Oprócz grania w zespołach Keith Jarrett koncertował również solo. I to właśnie ten rodzaj aktywności muzycznej jest dla mnie jako pianistki najbardziej fascynujący. Nie do każdego przemawia rytuał odprawiany przez tego maga fortepianu. Jeśli chcesz wejść w jego świat, zapraszam! Ostrzegam jednak, że albo zakochasz się „coup de foudre”, jak mawiają na miłość od pierwszego wejrzenia Francuzi, albo powiesz od razu dość!
Z licznych albumów Keitha Jarretta wymienię kilka: The Köln Concert, Munich 2016, My Song, After the Fall, Jasmine, La Scala i ten dla mnie najbardziej porywający Paris Concert z 1990 roku. Składa się z trzech utworów: „October 17, 1988”, „Wind”, „Blues”. Pierwszy stanowi nieprzerwana 38 minutowa porywająca improwizacja, której towarzyszy spontaniczne wiercenie się, podrygiwanie, i jakby tego było mało Keith Jarrett podśpiewuje, zawodzi i co lubię najbardziej… mruczy Gra całym sobą, zapamiętale, z czułością traktując klawisze fortepianu w częściach lirycznych, a ostro i wręcz drapieżnie, gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego nieokiełznanej improwizacji. Żaden inny pianista jazzowy nie umiał mnie tak zaczarować swoją grą. Jak dżin wydobywający się z czarodziejskiej butelki. Odbywa swój rytuał, wciągając w niego zahipnotyzowanych słuchaczy i znika…
Jazzowy czarodziej o szerokich stylistycznych horyzontach. Począwszy od Bacha poprzez Chopina, Ravela, Debussy’ego i Skriabina, aż do kompozytorów współczesnych. Inteligentna kompilacja i wrażliwość „największego chyba liryka fortepianu naszych czasów”.
Wasz wędrujący instruktor