ODCINEK 5

Rozdział piąty

 

          Przypuszczenie kapitana o zakwaterowaniu dowództwa powstańczej Grupy Południe w dworze Witczaków zmaterializowało się wcześniej niż byłoby można przypuszczać. Troszkę po połowie kwietnia, zazwyczaj późnym wieczorem, we dwa – trzy dni, przybyło kilkunastu gości, których gdzieś należało umieścić. Zaraz po przybyciu pierwszej grupy złożyliśmy Mikołajowi propozycję zwolnienia naszej dotychczasowej kwatery i przeniesienia się do nieco już zrujnowanego czworaka, gdzie na strychu, przy szczytowej ścianie z okienkiem, wypatrzyliśmy sobie nowe lokum. Widząc, że Mikołaj ma obiekcje, a może po prostu było mu głupio odbierać to, co wpierw się dało, Huck stwierdził, że osobiste wygody nie są ważne, ale powodzenie sprawy, dla której niebawem podejmie się walkę.

– Przecież dowództwo musi być w jednym miejscu, a jego członkowie i niezbędne służby w zasięgu ręki. Nam wystarczy tymczasowej kwatery na strychu czworaka. Byle dach nad głowami zbyt nie przeciekał – zakończył, wyprowadzając gospodarza z zakłopotania.

Dnia następnego, zaraz z rana, zabrawszy swe ruchome dobra oraz stajenną naftową latarnię, przeszliśmy na nowe miejsce. Przyprowadzenie go do stanu użyteczności, a przede wszystkim pozbycie się wiekowej warstwy wszechobecnego kurzu, zajęło czas do obiadu, a i po nim pozostało także jeszcze wiele do zrobienia. W obecnej sytuacji należało zawczasu zapomnieć o łóżkach, poprzestając na wypchanych słomą siennikach położonych na wymiecionej i wymytej podłodze. Za umeblowanie musiały wystarczyć dwa podniszczone, proste, drewniane stołki i takiż stolik, najpewniej pochodzące z jakiejś chłopskiej chaty. Naftową latarnię nad stolikiem zawiesiłem na dłuższym drucie, zaczepionym o krokiew. Późnym popołudniem, gdy z Huckiem zawieszałem trzy stare derki, mające symbolicznie oddzielić nasze lokum od reszty strychu, usłyszałem na dole ruch. Ktoś wszedł na sień i zaczął się piąć schodami w górę.

– Romku, Staśku, jesteście tam? – doleciał nas męski głos.

– Jesteśmy – odpowiedziałem, zerkając na wylot schodów. Niebawem zobaczyłem faceta w zużytej, drelichowej, wojskowej kurtce, granatowych spodniach i cyklistówce na głowie, nieco przekrzywionej na lewe ucho.

– Jestżech Paweł – przedstawił się. – Mikuś mnie posłoł, cobych wos obznajomił z „maszynówką” nul – acht[1], bo jo jest od „emgie”[2].

Uścisnęliśmy wyciągnięta dłoń, przedstawiając się, a potem posadziwszy gościa na jednym ze stołków, siedliśmy na moim sienniku. Pawła interesowało, jakie mamy pojęcie o karabinach maszynowych i czy już mieliśmy z nimi do czynienia? Zgodnie z prawdą odparłem, iż cokolwiek znam rosyjski model Maxima 1910. Z niemieckim dotąd się nie spotkałem, wyjąwszy przypadek opróżnienia magazynku niemieckiej bojówki w Ligocie, gdzie  taki był, chyba wzoru 08, który trzeba było zdjąć z podstawy, żeby zmieścił się w okienku, przez które podawaliśmy zagarniętą broń.

– Zaś Stasiek dotąd z karabinami maszynowymi raczej nie miał do czynienia.

Paweł pokiwał głową i na następny poranek wyznaczył spotkanie. Mieliśmy pójść na Pochwacie, gdzie w zagrodzie, u jednego z gospodarzy, przechowywał ów „nul-acht”. Na miejscu nas przeszkoli w jego obsłudze i w ogóle pokaże, co i jak? Podziękowaliśmy. Pogadawszy jeszcze jeszcze trochę o aktualnej sytuacji, Paweł wreszcie wstał i pożegnawszy się, odszedł do innych zajęć.

– Chyba jednak coś wyjdzie z twego pomysłu. W przeciwnym razie, po co by nas chcieli przeszkalać w obsłudze niemieckiego Maxima?

– I ja, Romku, tak sądzę. Byłoby fajnie, ale nie cieszmy się przed czasem.

Nazajutrz, zgodnie z zapowiedzią, po dosyć wczesnym śniadaniu, we trójkę wyruszyliśmy na Pochwacie, gdzie w stojącej nieco na uboczu zagrodzie, Paweł trzymał swą „maszynkę”. Drzwiczkami we wrotach weszliśmy do stodoły. Nasz przewodnik na oścież rozwarł wrota od strony obejścia. Zaraz pojaśniało. Wlazł do sąsieka, odrzucił na bok trochę słomy, chwilę coś tam majstrował przy deskowej ściance oddzielającej sąsiek od gumna, a potem wyjął z niej kilka desek i odłożył na słomie.

– Właźcie tu ku mnie – polecił. W skrytce podwójnej ścianki stał karabin maszynowy, okryty brezentem. Wspólnymi siłami wytaszczyliśmy go na gumno i ustawili. Paweł zdjął brezent i położył obok kaemu, który był taki sam, jak w Ligocie.

– To jest niemiecki Maxim, model zero osiem?- zapytałem.

– Aha! Pokoż, Romku, co poradzisz – polecił. Zabrałem się więc za to bydlę, równocześnie usiłując sobie przypomnieć wiadomości ze studium wojskowego, jak i późniejszych zajęć praktycznych na poligonie. Otwarłem pokrywę komory zamkowej i pokazałem, gdzie założyć taśmę z nabojami. Po zamknięciu pokrywy, zarepetowałem karabin. Ująwszy za rączki, naprowadziłem lufę, osłoniętą grubą rurą wodnej chłodnicy, na wyimaginowany cel i nacisnąłem spust. Sucho klapnął zwolniony zamek.

– A tak się go zdejmuje z podstawy – zademonstrowałem, przypomniawszy sobie instruktarz kierowcy w „Leśnym Zamku”.

– Fajnie, Romku! A terozki trocha go porozbieromy, popucujymy i zaś do kupy poskłodomy. – Jak powiedział, tak zrobił, objaśniając przy tym, na co należy zwracać uwagę. Ze skrytki wyjął starą koszulę bez rękawa. Oddarł drugi i podzieliwszy na mniejsze kawałki, nam podał, a potem przystąpił do wyjmowania poszczególnych części, które należało oczyścić z konserwującego smaru. Po oczyszczeniu odkładaliśmy je na rozłożonym obok brezencie. Na koniec złożył „maszynkę”, sprawdził czy wszystko gra tak jak należy i polecił zrobić to samo, co on. Męczyliśmy się z tym jakiś czas, lecz ostatecznie, wspólnymi siłami, przy paru podpowiedziach, udało się z tym uporać. Powtórka poszła lepiej, zaś następna – niemalże dobrze. Zaordynowane jeszcze dwie kolejne, pozwoliły na opanowanie prawidłowego wykonywania kolejnych czynności w znośnym czasie. Przynajmniej tak nam powiedział, po czym zarządził przerwę „na cygareta”, którym tylko sam się delektował, jako że ja i Huck nie paliliśmy. Siadłszy na klocu leżącym za stodołą, wiedliśmy rozmowę oceniając szanse przyłączenia Górnego Śląska do Polski i raczej nieuniknioną konieczność porwania za broń, już po raz trzeci. Paweł, puszczając dymki dowodził, że oczekiwanie na załatwienie tej sprawy drogą politycznych negocjacji jest naiwnością. Niemcy dobrowolnie nigdy nie wyrzekną się nawet kawałeczka Śląska. Tylko walką można coś osiągnąć.

Znając jak się sprawy potoczą, przyznaliśmy mu rację. Następnie gadka zeszła na temat projektu umieszczenia kaemu na wózku. Huck musiał coś więcej o tym powiedzieć. Pawłowi pomysł się podobał. Zwrócił jednak uwagę na konieczność szczelnego okrycia „maszynki” w czasie jazdy, by nie łapała kurzu i pyłu. Te zaś na drogach są nieuniknione. W połączeniu z oliwą stworzą ścierną pastę i klops! Przecież i bez tego „maszynówka” lubi się zacinać – no, może z wyjątkiem austriackiej, która ma olejową pompkę zapewniającą stałe smarowanie. Niestety o 08 trzeba dbać i nie dopuszczać do zabrudzenia. W przeciwnym wypadku zacięcie zapewnione! Kto o tym zapomni, nie tylko naraża się na przykrą niespodziankę, ale wystawia na hazard życie towarzyszy broni.

Pokiwaliśmy potwierdzająco głowami, uznając to za rzecz oczywistą.

W trakcie rozmowy, niezbyt odległą drogą, a właściwie ścieżką biegnącą obok niej, przejechał rowerzysta. Nie spiesząc się, zdążał w stronę Górnego Jastrzębia, od czasu do czasu spoglądając to w jedną, to znów drugą stronę. Prawdę powiedziawszy, niezbyt mnie zainteresował. Wnet znikł mi z oczu za węgłem stodoły. Gadaliśmy nadal. Po jakimś czasie znowu go zobaczyłem, tym razem wracającego szybszym tempem, teraz już bez rozglądania. Trąciłem Hucka, pokazując na drogę.

– Dopiero co jechał w drugą stronę, a teraz wraca. Chyba nawet nie zdążył dojechać do Górnego.

– Pewnie szuka wczorajszego dnia – odparł ze śmiechem. – Nie nasze zmartwienie.

Tymczasem Paweł wypalił papierosa i zgniótł butem rzucony na ziemię niedopałek. Wstaliśmy z kłody, by wrócić do stodoły. Podczas gdy Paweł i kapitan już do niej weszli, ja – nie wiem dlaczego – spojrzałem jeszcze na drogę. W oddali dostrzegłem konny wóz zdążający w naszą stronę, a obok kogoś na rowerze. Kawałek za nimi jechał drugi cyklista. Z tej odległości nie sposób było rozpoznać czy to ten sam, co poprzednio, czy też ktoś inny?

Wybierając się gdzieś, zazwyczaj zabierałem lunetę von Vetinghoffa, która złożona, z powodzeniem mieściła się w kieszeni. Wydobyłem ją więc i rozciągnąwszy segmenty, przyłożyłem do oka. Moment na ustawienie ostrości i już miałem ich jak na dłoni. Bez cienia wątpliwości, ten sam facet! Zawołałem kompanów i podając lunetę, wskazałem na drogę.

– Znowu ten sam na rowerze, teraz przy wozie. Dziwne!

Paweł, z lunetą przy oku, przypatrywał się nadjeżdżającym.

– Na furze chyba siedzi Kareł ze młyna, a ten z boku, na kole, Holdek ze zomku. Ale tego trzeciego nie znom.

– To są nasi?

– Kaj tam! Szwobstwo i wanieliki[3].

– Ciekawe co wiozą, że wóz eskortuje aż dwu na rowerach? – Bowiem co do tego, iż cykliści stanowią eskortę wozu, wydało mi się rzeczą oczywistą. Poprzednio zaś jeden z nich najwyraźniej dokonywał rozpoznania, jak na ironię zwracając na siebie moją uwagę.

– Pewnie coś ciekawego – Huck na to. – Warto byłoby sprawdzić, ale jak? Jeżeli ważną przesyłkę, na pewno są uzbrojeni. Mamy wprawdzie „emge”, lecz cóż z tego? Przecież nie ustawimy go na drodze, a tym bardziej nie użyjemy. Ale byśmy namieszali! To nie wojna, żeby – ot tak sobie – w jasny dzień, w zamieszkałym terenie, używać karabinu maszynowego! Cóż, odpada. Szkoda!

– Ale jo mom jeszcze gewehr[4] i dwie pistulki – wtrącił Paweł. – Tóż sie biermy!

W następnej chwili, z tej samej skrytki w ściance sąsieka, wydobył karabin i dwa pistolety: „Astrę” i Lugera.

– Jo tu z gewehrem zostana i potym ich przypilnuja od zadku, a wy sie biercie ku drodze, pokiel wos jeszcze nie mogom uwidzieć.

Wziąłem „Astrę”, kapitan Lugera, zarepetowaliśmy i zabezpieczyli.

– Magazynki mają pełne – rzucił Paweł za nami. Korzystając z niewielkiego zagłębienia, zasłonięci skarpą, pobiegliśmy wpierw wprost na południe, a następnie skręcili w lewo, ku przepustowi pod drogą, którym przepływał strumyk. Przytaiwszy się w rowie za krzakiem, którego gałązki już okrywały drobne listki, czekaliśmy nadjeżdżających. Opodal śpiewał skowronek polatujący nad oziminą.

– Odbezpiecz pistolet – przypomniał Huck. – Nie, byśmy chcieli strzelać, lecz na wszelki wypadek. Przede wszystkim trzeba ich zaskoczyć. Mam nadzieję, że w razie czego i Paweł włączy się do akcji uświadamiając im, że zostali wzięci we dwa ognie. A to już nie przelewki! Tylko tak musimy się ustawić, żeby mu nie wejść na linię strzału. Wtedy jego ubezpieczenie nas od tyłu będzie do niczego.

Nim wóz dotarł w pobliże, zdążyła mi zdrętwieć noga. Odłożywszy „Astrę” na skarpie, wyprostowałem kończynę i rozmasowałem. Pomogło! W samą porę, gdyż turkot kół nadjeżdżającego wozu zwiastował przybycie oczekiwanych. Capnąłem pistolet i po upływie jeszcze kilkunastu sekund, równocześnie z Huckiem wychynąłem z rowu.

– Halt! Händy hoch! – polecił kapitan, trzymając pistolet w wyciągniętej dłoni. Woźnica ściągnął cugle i zatrzymawszy wóz, posłusznie uniósł ręce. Cyklista na ścieżce obok wozu także się zatrzymał i po chwilce namysłu, przynaglony widokiem wylotu lufy mojej „Astry” w siebie skierowanej, również podniósł ręce. Za to jadący z tyłu, zeskoczywszy ze siodełka puścił rower, równocześnie sięgając pod marynarkę. Z tyłu huknął karabin Pawła. Przy nodze cyklisty trysnęła ziemia.

– Ani o tym nie myśl! – zawołał Paweł. – Pistulka ciepnij na ziem i łapy do wierchu!

Zaskoczony drab pojął, że nie ma szansy. Rzucił pistolet i podniósł ręce. Huck podszedł do wozu.

– Dinstkontrole Herr Karl[5] – oznajmił kpiącym tonem. – Mosz broń?

– Ni – woźnica przecząco skinął głową.

– Co wieziesz?

– Reż[6] na mąka.

– Zoboczymy! – Z gotowym do strzału Lugerem, Huck podszedł z boku do rowerzysty przy wozie.

– A ty mosz broń?

– Ja! – odparł zbielałymi wargami.

– Wyciągnij po lekku i ciepnij na ziem. Ino bez knifów![7] – zastrzegł.

Drugi pistolet wylądował na ziemi. Kapitan podniósł go i zatknął za paskiem, po czym ruszył do drugiego cyklisty zabrać jego broń. Podszedłem do wozu. Do ponad połowy wysokości burt rzeczywiście był załadowany workami ze zbożem. Ale czy na pewno?

Zatrzymani byli chyba w naszym wieku.

– A teroz karlusy pościepujcie miechy z fury na ziemia. Zoboczymy czy na isto reż wieziecie![8]

Z ociąganiem, lecz przynagleni lufami pistoletów, zabrali się za robotę. Jeden worek za drugim zaczął lądować obok wozu. Sądząc po odgłosie jaki przy tym wydawały, faktycznie zawierały ziarno. Po co jednak ziarnu zbrojna eskorta? Przecież to nie czas głodu, co by mogło tłumaczyć obecność zbrojnej obstawy, w razie czego mającej bronić cennego ładunku przed zgłodniałą hałastrą!

W międzyczasie rozładunek zbliżył się ku końcowi i część dna wozu, z tyłu i przodu było już odkryte. Jeszcze tylko ze sześć worków zalegało na środku.

– Tych już nie ściepujcie – polecił Huck. – Oszczędza wom roboty. Dejcie je do przodka.

Przesunięte zgodnie z poleceniem, odsłoniły wąski, długi pakunek, spowity dwoma workami zachodzącymi na siebie, przewiązane powrozem.

– A sam, Kareł, mosz pewnie młynek, co na nim bydziesz ta reż meł[9]?

Woźnica zbladł, ale nic nie odpowiedział. Zabezpieczywszy „Astrę”, zatknąłem ją za paskiem i otworzyłem wóz od tyłu. Ująwszy za sznur na pakiecie, przyciągnąłem go ku sobie. Ciężki był! Skoro już znalazł się przy mnie, scyzorykiem przeciąłem powróz, a następnie ściągnąłem jeden z worków. Naszym oczom ukazał się wylot lufy i rura wodnej chłodnicy karabinu maszynowego oraz dobrze nam znana drewniana skrzynka na taśmy z nabojami.

– No, no! Fajny młynek! Zaroz bych rod na nim co pomloł[10]! – zakpił Huck.

Po zdjęciu drugiego worka, ukazała się reszta cekaemu, takiego samego jak w stodole.

– A, „emgie” nul – acht[11] – stwierdził Huck, cały czas używając gwary, widocznie nie chcąc się różnić od miejscowych.

– Kaj sztelung do niego? Kajś sie stracił[12]? – Nie odpowiedzieli.

Wyładowałem Maxima i skrzynkę amunicyjną, zazwyczaj mieszczącą taśmę z 250 nabojami, lub 5 po 50. Sądząc z ciężaru, nie była pełna. Położyłem kaem na ziemi obok roweru.

– Powciepujcie miechy na fura – polecił Huck. – Ale ty, Kareł, siedź na furze i trzymej opraty[13]. Styknie jak Reinhold z kamratem to zrobią. Ty musisz być wypoczęty, cobyś kajś do rantu nie wkarowoł[14].

Holdek, jak go Paweł nazwał, ze złości zagryzł wargi. Jeszcze chwila i gotów wybuchnąć! Na wszelki wypadek wyciągnąłem pistolet zza paska i odbezpieczyłem. Pomogło! Chłopy zabrali się za robotę. Gdy ostatni worek spoczął na wozie, Huck polecił , by i oni nań wsiedli.

– Wasze koła[15] zostają! Przeca tej „maszynówki” nie bydymy na puklu targać[16]! Ale jutro  bydom u farorza, to sie je weźniecie.

– W imieniu Międzysojuszniczej Komisji rekwiruję wasze „emgie”, na co możecie złożyć skargę u powiatowego kontrolera, płk. Pezenti w Rybniku – oznajmiłem oficjalnym tonem. Huck parsknął śmiechem.

– A wasze pistulki – rzekł, gdy opanował chichotki – bierymy na pamiątka. – Nie je dobre, Holdek, trzymać tako z przodku, za poskiem, jak ty . Jeszcze oddo[17] i Truda nic z ciebie nie bydzie miała.

– Zostow Truda! – warknął.

– Nie nerwuj sie, Holdek! Jo ino tak, z dobrego serca. Wiesz, wasi mają za wielgie klapaczki i za wiela nimi klapią przy gorzole – zełgał po chwilce jak z nut, najwyraźniej chcąc odwrócić uwagę od niedalekiej zagrody, w której nas Paweł szkolił, żeby niemieccy bojówkarze szukali rzekomego źródła przecieku o transporcie wśród swoich.

– Abfart[18]! – zakomenderował na koniec. Świsnął bat nad końskim zadem i wóz ruszył w stronę Górnego Jastrzębia. Podnieśliśmy rowery. Amunicyjną skrzynkę umieściłem na bagażniku jednego, a potem przytrzymałem obydwa, by Huck na drugim ułożył zagarnięte „emgie”. Obciążeni zdobyczą, ruszyliśmy w przeciwną stronę niż wóz. A gdy już nas nie mogli widzieć, wróciliśmy do zagrody, gdzie czekał Paweł.

– Muszymy sie stąd brać, a gibko! – stwierdził, gdy dotarliśmy na miejsce. Fajno maszynówka, ino szkoda, że bez sztelunga. Zabierymy ją na Mendowiec. Moja chowomy do sąsieka.

Raz, dwa, jego kaem i pożyczone pistolety wylądowały w skrytce. Zdobyczny 08 ponownie został zapakowany do worków i znów owiązany posztukowanym sznurem. Paweł na chwilę wyszedł, lecz niebawem wrócił z kawałem powroza, którym pakiet został przywiązany do ramy roweru.

– Ale przez przypadek udało mi się trafić z tą Trudą – roześmiał się kapitan. – Biedny Holdek będzie się teraz głowił, skąd o nim tyle wiem? Daremny trud!

Wyprowadziwszy rowery za stodołę, zamknęliśmy jej wrota i pożegnawszy gospodarzy, odjechali w stronę Mendowca. Huck wiózł Maxima, ja na rurkę ramy zabrałem Pawła i tak zdążaliśmy do celu, bez większych problemów i przygód docierając na miejsce już dobrze po obiedzie. Miałem jednak nadzieję, że coś tam przecież dla nas pozostawiono. Zajechawszy pod czworak, zanieśliśmy zdobycz do siebie. Poprosiłem Pawła, żeby po posiłku do nas wpadł sprawdzić Maxima. Nie mogliśmy bowiem sobie wytłumaczyć przewożenia kaemu bez podstawy, z którą przecież powinien stanowić jedność. Przy okazji Paweł zapytał czy ma meldować Mikołajowi o naszej akcji, czy też jeszcze z tym się wstrzymać?

Rada w radę uzgodniliśmy, że najlepiej zaraz o wszystkim powiedzieć i przy okazji zasugerować, aby zdobyte „emgie” nam przypadło. Jakimś argumentem przemawiającym na naszą korzyść był brak podstawy, nam przecież nie potrzebnej. Ale i tak karabin należy sprawdzić.

– Może ma jakiś defekt i wieźli go do naprawy? – błysnęło mi nagle. – Wtedy brak podstawy jest oczywisty. Po kiego licha ją wozić, jeżeli kaem ma wrócić w poprzednie miejsce? Nie wiesz – zapytałem Pawła – czy na zamku mają ślusarza bądź kowala obeznanego z ślusarskim rzemiosłem?

Paweł chwilkę pomyślał i potwierdził. W zamkowym folwarku rzeczywiście taki był.

– Zatem mój domysł jest wysoce prawdopodobny. Chodźmy jednak się posilić, a potem zabierzemy się za to bydle – trąciłem nogą pakunek leżący na podłodze.

Zgodnie z przewidywaniem, w kuchni pozostawiono dla nas coś na ząb. Siadłszy przy stole, zabraliśmy się za wyżerkę, której z powodzeniem starczyło dla całe trójki. Gdy skończyliśmy, Paweł odszedł złożyć meldunek Mikołajowi, jednak wnet wrócił. Mikołaj był zajęty.

– Pewnie z Cietrzewiem i sztabem radzą o powstaniu – pomyślałem, jednak na wszelki wypadek tego nie artykułując. Paweł znowu dokądś odszedł, obiecując wrócić za pół godziny. Było więc czasu na chwilę wytchnienia. Walnęliśmy się na sienniki, mając szczerą wolę w tym czasie niczym innym się nie zajmować. Jak zwykle nie bardzo nam to wyszło. Przyszła Eliza, która dzisiaj jeszcze nas nie widziała.

Ani się obejrzałem, a tu już minęło pół godziny i wrócił nasz kompan. Widząc, że mamy gościa, który chyba raczej nie powinien widzieć broni, zabrał pakiet z „emgie” na ramię i odszedł do warsztatu pana Manka. Tam przynajmniej miał do dyspozycji stół warsztatowy i narzędzia, a w razie potrzeby również mistrza do pomocy. Zostaliśmy z Elizą, obiecując wnet przyjść do warsztatu.

Dobrze się rozmawiało, czas mijał i wypadało wreszcie pójść do Pawła. Widząc jednak, że Eliza nie ma zamiaru nas opuszczać, zdecydowałem sam zaglądnąć do pana Manka.

Przy stole, z rozbebeszonym cekaemem, zastałem obydwu o czymś dyskutujących. Przywitawszy mistrza, zapytałem:

– Jakieś problemy? Poważny defekt?

– No, aż tak źle ni ma – odparł Paweł – Ale w zomku mo wyłomany pazur, kierym hilzy wyciągo[19]. Trza by nowy zrychtować[20]. Ale kaj?

– Może kowal, który robi nam obrotnicę, by sobie z tym też poradził?

– Można popytać – zgodził się Paweł. – Z rana sie do niego z tym wybierymy.

– Poza pazurem reszta w porządku? Nic mu więcej nie brakuje?

– Nie. Zomek w nim letko chodzi, ale jak podowo patrony, idzie dopiero uznać, jak bydzie mioł ta tajla[21] z pazurem. Bez tego nie uznosz czy sie w lufie hilzy[22] nie kleszczą. Możno bez to mu sie ten pazur urwoł? Zoboczymy.

Umówiłem się więc znów na rano i opuściłem warsztat, gdzie moja dalsza obecność była zbędna. Wróciłem na kwaterę i siadłszy na sienniku, przyłączyłem do rozmowy. W końcu jednak nadeszła pora wieczerzy i trzeba było przejść do dworu. Tym razem towarzystwo przy stole było liczniejsze. Mikołaj przedstawił nas Cietrzewiowi. Zamieniliśmy kilka słów i wypadało zabierać się za jedzenie. Po kolacji nasi gospodarze, z Cietrzewiem i jeszcze czterema jegomościami, odeszli do innych pomieszczeń. Widocznie narady jeszcze nie zakończono. Przypomniałem sobie rowery, które Huck obiecał dostarczyć na probostwo. Uznałem, że teraz byłaby na to najodpowiedniejsza pora.

– Może byśmy, kapitanie, odwieźli rowery na farę? Jutro raczej nie będzie na to czasu. Poza tym, mogłoby to się dla nas niezbyt przyjemnie zakończyć. Nie dałbym dwu groszy za to, że nie będą nas oczekiwali, żeby dać wycisk za dzisiejszą porażkę. Głupio byłoby tak wpaść!

– Jak zwykle masz rację. Może by tak też zaprosić Elizę na przejażdżkę?

Nie miałem nic przeciw temu. Poszliśmy więc po Elizę i powiedzieli o „pożyczonych” rowerach.

– Jeszcze dzisiaj trzeba je odstawić na farę. Nie masz ochoty wybrać się z nami? – Dwa razy nie trzeba było jej tego powtarzać. – Tylko zostań w spódnicy – dodał szybko Huck – żeby przypadkiem farorz spodniami się nie zgorszył. Nie wiem jaki on jest?

Dosiadłszy rowerów, ruszyliśmy w stronę Górnego Jastrzębia. Na błękitnym niebie, z zachodu na wschód, wolniutko sunęły pojedyncze, niewielkie białe chmurki, ozłocone blaskiem słońca zachodzącego za Bożą Górą. Wolno pedałując, zdążaliśmy ku w oddali  widniejącemu na górce kościołowi. Przed przylegającą do cmentarza plebanią spotkaliśmy księdza wikarego. Pochwaliwszy Pana, Huck wytłumaczył mu, co i jak. Widziałem, że wielebny wprawdzie nie do końca został przekonany, jednak nie oponował, z czego natychmiast skorzystaliśmy, odstawiając rowery pod ścianą budynku gospodarczego – i już nas nie było! Nie było bowiem co czekać na włączenie się do sprawy plebana. Z nim na pewno nie tak łatwo by nam poszło.

Gdy znów stanęliśmy na gościńcu, Huck zaproponował wspólną jazdę na „damce” Elizy. Dziewczynę usadowił na kierownicy, ja siadłem na bagażniku, on na siodełku. Ruszyliśmy w dół. Eliza pisnęła ze strachu.

– Nie bój się! Nieraz już tak jeździłem – uspokoił Huck. Widząc, iż rzeczywiście nic złego się nie dzieje, zamilkła i tak dotarliśmy do gospody przy rozstaju dróg na Dolnym Jastrzębiu. Dalsza jazda we trójkę, od tego miejsca już pod górkę, byłaby problematyczna.

– Jedź teraz sama. My się przejdziemy.

– I co, dobrze się jechało – zapytałem.

– Aha! Ani żech, Romku, myślała, iże tak też jechać idzie. – Stanąwszy na pedałach, ruszyła w stronę niezbyt już odległego dworu, a my w ślad za nią – piechotą.

                                       ====================

Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, zapakowawszy ponownie kaem we worki, w towarzystwie Pawła, wybyliśmy do kowala, tym razem piechotą, korzystając ze skrótu przez „Wiktorów ogród”. Mistrz właśnie rozpalał ogień na palenisku. Poczekawszy aż skończy, Paweł przedstawił nasz problem. Rozpakowałem kaem i położyłem na warsztatowym stole, obok stacjonarnej ręcznej wiertarki. Paweł zdemontował zamek i pokazał uszkodzony wyciąg łusek.

– Trza by tako nowo tajla zrychtować – wyjaśnił.

– Moga spróbować, ale to je bardziej robota dlo szlosera[23]. Pewnie sie won z tym śpiecho[24]?

Paweł potwierdził skinieniem głowy. Mistrz zamyślił się.

– Zaroz, zaroz! Przeca Zefel na „Emmie” robi za szlosera i mo tam potrzebno maszyneria. Nojlepiej by, Paulku, było do niego z tym sie wybrać. Wiesz kaj to je?

– Wiem! Ujek Bercik na „Emmie” robi[25].

Z dalszych wyjaśnień wynikało, że ów Zefel, czyli Józek, jest spokrewniony z kowalem i tak jak on, zaangażowany w naszą sprawę. Paweł wymontował więc uszkodzony wyciąg, by jeszcze tego samego dnia wybrać się na „Emmę”. Zdekompletowany kaem został u kowala. Nie było sensu taszczyć go z powrotem na Mendowiec, jeżeli i tak miał wylądować na naszym wózku z obrotnicą. W tym bowiem wypadku dostaliśmy na to „błogosławieństwo” dowództwa, gdyż jeszcze wieczorem Paweł zameldował Mikołajowi o naszej akcji, a ten zaraz rzecz uzgodnił z Cietrzewiem i sprawa załatwiona – no, może nie tak do końca, jako że pozostawała jeszcze tylko drobnostka: uszkodzony pazur wyciągu łusek.

– Co to jest „Emma” – zapytałem Hucka w drodze powrotnej.

– Kopalnia węgla opodal Wodzisławia. Do Wodzisławia mamy około dziesięciu kilometrów, a potem jeszcze trzeba pojechać z jakieś pięć w kierunku Rybnika. 

– Jak chcesz tam dotrzeć – zapytał Pawła. – Rowerem?

– Aha.

– Może bym tak się z tobą wybrał? Chyba byłoby dobrze, żebym też poznał ślusarza, a on mnie. Może i tak przecież się złożyć, że nie będziesz miał czasu tam pojechać po odbiór. Wtedy mogę cię zastąpić.

Paweł wydawał się nawet być zadowolony z propozycji kapitana. Po powrocie na kwaterę, Huck poszedł szukać Elizę, chcąc pożyczyć rower na tę eskapadę. Wrócił po kilkunastu minutach prowadząc „damkę”. Jeszcze tylko podniósł siodełko na odpowiednią dla siebie wysokość i chlapnąwszy kubek studziennej wody, był gotów do wyjazdu. Zanim nadjechał Paweł, przybiegła Eliza, przynosząc kapitanowi na drogę dwie skibki chleba ze smalcem, zawinięte w papier.

– Dzięki Elizo, że o mnie pamiętałaś. Przynajmniej nie zgłodnieję. Jakoś nie wpadło mi do głowy, żeby na drogę zabrać coś do zjedzenia, a najpewniej wrócimy już po obiedzie.

Dalszą rozmowę przerwał gwizd. To Paweł na drodze dawał znak, by Huck doń dołączył.

– No, to na razie! Trzymajcie się – rzucił nam i dosiadłszy roweru, odjechał do Pawła, a potem – już razem – w dół, na wodzisławski gościniec. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła jedenasta.

Spełniło się przewidywanie Hucka o powrocie już po obiedzie. Było po czwartej, gdy wreszcie nadjechał. Siedziałem właśnie na progu czworaka, „zabawiając” się onegdaj zdobytymi na Pochwaciu pistoletami. Dziwiło mnie, że wyjazd zabrał im aż tyle czasu. Według mych obliczeń, winno było im wystarczyć trzech, maksimum czterech godzin. Dlatego zaraz po obiedzie zacząłem ich wypatrywać. Niestety zeszły jeszcze niemal dwie dodatkowe godziny, nim wreszcie wrócili.

– Co tak długo wam zeszło – zapytałem kapitana, gdy zsiadł z roweru.

– Ano musieliśmy zaczekać do drugiej, aż zmiana skończy pracę. Paweł jakoś nie kwapił się do wejścia na teren zakładu. Zaczekaliśmy zatem na Józka przed bramą. Zrazu miałem nawet wątpliwości czy Paweł go rozpozna pośród wychodzących, ale nie było z tym problemu. Widocznie już się wcześniej znali. Wziąwszy ślusarza na stronę, Paweł wyciągnął z kieszeni zdefektowany wyciąg i podawszy zapytał czy mógłby  coś takiego dorobić? Zeflik pooglądał go ze wszystkich stron i uśmiechając się, stwierdził:

– Durch z maszingywerami pochosz[26]. To jest chyba do „nul-acht”? Pazur mu sie złomoł. Znom to pieruństwo z wojny. Do sie zrobić, ale mi z tym trocha zejdzie, a wom pewnie pilno?

Kiwnęliśmy głowami.

– Postarom sie. Ale wiecie, sztajger mi na pazury zaglądo czy robia to, co mi kazowoł. A to siarczysty Szwob. Beztóż[27] byda musioł sie z tym trocha taić.

Ostatecznie umówiliśmy się na drugiego maja, chociaż mi to niezbyt odpowiadało. Wiedziałem przecież, że drugiego będzie strajk powszechny, lecz nijak mi było o tym mówić. Mamy się spotkać w tym samym miejscu, o drugiej. W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do Mszanny, gdzie Paweł miał coś do załatwienia.

– Idź do kuchni. Na pewno dla ciebie i Pawła coś zostawiono. – A jego gdzie zgubiłeś – zapytałem, gdyż na folwarczny plac Huck sam przyjechał.

– Pojechał wprost do dworu. Coś tam pilnego miał Józkowi przekazać. Chyba właśnie dlatego zboczyliśmy do Mszanny. Ale nie pytałem. Nie wypadało.

– Zdobyczne pistolety chyba oddamy Mikołajowi? Mamy wszak „Astry” i to nam wystarczy. Organizacja na pewno nie ma za wiele broni, więc kogoś tym podratujemy. Przy okazji można zapytać o zapasową amunicję do naszych pistoletów. Nie uważasz?

– I ja o tym myślałem. Ostatnią zdobycz bezwarunkowo należy oddać. Może by tak jeszcze do tego dodać „Astrę” przywiezioną z Katowic? Chociaż będzie mi żal jej się pozbyć.

– Dla dobra sprawy oddaj, nie żałuj!

– Zgoda. Tylko ochlapię się przy studni i możemy pójść. Dosyć już zgłodniałem. Aha, jeszcze trzeba opuścić siodełko w „damce” Elizy. Byłbym zapomniał.

W czasie gdy to robił, poszedłem po katowicką „Astrę”. Potem jeszcze poczekałem chwilę przy studni i wreszcie poszliśmy do dworu. Elizy nie trzeba było szukać. Wyszła nam na przeciw. Huck podziękował za użyczenie roweru.

– Przeca tyś mi go sprawił, to jest też i twój.

W kuchni przeprosił Stazyję za spóźnienie i sprawienie dodatkowego kłopotu.

– Nie starej się, Staśku! Jedz i niech ci idzie na zdrowie – odparła z uśmiechem.

Po posiłku poszliśmy szukać Mikołaja. Szczęście nam sprzyjało, gdyż właśnie schodził z piętra. Huck w paru słowach zdał sprawę, co załatwili na „Emmie”, a potem wręczyłem mu trzy pistolety.

– Zdobyczne – wyjaśnił kapitan. – Ten w Katowicach, a te wczoraj, na Pochwaciu, wraz z „emgie”. Niech idą do wspólnej zbrojowni.

Mikołaj wziął pistolety i podziękował. Chyba był zaskoczony.

– Przypilnujcie, żeby wasza „maszynka” była na czas gotowa. Na pewno już go wiele nie zostało. A teraz wybaczcie. Pilne sprawy wzywają! – odszedł do salonu, a my na ganek, w tym wszystkim zapominając o dodatkowej amunicji do naszych Mauserów.

– Nic straconego! – pocieszyłem kapitana. – Może nawet i lepiej, że z tym nie wyskoczyliśmy? Na razie wystarczy tego, co mamy. A potem, już w czasie powstania, nikt nie będzie dociekał, skąd mamy broń i potrzebne naboje pewnie dostaniemy.

Przyznał mi rację. Otwarłem wyjściowe drzwi. Kilkanaście metrów od schodów na ganek stał Józef z jakimś chłopakiem, najwyżej szesnastoletnim. Nie chcąc przeszkadzać, stanęliśmy w progu.

– Tacik zawdy godali, iże Wilusia mają w rzyci – doleciało do naszych uszu – ale musieli za niego wojować i sie na tej wojnie pominęli[28] – kontynuował chłopak. – Mamulka i jo też momy te prusoki w rzyci i jejich penzyjo. Sromy na te jejich marki! A ten pieruński Fritz bydzie mi kazowoł ta sznura podpolić! Mo mnie za głupola, co nie wie po co! Coby dom do luftu z wami szpryngnąć[29]. Zarozki pokoża, kaj ta kista w pywnice jest – zakończył.

– Nie trzeba, Ignac! O skrzynce z dynamitem wiemy i już go tam nie ma. Ale mniejsza z tym! Dzięki, żeś to mi powiedział. To jest właśnie ważne. Jeszcze raz serdeczne dzięki! Będą z ciebie ludzie! – uścisnął mu dłoń. – A o mamulka się nie trap. W Polsce nie zapomnimy o was. A teraz już idź do matki – klepnął go w ramię.

Tkwiliśmy nadal w miejscu, dopóki Ignac nie znikł za rogiem domu. Józef także stał, patrząc za chłopakiem. Potem, niemal równocześnie ruszyliśmy, spotykając się w połowie schodów.

– To był syn Stazyji? – zapytał Huck.

– Tak. To on miał zapalić lont miny. Ale Fritz się przeliczył. Niemieckie marki nie przekabaciły duszy czującej po polsku. I to mnie najbardziej cieszy. Musimy zwyciężyć i zwyciężymy! Zwróćcie uwagę na perfidię Fritza. Zapalając tak krótki lont, Ignac nie miałby szansy uciec. Zginąłby od wybuchu i tym samym świadek mogący wskazać organizatorów zamachu byłby wyeliminowany.

– A jak z waszą „maszynówką” – zapytał, postępując o jeden stopień. Huck powtórzył to, co mówił Mikołajowi.

– Żeby tylko z tym zdążył. Przecież, jak Staśku mówiłeś, powstanie ma się rozpocząć trzeciego maja, o czym cicho – sza! Póki co, tylko my to wiemy, nikt inny.

– A motorat[30] dla was mam już na oku – dodał po chwilce. – Powinno się udać. Na trzeciego wszystko musi być gotowe, a jeszcze lepiej, o dzień wcześniej do wieczora. Jutro zaś weźmie was znów Paweł. Jeszcze tyle zostało do zrobienia. No, to bywajcie! – odszedł na ganek i znikł za drzwiami.

– Pójdźmy, Romku, do siebie. Wypada wytchnąć przed jutrzejszym dniem. Zapowiada się, iż będzie pracowity. Sądzę, że i Elizie dają jakieś zajęcie? Żniwo wszak jest wielkie, czasu niewiele już zostało, a rąk do pracy nie zbywa.

– Nic dodać, nic ująć! – Ruszyliśmy w stronę kwatery.

Przewidywania Hucka okazały się słuszne. Następny dzień, ale nie tylko, gdyż  następujące po nim były podobne, wypełniła praca. Do trzeciego maja nie pozostało już wiele czasu – ot, raptem kilka dni, nic więc dziwnego, że przygotowania do zbrojnego wystąpienia ruszyły pełną parą. Sztab dogrywał ostatnie szczegóły operacyjne, zaś niższe szarże zajmowały się sprawami bardziej przyziemnymi, lecz bynajmniej nie mniej istotnymi. Wszystko było ważne i – rzecz oczywista –  musiało być skrycie przeprowadzane, by przeciwnik, przecież pilnie obserwujący poczynania polskie strony, nie został przedwcześnie uprzedzony o bliskiej już rozprawie i nie podjął przeciwdziałania. Zaskoczenie Niemców miało wszak kapitalny wpływ na powodzenie powstańczej akcji. Dlatego niezbędne przygotowania prowadziła nie tak przecież liczna grupa najbardziej zaufanych. Zwijaliśmy się więc jak w ukropie, przygotowując do rychłego użytku zmagazynowaną broń, na szczęście już w dużej mierze wcześniej sprawdzoną, amunicję, granaty i inny sprzęt, rozdysponowując to wszystko na placówki terenowe. Przy okazji, z Huckiem, przygotowałem dziesięć taśm z nabojami po 250 sztuk do naszego kaemu, umieszczone w tyluż skrzynkach. Do tego dochodziła jeszcze jedna, zdobyta na Pochwaciu – niestety krótka – z 50 nabojami. Za pośrednictwem Pawła, wyfasowaliśmy też po 20 nabojów  kalibru 7,63 mm do naszych pistoletów. Nawet nie zapytał skąd je mamy, uważając widocznie to za rzecz oczywistą. W niedzielę, 1 maja, gruchnęła wieść o zamiarze aliantów przyznania Polsce jedynie powiatu pszczyńskiego i rybnickiego wraz ze skrawkiem katowickiego oraz zamiarze niemieckich właścicieli zniszczenia swych zakładów przemysłowych w wypadku odpadnięcia Górnego Śląska od Niemiec. Podgrzało to do stanu wrzenia i tak już gorące nastroje polskiej ludności. Jeszcze tego samego dnia przetoczyła się przez Śląsk fala demonstracji, zaś w poniedziałek, od rana, zatrzymał wszystko strajk powszechny. W południe, jeszcze przed obiadem, pożyczywszy rower od Józefa, pojechałem z Huckiem na „Emmę”. Miałem poważne obawy czy pomyślnie załatwimy swą sprawę. Na szczęście okazały się płone. O umówionej godzinie, w wyznaczonym miejscu, czekał Józek. Po przywitaniu, z kieszeni marynarki wyjął i wręczył kapitanowi wyciąg uszkodzony i dorobiony.

– Pazur możno bydzie trza zdziebko przyfajlować[31], ale to już w kuźni do sie zrobić. Trza zomek poskłodać i zoboczyć, jak patrony do lufy podowo i jak je z niej wyciepuje.

Propozycja zapłaty za robotę wkurzyła go:

– Przeca to nie do gewehra dlo ciebie, cobyś z nim na banki napadoł, ino cobyś te dioseckie prusoctwo proł! Dej Panie Boże, coby to już było ostatni roz!

Huck przeprosił za nietakt. Pogadawszy jeszcze chwilę, pożegnaliśmy się, bowiem i on dokądś się spieszył, a nam także było pilno, by jak najprędzej dotrzeć do kuźni na Kondziołkowicach. Dosiadłszy rowerów, ruszyliśmy w stronę Wodzisławia, gdzie minąwszy kolejowy dworzec, usytuowany spory kawałek od miasta, skręciliśmy w gościniec wiodący przez Jastrzębie do Pawłowic i dalej na wschód położonej Pszczyny. Drogą zapadła decyzja, żeby jednak wpierw wrócić na Mendowiec i przed dalszą robotą cokolwiek przekąsić. Może będzie też już na nas czekał obiecany motocykl, do którego trzeba będzie przymocować zaczep na dwukółkę?

Dotarłszy na miejsce, skierowaliśmy się do kuchni. Po posiłku poszedłem szukać Pawła, Huck – Józefa, by zameldować o wyniku wypadu na „Emmę”, a przy okazji zapytać również o motocykl. Pawła złapałem w przelocie. Bardzo się spieszył, jako że już zarządzono mobilizację sił powstańczych. Obejrzał dorobiony wyciąg i potwierdził ewentualną konieczność lekkiego dopiłowania pazura.

– Nie trop sie, Romku! Kowol już sie z tym do rada – pocieszył, widząc moją niepewną minę. – A terozki bywej! Niech wos Dobry Ponbóczek mo w opiece – klepnął mnie w ramię na pożegnanie.

Na ganku zaczekałem na kapitana. Nadszedł niebawem. Motocykla na razie jeszcze nie było, lecz Józef zapewnił, iż na pewno będzie, a póki co, polecił pojechać rowerami do kowala i uruchomić „maszynówkę”, zaś potem wrócić po dalsze rozkazy.

– Dobrze, jedźmy do kuźni załatwić, co trzeba – zgodziłem się. Naturalnie wolałbym, żeby obiecany motocykl już był i za jednym zamachem zamontować zaraz  na nim zaczep. Ale cóż, nie od nas to zależało.

Kowala zastaliśmy przy robocie. Nasza rozbebeszona „maszynka” leżała na stole, przykryta kawałkiem podniszczonego brezentu. Wysunąwszy spod stołu amunicyjną skrzynkę, wyciągnąłem z taśmy nabój i wraz z nowym wyciągiem podałem mistrzowi. Przypasował pazur do kryzy na łusce. Okazało się, iż rzeczywiście ma nieco za grubą końcówkę. Żeby dobrze łapał za kryzę, niezbędne było przypiłowanie. Kowal umieścił wyciąg w imadle i pilnikiem wziął go w obroty.

– Dobro sztal[32] – pochwalił.

Po jakimś czasie ponownie przypasował pazur do kryzy.

– Bydzie dobre – stwierdził.

Złożyliśmy kaem, a potem, zdjąwszy pociski z trzech nabojów, wysypali proch z łusek i na powrót wcisnęli pociski. Teraz już można było wypróbować działanie wyciągu bez obawy, że kogoś lub coś przy tym postrzelimy, a przede wszystkim narobimy zbędnego hałasu.

Wszystko grało jak należy. Można więc było montować maszynówkę na wózku i wypróbować zamocowanie oraz funkcjonowanie obrotnicy. Mistrz dodatkowo wyposażył wózek w cztery składane podpórki, w razie potrzeby stabilizujące go w poziomie. Po sprawdzeniu wszystkiego, Huck we wiadrze przyniósł wody ze studni i zalał chłodnicę.

– Przydałby się też zapas wody w blaszance. Może więc zabierzemy jedną z tych w piwnicy, wypełnionych benzyną? Benzyna przyda się do motocykla – zaproponowałem.

– Świetna myśl!

Taśmę z nabojami na powrót schowałem do skrzynki, którą włożyłem do dwukółki. Potem przetoczyliśmy ją w najdalszy kąt kuźni i narzuciwszy na kaem ten sam kawał brezentu, podziękowali serdecznie za wykonaną robotę oraz uprzedzili o czekającej go jeszcze krótkiej robocie przy zamocowaniu zaczepu do motocykla.

– Choćby i w nocy, roz, dwa, to sie zrychtuje – zapewnił. – Ni ma sprawy!

Pożegnawszy się, odjechaliśmy do siebie, w samą porę, by zdążyć na dosyć już spóźnioną kolację.

 


 

[1]         Nul – acht – zero osiem;

[2]         „Emgie” – karabin maszynowy ( MG – skrót od  Maschinengewehr);

[3]         Szwobstwo i wanieliki – Niemcy i ewangelicy;

[4]         Gewehr – karabin;

[5]         Dinstkontrole…- Kontrola urzędowa panie Karolu;

[6]         Reż – żyto;

[7]         Wyciągnij po lekku i… – wyciągnij wolno i rzuć na ziemię. Tylko bez kawałów;

[8]         A teroz karlusy… – a teraz chłopaki pozrzucajcie worki na ziemię. Zobaczymy czy rzeczywiście żyto wieziecie?

[9]         A sam Kareł mosz… – a tu pewnie Karolu masz młynek, na którym będziesz mielił żyto?

[10]        Fajny młynek… – Ładny młynek! Zaraz bym rad na nim coś pomielił;

[11]        A, emgie… – A, karabin maszynowy zero – osiem;

[12]        Kaj sztelung do… – Gdzie stojak (podstawa) do niego? Gdzieś się zgubiła?;

[13]        Opraty – lejce, wodze;

[14]        Ty musisz być… – Ty musisz być wypoczęty, żebyś gdzieś do rowu nie wjechał;

[15]        Koła – rowery;

[16]        Przeca tej maszynówki… – przecież tego karabinu maszynowego nie będziemy na plecach nieśli;

[17]        Oddo – wystrzeli;

[18]        Abfart – odjazd;

[19]        Ale w zomku… – ale w zamku ma wyłamany pazur, którym łuski wyciąga;

[20]        Zrychtować – zrobić, wykonać;

[21]        Tajla – część;

[22]        Hilzy – łuski;

[23]        Dlo szlosera – dla ślusarza;

[24]        Śpiecho – spieszy;

[25]        Ujek Bercik…- wujek Bercik (Bernard) na „Emmie” pracuje;

[26]        Durch z maszingywerami pochosz – ciągle broisz (działasz) z karabinami maszynowymi;

[27]        Beztóż – dlatego;

[28]        Pominęli – zginęli;

[29]        Coby dom do… – żeby dom z wami wysadzić w powietrze;

[30]        Motorat – motocykl;

[31]        Pazur możno bydzie…- pazur może będzie trzeba przypiłować (pilnikiem);

[32]        Dobro sztal – dobra stal;

Skip to content