Dobrze jest! – ucieszył się. – Zamurowali wnękę tylko na grubość połowy cegły. Za ścianką jest okienko. Daj młot. Nie będziemy się rozdrabniali!

Równocześnie zza węgła wyszedł nasz kierowca, z jakąś kartką w dłoni, która okazała się być pocztówką przedstawiającą „Leśny Zamek”. Widniejący u góry napis po niemiecku głosił: „Pozdrowienie z Ligoty. Książęca Restauracja „Leśny Zamek”. Ujęcie wykonano z północno-wschodniego narożnika kompleksu. Kierowca wskazał okienko widniejące na cokole północnej ściany pod sceną.

– Idzie to dostać przy szynkwasie[3]. Ale głupole! – stwierdził.

Odkrycie celne, szkoda że troszkę spóźnione. Mając już odkryte okienko w zachodniej ścianie, skupiliśmy się na nim. Huck potraktował cegły młotem, a gdy struktura muru została naruszona, odkrycie całej wnęki zajęło parę chwil.

– Ale z nas, Romku, spece! Popatrz, żadna szybka nie rozbita!

Jednak i tak na nic to się zdało. Chcąc otworzyć okienko, należało rozbić przynajmniej jedną. Zrobiłem to młotkiem, a potem, żeby nie skaleczyć ręki przy otwieraniu, usunąłem nim z ramki resztki szyby stroszące się ostrymi złomkami.

– Sezamie, otwórz się! – rzekł Huck, wkładając rękę w otwór po wybitej szybce. A gdy już okienko zostało otwarte, zakomenderował:

– Właźmy do środka! – i opuścił się do piwnicy, a ja za nim. Aby przyzwyczaić oczy do półmroku panującego wewnątrz, na chwilkę je zamknąłem, a potem na powrót otwarłem.

– Strzał w dziesiątkę! Zobaczmy, co tutaj mamy? – Rozglądnąłem się wokoło. Drzwi istotnie były w południowej ścianie, tak jak przypuszczałem. Jednak nie było sensu ich udrażniać. Zawartość arsenału z powodzeniem można było wystawić na zewnątrz okienkiem – no, może z wyjątkiem karabinu maszynowego na saneczkowej podstawie. Ale po zdemontowaniu z podstawy, nie powinno już być z tym problemów. Zaczęliśmy podawać wpierw dobrze zakonserwowane karabiny, stojące pod ściana w prowizorycznym stojaku. Same Mausery 98. Było ich chyba ze czterdzieści. Na drugi ogień poszły skrzynki, najprawdopodobniej z nabojami. Z uwagi na ciężar, każdą nosiliśmy we dwu. Gdy wreszcie dziesiąta znalazła się na zewnątrz, zabraliśmy się za stosik równo ułożonych drewnianych skrzyneczek z taśmami do kaemów, takich samych jak w Jastrzębiu. Tylko, że tutaj było ich zdecydowanie więcej. Na półce, przy północnej ścianie, zauważyłem dwa kartony. Otworzyłem jeden. Zawierał sześć drewnianych kabur.

– O, „Astry!”- ucieszył się kapitan. – No, wiesz dziesięciostrzałowe Mausery 96. Wyciągnął jedną i wydobywszy z niej oksydowany pistolet, oglądnął z jednej i drugiej strony.

– Nie, to już nowszy model. Ma wymienny magazynek. Jeżeli dobrze zapamiętałem, można doń założyć taki, z dziesięcioma lub dwudziestoma nabojami. Chyba wzór 1904. Ten jest lepszy od pierwowzoru. Może jeden zwiniemy dla ciebie? A jeszcze lepiej dwa. Wolałbym też mieć taki z wymiennym magazynkiem. – I długo się nie namyślając, wetknął sobie z tyłu za pasek spodni jedną kaburę, a drugą mnie. Obciągnęliśmy marynarki, na szczęście na tyle obszerne, żeby zamaskować nienaturalne wybrzuszenia na plecach. W drugim kartonie było następnych sześć pistoletów. Przełożyłem jeden, żeby w każdym było po pięć. Na niższej półce odkryłem karton z luźno wrzuconymi, załadowanymi magazynkami do naszych nabytków – dłuższymi i krótszymi. Zabrałem dwa takie i dwa takie, rozmieszczając je w kieszeniach marynarki i spodni. Kapitan poszedł za mym przykładem. Następnie podaliśmy kartony na zewnątrz oraz parę naręczy bagnetów w żelaznych pochwach, przynależnych do wcześniej wystawionych karabinów. Po bagnetach przyszła kolej na sześć skrzynek z ręcznymi granatami, dwa lekkie karabiny maszynowe wzór 08-15, z wodnymi chłodnicami na lufach i na koniec  za ckm.

– Jak zdjąć maszynówkę z podstawy? – zapytałem stojącego przy okienku policjanta. – Bez tego nie da rady wystawić go okienkiem. Z odpowiedzią pospieszył kierowca, ubiegając policjanta. Polecił przysunąć „maszynówkę” bliżej i w paru słowach objaśnił w czym rzecz. Zabraliśmy się za robotę, a on pilnował byśmy czegoś nie sknocili. Po chwili kaem wylądował na zewnątrz, a po nim podstawa.

– Jeszcze będą z nas kaemiści – zażartowałem. Sprawdziwszy na koniec czy jeszcze czegoś nie przeoczyliśmy, można było opuścić piwniczkę. Aby sobie to ułatwić, przysunęliśmy pod okienko jedną z półek. Uważając, żeby nie uchylić marynarki, wylazłem na zewnątrz, a Huck za mną. Nasi towarzysze tymczasem ładowali już zdobycz na pakę ciężarówki, która w międzyczasie podjechała pod narożnik sali.

– A zarządca nom zwioł! Trza go było zarozki tu przykludzić. Jakech z lejtnantem po niego poszoł, już pieruna nie było – poinformował nas policjant.

Pomogliśmy przy załadunku, a potem, jako ostatni, wdrapali się na pakę. Kierowca zamknął za nami klapę i odszedł uruchomić silnik. Po paru obrotach korby, zapalił. Trzasnęły drzwiczki szoferki i po chwilce auto ruszyło. Trzymając się z kapitanem pałąku podtrzymującego plandekę, staliśmy przy tylnej burcie. Reszta towarzystwa znów zajęła miejsca na ławce pod ścianą szoferki. Przed wiaduktem samochód przystanął.

– Z Bogiem! – rzuciliśmy towarzyszom i uważając, by przypadkiem nie ujawnić zdobyczy tkwiącej pod marynarkami, opuściliśmy ciężarówkę. Huck uniósł rękę, dając kierowcy znak odjazdu. Ten w geście pożegnania wystawił rękę z okienka, a następnie wrzucił bieg i dodał gazu. Ciężarówka ruszyła w dalszą drogę. Nie oglądając się, poszliśmy do zagrody Kocimów, pod nieobecność Leopolda, meldując powrót jego matce. Przed zrzuceniem roboczego odzienia, należało z rąk zmyć resztki smaru i oliwę, która została po kontakcie z zakonserwowaną bronią W tym wypadku mydło musiało zostać wspomożone piaskiem i gałgankiem nasączonym naftą.

– Przydała by się pasta BHP – zamarzyłem nierealnie. A gdy już robocze łachy spoczęły na ściance sąsieku, spojrzałem na zegarek. Do odjazdu tego samego pociągu, co za poprzedniej bytności, brakowało jeszcze tylko czterdziestu minut.

– Zbierajmy się, kapitanie! Może i tym razem patrol będzie zajęty obiadem? Bardzo bym tego chciał.

Od rana temperatura powietrza podniosła się na tyle, że nie mogło być już mowy o założeniu płaszczy. Pewnie byśmy się w nim ugotowali! Poprosiliśmy więc Kocimową o sznurek, którym by można związać złożone płaszcze. W nich również została ukryta nasza zdobycz. Wprawdzie było to posunięcie nieco ryzykowne, ale drelichowe kurtki nie były niestety na tyle obszerne, aby zakryć kabury zatknięte za paskami spodni. Skoro już nasze złożone i zrolowane palta zostały na krzyż przewiązane sznurkiem, pożegnaliśmy gospodynię i szybkim krokiem ruszyli na dworzec, by na czas zdążyć z zakupem biletów. Z duszą na ramieniu wkroczyłem do holu dworca, jednak patrolu przy wyjściu na perony i tym razem nie było. W czasie, gdy Huck kupował bilety, podszedłem do drzwi po prawej stronie, za którymi mieściła się poczekalnia i bufet dla podróżnych pierwszej i drugiej klasy. Uchyliwszy je nieznacznie, zajrzałem szparą. Przy stoliku, opodal bufetu, członkowie patrolu pałaszowali zupę. Zamknąwszy delikatnie drzwi, dołączyłem do kapitana, który właśnie odchodził od kasowego okienka. Aby nie kusić licha, natychmiast pomaszerowaliśmy na peron i siadłszy na ławce, odczekali siedem minut brakujące do przyjazdu pociągu, które tym razem strasznie mi się dłużyły. W czasie podróży, z napiętymi nerwami, siedziałem jak na szpilkach. Wprawdzie nasze trefne pakunki spoczywały na półce ponad głowami, lecz stąd słaba dla nas pociecha. W razie czego i tak trudno byłoby się wyprzeć, że są nie nasze.

W Jastrzębiu opuściliśmy przedział jako ostatni, wysiadając nie na peron, a przeciwną stronę toru i błyskawicznie zjechali z wysokiej skarpy nad brzeg stawu, tym sposobem omijając przejścia obok patrolu kontrolującego podróżnych. Na szczęście nasz manewr przez nikogo nie został dostrzeżony, tak przynajmniej nam się wydawało. Przechodząc jednak gościniec obok gospody, wleźliśmy wprost na policjanta.

– I co, karlusy, jechało się bez bileta?

– Nie! Momy bilety, ino my poszli na bliższe – odparł Huck, pokazując swój bilet, – Ale tak już więcej nie zrobiymy. Czysto głupota! Można sie nożyska połomać.

Policjant kiwnął głową i już więcej się nie naprzykrzał. Ale i tak odetchnąłem z ulgą dopiero wtedy, gdy już pozostał daleko za nami.

– Mało brakowało, kapitanie, a byłaby wpadka z deszczu pod rynnę!

                                       ==================

– Jak to było z owym Erwinem na wschodnim froncie? – przypomniałem się wieczorem, gdy wróciliśmy do siebie. – Mówiłeś coś o tragicznym końcu, ale w czasie wojny coś takiego nie jest przecież niczym nadzwyczajnym. Na froncie kostucha mało kogo zabiera normalnym trybem.

– W pełni się z tobą zgadzam. Jednak w tym wypadku rzeczywiście tak było. Podobno z paroma kamratami, wpadł w zasadzce w łapy Sowietów, a potem w jakimś chutorze wzięli ich w obroty. Usztywnionych deską, po kolei kładli na koziołku i dwuręczną piłą cieli niby  kloce. Erwin, jako podoficer, poszedł na pierwszy ogień. Gdy już mieli zabierać się za ostatniego, spadli im na karki Niemcy i niedobitek ocalał, zaś jako pamiątka tych wydarzeń została siwizna okrywająca głowę dwudziestopięciolatka. Brr! Za nic w świecie nie chciałbym się znaleźć na jego miejscu! Patrzeć jak szlachtują kumpli, w tak niewybredny sposób i mieć świadomość, że za chwilę to samo mnie spotka. Czegoś takiego nie życzyłbym  nikomu, nawet największemu wrogowi!

– Jesteś pewien, że tak istotnie było? – nie dowierzałem.

– Tak słyszałem, zaś tego przedwcześnie posiwiałego dobrze znał nasz sąsiad – również weteran wschodniego frontu –  więc nie mam raczej powodów powątpiewać. Na wschodnim froncie okrutne traktowanie przeciwników było nieomal regułą. Od weteranów słyszałem podobne historie, gdy już im gorzała bardziej rozwiązywała języki.

Poprosiłem, żeby mi coś więcej jeszcze opowiedział.

– Dobrze, Romku, lecz wpierw kropnijmy się do łóżek. Potem, w ramach kołysanki mogę przytoczyć którąś z usłyszanych relacji, chociaż wątpię, aby coś takiego nadawało się na opowieść do poduszki. Jeżeli jednak masz takie życzenie, nie ma problemu.

Miał rację! Podczas gdy on potem już dawno smacznie pochrapywał, jeszcze długo przewracałem się z boku na bok, a skoro wreszcie usnąłem i we śnie powracały do mnie dopiero co usłyszane, mrożące krew w żyłach historie.

                                       =================

Jednego dnia, gdzieś około 20 kwietnia, po śniadaniu, gdy już pani Maria z Elizą opuściła jadalnię, zapalając papierosa, Mikołaj stwierdził:

– Miałeś rację, Staśku. Powstanie nie tylko jest nieuniknione, ale wręcz nieodzowne. I próżne sprzeciwy „cylindrów” ufających w polityczne rozwiązanie spraw Górnego Śląska. Doszły nas wieści, iż Międzysojusznicza Komisja, głosami Anglii i Włoch, wysunęła projekt podziału naszego Śląska. Powiat rybnicki i pszczyński oraz skrawek katowickiego i tarnogórskiego proponują przyznać Polsce. Powiat głubczycki – Niemcom. Natomiast resztę, z okręgiem przemysłowym, następne 5-10 lat zostawić pod aliancką okupacją, a potem przeprowadzić ponowny plebiscyt. Rzecz nie do przyjęcia! Wprawdzie Francuzi temu są przeciwni, ale są w mniejszości. Zatem powstanie dowodzące woli śląskiego ludu musi wybuchnąć zanim jeszcze w tej sprawie zapadną ostateczne decyzje. Zresztą nie tylko my o swą wolność walczymy. I w Irlandii przeciw Anglikom wybuchło powstanie i dla stłumienia zrywu Irlandczyków, angielskie wojska zostały z Górnego Śląska wycofane. Ich miejsce zajęli Francuzi, którzy Polsce są bardziej przychylni. Przemysłowy okręg obecnie oni obsadzają, co dla naszej sprawy jest rzeczą korzystną. Plan powstania na dniach będzie gotowy. A póki co, aby osłabić siłę niemieckich bojówek, przekazano Francuzom wykaz przywódców i działaczy Tajnej Niemieckiej Organizacji Wojskowej. Aresztowania ich już są w toku, a przy tym również skonfiskowano pokaźną ilość broni i wojskowego sprzętu. Szkoda, że nie wpadło to w nasze ręce. Trudno! Wszakże wasza akcja w ligockim „Wald Schlossie” została jeszcze przez nas przeprowadzona. Dowództwo poleciło mi przekazać wam podziękowanie. Dobrze się spisaliście! – uścisnął nasze dłonie, a po nim jego młodszy brat.

– Nie dało by się przypadkiem wycyganić jednej ze zdobycznych „maszynówek”? – Huck kuł żelazo póki było jeszcze gorące. – Można by ją zamontować na obrotnicy w naszej dwukółce. Coś takiego może się bardzo przydać, gdy zajdzie potrzeba szybkiego wspomożenia kogoś ogniem broni maszynowej. Wózek przyczepiony do motocykla, nawet niekoniecznie naszego, łatwo i szybko przerzucić z miejsca na miejsce, zaś nagłe pojawienie się karabinu maszynowego, w miejscu i czasie przez przeciwnika niespodziewanym, daje zaskoczenie i może mieć decydujący wpływ na rezultat starcia. Zdejmując w „Wald Schlossie” maszynówkę z podstawy, wpadłem na taki pomysł i nawet już wiem, jak zamocowanie i obrotnicę wykonać. Żadna filozofia! Można to zrobić w każdej kuźni. Widziałem kuźnię na Kądziołkowicach, przy zakręcie ruptawskiej drogi. Ale czy kowal czuje się Polakiem?

Bracia chwilę w milczeniu spoglądali na kapitana, pewnie rozważając propozycję. Wreszcie Mikołaj lekko skinął głową:

– Rzecz godna rozważenia. O kowala się nie trap. Jest nasz. Jednak wpierw narysuj mi na kartce, jak to sobie wyobrażasz, bym i ja był w sprawie zorientowany, gdy z tym pójdę do Cietrzewia. Wprawdzie na broni nam nie zbywa, ale może jednak udałoby się jedną „maszynówkę” jakoś wygospodarować? Zaś potraficie Maxima obsłużyć?

– Romek w wojsku miał z takimi do czynienia. Wprawdzie nie niemieckim modelem 08, lecz późniejszym i rosyjskiej produkcji, ale na pewno nie aż tak bardzo różniącymi się. Ten był na podstawie kołowej, przystosowany do ciągnięcia i taśmy z nabojami miał metalowe, podczas gdy obecnie są parciane. Ja się szybko tego rzemiosła poduczę. Wystarczy trochę treningu.

– Dobrze! Daj więc jak najszybciej rysunek swego projektu. Gdyby Cietrzew go zaaprobował, sądzę że i jakiś motocykl do tego się nawet znajdzie. W ostateczności zawsze można go na Niemcach zdobyć. W każdym razie, Staśku, mnie się twój pomysł spodobał – zakończył, wstając od stołu. Huck poprosił jeszcze o papier, ołówek, cyrkiel i ekierkę.

– Zajmę się tym i do was przyniosę – odparł Józef.

– Ale mnie zaskoczyłeś tym kaemem na wózku, stwierdziłem po powrocie na kwaterę. – Muszę przyznać, iż pomysł jest przedni. Coś niby namiastka ruskiej taczanki. Jedynie przesadziłeś z tą niby moją znajomością Maxima. Owszem, miałem z nim do czynienia na poligonie i nawet strzelałem jako celowniczy, lecz gdzie mi tam do biegłości pierwszego z brzegu weterana ostatniej wojny czy powstań! Jednak nic straconego. Dajcie mi tylko takie bydlę w ręce, chociażby tylko na dzień, a na pewno podciągnę swe umiejętności. Czy jednak powinniśmy czynnie uczestniczyć w powstaniu?

– Tego chyba nie unikniemy. Przecież zostaliśmy zaprzysiężeni! W tej sytuacji nie wyobrażam sobie dekowania się, gdzieś na tyłach. Wszak z myślą o powstaniu zwinąłem „Astry” dla nas. W sam raz osobista broń dla obsługi lotnego ckm-u. Ryzykowaliśmy chyba nie bez powodu? Wyobrażasz sobie konsekwencje, gdyby nasza niesubordynacja wyszła na jaw?

– Toś ty na pewno wszystko już wcześniej uplanował? Przyznaj się bez bicia!

– Istotnie, Romku. Coś mi tam od pewnego czasu po głowie chodziło, a na pewno od akcji w zamkowym folwarku. Ale dopiero w piwniczce „Leśnego Zamku” pomysł się skrystalizował. Jednak powodzenie projektu nie od nas zależy. Wobec tego muszę się postarać, żeby rysunek był jak najlepiej wykonany.

Po jakimś czasie Eliza przyniosła parę kart czystego papieru, dobrze zaostrzony ołówek i zamówione przybory kreślarskie. Nim wszakże Huck przystąpił do roboty, poszliśmy pomierzyć wózek calówką pożyczoną od dworskiego cieśli. Wróciwszy do siebie, zasiadł za okrągłym stolikiem przy oknie i oddał się pracy twórczej. W tym czasie zająłem się czyszczeniem naszych pistoletów z konserwacyjnych smarów. Wcześniej już z kapitanem parokrotnie rozbieraliśmy przywiezioną z Katowic „Astrę”, chcąc poznać jej budowę i działanie mechanizmów. Teraz więc miałem ułatwione zadanie. Wytarłem gałgankiem smary, a potem każdą część przetarłem na sucho i oględnie potraktowałem oliwą, a następnie złożyłem i na koniec, bez magazynków, sprawdziłem działanie. Szczęknął zwolniony kurek, uderzając w iglicę, w jednej i drugiej „Astrze”.

– Wszystko gra, kapitanie! Nic tylko założyć magazynki i do boju!

– Dobrze. Załóż te krótsze, by pistolet mieścił się w kaburze – odparł, nie odrywając wzroku od rysunku. Jeszcze jakiś czas przy nim posiedziałem, przyglądając się postępom w kreśleniu. Wreszcie jednak wyszedłem, nie chcąc go rozpraszać.

– Do obiadu winienem skończyć – zawołał, gdy zamykałem drzwi.

– Nie spiesz się! Możesz nawet kreślić do wieczora – odpowiedziałem, stawiając stopę na pierwszym stopniu. Na dole spotkałem Elizę.

– Masz coś do roboty? Jeżeli nie, może byśmy poszli do Zdroju zobaczyć, jak tam jest? Stasiek do obiadu będzie zajęty – uprzedziłem jej pytanie.

– Dobrze, Romku. Mogymy iść, ino sie w cosik obleka – odeszła do siebie, by wrócić niebawem. Zwiedzanie zajęło przedpołudnie. Przy okazji, w zdrojowym parku, wysączyliśmy po szklance solanki rozcieńczonej wodą sodową, którą serwowała zdrojowa pijalnia. Można było zażyczyć sobie też solanki bez „gazu”, ale jakoś nie mieliśmy na to ochoty. Skoro jednak zbliżyła się pora obiadu, polną drogą, obok „Bożej Góry”, wróciliśmy do dworu. Zajrzałem do izby.

– A, jesteś. Właśnie kończę. Rzuć okiem i oceń – wskazał zarysowane arkusiki leżące na stoliku. – Ciekaw jestem twych uwag. Może trzeba coś poprawić lub dodać? Co dwie głowy, to nie jedna.

W tym wszakże wypadku nie było czego poprawiać. Rysunki wykonano czytelnie i zwymiarowano. Ot, porządny rysunek techniczny, czego nas w Liceum uczono dwa lata. On zaś miał dodatkową praktykę w Technikum, gdzie niemal każdy przedmiot techniczny wymagał kreślenia.

– Łopatą do głowy! Nawet średnio rozgarnięty tuman zrozumie – pochwaliłem. – Po obiedzie można wręczyć Mikołajowi i niech działa. Do trzeciego maja nie pozostało już zbyt wiele czasu!

Po posiłku bracia przeglądnęli dostarczone rysunki. Huck dodatkowo objaśnił jeszcze to i owo, żeby nie było niejasności.

– Dobrze, Staśku! Jeszcze dzisiaj będziemy się widzieli z Cietrzewiem, więc i tę sprawę mu przedstawimy.

Spotkanie widocznie znacznie się przeciągnęło, gdyż obydwaj nie wrócili na i tak już spóźnioną wieczerzę. I chociaż towarzystwo przy stole pozostało na swych miejscach jeszcze pół godziny, nie doczekało się ich powrotu. Wreszcie zrezygnowana pani Maria powstała, dając sygnał opuszczenia jadalni. Dziękując za posiłek, wstaliśmy od stołu i życząc dobrej nocy, przeszli do siebie. Widząc zafrasowaną minę Hucka, postanowiłem go podnieść na duchu:

– Nie ma czym sobie głowy zawracać! Jednym cekaemem na wózku nie zmienimy biegu powstania. Co najwyżej może być uczestnikiem jakiegoś tam trzecio- czy nawet też tylko czwartorzędnego wydarzenia, które i tak wnet zostanie zapomniane. Przecież nie pojedynczy, szeregowi uczestnicy wydarzeń piszą historię! Dopiero zorganizowany wysiłek wielu ma taką szansę. Zatem czy ten jeden karabin maszynowy będzie na wózku, czy też nie, w ostatecznym rozrachunku jest bez znaczenia. Naturalnie i ja bym chciał, żeby twój projekt przeszedł. Nie traćmy więc nadziei, że właśnie tak będzie. Trzeba cierpliwie poczekać.

– Jak zwykle masz rację – westchnął. – Czekajmy  więc z nadzieją w sercu. Tak czy owak, o decyzji dowiemy się niebawem.

– Może się jeszcze przejdziemy? – zaproponował po krótkiej pauzie. – Krótki spacer przed snem dobrze nam winien zrobić.

Nie oponowałem. Za przykładem Hucka ubrałem płaszcz, nie zapinając guzików. Wszak była już wiosna, ale po zachodzie słońca temperatura zdecydowanie opadała. Wyszliśmy na ganek. Wokoło panowały przysłowiowe egipskie ciemności. Z nieba, okrytego zwartą oponą chmur, nie przeświecała ani jedna gwiazdka.

– W którą stronę pójdziemy? – zapytałem.

– Wszystko jedno. Może w dół, wzdłuż ogrodu i dalej ścieżką obok folwarku do gościńca? Wrócić możemy drogą na Pochwacie odchodzącą za gospodą.

– Dobrze. – Ruszyliśmy miedzą po zachodniej stronie dworskiego ogrodu. Dochodząc do pierwszych zabudowań folwarku, doleciały nas odgłosy prowadzonej gdzieś tam rozmowy, wpierw niezrozumiałe, lecz z bliższej odległości już nie. Niestety w mroku nie sposób było dostrzec rozmówców, jednak bez trudu rozpoznałem dwa męskie głosy. Nie chcąc ujawniać swej obecności, stanęliśmy w miejscu.

– Przeca twój foter wojował za Wilusia i podł we Francyje – mówił jeden.

– Tatulek zawsze godali, iże kajzera majom w rzyci – odparł drugi.

– Nie fulej[4]! A kto terozki mamulce penzyjo[5] dowo? Pamiętej! Przyjdom Poloki, psinco  jej dajom. Tóż sie do Polski nie ciś[6]! A przyjdzie czas, zrobisz jako żech ci godoł. A terozki idź! Nie chca, coby mnie tu kto uwidzioł. – Z mroku doleciały odgłosy kroków, lecz wnet ucichły. Ale i tak jeszcze długą chwilę tkwiliśmy w miejscu. Z usłyszanego fragmentu rozmowy jasno wynikało, że pod bokiem Witczaków zainstalowała się właśnie następna wtyczka, która w odpowiednim czasie ma podjąć jakieś działanie – bez wątpienia wrogie – gdyż na korzyść niemieckiej bojówki. Szkoda, że nie było szansy zidentyfikowania, jeżeli nie obydwu, to przynajmniej jednego z rozmówców.

– Trzeba, kapitanie, mieć się na baczności! A przede wszystkim powiadomić Józefa. Niech spróbuje wykryć kolejnego kreta. Byłoby źle, gdyby przy powstańczym sztabie taki się kręcił. Przecież, chociażby tylko w początkowym stadium insurekcji, powstańczy sztab nie gdzie indziej, jak właśnie tutaj się ulokuje.

– Trudno przyjdzie go wykryć, lecz to już nie nasza sprawa. Józef dobrze swych zna, więc może jemu łatwiej przyjdzie wytypować, który działa dla strony przeciwnej? Jak dobrze, że poszliśmy się przejść!

Następnego dnia, po śniadaniu, gdy już część stołowników opuściła jadalnię, Mikołaj oddał Huckowi rysunki:

– Cietrzewiowi bardzo się twój pomysł spodobał, lecz na razie brakuje nam karabinów maszynowych, które przede wszystkim winny być na wyposażeniu oddziałów liniowych. Jednak nie jest powiedziane, że w niedalekiej przyszłości uda się ten jeden gdzieś  wygospodarować. Zatem już dzisiaj zawieźcie wózek do wiadomego kowala, by go przystosował według twego projektu. Najlepiej na karabin 08, gdyż taki najprędzej może być osiągalny. A w razie pilnej potrzeby, zawsze można chwilowo zamontować jakiś, z któregoś oddziału. I tak może się przecież zdarzyć.

Przed wyruszeniem do kowala, Huck zdjął z wózka tabliczkę rejestracyjną i zdemontował tylne światło. W tym czasie opowiedziałem Józefowi o usłyszanym fragmencie nocnej rozmowy.

– Szwabstwo do końca nam nie popuści!- stwierdził, gdy skończyłem. – Trzeba tym się pilnie zająć. Żadną miarą nie można dopuścić, żeby mieli u nas swe oko i ucho! A do tego jeszcze potencjalnego sabotażystę! Wszak czegoś ma tu dokonać we właściwym czasie. Co to, to nie! Wielkie dzięki za ostrzeżenie. W tym wypadku najwyraźniej mamy do czynienia z kimś młodym, który na ostatniej wojnie stracił ojca we Francji. Ustalenie tego nie powinno być trudne. Jeszcze raz serdeczne dzięki! – odszedł w stronę folwarku.

– Pewnie do pana Manka skonsultować, do kogo by można przypasować przedstawione przeze mnie fakty. Wielu chyba takich w pobliżu nie będzie – pomyślałem.

Wróciłem do kapitana, który właśnie skończył robotę. W niewiele czasu później zdążaliśmy ruptawską drogą, ciągnąc za sobą dwukółkę. Dotarłszy na miejsce, po powitaniu, Huck wymienił otrzymane od Mikołaja hasło, by nie było wątpliwości, kto nas posłał. Kowal uśmiechnął się i odłożywszy dotychczasową robotę, oddał się do naszej dyspozycji. Kapitan rozwinął rysunki i wyłuszczył w czym rzecz. Mistrz słuchał uważnie, od czasu do czasu zadając pytanie, by od razu wyjaśnić ewentualne niejasności. W trakcie rozmowy podeszli do wózka. Tu mistrz calówką sprawdził zgodność wymiarów z rysunkami. Na koniec skinął głową:

– Zrobi sie! Prawie żech im posprawioł zrojmowany sztelung do maszynówki, tóż wiem jak to zrobić[7]. Ale pora dni mi z tym zeńdzie. Przeca  i co inszego mom do roboty.

– Nie ma sprawy – odparł kapitan. – Nie pali się. Byle do pierwszego maja było gotowe.

– Styknie mi tydnia[8].

Wciągnąłem wózek do kuźni i odstawiłem we wskazanym miejscu, gdzie raczej nie miał szansy rzucać się w oczy postronnym klientom. Pożegnawszy się, wróciliśmy do Jastrzębia.

– Może zajrzymy do Zdroju? – zaproponował Huck, gdy dotarliśmy do krzyża przy rozstaju dróg. – Wprawdzie tam już byłeś z Elizą, ale ja jeszcze nie. Jestem ciekawy, jak teraz Zdrój wygląda? Przynajmniej będę mógł porównać.

– Dobrze, możemy pójść. Do obiadu zostało jeszcze trochę czasu.

                                       ====================

Wbrew oczekiwaniom, ustalenie kim był jeden z nocnych rozmówców, nie zostało zwieńczone sukcesem. Wprawdzie Józef szybko ustalił, kto w pobliżu stracił we Francji ojca, ale na tym koniec. Było ich aż pięciu i w dodatku wszyscy zaprzysiężeni! I jak tu wytypować tego właściwego? Biorąc pod uwagę ich udział w polskiej konspiracji, należało by wszystkich wykluczyć, chociaż mógł się też między nimi kryć spryciarz działający na dwie strony. Przecież i coś takiego było również prawdopodobne. Nie miałem wątpliwości, iż młody Witczak dołoży wszelkich starań, żeby ów problem rozwiązać. I my z Huckiem także nad tym główkowaliśmy, niestety z marnym rezultatem.

– Niech się tym trapią profesjonaliści! W sam raz dla nich robota, a nie dla amatorów – stwierdził Huck, podsumowując nasze daremne wysiłki. Odpuściliśmy więc sobie detektywistyczne działania, chociaż bardzo by mnie podniosło na duchu, gdyby właśnie nam udało się zdemaskować ukrytego wroga.

I tak minęły następne trzy pracowite dni, które nam wypełniło czyszczenie i przygotowanie do użycia broni zmagazynowanej w różnych miejscach, a także ładowanie nabojami taśm do karabinów maszynowych. Wieczorem, po całodziennej pracy, nie czułem palców do tego stopnia, że utrudniało mi to spożywanie posiłku.

Trzeciego dnia, po wieczerzy, gdy już wróciliśmy do siebie, ktoś zapukał we drzwi.

– Otwarte! Proszę wejść – zachęcił kapitan. Opadła naciśnięta klamka i przez szparę uchylonych drzwi zaglądnęła Eliza.

– Moga wejść na chwilka?

– Oczywiście, Elizo! O każdej porze dnia i nocy. Byleś wcześnie zapukała – odpowiedział Huck. – Siadaj – podsunął krzesło – i mów z czym przychodzisz? Coś cię trapi?

– Nie wiem czy to głupota, czy nie, ale cosik żech uwidziała i chca wom to pedzieć. Dzisiok do dwora przywieźli fura kartofli, a do tego jeszcze pora ociepków słomy i wnosili to do pywnice, tak jak im Stazyja kazowała[9].

– Kto to jest Stazyja? – zapytałem.

– Ano ta, co nom warzy i jodło rychtuje[10].

– Aha, kucharka – domyśliłem się.

– Tyn co fura do dwora przykludził[11], przód sie wzion za ociepki słomy i je bez łokienko do pywnice wciepowoł. Ale przy ostaniej przód gibko glądnął sie w jedna i drugo strona, a potym wzion ta ociepa i niósł pod łokienko, ale nie doniósł, bo mu się rozsuła[12] tak, iże w rękach mu ino ostała tako kista[13] na zielono ofarbiono[14]. Gibko ta kista wraził do łokienka i przydekowoł[15] słomą, chyba coby kisty nie było widać. A potym drab[16] poszoł do pywnice i wszystko wzion do środka. Przyszoł tyż ku niemu stazyjczyn synek – Ignac i oba te kartofle do kosza suli i na dół nosili, aże we furze nic już nie ostoło. Ten furmon zarozki sie broł ku gościńcu. Co było w tej kiście, nie wiem, ale mi dziwno, iże tak po bokach glądoł, jakby nie chcioł, coby to kto uwidzioł. Ta kista tam kajś musi być. Nie glądnelibyście[17] tak jutro za nią?

– Furman cię widział?

– Nie.

– Dobrze, Elizo, zaraz z rana jej poszukamy. Ciekawe, co też w niej może być? Podejrzana sprawa! Dobrze, że zwróciłaś na to uwagę – pochwaliłem.

Pogadawszy jeszcze trochę o innych sprawach, dotyczących głównie przeczytanych przez nią ostatnio książek, pożegnaliśmy się wreszcie, by pójść spać, gdyż w międzyczasie już zapadła noc głucha.

– Nie wiesz, po co Witczakom aż cały wóz ziemniaków? Przecież nie mają pola, żeby je wysadzić, zaś takiej ilości nie jesteśmy w stanie skonsumować. Wnet w piwnicy zaczną kiełkować, wypuszczą łęty i będą do bani.

– Przypuszczam, że niebawem zakwateruje tutaj dowództwo powstańczej Grupy Południe. Zawsze to kilka czy nawet kilkanaście osób, które będzie trzeba żywić. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Masz rację. Jakoś o tym nie pomyślałem.

Jeszcze jakiś czas rozmyślałem o tajemniczej skrzynce, lecz wnet zmęczenie wzięło górę i pogrążyłem się we śnie.

Zaraz po śniadaniu, wziąwszy elektryczne latarki, zeszliśmy z Elizą do piwnic, póki co nie informując jeszcze gospodarzy o wczorajszym zajściu. Uznaliśmy bowiem, że wpierw należy odszukać skrzynkę, sprawdzić jej zawartość, a dopiero potem – zależnie od wyniku – wszcząć alarm bądź też nie. Nasi gospodarze ostatnio mieli tyle spraw do załatwiania, że przedwcześnie nie należało im głów zawracać i odrywać od rzeczy bardziej istotnych. Wpadające okienkami światło dnia rozjaśniało mroki piwnic na tyle, że umożliwiało swobodne poruszanie. Jednak już poszukiwanie czegoś, bez dodatkowego oświetlenia było problematyczne. Eliza zaprowadziła nas do pomieszczenia, gdzie na grubej warstwie słomy leżały ziemniaki. Zaświeciliśmy latarki. Dokładne przeszukanie piwniczki niczego nie dało. Skrzynkę nie tu ukryto. Wobec tego należało poszerzyć obszar poszukiwań. Zeszła nam z tym dobra godzina. Wreszcie, w jednym z ciemnych pomieszczeń, niedaleko schodów, na szerokim regale sięgającym sufitu, z tyłu górnej półki, w rogu piwniczki, odkryłem obiekt poszukiwań. Zawołałem kapitana i Elizę, przetrząsających sąsiednie pomieszczenie. Chcąc się dobrać do skrzynki, należało wpierw z półki zdjąć jakieś podrdzewiałe blaszanki, zakrywające ją przed niepożądanym wzrokiem. Skrzynkę istotnie pomalowano farbą o brudno – zielonym odcieniu. Jej długość oszacowałem na jakieś 80 centymetrów, szerokość – 40 cm i wysokość około 30 cm. Na krótszych bokach miała uchwyty. Ująwszy za nie, zdjęliśmy z regału i postawili na wyłożonej cegłami podłodze. Była ciężka. Wieko zamykały dwa blaszane skoble, z drucianymi uszkami założonymi na zaczepach. Przyświecając latarką, otwarłem wpierw jeden, a potem drugi i uniosłem wieko, pod którym był gruby, nawoskowany papier okrywający zawartość skrzynki. Po rozwinięciu zobaczyłem równo ułożone laski dynamitu! Nie miałem nawet cienia wątpliwości, że to właśnie z nim mam do czynienia. Huck również natychmiast go rozpoznał:

– O kurcze blade! Dynamit! – wyjął jedną laskę.

– Elizo, skocz proszę na górę i przyprowadź Józefa albo Mikołaja. Powiedz, że to pilne. My tutaj zaczekamy.

I ja wziąłem jedną z lasek do ręki. Miała średnicę około trzech centymetrów i wagę może dwustu gramów. Raptem na bocznej ściance skrzynki dostrzegłem coś sterczącego. Przyświeciłem latarką. Z wywierconego w desce otworku wystawał kawałek lontu. Pokazałem Huckowi:

– Fajny ładunek wybuchowy! Nie uważasz? Jak nic gotów rozwalić połowę budynku!

– Dziwne, że nie dali trotylu? Przecież w wojsku on już dawno wyparł dynamit, który jednak z powodzeniem nadal służy górnictwu. Widocznie mieli do niego łatwiejszy dostęp.  Będzie to trzeba rozbroić.

– Wystarczy ją opróżnić i zlikwidować lont ze spłonką. Wątpię, żeby jeszcze w jakiś dodatkowy sposób zabezpieczono ładunek przed rozbrojeniem. Jeszcze nie te czasy!

– Może podsłuchana nocą rozmowa dotyczyła właśnie tej skrzynki, a właściwie jej zdetonowania? – oświeciło mnie nagle.

– We właściwym czasie zapalić lont i sprawa załatwiona. Wraży sztab znienawidzonych polskich insurgentów wylatuje w powietrze. Przecież nie gdzie indziej, jak właśnie tutaj znajdzie przytułek, przynajmniej w pierwszej fazie powstania. Sprytnie to wymyślili! Gdyby nie Eliza, mogłoby być nieciekawie!

Nadejście Elizy z Józefem przerwało dalszą wymianę uwag. Ponownie oświetliłem otwartą skrzynkę, a potem pokazałem lont sterczący z otworku:

– Tylko zapalić i trach!

– Skąd się to tutaj wzięło?! Jakim sposobem żeście ją znaleźli?

Trzeba było więc opowiedzieć, jak się sprawy miały, zaczynając od obserwacji poczynionych przez Elizę.

– Ustalę komu zawdzięczamy umieszczenie miny! Rzecz jasna, że to dzieło niemieckiej bojówki. Ale konkretnie, kto ją tutaj umieścił? Na razie wiem tyle, że kartofle przywieziono z folwarku w Moszczenicy. Tam je Mikołaj kupił. Ważniejsze jednak, kto ma lont zapalić? Bez wątpienia, ktoś mający łatwy dostęp do dworu. Aby go nie płoszyć przed czasem, po wyjęciu dynamitu, wsypie się do środka ziemi, zostawi sterczący z boku lont i odstawi skrzynkę na regał, tak jak stała. Nie sądzę, żeby jeszcze przed użyciem ją sprawdzano, bo i po co?

– W imieniu służby dziękuję za czujność i sprawne przeprowadzenie akcji! – podziękował po krótkiej pauzie, ściskając kolejno nasze dłonie, począwszy od Elizy.

– Zaczekajcie tutaj. Zaraz przyniosę coś na dynamit. Na pewno nam się przyda!

W niewiele czasu później skrzynka została opróżniona, a miejsce lasek dynamitu zajęły ziemniaki. W tym bowiem wypadku Józef zrezygnował z kopania i przynoszenia ziemi z zewnątrz, co mogło zwrócić czyjąś uwagę. Na koniec okryłem znów ładunek skrzynki parafinowanym papierem i zamknąwszy wieko, zatrzasnąłem skoble. Ująwszy z Huckiem za uchwyty, odstawiliśmy ją na poprzednim miejscu i tak samo jak było, obstawili blaszankami, które okazały się być wypełnione benzyną, w zamyśle zamachowców mającej najpewniej jeszcze spotęgować skutki wybuchu.

Odetchnąłem z ulgą. Grożące niebezpieczeństwo zostało w porę zażegnane, zaś nieświadomą tego faktu niemiecką bojówkę oczekiwało przykre rozczarowanie.

 


 

 

[1]         Idźcie do stodoły sie przeblyc…- Idźcie do stodoły się przebrać w robocze ubrania;

[2]         łoboczyć tejater – zabaczyć teatr (salę widowiskową);

[3]         szynkwas – lada baru;

[4]         Nie fulej – nie pleć głupstw;

[5]         Penzyjo – renta;

[6]         Ciś – pchaj;

[7]         Prawie żech im….- Dopiero co naprawiłem im zniszczony (uszkodzony) stojak do karabinu maszynowego, więc wiem jak to zrobić;

[8]         Styknie mi… – Wystarczy mi tygodnia;

[9]         Nie wiem czy to głupota… – Nie wiem czy to głupstwo, ale coś zobaczyłam i chcę wam o tym powiedzieć. Dzisiaj do dworu przywieźli wóz ziemniaków i wnosili do piwnicy, jak im Stazyja (Anastazja) kazała.

[10]        Ano ta…- ano ta, co nam gotuje i szykuje jedzenie;

[11]        Przykludzić – przyprowadzić;

[12]        rozsuła – rozsypała;

[13]        kista – skrzynka;

[14]        ofarbione – pomalowane;

[15]        przydekować – przykryć;

[16]        A potym drab – a potem szybko poszedł do piwnicy i wszystko wziął do środka;

[17]        glądnelibyście – popatrzelibyście;

Skip to content