ODCINEK 10

Rozdział dziesiąty

 

     Niezbyt wczesnym rankiem opuściliśmy Przesicie, by okrężną drogą przez Rogów, gdzie zatrzymaliśmy się na sumę, a następnie Bluszczów i Gorzyce, dotrzeć do dworu w dolinie – miejsca postoju dowództwa III baonu – i zameldować swój powrót Adamczykowi. Przyjął nas jak powracających z zaświatów. Przecież, według relacji, mieliśmy pono w Krzyżanowicach polec na polu chwały.

– To wy chłopy żyjecie?! – zawołał na nasz widok. – Szwaby was nie utrupiły? Bogu niech będą dzięki! – Ucieszył się, ściskając nas po kolei. Rzecz oczywista, że trzeba było zdać dokładną relację z pobytu za Odrą. Nie omieszkałem podnieść zasług rodziny Jędrka, zaś przede wszystkim dzielnych i zdecydowanych poczynań samego chłopaka.

– Za wykazaną odwagę i natychmiastowe podjęcie słusznych, chociaż ryzykownych decyzji, na pewno należy mu się bojowe odznaczenie. Jeżeli trzeba, napiszemy stosowny wniosek – zakończyłem.

– Nie trzeba. Sam o to napiszę do Cietrzewia. I powiadacie, że sobie dał radę z „maszynówką”? Ani bym pomyślał! A to się nam synek udał! A dodatkowa „maszynówka” bardzo się przyda.

Powiedziałem więc zaraz o koniecznej naprawie jej poszarpanej chłodnicy.

– Dziwię się, że bez chłodzenie tak długo działała. –  Zafrasowany Adamczyk poskrobał się po głowie.

– Trzeba będzie pytać kowala w Olzie, czy by tego nie potrafił naprawić? – rzekł po krótkiej pauzie.

– To może by też załatał dziury w baku naszego motocykla? – włączył się Huck.

– Dobra! Jak Jędrek przyjedzie, zabierzcie odeń „maszynówkę” i jedźcie jutro do kowala w Olzie. A póki co, do rana macie wolne.

Odwiedziliśmy więc wpierw kuchnię i cokolwiek wrzucili na ruszt, jako że od śniadania u wuja Alojzego na Przesiciu minęło już sporo czasu. Potem Huck podjechał do stajni – naszej starej kwatery. Obecnie stała pusta i żaden z jej dziesięciu boksów nie był zajęty, zaś w dziesiątym, na sianie, nadal leżały nasze derki. Można było więc na czym się wyciągnąć. Jednak po upływie godziny, wyrzuty sumienia zegnały nas z legowisk. Nie czas na barłożenie! A że Jędrek jeszcze nie dotarł, można było zrobić przegląd i czyszczenie „emgie” oraz przygotować wystrzelane taśmy do ponownego załadowania. Powstanie przecież trwało i należało być gotowym do następnej akcji. Wątpliwe, żeby Adamczyk nie miał dla nas zajęcia. Wpierw jednak trzeba było załatać zbiornik motocykla i dać do naprawy zdobyte 08-15.

Jędrek zaś dotarł popołudniem. Prawdę powiedziawszy, żaden z nas  nie dostrzegł przyjazdu furmanki, którą przywiózł amunicję i elkaem. Adamczyk polecił mu zaraz odnieść go do nas. Włożyłem zdobycz do wózka, z którego wcześniej wyładowałem skrzynki amunicyjne z wystrzelanymi taśmami, przeznaczonymi do załadowania. Miałem cichą nadzieję, że w czasie naszej jutrzejszej bytności w Olzie, chłopcy je załadują, oszczędzając nam bądź co bądź nudnej roboty. A potem, do wieczerzy, leniuchowaliśmy, odrabiając nocne zaległości.

                                       =====================

Kowala z pomocnikiem zastaliśmy przy kowadle. Poczekawszy aż skończą odkuwkę, Huck przedstawił nasze sprawy. Dziurawy zbiornik nie był dlań problemem.

– Przylutuje sie łaty i bydzie dobre. Ino musicie spuścić benzyna. Jonek, przynieś na nia jakiś gornek – polecił pomocnikowi. Natomiast nad poszarpaną chłodnicą elkaemu kręcił głową.

– Nojlepej byłoby na to nałożyć nowo, z blachy polutowano. W sam raz robota dlo dachdekera[1]. Jonek, skocz po Bercika, coby ku nom przyszoł na chwila – zadysponował, gdy pomocnik wrócił z garnkiem.

– Chyba o wiele za duży – pomyślałem. – Przecież benzyny w baku jest ledwie troszkę na dnie!

Huck wziął garnek, Jonek zaś odszedł w stronę centrum wsi. W parę chwil bak został opróżniony, a w garnku zabrało się najwyżej z pół litra benzyny.

– Gdzie jej uzupełnimy? – zafrasowałem się. – Najbliższa stacja benzynowa chyba jest we Wodzisławiu. Żadną miarą nie wystarczy na dojazd!

– A co się będę kłopotał przed czasem! – uznałem po chwili.

Mistrz przygotował dwie blaszane łatki, odetkał dziury i wokół nich oczyścił bak do gołej blachy. Potem otwory znów zakorkował i polecił nalać wody do pełna, a następnie położyć motocykl na boku. A gdy zostało to wykonane, wyciągnął korek z otworu i używając palnika acetylenowego, zabrał się za lutowanie łaty mosiądzem. Po zalutowniu zapalił papierosa, czekając aż lut ostygnie. Gdy skończył palenie, przewróciliśmy motor na drugi bok, przy okazji sprawdzając szczelność łaty. Nie ciekła. W niewiele czasu później i druga przestrzelina została tak samo zreperowana. Odczekawszy znów, by lutowania ostygło, można było się pozbyć wody ze zbiornika i wlać benzynę. W międzyczasie wrócił Jonek w towarzystwie starszego faceta. Był to ów Bercik – mistrz dekarski. Kowal pokazał poszarpaną chłodnicę kaemu. Po krótkiej dyskusji zgodzili się co do sposobu reperacji. Z podłużnej kieszonki na nogawce drelichowych spodni, mistrz Bernard wyjął calówkę i obmierzył chłodnicę, zapisując dane kopiowym ołówkiem na skrawku papieru, po czym wrócił do domu, obiecując  zjawić się jeszcze przed wieczorem. Mieliśmy zatem wolny czas. Huck zaproponował wizytę u rodziców Antka.

– Wszak jesteśmy tam zaproszeni – przypomniał.

– Dobrze! – zgodziłem się, mając cichą nadzieję na kolejne małe co nieco. Od śniadania bowiem upłynęło już parę godzin.

Przyjęto nas serdecznie i ugoszczono czym chata bogata. Miał rację kapitan. Ładne miał Antek siostry. Trudno mi było zdecydować, która ładniejsza? Lnianowłosa Janka czy ciemna Maryśka, zwana Maryjką. Przy tym obydwie miłe i w naturalny sposób bezpośrednie. Nic zatem dziwnego, że wnet gawędziliśmy tak, jak byśmy od zawsze się znali. Dziewczynom bardzo podobała się moja polska mowa.

– Jak ty, Romku, pieknie po polsku prawisz! Jak bych w kościele słuchała – wyraziła swój podziw Janka. W związku z tym, tego dnia, chyba ja najwięcej się nagadałem. A było o czym. Wpierw Huck opowiedział o nocnym boju w obronie dowództwa III baonu we dworze i udziale w  nim Antka. Potem ja, o naszych przygodach za Odrą. Dziewczyny i rodzice słuchali, można powiedzieć, z zapartym tchem, spontanicznie reagując w co bardziej emocjonujących momentach opowieści.

– Aleście przeżyli! Dziwne, iżeście cołkie głowy z tego wynieśli – podsumowała Maryśka, gdy zakończyłem, a Janka tylko głową kręciła.

Zajęci opowiadaniem ani spostrzegliśmy się, a tu już wieczór niebawem! Dziękując za przyjęcie, w te pędy wróciliśmy do kowala, który już także na dzisiaj zakończył robotę. Niestety renowacja chłodnicy jeszcze nie została zakończona. Okazało się to bardziej czasochłonne i skomplikowane. Zostawiliśmy więc elkaem u kowala, umawiając się na odbiór w jutrzejsze południe i wrócili na miejsce postoju. Zaraz z marszu zameldowałem Adamczykowi, co i jak. Przy okazji powiedziałem też o kończącej nam się benzynie. Potwierdził, że istotnie „tanksztela”[2]jest we Wodzisławiu.

– W Oderbergu też jest, ale teraz to czeski Bohumin, niestety już za granicą. Trzeba więc do Wodzisławia jechać, ale na to macie za mało benzyny – zafrasował się. – Chyba, żeby zostało jej coś od grafowego autoka – dodał po chwili. – Powiem Karlikowi, żeby tym się z rana zajął, tak byście przynajmniej mieli na czym dojechać do Wodzisławia.

Zgodnie z obietnicą, w poszukiwaniu benzyny, zbrojmistrz Karol zaraz po porannym posiłku odszedł do hrabiowskiego pałacu i rekonesans uwieńczył sukcesem. Jeszcze przed dziesiątą, Antek przyniósł nam dziesięciolitrowy baniak z paliwem, z którego przeszło połowę Huck zaraz wlał do baku motocykla. Odpadła zatem na razie konieczność jazdy do stacji benzynowej. Adamczyk był zadowolony, my troszkę mniej, jako że przy tej okazji chcieliśmy  zahaczyć jeszcze o Rybnik, by w polowym szpitalu odwiedzić Elizę – rzecz oczywista za pozwoleniem dowódcy, który musiał na wyjazd wydać odpowiedni rozkaz. Byliśmy wszak żołnierzami, powstanie trwało, nie mogło więc być mowy o samowoli. Jednak przed czasem nie zamierzaliśmy podnosić tego tematu. Nadarzy się okazja, wtedy przedłoży się prośbę.

Jeszcze sporo przed południem, od strony Olzy zaczęły dochodzić odgłosy strzałów, wpierw sporadycznych, lecz w miarę upływu czasu gęstniejących.

– Czyżby Niemcy podjęli próbę zdobycia strategicznych odrzańskich mostów?

Rozszczekały się karabiny maszynowe. Właśnie wybierałem się do dworu, w związku ze strzelaniną spodziewając się jakichś rozkazów, gdy w drzwiach omal nie wpadłem na sztabowego ordynansa przynoszącego pilne wezwanie do dowódcy. Będąc pewni wyjazdu, podjechaliśmy do dworu, gdzie  meldowałem się Adamczykowi. W tym czasie Huck pojechał do masztalni po załadowane już taśmy do naszej „maszynki”. Nie mając pewności czy misja nie potrwa dłużej, zabrał cały zapas i wrócił przed dwór – w sam raz, żeby mnie zabrać. Otrzymaliśmy rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Olzy i zajęcia stanowiska w rejonie mostu na Olzie, łączącego z Czechosłowacją. Adamczyk bowiem żywił obawy, czy aby tamtędy Niemcy również nie spróbują ponownie przedostać się na naszą stronę? Wesprzemy tam powstańczą czatę strzegącą tego mostu.

– Trzymaj się! – rzucił Huck dodając gazu i puszczając sprzęgło. Ruszyliśmy z kopyta w stronę Olzy. Wnet porzucił gościniec, wybierając najkrótszą drogę – wprawdzie polną – lecz w nie najgorszym stanie, by w około dziesięć minut później stanąć na miejscu. Motocykl został w rodzinnej zagrodzie Antka, my zaś, z kaemem na wózku, podążyliśmy w rejon mostu. Nasze przybycie ucieszyło dowódcę przymostowej czaty. Raz, dwa, na przeciwpowodziowym wale, po wschodnie stronie mostu, zajęliśmy stanowisko, mając dobry wgląd na przeprawę i podejście od czeskiej strony. Wystarczyło dwadzieścia minut, by wózek z „emgie” został porządnie okopany. Tymczasem w rejonie odrzańskich mostów wciąż wrzała strzelanina, w którą od czasu do czasu wplatały się wybuchy granatów bądź pocisków wystrzeliwanych z granatników – wówczas zwanych miotaczami min. U nas jednak nic się nie działo. By nie tracić próżno czasu, Huck kopnął się do kowala na umówiony odbiór elkaemu, który w obecnej sytuacji bardzo mógł się przydać. Zawsze co dwie „maszynki”, to nie jedna, zaś ogień krzyżowy broni maszynowej daje dużo lepsze wyniki.

Wrócił szybko, z 08-15 na ramieniu.

– Nie ma co, dobrze się mistrz sprawił – pochwaliłem, podziwiając nową chłodnicę wykonaną z lśniącej, ocynkowanej blachy.

– Już ją zalałem wodą – poinformował kapitan, kładąc kaem na ziemi. Podszedł też dowódca czaty, zwabiony widokiem przyniesionej „maszynki”. Zapytałem czy przypadkiem w drużynie nie ma kogoś obznajomionego z podawaniem taśmy do kaemu? W tym bowiem wypadku funkcje celowniczych postanowiliśmy zachować dla siebie, by nie oddawać elkaemu w nie sprawdzone ręce. Nie bez przyczyny – wszak na dwie „maszynki” zapas amunicji był zbyt mały i należało jej oszczędzać. W niewiele czasu później mieliśmy już dwu amunicyjnych. Huck z jednym zaraz odszedł na zachód, by tam gdzieś zająć stanowisko szachujące dostęp do mostu z drugiej strony.

– Staniemy pewnie w rejonie odciętego wałem łuku starorzecza, opodal ujścia Olzy do Odry – poinformował na odchodnym. Zabrali pięć skrzynek z taśmami, mnie zostawiając siedem. Jak zapamiętałem z mapy, kawałek za ujściem był most drogowy przez Odrę i nieco dalej na zachód drugi – kolejowy, gdzie też kończył się wał chroniący wieś przed powodzią, obecnie stanowiący osłonę obrońców.

Upłynęło może z pół godziny, gdy z niedalekiej odległości odezwał się kaem  – bez wątpienia kapitana. Zajmując pozycję górującą ponad nadrzecznym terenem, mogłem objąć wzrokiem szerszy rejon.

– Do kogo strzelają? – zdziwiłem się, nie widząc nigdzie przeciwnika. Jednak natychmiastowa riposta uświadomiła mi, że wróg istotnie nadciąga, tylko – póki co – poza zasięgiem mego wzroku. Przyłożyłem do oka lunetę, kierując ją na pozycję Hucka. Ich kaem miał lufę skierowaną w kierunku ujścia Olzy. I ja przeniosłem wzrok w tą stronę. A tam, na Odrze, płynące z nurtem trzy łodzie zbliżały się w rejon ujścia. Na dziobie prowadzącej, opierając dwunóg o burtę, taki sam jak nasz elkaem, pruł długą serię w stronę Hucka. Jednak w tym pojedynku jego pozycja zdecydowanie górowała nad przeciwnikiem pozbawionym na rzece jakiejkolwiek osłony. Skoro tylko druga łódź znalazła się w miejscu pozwalającym na otwarcie skutecznego ognia i jej elkaem włączył się do boju, wzorem swego kompana, siejąc długimi seriami. Nie było cienia wątpliwości, że to próba niemieckiego desantu na nasz brzeg, mający z boku zaskoczyć broniących odrzańskiego mostu drogowego. Płynęli blisko lewego brzegu, do czasu zapewniającego im osłonę przed  obserwatorem z przymostowej pozycji. Dopiero wypływając zza lekkiego łuku na połączone już nurty Odry i Olzy, mogli stamtąd zostać dostrzeżeni. Wtedy jednak do naszego brzegu było tylko o rzut kamieniem, a tym samym za późno na skuteczną obronę. Plan dobry i rokujący sukces – cóż, kiedy na przeszkodzie stanął kaem Hucka, który w porę dostrzegł nadciągającego wroga i przywitał go ogniem, tym sposobem niwecząc chytry zamysł zaskakującego uderzenia. Uprzedzeni strzelaniną w górze rzeki, obrońcy mogli błyskawicznie przegrupować siły i przeciwstawić się wrogiemu desantowi. Wnet do akcji włączył się powstańczy karabin maszynowy prowadzący ogień od zachodu. Łodzie jeszcze bardziej zbliżyły się do brzegu, chcąc w ten sposób przynajmniej wyjść spod ostrzału od strony mostu. Jednak by dotrzeć do naszego brzegu, na ostatnim etapie i tak nie sposób było im go uniknąć.

Raptem, w pobliżu prowadzącej łodzi, wybuch granatu wzbił w górę słup wody. A więc powstańcy na miejsce zdążyli ściągnąć granatnik! Następny pocisk trafił w prowadzącą łódź. Szybko nabierając wody, zatonęła w parę chwil. Wprawdzie komuś tam z załogi udało się dopłynąć do brzegu, lecz bez broni i pewnie dalszej chęci do wojowania. Pozostałe łodzie z miejsca zawróciły i ile sił w wiosłach, ruszyły z powrotem, ścigane seriami naszych kaemów. Próba zaskakującego desantu została udaremniona, chociaż gwałtowna strzelanina w rejonie mostu trwała nadal, by wreszcie po kilkunastu minutach wyraźnie osłabnąć i po następnych paru – ucichnąć. Atak na most odparto. W tym czasie ja i moi towarzysze przy olziańskim moście nie mieliśmy zajęcia. Przez moment nawet rozważałem o zmianie stanowiska, by włączyć się do boju, lecz ostatecznie zrezygnowałem z tego. Przecież naszym zadaniem  była  osłona tego mostu i żadną miarą nie należało tego zmieniać, chociaż na pewno każdy z nas aż się rwał do boju. Trwaliśmy zatem w pełnej gotowości na wyznaczonej pozycji i tak niemal do wieczora, kiedy to Huck do nas dołączył, zluzowany przez powstańczą drużynę wyposażoną w karabin maszynowy. Dużo jednak wcześniej na moje stanowisko dotarła Janka z wojskową menażką w ręku. Użaliwszy się nad nami, przyniosła dużą porcję żuru z ziemniakami. W tym czasie trwał jeszcze bój przy odrzańskim moście, więc nie można było Huckowi dostarczyć przeznaczonej dla niego porcji. Podziękowałem serdecznie, a nie mając pewności czy i u nas wnet coś się nie zacznie, odprawiłem dziewczynę przyrzekając zwrócić menażkę wieczorem. Troszkę ociągała się z odejściem, lecz gdy już odeszła, podzieliłem się jadłem ze amunicyjnym. Na pewno i on był głodny.

– Fajno żeś sie dziołszka przygruchoł – pochwalił, pałaszując swą porcję.

– Nic z tych rzeczy! Dzisiaj widziałem ją dopiero drugi raz – zaprotestowałem. Mój towarzysz niedowierzająco pokiwał głową:

– Przeca to widać, iże jest fest za tobą.[3]

– Jakoś nie dostrzegłem. Ale w jednym przynajmniej masz rację. Rzeczywiście fajna z niej dziewczyna.

– To sie bier za nia, bo ci ją kto inszy zabiere.[4] – poradził z dobrego serca. Uwaga kompana dała mi wiele do myślenia, ale i tak jakoś nie bardzo chciałem uwierzyć, że mógłbym tak zaraz zawrócić dziewczynie  w głowie. Z drugiej jednak strony, coś takiego pochlebiało mej próżności. Potem jednak zacząłem mieć wątpliwości czy mam prawo zawracać dziewczynie głowę wiedząc, że niebawem opuszczę te strony i jej czasy. Rozkochać, a potem zostawić? Nie, to byłoby podłe! I tak, pełen rozterek, rozważałem nad swym dalszym postępowaniem. Ostatecznie postanowiłem nie czynić niczego, co by mogło wpłynąć na jej uczucia. Niechaj ślepy los zadecyduje! Co ma wisieć, nie utonie – przeciąłem nurtujące mnie wątpliwości i zgodnie z tym postanowieniem, starałem się o tym więcej nie myśleć.

Na wszelki wypadek, wieczorem poprosiłem Hucka o odniesienie menażki, że niby ja nie powinienem opuszczać stanowiska.

– Ty już się dzisiaj nawojowałeś, więc masz prawo chwilkę odetchnąć – zakończyłem obłudnie.

– Nie ma sprawy, Romku! Mogę odnieść. Może przy okazji i ja coś przekąszę? Zgłodniałem już. – Odszedł z menażką, zostawiając elkaem pod moją opieką. Wrócił przed upływem godziny, uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Życie jest piękne, Romku! Szczególnie gdy się ma pełen żołądek.

– A w razie potrzeby mamy zapewniony nocleg w ich stodole – dodał po chwili. – Myślę, że skorzystamy z tego zaproszenia, gdyż niezbyt mi się widzi jazda po ciemku do dworu tylko dlatego, żeby przespać się w stajni i jutro znów tutaj wracać. Przecież Niemcy tak łatwo nam  nie odpuszczą, więc na wszelki wypadek lepiej być na miejscu. Tylko byłoby dobrze uzupełnić naboje w taśmach. Może by tak z tym posłać do zbrojmistrza któregoś z naszych amunicyjnych? Uzgodnij to z dowódcą czaty.

– Dobrze! Idę rzecz załatwić.

W niewiele czasu później, obładowany pustymi taśmami, mój amunicyjny odjechał na pożyczonym we wsi rowerze. My zaś nadal czuwaliśmy na pozycji, aż późnym wieczorem wreszcie nas zluzowano. Dowódca czaty polecił też ściągnąć z pozycji nasze „emgie”uznając, że mu wystarczy elkaemu, do którego w międzyczasie dowódca jego kompanii przysłał celowniczego. Pozostawiwszy więc na miejscu pięć taśm, pociągnąłem z Huckiem dwukółkę do zagrody rodziców Antka. Ochlapawszy się po ciemku przy studni, wciągnęliśmy wózek na gumno stodoły i przyświeciwszy sobie latarką, znaleźli wygodne miejsce na słomie, którą też trzeba było się okryć. Niestety nasze koce zostały w dworskiej stajni. Życząc sobie dobrej nocy, zamknąłem oczy i wkrótce już spałem.

Noc minęła spokojnie, chociaż z uwagi na panujące ciemności – księżyc w nowiu –  obawiałem się, czy aby Niemcy nie zechcą tego wykorzystać dla ponownego uderzenia. Widocznie jednak poniesione za dnia straty ostudziły ich bojowy zapał, a może zwyczajnie musieli wpierw uzupełnić zużytą amunicję i nie zdążyli się z tym wyrobić przed świtem? W każdym razie tej nocy na froncie panowała cisza, dając strudzonym bojem możliwość wytchnienia.

Wczesnym rankiem Janka wyrwała nas ze snu, przynosząc zaproszenie na poranny posiłek. Wygrzebawszy się ze słomy, zeszliśmy na klepisko. Na nasz widok, wybuchła śmiechem, bo i też – tacy poobwieszani źdźbłami słomy i w wymiętym odzieniu – pewnie bardziej przypominaliśmy strachy na wróble. Trzeba więc było wpierw się oporządzić, a dopiero potem zasiąść przy kuchennym stole. Za przykładem gospodarza, stołownicy przeżegnali się i po krótkiej modlitwie zabrali za jedzenie, niewiele przy tym mówiąc, chociaż domownicy na pewno byli ciekawi naszych wczorajszych przeżyć. Wypadało zatem po posiłku przynajmniej pokrótce opowiedzieć o wczorajszych zmaganiach.

– Szkoda, iże szwobsko łódka nie utopiła się przy naszym brzegu. Można by wtedy z niej wyciągnąć ta „maszynówka”. Naszym by sie przydała – westchnął ojciec Antka, gdy Huck skończył mówić  o odparciu niemieckiego desantu z Odry.

– Ano szkoda – potwierdziłem.

Na dłuższe gadki niestety czasu nie stało. Nadchodziła pora zluzowania nocnej zmiany. Dziękując za śniadanie opuściliśmy kuchnię, zabrali ze stodoły dwukółkę z „emgie” i parę minut później meldowali dowódcy czaty. Tym razem polecił nam zająć pozycję blisko ujścia Olzy. Widocznie obawiał się powtórki z wczorajszej rozrywki i na wszelki wypadek zawczasu, w stosownym miejscu, postanowił umieścić „komitet powitalny” z maszynowym karabinem w miejsce orkiestry. Po uzupełnieniu amunicji pociągnęliśmy tam wózek, co wbrew pozorom okazało się nieco kłopotliwe. Wprawdzie idąc koroną wału można było tam  wygodnie dotrzeć w parę minut, lecz w obecnej sytuacji coś takiego odpadało, chyba że ktoś miał samobójcze ciągoty. Męczyliśmy się więc, ciągnąc wózek po nierównościach u podnóża wału. Dotarłszy wreszcie na miejsce, okopaliśmy się tak, by stanowisko mieściło wózek z obsługą. Zeszło na to około pół godziny, ale za to mieliśmy wygodną pozycję, na której można było czuwać bez obawy, że wieczorem zejdzie się z niej jak połamany.

Wczesnym popołudniem dotarła do nas Janka, znów z pełną menażką i sporym kawałem chleba. Rzecz oczywista chciała, żeby jej pokazać, gdzie Niemcy płynęli i zatonęła ich łódź.

– O, tam! Przy tych krzakach – Huck wskazał dużą kępę wikliny, a ja wyjąłem lunetę i rozciągnąwszy jej segmenty, podałem dziewczynie, by z bliska mogła to zobaczyć.

– Ale fajnie bez to widać! Jak bych przed nosem miała – pochwaliła, a Huck dodatkowo pokazał miejsce, w którym rozbitkowie z łodzi wyszli na brzeg.

– Szkoda, iże tak daleko. Byłoby bliżej, to bych dała nura i wyciągła ta „maszynówka”.

– To ty pływać poradzisz? – zdziwił się kapitan.

– A co bych nie poradziła. Przeca nad rzeką mieszkomy! Pod wodą też poradza – pochwaliła się.

– Rzeczywiście szkoda, że tak daleko. Popłynęlibyśmy, Janko, razem. Ale nic z tego. Jeszcze by nas we wodzie ustrzelili. – A że w naszym sektorze nadal nic się nie działo, pogadaliśmy jeszcze z piętnaście minut, po czym Janka stwierdziła:

– Dobrze sie nom godo, ale jo już musza iść. – Zabrała w międzyczasie opróżnioną menażkę i odeszła w stronę wsi szlakiem biegnącym u podnóża wału. Niemal równocześnie, z zachodniego kierunku, doleciały odgłosy odległej strzelaniny. Wyglądało na to, że coś dziać się zaczęło w rejonie mostu łączącego Buków z Krzyżanowicami.

– Czy i u nas zaatakują, czy tym razem tutaj sobie odpuszczą? Jak sądzisz, kapitanie?

– Trudno zgadnąć. Na wszelki wypadek miejmy oczy szeroko otwarte, by czegoś nie przegapić. – Wytrzeszczaliśmy więc oczy, największą uwagę zwracając na sektor zachodni, gdzie w niedalekiej odległości były dwa mosty – drogowy i kolejowy, którymi nieprzyjaciel mógł ponowić próbę przedostania się na naszą stronę. Od czasu do czasu również któryś z nas rzucał okiem na Odrę, czy przypadkiem stamtąd nie zagraża niebezpieczeństwo? Tymczasem na zachodzie strzelanina wyraźnie się wzmogła.

– Musi tam być gorąco, Romku. Nie powiodło się wczoraj w Olzie, dzisiaj próbują w Bukowie. Wydaje mi się wątpliwe,  żeby mieli wystarczające siły na jednoczesny atak tam i tutaj, co bynajmniej nie świadczy, że można sobie uciąć drzemkę. Czuj duch! – Czuwaliśmy zatem, wsłuchując się w odgłosy boju dochodzące z dali.

– A to co znowu? – zdziwił się Huck. Zwróciłem nań wzrok, nie wiedząc o co mu chodzi. Bez słowa wskazał ręką Odrę płynącą ku nam z południa. A tam ktoś płynął w poprzek nurtu, od brzegu czeskiego do niemieckiego, nie pieniąc za sobą wody. Jedynie głowa pływaka lekko wystawała ponad wodą.

– A komu to teraz zachciewa się kąpieli? Przecież woda jeszcze zimna – pomyślałem, przykładając lunetę do oka. Kapitan także sięgnął po lornetkę.

Serce skoczyło mi do gardła. Bez cienia wątpliwości – Janka! Długi, jasny warkocz owinęła wokół głowy, by jej nie przeszkadzał.

– O rany, Huck! Wiesz co ta furiatka zamierza? Płynie po elkaem z zatopionej łodzi! Po kiego licha pokazaliśmy jej to miejsce? Szwaby bez problemu mogą ją ustrzelić! Wystarczy by się któryś w pobliżu kręcił! – Natychmiast przeniosłem obiektyw na niemiecki brzeg, czy aby gdzieś w pobliżu nie dostrzegę niemieckiej czujki? Jednak, jak na razie, panował tam spokój. Żadnego ruchu. Ze ściśniętym gardłem, gorączkowo lustrowałem nieprzyjacielski brzeg, nie mogąc uwierzyć, żeby w tym sektorze nikt nie czuwał. Huck również nie odrywał lornetki od oczu. Odłożyłem lunetę, by natychmiast nastawić celownik „emgie” na odpowiednią odległość, a potem, zwolniwszy blokadę „nożyc”, skierowałem lufę na niemiecki brzeg i odciągnąłem zamek. Gotowy natychmiast otworzyć ogień, kurczowo zaciskałem dłonie na uchwytach cekaemu.

Znów zerknąłem na rzekę. Janka docierała na miejsce i zaraz jej głowa znikła pod wodą. Odruchowo wstrzymałem oddech. Po dłuższej chwili jej głowa pojawiła się na powierzchni, lecz niebawem ponownie znikła w toni. Na niemieckim brzegu nadal nic się nie działo. Lecz oto ponad wodą znów ukazała się głowa Janki i zaraz zaczęła się przesuwać w stronę niemieckiego brzegu, odległego co najwyżej  dziesięć metrów. Jednak tuż przed nim zatrzymała się. Widocznie dotarła na płytsze wody, gdyż teraz ponad wodę wystawały też jej ramiona. W następnej chwili zwróciła twarz w naszą stronę i uniósłszy rękę, pokazała część ociekającego wodą elkaemu, ze zwisającą ze zamka krótką taśmą  z nabojami. Zerwaliśmy się na równe nogi i zamachali rękoma. A ja w sekundzie powziąłem decyzję. Błyskawicznie zrzuciłem buty i odzienie.

– W razie draki osłaniaj nas – rzuciłem kapitanowi – i tylko w spodenkach zbiegłem z wału do rzeki. Zanurzywszy się po kolana, ochlapałem tors zimną wodą i rzuciwszy się w nurt, popłynąłem w poprzek koryta. Na krótką chwilę zaparło mi dech. Cóż, woda istotnie była zimna. Przerwą pomiędzy krzakami wikliny wyszedłem na czeski brzeg. Krótki bieg na skos klina lądu dzielącego od Odry i znowu – chlup do wody, zaczynając etap ku Jance tkwiącej wciąż przy zachodnim brzegu rzeki. Takiego tempa nie powstydziłby się żaden zawodnik renomowanego klubu pływackiego! W parę chwil dotarłem na miejsce. Zanurzony troszkę poniżej pach, wsparłem nogi o dno.

– Daj „maszynkę”! Lżej ci się popłynie. I bierzmy się stąd, póki jeszcze jakiś Szwab nas nie wypatrzy i poczęstuje kulą. Płyń przodem, ja za tobą. – Przejąłem 08-15 i spuściwszy wodę z chłodnicy, żeby był lżejszy, stylem grzbietowym ruszyłem za Janką. Trzymając kaem na piersi, pracowałem tylko nogami, ale i tak dotarłem do brzegu tylko chwilę po niej. Czepiając się łozin, wyszliśmy na ląd. Sięgająca za kolana mokra, biała koszulina przywarła do ciała dziewczyny, ukazując jej wdzięczne kształty. Aby jej nie peszyć udawałam, że na nią nie patrzę.

Ruszyliśmy biegiem ku Olzie. Lecz niemal równocześnie doleciało nas gromkie:

– Stoj! Stoj! – i zaraz gruchnął strzał. Odwróciłem głowę. W odległości jakichś 150 metrów dostrzegłem dwu czeskich wojaków. Jeden właśnie repetował karabin, zaś drugi zdejmował swój z ramienia.

– O rany! Z deszczu pod rynnę! – błyskawicą przeleciało przez głowę. Do brzegu Olzy brakowało nam jeszcze z 60 metrów. Ale i tak marna stąd dla nas pociecha. Chociażby i nawet udało się dobiec do rzeki, bez trudu mogliśmy zostać odstrzeleni we wodzie. Nie zważając na wezwanie strażników czechosłowackich granic, gnaliśmy przed siebie. Niesiony kaem skutecznie spowalniał mój bieg. Spojrzałem znów za siebie. Z karabinami w dłoniach, wojacy pędzili za nami. Znowu huknął strzał. Zaświstał pocisk ponad głowami. Jeszcze bardziej pochylony, pędziłem ku bliskiej już Olzie mając pewność, że zaraz padnie następny strzał, który tym razem może być celny. Jednak wcześniej rozszczekał się nasz cekaem, plując długą serię. Nie oglądając się za siebie, dopadliśmy rzeki i chlup do wody! A Huck nadal prażył z kaemu, skutecznie osłaniając nasz odwrót. I tak bez szwanku dotarliśmy na naszą stronę. Jeszcze tylko krótki bieg na wał, podczas którego miałem niemiłe odczucie, że zaraz zainkasuję celną kulę. Widocznie jednak ogień cekaemu skutecznie zniechęcił czeskich wojaków, gdyż znalazłszy schronienie w jakiejś dziurze, dali nam spokój.

– O rany, Janko! Sprowokowaliśmy incydent graniczny, naruszając terytorium Czechosłowacji – wysapałem, skoro stanęliśmy u podnóża wału po drugiej stronie.

– Pocałuj mnie w nos z tym incydentem i terytorium! Mom kajśik ta ich cołko Czechosłowacja! – prychnęła, wyżymając wodę z warkocza. Odłożyłem elkaem na ziemię.

– To ja już wolę sam – i ująwszy jej głowę w dłonie, pocałowałem w zgrabny nosek, a potem – tak jakoś samo od siebie – nasze usta się spotkały i na dłuższą chwilę przywarły do siebie. Przytuliłem dziewczynę, a ona mnie objęła. Przymknąłem oczy. Przez plecy przeleciał miły dreszczyk. I tak wymienialiśmy pocałunki, nie przejmując się granicznym incydentem ani naruszeniem terytorium obcego państwa. Cóż, kiedy wszystko co przyjemne szybko się kończy. Uzmysłowiłem sobie, że Janka wciąż jest w mokrej koszulinie i chociaż nie jest zimno, jednak żadną miarą nie uchodzi, żeby tak nadal było.

– Ubierz się, Janko, w suche ubranie. Przecież nie możesz chodzić w mokrej koszuli – sprowadziłem nas z nieba na ziemię.

– Mosz prawie, Romku – westchnęła. – Tam, za krzem, zostawiłach łachy. Ino nie podglądej! – Odeszła do krzaku rosnącego opodal u podnóża wału, lecz wnet wróciła ubrana, z mokrą koszulą w dłoni.

– Ino nikomu nie godej, iżeś mnie widzioł prawie po sagu[5]. Jak by sie tata o tym dowiedzieli, zeprali by mi rzyć poskiem.

– Za co? Żeś zdobyła dla nas „maszynówkę”? Mało kto by się na to poważył! Jestem pełen uznania. Doprawdy wielka rzecz!

– Ale jak byś, Romku, ku mnie nie przypłynął i zabroł „maszynki”, nie wiem czy bych sie z nią wróciła. Dzięki!

– Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie!

– To jo już ida – dodała po krótkiej pauzie.

– Buźka na drogę i możesz iść. I ja muszę wracać na pozycję. – Nasze usta znów się spotkały, tym razem jednak na krócej. A potem odeszła szybkim krokiem, przy krzaku podnosząc z ziemi menażkę. Tkwiąc na miejscu, patrzałem za nią, aż wreszcie znikła pomiędzy zabudowaniami. Z westchnieniem schyliłem się po wyłowiony kaem.

– Ani się spostrzegłeś, kiedy cię trafiła strzała Amora! I co, Romku, teraz? Ha, to rzeczywiście jest pytanie! – Jednak pomimo wyłaniającego się problemu, byłem szczęśliwy jak rzadko kiedy. Dlatego uznałem, że zaprzątanie sobie teraz głowy poważnymi myślami byłoby nie na miejscu – tym bardziej, że i tak wnet kłopoty mnie nie miną – chociażby tylko szczęśliwe wyłganie się z granicznego incydentu. Lecz w pierwszym rzędzie należało się ubrać, a już na pewno zdjąć mokre spodenki i je wysuszyć. Wziąwszy 08-15 na ramię, ruszyłem w stronę naszej pozycji.

– No, wróciliście szczęśliwie, a już myślałem, że was Pepiki złapią, albo ustrzelą. Jednak wszystko dobre, co się dobrze kończy – przywitał mnie Huck.

– Ale ta Janka ma odwagę! – dodał po chwilce. – Wątpię, żebym na coś takiego się poważył. Przyznasz, że pomysł był zwariowany, lecz może właśnie dlatego udało go się pomyślnie zrealizować.

Odłożyłem elkaem i zabrałem za ubieranie. Potem wykręciłem spodenki, pozbywając się z nich nadmiaru wilgoci i położyłem na wygrzanej trawie mając nadzieję, iż wyschną jeszcze przed wieczorem. Huck zaś oglądał przyniesioną „maszynkę”. Otwarł pokrywę zamka i wyjął do połowy wystrzelaną taśmę na pięćdziesiąt nabojów.

– Na razie żaden z nich użytek – stwierdził wyłuskując ładunki z taśmy. – Może po wysuszeniu jeszcze na coś się zdadzą? Ale „maszynka” jest fajna. Tylko jak najszybciej trzeba by ją przeczyścić, wysuszyć i naoliwić. Nie mamy ku temu tutaj możliwości. Jakby nie spojrzeć, bez zwłoki należy ją dostarczyć zbrojmistrzowi Karolowi we dworze. W sam raz dla niego zajęcie. Może byś tak się tym zajął? Zabierz motocykl, a ja tu popilnuję. Spokojna głowa! Dam sobie radę. Nie zapomnij też uprzedzić dowódcy czaty. Jeżeli uzna to za konieczne, nich na czas twej nieobecności podeśle mi amunicyjnego.

– A jak usprawiedliwimy ostrzelanie czeskich wojaków? Chyba się nie podstawimy, biorąc winę na siebie?

– Ani mi się śni! To oni nas ostrzelali, a my dopiero na zaczepkę odpowiedzieliśmy ogniem. Pewnie każdy z przymostowej czaty słyszał wpierw dwa karabinowe wystrzały, a dopiero potem serie naszego „emgie”. Więc to Czesi zaczęli. I co najlepsze, tak właśnie było! Widzisz – podsunął mi przed oczy swą drelichową maciejówkę, przestrzeloną na czubku ponad daszkiem. – Popatrz, jak się temu Pepikowi picnęło! Troszkę niżej, a byłbym sztywny. I niech mi ktoś teraz spróbuje udowodnić, że to przypadkowe!

– No, no! Niesamowite! Tak trafić przez przypadek? Nie do uwierzenia.

– Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Chyba przyznasz, że w tej sytuacji nie ma czego się obawiać, chociażby nawet śledztwo prowadził sam Scherlock Holmes. Jednak Adamczykowi wyznaj prawdę, jak na świętej spowiedzi, a dopiero potem zasugeruj rozwiązanie zgodne z rzeczowymi dowodami świadczącymi, że to Czesi nas zaatakowali. I nie zapomnij powiedzieć o akcji Janki! Należy jej się za nią przynajmniej Krzyż Walecznych. Byle jej tylko tatko wcześniej za to tyłka nie złoił! Lepiej więc by o wyczynie córki dowiedział się z opóźnieniem. Może przy okazji poprosisz Adamczyka o zezwolenie na odwiedziny Elizy w szpitalu? Taka wizyta na pewno podniesie ją na duchu.

– Dobrze! Postaram się wszystko pozałatwiać. – Schyliłem się po elkaem i zarzuciwszy sobie go na ramię, ruszyłem w stronę wsi. W niewiele czasu później dotarłem do dworu. Zostawiwszy motocykl przed wejściem, zameldowałem się ordynansowi, prosząc o posłuchanie u dowódcy baonu. Po piętnastu minutach zostałem wezwany do Adamczyka. Dzierżąc kaem przy nodze, zameldowałem się przepisowo. Adamczyk machnął ręką dając znak, bym zaniechał – jego zdaniem – zbędnych formalności i przystąpił do meritum sprawy. Przy tym z zainteresowaniem spoglądał na kaem.

– To „maszynówka” wyciągnięta z niemieckie łodzi zatopionej na Odrze podczas wczorajszej próby desantu – wyjaśniłem, czym bynajmniej nie zaspokoiłem jego ciekawości. Opowiedziałem zatem po kolei, jak się  rzeczy miały, niczego nie owijając w bawełnę, a dopiero na koniec zasugerowałem rozwiązanie ewentualnego konfliktu granicznego. W związku z tym, że i on zbytnimi uczuciami nie darzył Czechosłowacji za jej niedawny najazd na Śląsk Cieszyński i zajęcie Zaolzia, nie miałem większych trudności do skłonienia go ku naszej wersji wydarzeń – tym bardziej, że istniały dowody potwierdzające. Polecił więc ordynansowi natychmiast łączyć go z Dowództwem Grupy we Wodzisławiu, by zameldować o czeskiej prowokacji w Olzie. W tym czasie odniosłem kaem do zbrojmistrza Karola, przy okazji ucinając sobie z nim i chłopcami krótką pogawędkę. Oddałem też cztery wystrzelane taśmy do załadowania. Jędrek z Antkiem zaraz za ta się zabrali, bym po dokończeniu wizyty u Adamczyka mógł je zabrać. Wróciłem do dworu ciekawy reakcji Dowództwa Grupy na nasze rewelację. Jako i wnet zostałem wezwany do dowódcy.

– Dobrze, żeś zaraz z tym do mnie przyjechał, nim Czesi zaczną lamentować. Teraz Cietrzew już wie, co i jak. Jeszcze dzisiaj pośle żandarma, żeby was przesłuchał i wszystko na miejscu pooglądał, tak by w razie czeskich protestów można było zaraz pokazać protokół ze sprawy. To ważne!. A nie widział ktoś od mostu, jak z tą Janką Olzę przepływałeś?

– Raczej nie, gdyż ich pozycja jest na wprost mostu i troszkę cofnięta ku wsi. Za mostem zaś Olza lekko wykręca na północ, więc wal i zbudowania zasłaniają widok na odcinek rzeki bliski jej ujścia. Ale strzały na pewno słyszeli.

– Dobra! Ich pewnie żandarm też będzie przepytywał. A niech przepytuje! Ważne, że mamy dodatkową „maszynkę”. Gratuluję, Romku i dziękuję w imieniu służby! Podziękuj też Jance w moim imieniu. Zuch dziołcha!

– Tak jest! – Widząc, że posłuchanie dobiega końca, szybko jeszcze przedstawiłem prośbę o pozwolenie odwiedzin Elizy w rybnickim szpitalu.

– Dobrze! Niech jeden z was pojedzie. Po drodze wpadnie do mnie po rozkaz wyjazdu i załatwione.

Podziękowałem i odmeldowawszy się, ruszyłem ku drzwiom.

– A idź do kuchni coś zjeść – polecił, gdy już byłem we drzwiach – i niech ci dają jakiś prowiant dla was. – Wypełniłem więc polecenie, a potem zaglądnąłem do zbrojmistrza i odebrałem załadowane taśmy. Karol zaś „zabawiał” się przyniesionym elkaemem.

Wróciwszy na miejsce postoju, zostawiłem motocykl przy stodole i z dwoma taśmami przerzuconymi przez ramiona, poszedłem do Hucka, w przelocie, na podwórzu, wymieniwszy jeszcze parę słów z Janką. Najchętniej bym dłużej z nią pogadał, lecz wzywały obowiązki. Zabrałem również nieco prowiantu dla kapitana, resztę zaś przekazałem dziewczynie. Przecież to oni głownie nas żywili. Po drodze zameldowałem swój powrót dowódcy czaty. W czasie, gdy Huck konsumował przyniesione wiktuały, opowiedziałem co załatwiłem z Adamczykiem.

– Więc jeszcze dzisiaj mamy się spodziewać wizyty śledczego? – zapytał z pełnymi ustami.

– Dowództwo Grupy tak zarządziło.

– No to schowaj twe suszące się spodenki. Raczej nie powinien ich zobaczyć!

Miał rację. Jakoś o tym nie pomyślałem. A że już przeschły w znacznym stopniu, po prostu je ubrałem. Jeszcze przed zmierzchem dotarł do nas żandarm w towarzystwie dowódcy czaty. Zrelacjonowałem naszą wersję wydarzeń, skrzętnie notowaną w protokole. Huck potwierdził moje słowa, pokazując przestrzeloną czapkę. Na wyraźne żądanie, wskazał także na czeskim brzegu miejsce, z którego nas ostrzelano. Na koniec trzeba było okazać swe dokumenty, z których spisał nasze dane i podpisać protokół. Po nas podpisał go dowódca czaty i prowadzący dochodzenie żandarm na końcu. Salutując, pożegnaliśmy gości.

– Uff, załatwione! – sapnąłem, gdy już odeszli na odpowiednią odległość.

W jakiś czas później, w szarówce zapadającego zmierzchu, przekazaliśmy posterunek zmiennikom i można było wrócić do rodzinnej zagrody Janki i Antka. Przy wieczerzy przekazałem pozdrowienia od Antka, a potem Huck zabawiał gospodarzy opowieścią o incydencie na granicy. Znacząco mrugnąłem do Janki. Odwzajemniła się uśmiechem. Huck zaś zakończył opowieść pokazując przestrzeloną czapkę, czym na pewno osiągnął zamierzony efekt dramatyczny. Pogadawszy jeszcze trochę, wstaliśmy od stołu i życząc domownikom dobrej nocy, odeszli spać do stodoły. Leżąc wygodnie na posłaniach, okryliśmy się kocami przywiezionymi z dworskiej stajni. Obfitujący w emocjonujące wydarzenia dzień dobiegał końca.


 

[1]         Dachdeker – dekarz;

[2]         Tanksztela – stacja benzynowa;

[3]         Przeca to widać… – przecież to widać, że mocno ma się ku tobie;

[4]         To sie bier… – to się bierz za nią, bo ci ją ktoś inny zabierze;

[5]         po sagu – nagą;

Skip to content