6. KEITH JARRETT, FORTEPIAN I… MRUCZANKI

Wybitnych pianistów jazzowych jest wielu. Każdy inny na swój sposób: jedni liryczni, malujący pastelowymi kolorami dźwięki wychodzące spod ich palców, inni dynamiczni, o mocnym ekspresyjnym uderzeniu, jeszcze inni oszczędni w tworzonej przez siebie fakturze, subtelnie „punktujący” akordami lub pojedynczymi dźwiękami. Bill Evans, Dave Brubeck, Chick Corea, Duke Ellington, Herbie Hancock, Theleonius Monk, Art Tatum (Amerykanie), Oscar Peterson (Kanadyjczyk), Michel Petrucciani (Francuz) i Polacy: Adam Makowicz, Włodzimierz Nahorny, Andrzej Jagodziński, Włodzimierz Pawlik i Leszek Możdżer. To tylko część licznej, światowej śmietanki pianistów jazzowych. Na deser zostawiłam sobie tego, którego słuchać lubię najbardziej! Keith Jarrett, bo o nim mowa, to pianista amerykański (grający również na klawesynie!), komponujący muzykę zarówno jazzową, jak i poważną. Należy od bez mała pięćdziesięciu lat do światowej czołówki muzyków jazzowych.
Urodził się 8 maja 1945 roku w Allentown w Pensylwanii i mając zaledwie 3 lata, rozpoczął naukę gry na fortepianie. Będąc 6-letnim brzdącem próbował już komponować! Berklee College of Music w Bostonie to kolejny etap jego edukacji muzycznej. Od 1966 roku zaczął grę w jednej z najbardziej znanych formacji międzynarodowej sceny jazzowej – kwartecie Charlesa Lloyda. Później w latach 60 stworzył własne trio z Charliem Hadenem i Paulem Motianem do którego dołączył w roku 1972 saksofonista tenorowy Dewey Redman. I tak trio przeobraziło się w kwartet.
Keith Jarrett grał również w zespole Milesa Daviesa razem z Herbie Hancockiem na instrumentach klawiszowych. Szybko jednak wrócił do fortepianu jako instrumentu, z którym najbardziej się identyfikował.

Oprócz grania w zespołach Keith Jarrett koncertował również solo. I to właśnie ten rodzaj aktywności muzycznej jest dla mnie jako pianistki najbardziej fascynujący. Nie do każdego przemawia rytuał odprawiany przez tego maga fortepianu. Jeśli chcesz wejść w jego świat, zapraszam! Ostrzegam jednak, że albo zakochasz się „coup de foudre”, jak mawiają na miłość od pierwszego wejrzenia Francuzi, albo powiesz od razu dość!

Z licznych albumów Keitha Jarretta wymienię kilka: The Köln Concert, Munich 2016, My Song, After the Fall, Jasmine, La Scala i ten dla mnie najbardziej porywający Paris Concert z 1990 roku. Składa się z trzech utworów: „October 17, 1988”, „Wind”, „Blues”. Pierwszy stanowi nieprzerwana 38 minutowa porywająca improwizacja, której towarzyszy spontaniczne wiercenie się, podrygiwanie, i jakby tego było mało Keith Jarrett podśpiewuje, zawodzi i co lubię najbardziej… mruczy  Gra całym sobą, zapamiętale, z czułością traktując klawisze fortepianu w częściach lirycznych, a ostro i wręcz drapieżnie, gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego nieokiełznanej improwizacji. Żaden inny pianista jazzowy nie umiał mnie tak zaczarować swoją grą. Jak dżin wydobywający się z czarodziejskiej butelki. Odbywa swój rytuał, wciągając w niego zahipnotyzowanych słuchaczy i znika…

Jazzowy czarodziej o szerokich stylistycznych horyzontach. Począwszy od Bacha poprzez Chopina, Ravela, Debussy’ego i Skriabina, aż do kompozytorów współczesnych. Inteligentna kompilacja i wrażliwość „największego chyba liryka fortepianu naszych czasów”.

                                                                                                                        Wasz wędrujący instruktor

Skip to content