ODCINEK 8

Rozdział ósmy

 

     Po wczesnym śniadaniu, zgodnie z poleceniem dowództwa, nasza marszruta miała prowadzić do Rud, o których opanowanie wciąż trwały uporczywe walki. Rudy, miejscowość położona na rubieżach dużych obszarów leśnych, była siedzibą księcia raciborskiego Hohenloche – Waldenburg – Schillingsfürst, który pocysterski kompleks klasztorny zamienił w swój pałac. Wprawdzie tamtejszą gminę zamieszkiwała ludność niemal w całości używająca języka polskiego, zaś w samorządowych wyborach roku 1919 głosująca na listę polską, w wyniku czego wszystkie mandaty przypadły polskim kandydatom, jednak dla obrony swej skóry, książę ściągnął tu spore siły niemieckie, doskonale uzbrojone. Nic zatem dziwnego, że dysponując liczną bronią maszynową i dużym zapasem amunicji, stawiały skuteczny opór.  W tej sytuacji każde wzmocnienie siły ognia walczących o Rudy powstańców było nie tylko mile widziane, co wręcz pożądane. Jednakże, pomimo naszych wysiłków, motocykl nie dawał się uruchomić. Owszem, zrazu silnik zapalił, lecz po chwili zgasł, kichnąwszy w rurę wydechową. Pobieżne sprawdzenie zapłonu oraz doprowadzenia paliwa wypadło zadowalająco. Niby wszystko grało, niestety silnik ani myślał zapalić. Spoceni i już dosyć wkurzeni, postawiliśmy „kozidło” na stopkach.

– Trzeba za to bydlę zabrać się systematycznie – sapnął Huck, zaczynając ponowny przegląd instalacji zapłonowej. Tu jednak wszystko grało jak należy. Iskra na świecy była mocna. W zbiorniku również nie brakowało paliwa, zaś gaźnik podawał je na cylinder, o czym świadczyła mokra świeca. Czyżby dostawał nadmierną dawkę?

Przedmuchawszy cylinder, Huck wkręcił nową świecę. Ale i to nie pomogło. Otwarłem korek wlewu do baku i przytknąwszy nos do otworu, wciągnąłem powietrze. Śmierdziało benzyną. Następne próby uruchomienia wehikułu były nadal bezowocne. I tak męczyliśmy się dłuższy czas kombinując, co by też mogło być przyczyną niedomagania motocykla? W końcu kapitan zdecydował się zdjąć głowicę. I dopiero wtedy wyszło na jaw, że w cylindrze jest  woda!  Lecz trudno było zgadnąć, jakim cudem tam się dostała?

– Nie ma co się rozdrabniać! Spuszczamy benzynę z baku. Skombinuj, Romku, jakieś wiaderko bądź blaszankę.

Poszedłem do dworu po coś sposobnego. W piwnicy znalazłem blaszane wiaderko po marmoladzie. W drodze powrotnej wymyłem je przy studni, a na miejscu wytarłem do sucha.  Huck zdjął z gaźnika wężyk doprowadzający benzynę i otwarł kranik, a ja podstawiłem przyniesioną blaszankę. A gdy bak został opróżniony i spłynęły zeń ostatnie krople, postawiłem ją obok. Po ustaniu się zawartości, bez trudu można było dostrzec, iż niemal połowę zawartości – od dna w górę – stanowi cięższa woda.

– O niech to! Ktoś nam dolał wody do baku i to zdrowo! Żeby tyle zmieścić, wpierw musiał spuścić część benzyny. Ale nam zafundowano dywersję i to pod bokiem dowództwa! Że też zostawiliśmy motocykl na placu, zamiast przynajmniej wstawić go na sień czworaka! Sprawdź, Romku, kaem, czy i jego nie uszkodzono?

Na szczęście „maszynka” była sprawna. Taśmy z nabojami także na swym miejscu w amunicyjnych skrzynkach. Odetchnąłem.

– Idź i zamelduj, co i jak. Potrzebna będzie nam też świeża benzyna. Ja tymczasem osuszę cylinder i na powrót założę głowicę. Gaźnik również muszę przeczyścić. Jakby więc nie spojrzeć, przynajmniej godzina roboty.

Odszedłem do dworu i przez ordynansa poprosiłem Mikołaja o chwilkę rozmowy. Gdy do mnie wyszedł, poinformowałem o zaserwowanym nam sabotażu. Trudno mu było w to uwierzyć.

– Nalano wody do baku?! Któż to mógł zrobić? I to tutaj? Zaraz przyślę Józka. Przy okazji da wam benzyny z zapasu do naszego auta.

Poczekałem przed gankiem. Przyszedł po kilkunastu minutach, z blaszanką w ręku. A gdy dotarliśmy do kapitana, który właśnie zakładał głowicę, pokazałem wiaderko ze spuszczonym paliwem. Nie mogło być wątpliwości, iż niemal jego połowę stanowi woda.

– Wylejcie to świństwo i nalejcie świeżej benzyny! W warsztacie pana Manka jest lejek – poinformował. Poszedłem po lejek, a potem napełniłem bak świeżym paliwem nieomal pod korek. Huck w tym czasie umył zbrukane ręce i zabrawszy się za gaźnik, osuszał go czystą szmatką, a następnie jeszcze dodatkowo przedmuchał pompką i po złożeniu, zamocował na swym miejscu.

Po kilku próbach uruchomienia, silnik wreszcie zapalił. Wprawdzie kichnął jeszcze parę razy, lecz już nie zgasł i ostatecznie zagrał równym rytmem.

– Uff! – odetchnąłem z ulgą, a Huck pewnie także. Spojrzałem na zegarek. Dawno już minęło południe!

Józek, nie czekając aż złożymy i uruchomimy motocykl, odszedł do dworu. Jako szef wywiadu miał teraz dodatkowy problem. Przecież tej sprawy nie można było  zlekceważyć i pozostawić szwabskiego filuta działającego w tak newralgicznym miejscu!

Zgodnie z wcześniejszą dyspozycją, Huck chciał zaraz ruszać do Rud.

– I tak już jesteśmy bardzo spóźnieni – argumentował.

– Nie nerwowo, kapitanie! Wpierw jeszcze pójdę zameldować o uruchomieniu motocykla. W międzyczasie może coś innego postanowili? Nie zawadzi sprawdzić.

– Rób jak uważasz. Nie wykluczone, że w międzyczasie już Rudy zajęto i nie ma powodów do pośpiechu.

Poszedłem znów do dworu i przez ordynansa przekazałem meldunek dla Mikołaja o gotowości do wyjazdu. Ordynans wnet wrócił i kazał czekać. Przysiadłem na parapecie okna. Po upływie dziesięciu – piętnastu minut, Mikołaj wyszedł na korytarz. Zeskoczyłem z parapetu.

– Zmiana dyspozycji, Romku – zakomunikował. – Wprawdzie Rudy jeszcze nie zdobyte, ale idzie tam ku lepszemu. Za to pojedziecie do Olzy, gdzie winien stacjonować dowódca III baonu raciborskiego pułku, Franek Adamczyk. Meldujecie się u niego. Oficjalnie, z rozkazu Cietrzewia, macie rozeznać sytuację za Odrą, gdyż właśnie tam miejscowi powstańcy zajęli Zabełków i Rudyszwałd. Dowództwo zaś kategorycznie zakazało działań na lewym brzegu Odry i jej przekraczanie. Za Odrę przedostaniecie się mostem drogowym w Olzie, który – wraz z kolejowym – jest w naszych rękach. W rzeczywistości zaś wesprzecie pozorowane natarcie na Raszków i Krzyżanowice, swą mobilnością udając zaangażowanie w boju kilku karabinów maszynowych. Im większe tam się wywoła zamieszanie, tym lepiej. Strach ma pono wielkie oczy, miejmy nadzieję, że niemiecki także. Chodzi zaś o utwierdzenie Niemców w mniemaniu, że oto powstańcy od południa ruszyli na Racibórz lewym brzegiem Odry. Nam  jednak zależy nie na zajęciu Raciborza, a Ostrowa – raciborskiego przedmieścia, położonego pomiędzy odrzańskim kanałem ulgi i Odrą płynącą przez miasto tak, aby w całości oprzeć front o prawy brzeg Odry. Jednak w Raciborzu Niemcy zgrupowali znaczne siły i dodatkowo współpracują z miejscowym włoskim garnizonem, mają więc nad nami zdecydowaną przewagę, w związku z czym zajęcie Ostrowa postępuje opornie. Nasze niby natarcie od południa, terenami za Odrą, wymusi na nich przerzucenie na ten kierunek przynajmniej części sił dotychczas zaangażowanych w Raciborzu. Zajęcie Zabełkowa i Rudyszwałdu ma jeszcze ten plus, że został tam przerwany ewentualny ruch niemieckich pociągów pancernych na zaodrzańskiej linii z Raciborza do Annabergu czyli Chałupek. W Rudyszwałdzie od niej odchodzi też linia do Wodzisławia. Zabierzcie zapas amunicji, której tym razem nie należy zbytnio oszczędzać.

– To zaś oddasz Adamczykowi – po chwilce milczenia wręczył mi opieczętowaną kopertę.

Odmeldowałem się, salutując.

– Zjedzcie jeszcze coś przed wyruszeniem – zawołał za mną Mikołaj.

Na ganku schowałem kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wróciwszy do kapitana, przekazałem mu nowe dyspozycję i wyjaśniłem, co i jak. 

– Dobrze, Romku. Pójdźmy zatem wrzucić coś na ruszt, a potem jazda do Olzy! Przy okazjach odbioru drenarskich rurek w cegielni w Bukowie, troszkę poznałem tamte strony. Buków leży nad Odrą, na zachód od Olzy. Jest w nim most drogowy przez Odrę, łączący  z Krzyżanowicami. W Krzyżanowicach widziałem kompleks pałacowy hrabiego Karola Lichnowskiego. Otoczony murem, z reprezentacyjną bramą, nad którą napis głosił, iż jest to posiadłość Grafa Carolusa Lichnowskiego. Lecz nie myśl, że o Polaka chodzi. Może jego odlegli przodkowie rzeczywiście nimi byli, ale to było dawno temu.

Po skrzepieniu sił u pani Anastazji, jeszcze tylko uzupełnienie amunicji u zbrojmistrza i można było ruszać. Mikołaj widocznie już wcześniej wydał dyspozycję i płaska, drewniana skrzynka z nabojami czekała na odbiór. Ująwszy za uchwyty, ponieśliśmy ją do dwukółki i upchnęli na sztorc przy obrotnicy. W innej pozycji nijak nie dało się jej zmieścić. To zaś uniemożliwiało normalne okrycie wózka brezentową płachtą, wobec czego owinęliśmy nią tylko kaem i od dołu omotali sznurem, by nam w drodze płachty nie zdmuchnęło. Kapitan uruchomił motocykl – i w drogę! Wpierw znów na wodzisławski rynek, a następnie w dół – tak jak w poprzedniej jeździe do Jedłownika, by jednak wcześniej skręcić na gościniec wiodący na południe, przez Turzę, Gorzyce, Olzę i Chałupki do Bohumina, który drogowskaz jeszcze mianował „Oderbergiem”, chociaż już teraz należał do Czechosłowacji i zdążył się pozbyć niemieckiej nazwy. Ot – taki niemiecki niby to konserwatyzm na przekór politycznym realiom. Przeciąwszy tor kolejowy biegnący do dzisiejszych Chałupek – wtedy jeszcze Annabergu – bitym gościńcem, pośród pagórkowatego krajobrazu, zdążaliśmy w kierunku Gorzyc – dużej wsi położonej na południowym zboczu morenowych wzgórz, opadającym ku dolinie Olzy i Odry. Jeszcze spory kawałek przed wsią drogę znów przecinały tory kolejowe. Huck twierdził, iż to odgałęzienie wiodące przez Moszczenicę do Jastrzębia.

Zahaczywszy tylko o skraj zwartej zabudowy, objechaliśmy wieś od północnej strony, by ciut za budynkiem drogowego myta zmienić kierunek, puszczając się z górki w dół zbocza. Wcześnie jednak Huck zatrzymał motocykl.

– Przez chwilę delektuj się, Romku, widokiem na dolinę Olzy i Odry, które łączą się – o, tam – przed nami, i w dalszej perspektywie Bramę Morawską. Póki co, jedyna ku temu okazja.

Po chwili ruszyliśmy w dół, mijając zabudowania folwarku z lewej strony i rozległy park po prawej, by na koniec znaleźć się w dolinie, gdzie w sąsiedztwie dworu zatrzymał nas powstańczy patrol. Trzeba było sięgnąć do kieszeni i zrobić użytek z wojskowych legitymacji.  Dodatkowo okazałem opieczętowaną kopertę z dowództwa i zapytałem o Franciszka Adamczyka – dowódcę III baonu.

– Pono ma w Olzie kwaterować?

– Dobrzeście trefili – odparł szef patrolu. – Tu jest – wskazał niezbyt odległy parterowy dwór, czy też pałacyk z prawej, wzniesiony na planie półkola, frontem do drogi. Podziękowałem za informację. Huck uruchomił motocykl i skręciwszy w polną drogę, ruszył w stronę dworu.

– Fajny dwór! Teraz jeszcze w świetnym stanie, ale widziałem go już cokolwiek zrujnowany, chociaż tablica informacyjna głosiła, że jest remontowany i chyba nazywano go „Arka”. Tak mi przynajmniej coś się tłucze we łbie, lecz mniejsza z tym. Ważne, że trafiliśmy pod właściwy adres – skwitował, zatrzymując motocykl przed głównym wejściem.

– Idź, Romku, oddać przesyłkę z dowództwa i zamelduj nasze przybycie. Miejmy nadzieję, że pozwolą nam kapkę odetchnąć? Przed wejściem do jakiejkolwiek akcji i tak wpierw musimy załadować taśmy nabojami, a to wymaga czasu. Przy okazji zapytaj, czy aby nie dysponują maszynką do taśmowania amunicji? To by nam ułatwiło robotę, nie wspominając  zaoszczędzonego czasu.

Bez zbędnych ceregieli zostałem dopuszczony przed oblicze dowódcy baonu. Zameldowałem się, równocześnie oddając przywiezioną korespondencję i odczekałem, by mógł się z nią zaznajomić, a kiedy wreszcie schował kartkę w kieszeni mundurowej kurtki, dopowiedziałem co usłyszałem od Mikołaja.

– Roszków dzisiaj zajęty – odparł. – Tylko we folwarku jeszcze Szwaby się trzymają. Ale ich pogonimy. Z Krzyżanowicami gorsza sprawa. Graf na zamek dostał wojsko z Raciborza, tylko po cywilnemu ubrane. Ale z Bożą pomocą i ich pogonimy. Taka dodatkowa „maszynówka” bardzo się nam teraz przyda.

Powiedziałem o konieczności uzupełnienia amunicji. Widząc jak się skrzywił – widocznie nie mieli jej za wiele – szybko dodałem, że nie musi się tym trapić. Amunicji mamy całą skrzynkę, tylko trzeba ją w taśmy załadować. Przed wyjazdem niestety nie było na to czasu. Zapytałem o urządzenie do ładowania. Mieliśmy szczęście. Coś takiego było w dyspozycji zbrojmistrza Karola, urzędującego w dworskiej masztalni.

– Dobra! Pójdźmy do Karlika. Przy okazji zobaczę tę waszą „maszynówkę” Rad bym na to cudo rzucić okiem. – Wyszliśmy do kapitana oczekującego przed dworem. Zobaczywszy nas, zsiadł z motocykla i postawiwszy go na stopkach, zameldował się. Odwiązałem sznur przytrzymujący brezent na kaemie i zdjąłem go, a następnie zademonstrowałem obrotnicę. Bardzo się spodobała. Zaproponował przy tym jeszcze jedno ulepszenie: jakieś siedzenie dla celowniczego na dyszlu dwukółki, umożliwiające prowadzenie ognia także w ruchu – przede wszystkim ostrzał nieprzyjaciela w czasie odwrotu.

– Przecież nie zawsze idzie się do przodu. Do tyłu też czasami trzeba odskoczyć, a wy pono jesteście obsługą lotnego „emgie”.

Miał rację! O tym niestety nie pomyśleliśmy.

– Najlepiej byłoby zamontować rowerowe siodełko i podpórki dla oparcia stóp – zaproponował kapitan. – Nie macie jakiegoś kowala ze szwajsaparatem? Raz, dwa, można by u niego coś takiego dorobić.

– W Olzie by można. Mam tu karlusa z Olzy, to go z tobą tam poślę, żeby poznajomił cię z kowalem – zaproponował Adamczyk.

– Dobra, pojadę!

– Ale wpierw załatwmy sprawę amunicji – zaoponowałem. – Załadowanie taśm trochę potrwa.

Dowódca wyjaśnił Huckowi, gdzie ma teraz podjechać i ruszyliśmy do zbrojmistrza. Tu, w parę chwil, sprawa została załatwiona. Wnieśliśmy pudło z nabojami i skrzynki amunicyjne z wystrzelanymi taśmami. Zbrojmistrz miał do pomocy dwu młodzików. Poruszana korbką maszynka do ładowania była przymocowana do blatu stołu. Wyjęliśmy puste taśmy, otwarli pudło z nabojami i można było zabierać się za robotę. Obecność Hucka przy tym wydała mi się zbędna.

– Jedź zmodernizować wózek. Tutaj nie masz co robić. Szkoda czasu!

Karlusem z Olzy okazał się jeden z podwładnych zbrojmistrza. Dowódca powiedział mu o co chodzi.

– Tak jest! – potwierdził chłopak, na pewno ucieszony z wypadu w rodzinne strony i perspektywy odwiedzin swych bliskich.

– Pewnie będzie miał na to dosyć czasu – pomyślałem.

Zabraliśmy się za robotę. Tymczasem Huck wyładował z wózka nasz skromny dobytek, przykrył kaem brezentem i z chłopakiem na tylnym siedzeniu odjechał do Olzy. Ja zaś albo kręciłem korbką, albo też podawałem naboje do zasobnika ładowarki, a sprawdziwszy zaraz każdą naładowaną taśmę, odkładałem do amunicyjnych skrzynek. Wreszcie wszystkie taśmy zostały załadowane, a w pudle zostało jeszcze luźnej amunicji.

Po zakończonej robocie, z mymi towarzyszami poszedłem do dworu na kolację. Po niej zaś do niemal pustej stajni, gdzie wyznaczono nam kwaterę. Na dziesięć boksów, koń zajmował tylko jeden – ten najbliższy szerokich, dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Widocznie hrabia Arko zdążył resztę koni wyewakuować. Zabrałem nasze bambetle i zaniosłem do stajni, zajmując boks na jej drugim końcu. Grubo sianem wymościłem legowiska i rozłożyłem derki. Na bożym świecie już zaczął się zmierzch, a kapitana ani widu, ani słychu. Wreszcie późnym wieczorem usłyszałem nadjeżdżający motocykl. Zabrawszy elektryczną latarkę, wyszedłem przed stajnię i błysnąwszy parę razy, wskazałem Huckowi, gdzie podjechać. Jego pasażer zeskoczył z siodełka i odszedł, życząc nam dobrej nocy. Pamiętając przykre doświadczenie z paliwem, wtoczyliśmy motor z wózkiem do stajni i postawili opodal drzwi wejściowych, żeby nam podczas snu pod nosami zbytnio nie śmierdziało benzyną.

– Co tak długo wam zeszło? – zapytałem, w świetle latarki oceniając dokonane usprawnienie, którego natychmiast nie omieszkałem wypróbować.

– Najwięcej czasu nam zabrało załatwienie siodełka i starej rowerowej ramy. Gdyby nie rodzina Antka – no wiesz, tego chłopaka – pewnie byśmy nic nie zdziałali, gdyż kowal niestety czegoś takiego nie miał. Ale ostatecznie udało się i można było zaczynać robotę. Majster miał swego pomocnika, więc z Antkiem poszliśmy do niego. Ugoszczeni, zjedliśmy obfitą wieczerzę i pogadali. Jego dwaj starsi bracia poszli do powstania. W domu pozostał najmłodszy, Pawlik, jeszcze za mały, żeby brać udział w powstaniu i dwie starsze siostry. A jakie fajne! Ciekawym, która z nich bardziej by ci się podobała? Maryśka czy Janka? Przy najbliższej okazji musimy ich odwiedzić. Jesteśmy zaproszeni.

Ułożywszy się na legowiskach, jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy. Jednak w końcu zmęczenie dało znać o sobie. Życząc sobie dobrej nocy, naciągnęliśmy derki po brody, by wnet pogrążyć się we śnie, bo i też była po temu najwyższa pora.

Obudziłem się raptownie, nawet nie wiedząc dlaczego? Chyba spałem niezbyt długo, gdyż za oknami mrok wciąż okrywał ziemię.

– No, to jeszcze mogę pospać – odetchnąłem z ulgą, przewracając się na drugi bok. Zamknąłem oczy i nawet nie zwróciłem uwagi na parsknięcie konia zajmującego pierwszy boks od strony szerokich drzwi. Jednak następne przywróciło mi pełną świadomość, bowiem natychmiast przypomniałem sobie sytuacje z książek Karola Maya, kiedy to, nocną porą, parskanie wierzchowców ostrzegło bohaterów o nadciągającym niebezpieczeństwie.

– Czuj duch! Coś się dzieje!

Zamieniwszy się w słuch, równocześnie wymacałem latarkę leżącą u węzgłowia i kaburę „Astry” zaraz obok. Bezszelestnie wydobyłem pistolet, zarepetowałem pod derką, a następnie ostrożnie wyjrzałem z boksu. Wprawdzie na dworze i w stajni było niemal jednakowo ciemno, przecież jednak dostrzegłem, że połówka wejściowych drzwi jest uchylona, o czym zaraz upewnił mnie chłodny powiew przeciągu od strony otwartego okienka. W następnej chwili, przy drzwiach, coś metalicznie szczęknęło. Bez butów, z pistoletem w prawej i latarkę w lewej dłoni, wyskoczyłem na ganek wiodący do drzwi i zaświeciłem latarkę. Przy wózku zobaczyłem faceta pochylonego nad odkrytym kaemem. Na błysk światła, gwałtownie się wyprostował. A ja natychmiast przycisnąłem spust „Astry”. Huknął strzał. Gość padł na kolana, wznosząc ręce.

– Nicht schisse! – zawołał. – Nicht schisse![1]

Huk wystrzału w momencie postawił na nogi także kapitana. Odnalezienie latarki i pistoletu zajęło mu tylko chwilkę. W paru susach dopadliśmy do intruza.

– Nicht schisse! Nicht schisse! – powtarzał. Spojrzałem na kaem. Otwarta pokrywa komory zamkowej świadczyła, że jeszcze tylko chwilka, a wyjął by zamek i tym sposobem unieszkodliwił nam broń. Pomimo chłodnej nocy zrobiło mi się gorąco.

Tymczasem Huck wziął sabotażystę w obroty. Przystawiwszy mu lufę „Astry” do czoła, zaczął zadawać pytania, ale nasz jeniec najwyraźniej niewiele z tego zrozumiał i wciąż tylko mamrotał swoje:„ Nicht schisse!” A gdy wkurzony Huck ryknął;

– Będziesz wreszcie gadał?!

– Ja nie rozumieć polski – wystękał.

A więc mamy Niemca – pomyślałem. – I to dobrze zaznajomionego z budową 08, skoro po omacku potrafił się do niego skutecznie dobrać. Dalsze rozważania przerwało przybycie warty. Kopnięte drzwi rozwarły się gwałtownie i do stajni wpadło dwu powstańców z karabinami gotowymi do strzału.

– Kto strzelał?!

– Ja! – odparłem.

– Złapaliśmy tego Szwaba, jak się dobierał do naszego „emgie”. Jak mu udało się tutaj dostać? – dodał Huck.

– Przeca to grofów utrzyjdupski, Müller, siarczysty Szwob – rozpoznał jeńca jeden z wartowników.

– Zobaczcie czy nie ma broni?

– A potem dobrze go zamknijcie, żeby nie uciekł. A najlepiej zaraz by go przesłuchać, póki mu jeszcze się portki trzęsą. Chciał nam zamek – no wiesz – verschluss z „emgie” wyciągnąć. Widzisz? – Pokazał otwartą pokrywą komory zamkowej.

– A to pieruński podciep[2]!

– Auf! – Polecił starszy z wartowników, szturchając pana rządcę w żebra lufą karabinu. A gdy się podniósł, zakomenderował: Marsch! – Wyszli ze stajni.

Przyświecając sobie latarką, dokładnie obejrzałem cekaem czy przypadkiem jednak w nim coś nie zostało uszkodzone? Lecz wszystko grało, tak jak należy. Mogłem więc odetchnąć.

Huck zamknął drzwi. Nauczeni przykrym doświadczeniem, przepchaliśmy motocykl z wózkiem w głąb stajni i zaparkowali tuż przy naszym boksie uznając, że lepiej będzie mieć je w zasięgu ręki.

– Niebawem druga – rzekł kapitan, spojrzawszy na zegarek. – Jeszcze można pospać. Kładźmy się!

Schowałem pistolet do kabury i odłożyłem na poprzednim miejscu, a potem wygodnie ułożyłem na posłaniu, okryłem derką i na koniec zgasiłem latarkę. Ogarnął nas mrok. Zamknąłem oczy.

– Wiesz, Romku – po dłuższej chwili odezwał się kapitan – próba unieszkodliwienia naszego kaemu jakoś nie daje mi spokoju. Przecież bardzo krótko tutaj bawimy, a ja z kaemem jeszcze krócej. Ledwo co przyjechaliśmy, pojechałem z Antkiem do Olzy i wróciłem dopiero późnym wieczorem. Stąd wniosek, iż komuś, a raczej nie komuś, tylko Müllerowi, nasz przyjazd był bardzo nie na rękę i na tyle go zaniepokoił, że śledził nasze poczynania. W przeciwnym razie, skąd by wiedział o moim powrocie z karabinem maszynowym? Było późno i ciemno, a ja przecież nie defilowałem wokół dworu, lecz zajechałem wprost przed stajnię. Musiał więc znać miejsce naszego zakwaterowania i stajnię mieć pod obserwacją, chociaż ja z kaemem odjechałem do Olzy i nie było wiadome czy tu jeszcze wrócę? Tak mu wadziła nasza „maszynka”, że zaraz się do niej dobrał? Mielibyśmy do czynienia z aż tak wielkim niemieckim patriotą, który, gdzie się tylko da, usiłuje szkodzić powstańcom, nie przejmując się konsekwencjami w razie zdemaskowania? Taki fanatyk?

A w mej głowie zakiełkowała inna myśl. Nie słuchając dalszej wypowiedzi Hucka, skupiłem się na niej, rozważając wszystkie za i przeciw.

– Tak, to jest możliwe – mruknąłem na koniec. – Wiesz dlaczego tak się spieszył? – wpadłem Huckowi w słowo. – Najpewniej Niemcy zamierzają wypad na nas i to może jeszcze tej nocy. Zlikwidowanie lokalnego dowództwa wrednych polskich insurgentów jest jak najbardziej pożądane. Przecież tu nie mamy nawet porządnej obstawy, a broni maszynowej, prócz naszego kaemu, chyba żadnej. Wszystką zgrupowano na pierwszej linii, a my jesteśmy na tyłach. Wprawdzie w pobliżu brak niemieckich oddziałów, gdyż są dopiero za Odrą i to nawet nie na naszym przedpolu, jako że Zabełków i Rudyszwałd zajmują powstańcy. Dalej, na wschód, już za Olzą, jest teren Czechosłowacji, dla Niemców przynajmniej teoretycznie niedostępny, więc z tego kierunku raczej nikt nie spodziewa się zagrożenia. Miejscowi bojówkarze albo się wycofali, albo też zostali spacyfikowani. Dlatego Adamczyk nie czuje tutaj jakiegokolwiek zagrożenia. I pewnie dlatego Niemcy zechcą uderzyć, najpewniej nad ranem, gdy najlepiej się śpi. Zatem nie dziwne mi, że Müllerowi tak zależało na unieszkodliwieniu naszego kaemu. Ten przecież stanowi poważną przeszkodę dla sprawnego przeprowadzenia akcji. Na pewno w jakiś sposób utrzymuje łączność ze swymi.

– A niech to! Jak zwykle masz rację! Wracając z Olzy, z dala widziałem światło w strychowym okienku, najpewniej karbidówki. Uniosło się  w górę trzy razy. Ale gdy byliśmy już bliżej, okienko było ciemne. Byłbyż to jakiś sygnał? Jednak okienko patrzy w stronę Olzy, którą nasi trzymają, a za nią, za rzeką, jest Czechosłowacja! Stamtąd raczej nie powinno się Niemców spodziewać.

– A jeśli Niemcy oleją nienaruszalność terytorialną Czechosłowacji i nie przejmując się granicami, tamtędy przejdą, chociaż w tym celu musieliby sforsować wpierw Odrę, a potem Olzę? Nikt tego się nie spodziewa, więc może właśnie dlatego taki scenariusz jest możliwy.

– Na Olzie jest most do Pepików, ale nasi go pilnują. Pytanie jednak, jak bardzo? Na wszelki więc wypadek pójdę do dworu i spróbuję postawić na nogach kogo trzeba. Zagrożenie wydaje mi się być poważne – usiadł na posłaniu i przyświecając sobie latarką, włożył buty.

– Pilnuj się, Romku! A najlepiej zaraz załóż taśmę do kaemu, by w razie draki był gotowy do akcji. – Wyszedł ze stajni, zamykając drzwi za sobą.

Wrócił po pół godzinie.

– Cóż tak długo? – Nie wytrzymałem. – Atak może nastąpić w każdej chwili! Z tym nie muszą czekać do świtu. Powiedziałbym nawet, że nocny może być bardziej efektywny.

– Nie nerwowo, Romku! Trzeba było przekonać dyżurnego, aby obudził koga trzeba. Wpierw był to facet zajmujący się wywiadem – taki w skali baonu odpowiednik Józefa Witczaka. Szkoda, że nie został poinformowany o zatrzymaniu Müllera, którego zamknięto w piwnicy, dalsze kroki odkładając do rana. Chociaż wątpię, żeby mu się udało coś z niego wyciągnąć. Mając świadomość rychłej akcji ziomków, byłby głupcem zdradzając ich zamierzenia. Ba, może nawet być pewny rychłego uwolnienia. Powiedziałem więc o twych przypuszczeniach i świetlnym sygnale dawanym ze strychu, gdzie też bezzwłocznie poszliśmy się rozglądnąć. I wyobraź sobie, że mało co, a byłbym rymsnął, potknąwszy się o coś na podłodze. Rzuciwszy na to okiem stwierdziłem, że kilka desek delówki nieco wystaje ponad sąsiednie, zaś obok walają się resztki mierzwy wymieszanej z wapnem, jakiej zazwyczaj używano do izolacji drewnianych stropów. Ponadto z paru jaśniejszych zadziorów na deskach można było wnosić, iż niedawno ktoś przy nich majstrował. Zwróciłem na to uwagę naszemu „zwiadowcy”, który w międzyczasie przy okienku ustalał kierunek przesyłanych sygnałów, właśnie stamtąd spodziewając się akcji jakiegoś niemieckiego komanda. Wspólnym wysiłkiem podważyliśmy trefne deski i wiesz co pod nimi było?  Ukryty w stropie składzik broni i amunicji! Dziesięć Mauserów 98, jeden stary – jedno strzałowy, wzór 1871, przystosowany do miotania granatów nasadkowych, pudełko ślepaków do niego i piętnaście granatów jajowatego kształtu. I jeszcze skrzynka karabinowej amunicji – taka jaką przywieźliśmy, a do tego elkaem 08-15 z sześcioma taśmami! Wyobrażasz to sobie? Niezbyt skrupulatne uprzątnięcie pozostałości po wykonanej w stropie skrytce, zaskutkowało jej wykryciem, chociaż i moja noga odegrała w tym ważną rolę. Obudzono Adamczyka. W mig załapał, co się kroi. Natychmiast postawił wszystkich na nogach i pchnął gońca do Gorzyc po posiłki. Wprawdzie tam są teraz jedynie starsi wiekiem weterani, z marnie uzbrojonej gminnej straży przeznaczonej do pilnowania porządku we wsi, ale magazynek Müllera pozwoli ich doposażyć. Gorzej z obsługą elkaemu. Zaproponowałem więc siebie na celowniczego, bo przecież już mam za sobą  jastrzębską praktykę i Antka jako amunicyjnego. Tobie dadzą Jędrka – tego drugiego chłopaka od Karola.  Zaraz tu będą. Musimy migiem przeszkolić ich w podawaniu taśmy, ale to już pewnie na stanowiskach. Odpinajmy wózek i wyładujmy zeń nadmiar amunicji. Przecież tyle tego nie będzie ci potrzebne.

Raz, dwa, wyciągnęliśmy większość amunicyjnych skrzynek. Na teraz zostawiając sobie pięć. Tyle winno wystarczyć. Przybył też Antek z Jędrkiem. Szybko zademonstrowałem zakładanie i podawanie taśmy, a potem wytoczyliśmy dwukółkę ze stajni. Kapitan z Antkiem odszedł do dworu, by tam, od wschodu, zająć pozycję przy drodze, ja zaś na zachód, żeby z drugiej strony bronić podejścia do kwatery dowództwa. Znalezienie po ciemku dogodnej pozycji bynajmniej nie było proste, lecz ostatecznie udało nam się znaleźć odpowiednie miejsce – płytkie zagłębienie kryjące wózek. Zwolniwszy obrotnicę, lufą kaemu omiotłem cały sektor. Wyglądało na to, że w pełni pokrywa przedpole. Puściłem w ruch saperkę, chcąc troszkę poprawić to i owo. A gdy już uznałem, że wszystko gra, zaaplikowałem Jędrkowi dodatkowe ćwiczenie obsługi karabinu maszynowego. Chłopak był pojętny, a przede wszystkim ochotny, więc wyglądało, że nie powinien niczego sknocić. Potem siadłem za cekaemem na siodełku i pociągnąwszy za dźwignię zamka, wprowadziłem nabój do lufy. Jędrek przykucnął obok, gotowy do podawania taśmy. Pozostawało tylko czekać nieproszonych gości. Ciekaw byłem, jak też Huck się urządził i czy na czas zdążą posiłki z Gorzyc?

– Do wsi nie tak daleko, więc powinni przybyć na czas – pocieszałem się. Wyciągnąłem lunetę i rozciągnąwszy jej segmenty, przyłożyłem do oka, pomimo mroku mając nadzieję dostrzec coś więcej niż gołym okiem. Ciemny i spokojny dwór sprawiał wrażenie, że jego lokatorzy pogrążeni są we śnie. Dłuższą chwilę lustrowałem przedpole, niestety z marnym rezultatem. W obecnej sytuacji prędzej już można było coś usłyszeć niż dojrzeć. Z napiętą więc uwagą oczekiwałem na to, co miało się wydarzyć. I bynajmniej bym się nie pogniewał, gdyby tym razem dano nam spokój. Cóż, kiedy było to życzenie z kategorii zwanej „pobożnymi”.

Wtem, od strony drogi, nocną ciszę przerwał okrzyk czatownika, żądającego hasła, a zaraz potem huknął strzał, któremu zawtórowały inne. Na drodze, od strony Olzy, zamigotały błyski wystrzałów. Zaraz też zagrał elkaem Hucka, siejąc krótkimi seriami. Odpowiedział mu inny – na drodze. Rozłożeni przed dworem obrońcy również nie próżnowali. Gęsta palba niosła się po okolicy. Wziąwszy na cel wybłyski prowadzącego ogień niemieckiego kaemu, wygarnąłem krótką serię i zaraz następną, a potem „przejechałem” się po drodze. W górze rozbłysła wystrzelona raca, zalewając mdłym blaskiem najbliższą okolicę. Zawtórował jej wzmożony ogień obydwu stron. Dostrzegłszy kilka ciemnych sylwetek sadzących w naszą stronę, palnąłem długą serię, natychmiast poprawioną następną. Jędrek podał nową taśmę. Raptem, obok błyskającego ogniem wrażego kaemu, rozerwał się granat, najwyraźniej wystrzelony ze znalezionego na strychu garłacza. A więc któryś z obrońców był świadomy jego użycia. Błysnęło i huknęło! I zaraz repeta! Kaem zamilkł, a tam już eksplodował następny granat. Nie spodziewający się tak gorącego przyjęcia napastnicy chyba pojęli, że nici ze zaskoczenia, a przeklęci polscy powstańcy dysponują wystarczającymi środkami obrony. I chociaż wybuchały granaty rzucane w naszą stronę, jednak prócz efektu psychologicznego nie wyrządziły większych szkód, jako że nacierających i obrońców dzielił jeszcze zbyt duży dystans. Kierując się błyskami wystrzałów, okładałem te miejsca krótkimi seriami. Ani się obejrzałem, a tu Jędrek podawał  trzecią taśmę!

W górze rozbłysła następna flara. Korzystając z tego, długą serią obłożyłem sektor zajmowany przez nieprzyjaciela i nie przerwałem jej pomimo pocisków świstających nam ponad głowami. Najważniejsze, że ostrzelany granatami kaem już więcej się nie odezwał, zaś nieprzyjacielski ogień osłabł. Wyglądało więc na to, że Niemcy pogodzili się z fiaskiem swej misji i zaczęli wycofywanie, bo i też nie mieli już raczej szansy osiągnięcia zamierzonego celu – tym bardziej, że nie przyszło spodziewane wsparcie od wewnątrz. Kropnąłem jeszcze parę serii, przenosząc ogień w głąb, ale z przeciwka jedynie sporadycznie padały pojedyncze strzały. Lecz pomimo tego, z naszej strony wciąż błyskało i grzmiało. Nagle, w odległości jakichś dziesięciu – piętnastu metrów, nieco w bok od naszego stanowiska, eksplodował granat, oślepiając i ogłuszając na chwilę. Sypnęło odłamkami, na szczęście nieszkodliwie. Jak dobrze, że stanowisko urządziłem w zagłębieniu! Natychmiast zwróciłem lufę „emgie” w tamtą stronę, kropiąc długą, niską serię, która chyba wystarczająco zniechęciła kryjącego się w mroku granatiera, tak że już więcej się nie naprzykrzał. A że z przeciwka już nikt nam nie odpowiadał, przerwałem ogień. W międzyczasie na bożym świecie poszarzało. Zaczynał się świt. Wytrzeszczając oczy, uważnie lustrowałem przedpole, by w razie zagrożenia w porę przeciwdziałać. Ale napastnik uchodził w stronę Olzy, o czym upewniła mnie nagła palba dochodząca z tamtego kierunku. Poczekawszy aż się zupełnie rozwidni, wobec dalszego braku aktywności ze strony przeciwnika, zwinąłem wreszcie stanowisko, wracając przed stajnię. Podziękowałem Jędrkowi za owocną współpracę

– Świetnie się spisałeś! Jeszcze trochę i sam będziesz potrafił obsłużyć karabin maszynowy. Tak trzymaj!

Wkrótce wrócił też kapitan, przy okazji przynosząc Jedrkowi wezwanie powrotu do zbrojmistrza.

– Trzeba by załadować wystrzelane taśmy. My pięć wystrzelaliśmy. Ile wy?

– Cztery i część piątej.

– Daj te puste. Wrócę z Jędrkiem do zbrojmistrza i je załadujemy. Wnet musimy ruszać za Odrę. – Odeszli po chwili, niosąc skrzynki z opróżnionymi taśmami.

W około godzinę później, po szybkim posiłku, z uzupełnionym zapasem amunicji, wyruszyliśmy do Zabełkowa, by tam meldować się u dowódcy 7 kompanii baonu Adamczyka, która wzorem dnia poprzedniego, miała wznowić atak w kierunku Raciborza. Efektem wczorajszych bojów było zajęcie Roszkowa, jednak bez dworskiego kompleksu położonego dalej na zachód – w stronę Krzyżanowic – których zajęcie planowano także na dzisiaj. Chcąc zdążyć na czas, nie należało marudzić, dlatego też Huck wyciskał z motocykla tyle, na ile pozwalał stan drogi, ten zaś można było uznać za zadowalający, zatem były widoki, że zdążymy wziąć udział w planowanej na dzisiaj akcji.

Jeszcze przed wyruszeniem, u szefa sztabu baonu przeglądnęliśmy mapę okolicy, zawczasu chcąc się zapoznać z teatrem rychłych działań. I muszę przyznać, iż było to bardzo dobre posunięcie, o czym mieliśmy się przekonać jeszcze przed zmierzchem.

Zatrzymani przy wjeździe na odrzański most, znowu trzeba było okazać wojskowe legitymacje i opowiedzieć się dokąd zdążamy? Przy tej okazji uprzedzono nas, że w Zabełkowie chyba nie zastaniemy dowództwa 7 kompanii, które prawdopodobnie przeniosło się już do Roszkowa.

– To nie zmartwienie – stwierdził Huck po przekroczeniu mostu. Do Zabełkowa i tak musimy jechać i dopiero stamtąd odbić na zachód – w stronę Roszkowa i dalszych Krzyżanowic. Na miejscu więc zasięgnie się języka i zadecyduje o dalszych krokach.

Porzuciwszy gościniec wiodący do Oderbergu – teraz już Bohumina – na skraju Zabełkowa Huck skręcił w prawo, by zatrzymawszy motocykl w centrum wsi, zapytać o dowództwo 7 kompanii. Przed otrzymaniem informacji i tu trzeba było okazać wojskowe legitymacje. Tym razem nie mieliśmy stosownego rozkazu na piśmie o przejściu do rzeczonej kompanii, jako że Adamczyk nie hołdował zbędnej biurokracji. Wystarczyły mu słowa. Zgodnie z zapowiedzią, dowództwo 7 kompanii przeniosło się do zajętego wczoraj Roszkowa, gdzie i my zaraz podążyliśmy. Nim jednak udało tam się dotrzeć, doszły nas odgłosy strzelaniny świadczące, że natarcie ruszyło. Pomimo nie najlepszej drogi Huck dodał gazu, nie zważając na podskoki dwukółki. Dla pewności co chwilę spoglądałem za siebie, czy aby nie gubimy czegoś z ładunku? W tym wszakże wypadku brezentowa płachta okrywająca wózek spełniała swe zadanie. Dotarłszy do roszkowskich rubieży, kapitan porzucił gościniec i skręciwszy w prawo, wjechał pomiędzy zabudowania wsi. Chwilę później meldowałem się u dowódcy 7 kompanii. Nasz przyjazd wyraźnie go ucieszył, a chyba najbardziej karabin maszynowy przystosowany do szybkiego przemieszczania, gotowy do natychmiastowego wkroczenia do boju. Ten zaś już trwał o dworski kompleks, którego zabudowania otaczające kwadratowy majdan, jednym bokiem przylegały do skraju gościńca. Użyty jako punkt oporu i obsadzony chociażby tylko nawet niezbyt liczną załogą, skutecznie blokował ruch w stronę Krzyżanowic. Kawałek na zachód za Roszkowem, gościniec pod ostrym kątem przecinał tor kolejowy zaodrzańskiej linii z Raciborza do Chałupek. Płaski i odkryty teren, szczególnie na odcinku od kolejowego przejazdu do dworu nie dawał możliwości skrytego podejścia. I właśnie z tego powodu wczorajsze natarcie utknęło na przejeździe. Dobrze wstrzelany karabin maszynowy obrońców dworu skutecznie ostudził zapał powstańców. Przerwano zatem natarcie – tym chętniej, że równocześnie należało się zająć dopiero co zdobytym Roszkowem, a przede wszystkim zneutralizować ewentualnie we wsi ukrytych niemieckich bojówkarzy, którzy przy szczupłości powstańczych sił, pod osłoną nocy mogli zagrozić zdobywcom. W tym zaś celu były niezbędne przeszukania domów miejscowych Niemców  i zarekwirowanie ukrytej broni, której jednak tym razem nie znaleziono. Najwyraźniej Niemcy zdążyli w porę się wycofać. W międzyczasie minęła krótka noc i dalsze natarcie przyszło kontynuować w świetle nowego dnia. Bogatszy o wczorajsze doświadczenia, dowódca tym razem nie zamierzał zdobywać folwarku frontalnym atakiem, lecz wysłał szturmowy pluton, by zaszedł dwór z przeciwnej strony. Zakryty nasypem kolejowego torowiska, miał dotrzeć do następnego przejazdu, a stamtąd dolinką ciurkającego z południa ku Odrze strumyka, dotrzeć do gościńca i nagłym atakiem z tyłu zaskoczyć obrońców zajętych odpieraniem ataku od strony Roszkowa. Szturmowcy niestety dysponowali jedynie bronią osobistą i kilkoma granatami. Teraz więc natychmiast postanowił wzmocnić ich naszym kaemem. Z uwagi na brak drogi w pasie pomiędzy Odrą a torem kolejowym, nijak nam było podążyć ich śladem. Jednak śródpolne drogi gruntowe z drugiej strony gościńca pozwalały obejść folwark wzdłuż podnóża wzgórz ciągnących się od południa i tamtędy dotrzeć na pozycję wyjściową szturmowego plutonu. Musieliśmy więc wpierw cofnąć się w stronę Zabełkowa, a następnie polną drogą podążyć na południowy wschód – do toru kolejowego – a przekroczywszy go śródpolnym przejazdem, pojechać wprost na południe, niemal do podnóża wzgórz, stamtąd zaś obrać kierunek zachodni, by po przebyciu około dwu kilometrów, znaleźć się już za folwarkiem. Tu zwrot na kurs ku północnemu zachodowi, w stronę gościńca, do przepustu położonego około 200 metrów za dworem – wyznaczonego miejsca spotkania z szturmową grupą. Równocześnie z naszym wyjazdem za szturmowcami ruszył goniec mający przekazać wieść o nas, byśmy przypadkiem nie zostali poczytani za wrogów.

Jadąc żółwim tempem i kierując się własnym nosem oraz zapamiętanym z mapy układem terenu, zdążaliśmy pośród pól do wyznaczonego celu. Miałem nadzieję, że goniec zdążył na czas uprzedzić o naszym przybyciu i nie zostaniemy powitani kulami?

Wlokąc się niemiłosiernie, nasz wehikuł wreszcie dotarł w wyznaczone miejsce. Ale i tak ostatni etap, chyba trzystu metrowej długości, przyszło pokonać skrajem łąki opadającej ku strumykowi. Zgodnie z zapowiedzią, przy przepuście, w przydrożnym rowie przytaił się gotowy do akcji pluton szturmowy.

– No, jesteście! Ino na wos czekomy – przywitał nas dowodzący, po czym wskazał miejsce najbardziej przydatne dla zainstalowania „maszynki”. Było to niewielkie zaklęśnięcie na skraju dolinki strumyka, może z dziesięć kroków od przydrożnego rowu. Odczepiwszy dwukółkę, popchaliśmy ją we wskazane miejsce. W parę minut saperką Huck poprawił to i owo, i można było ustawić kaem. Sprawdziłem pole ostrzału.

– Ujdzie w tłoku – westchnąłem, niezbyt zadowolony, ale i tak na nic to się zdało. W pobliżu lepszego miejsca po prostu nie było. Zwolniwszy blokadę, omiotłem lufą przedpole. Nie było aż tak źle. W międzyczasie dochodzące od dworu odgłosy strzelaniny przybrały na sile, co by mogło sugerować rozwinięcie ataku od strony Roszkowa. Kaem obrońców zachłystywał się długimi seriami, którym towarzyszył ogień przynajmniej kilkunastu karabinów. Wyglądało więc na to, że zrobiło tam się gorąco. Nisko pochyleni szturmowcy, przydrożnym rowem ruszyli ku dworskim zabudowaniom. Tkwiłem za cekaemem, gotowy do natychmiastowego otwarcia ognia. Ale, jak na razie, z tej strony folwarku nikt nie przejawiał aktywności. Albo więc obrońcy nie spodziewali się ataku od tyłu i nie pilnowali tego kierunku, albo też nie dostrzegli nadciągających rowem szturmowców, a ci z każdą chwilą byli coraz bliżej. W końcu jednak ktoś się obudził. Z okienka chlewu, czy też obory, buchnął strzał. Natychmiast wziąłem je na cel i zasypałem pociskami, zanim kryjący się w budynku strzelec zdążył ponownie wypalić. Na wszelki wypadek przejechałem się także po sąsiednich okienkach, by zawczasu zniechęcić innych. Porzuciwszy skradanie, szturmowcy puścili się biegiem ku bliskim już zabudowaniom, a dopadłszy ich, rozdzielili się na dwie grupy. Jedna pobiegła wzdłuż muru do bramy wychodzącej na gościniec; druga w parę chwil sforsowała tylne wrota stodoły i znikła w środku. Zaraz też huknęła salwa, a po niej następna. Szturmujący od strony gościńca również znikli w bramie. Wybuchy granatów na chwilę zagłuszyły wystrzały. Dwa kaemy – nasz i niemiecki – prały długimi seriami. Jednak w moją stronę nikt nie strzelał. By nie postrzelić swoich, wstrzymałem ogień. Prawdę powiedziawszy, tkwienie nadal na tej pozycji wydało mi się bezcelowe. Tutaj już niczego nie mieliśmy do roboty.

– Podciągamy kaem do dworu – zadecydowałem. – Najlepiej do stodoły – wskazałem tę, w której dopiero co zniknęli nasi towarzysze. Złapawszy za dyszel wózka, ruszyliśmy biegiem w stronę zabudowań. Gdy od celu dzieliło nas najwyżej dziesięć metrów, tuż obok zryły ziemię pociski serii karabinu maszynowego wystrzelonej gdzieś z tyłu. Z miejsca podkręciło nam tempa! Nim padła następna, zdyszani wpadliśmy do stodoły. Otwarta na oścież połówka wrót z drugiej strony świadczyła, że nasi towarzysze toczą bój już w środku dworskiego kompleksu. Podciągnąwszy dwukółkę do wrót wychodzących na majdan, zajęliśmy stanowisko. Ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz, by zorientować się w sytuacji i w parę chwil później nasze „emgie” zagrało równym rytmem. A był po temu już najwyższy czas, gdyż niemiecki kaem dotąd ostrzeliwujący nacierających od strony Roszkowa, teraz skierował ogień przeciw szturmowcom. Wziąwszy na cel okienko, z którego prażył, zasypałem je gradem pocisków. W tej sytuacji trudno byłoby się spodziewać po obsłudze prowadzenia celnego ognia. Oddawszy jeszcze kilka serii, wraży kaem zamilkł. Huknęły wybuchy granatów rzuconych przez atakujących od strony Roszkowa, którzy także już dopadli folwarku. Wewnątrz kompleksu zawrzał krótki, zacięty bój. Huczały strzały, detonowały granaty ciskane przez obydwie strony. I ja nie próżnowałem, okładając ogniem drzwi i okna, zza których padały strzały. W pewnej chwili, od strony gościńca, do strzelaniny włączył się nowy kaem, jednak z odgłosów strzałów można było wnosić, że strzela z większego dystansu.

– Czyżby ten, który nas ostrzelał przed dworem? Może to niemiecka odsiecz nadciągająca z Krzyżanowic?! – zaniepokoiłem się. Coś takiego byłoby teraz ze wszech miar niepożądane.

– Spojrzysz, co tam się dzieję? – zaproponowałem Huckowi pomiędzy jedną, a drugą serią. Skinąwszy głową, bez słowa ruszył ku tylnym wrotom stodoły.

– Tylko uważaj – zawołałem za nim. Nim wrócił, ucichł bój we dworze. Niemieccy obrońcy, z podniesionymi rękoma, zaczęli wychodzić na plac. Jedynie kaem, ten gdzieś tam na zewnątrz, wciąż pluł długimi seriami, nie wiadomo do kogo?

– Co tam się dzieje? – zapytałem Hucka, gdy wrócił.

– Namiastka pancernej drezyny na torze. Osłonięty stalowymi burtami wózek torowy, z karabinem maszynowym, przyczepiony do drezyny o ręcznym napędzie, tak samo osłoniętej blachami. I to coś udaje pancerkę. Do toru będzie jakieś czterysta metrów i bardziej już do nas zbliżyć się nie może. Dobrze, że wcześniej nie przybyli. Jak nic mogliby zablokować natarcie od strony Roszkowa i nam również uprzykrzyć życie. Teraz to już musztarda po obiedzie. Póki osłaniają nas folwarczne zabudowania, niechaj sobie strzelają! Jednak w razie dalszego natarcia w stronę Krzyżanowic, to pieroństwo może nam się dać we znaki. Trzeba by je przepędzić. Tylko w jaki sposób? Skryte podejście nie wchodzi w rachubę – teren odkryty. Zanim pokonasz te czterysta metrów, z dziesięć razy zdążą cię skosić!

– Ha, to rzeczywiście jest problem! Może by tak spróbować ich ostrzelać? Kto wie, na ile opancerzone burty rzeczywiście zabezpieczają załogę przed pociskami?

– Ano spróbujmy.

Na wszelki wypadek, znów tylnymi wrotami opuściliśmy stodołę, by w cieniu murów folwarcznych zabudowań dotrzeć do przydrożnego rowu i nim wrócić ku dworskiej bramie, i tutaj – tuż obok przyczółka przepustu – zająć stanowisko. Nastawiwszy celownik na 400 metrów, wziąłem na cel „pancerkę” manewrującą opodal budki dróżnika przejazdowego. Huck podał nową taśmę i przytrzymując ją jedną ręką, drugą do oczu przyłożył lornetkę.

– No, to wal, Romku!

Wygarnąłem długą serię w pudło wózka i zaraz poprawiłem po drezynie, by znowu wrócić do wózka, gdyż to przecież umieszczony na nim karabin maszynowy stanowił główne zagrożenie.

– W celu! – informował Huck. – Dołóż im jeszcze!

Prułem więc nadal krótkimi seriami, tym jednak razem koncentrując się na wózku z kaemem, który zrazu nam odpowiadał, lecz po wystrzeleniu kilku serii zamilkł. Może zatem rzeczywiście pancerne burty nie były aż tak pancerne, albo też któreś z naszych pocisków wpadły do środka przez wyciętą w burcie strzelnicę? Ale i tak nie zaprzestałem ostrzału, prowadząc go do końca taśmy. Podczas gdy zakładałem następną, „pancerka” ruszyła, zaczynając odwrót  do Krzyżanowic. Na odchodnym puściłem za nią jeszcze parę krótkich serii, co jednak już pewnie nikomu nie zaszkodziło, a jedynie wzmogło tempo odwrotu.

– Chyba wystarczająco ich zniechęciłem – pomyślałem, zabezpieczając kaem. Huck odszedł po motocykl pozostawiony przy strumyku i podjechał na dworski plac. Dalsze natarcie w kierunku Krzyżanowic na razie wstrzymano. Wpierw należało uzupełnić amunicję i granaty, jak również odesłać na tyły jeńców i rannych. Czekano też na obiecane posiłki, gdyż dopiero wtedy można było myśleć o wznowieniu natarcia.


 

[1]         Nicht schisse! – Nie strzelać, nie strzelaj;

[2]         podciep – podrzutek;

Skip to content