ODCINEK 1

Zawsze marzyłem o przygodach. Niestety te jakoś nie przychodziły, a jeżeli już któraś raczyła się pojawić, była to taka nędzna – chyba trzeciego rzędu. I albo skręciłem nogę, skacząc z piętrowego łóżka, albo też osmaliłem sobie twarz oraz nafaszerowałem ciało odłamkami elektrycznego młynka do kawy, w którym mieszałem materiał na noworoczną petardę. Strzeliło trochę za wcześnie i sylwestra spędziłem pięknie, szwendając się po szpitalach, gdzie wyjęto ze mnie niepotrzebne sylwestrowe dodatki. Jednakże już na sam Nowy Rok zdążyłem wrócić do domu, aby wysłuchać reprymendy Mamy i Taty. Przyrzekłem nie robić więcej takich kawałów i mam nadzieję w tym wytrwać.

Jak powiedziałem, ucieszne przygody jakoś mnie omijały i zawsze szczerze zazdrościłem Tacie, który będąc w mym wieku miał ich na pęczki, bo i też był z niego niespokojny duch, chadzający przeważnie własnymi ścieżkami. A i teraz jeszcze czasami miewa szalone pomysły, wprawiając tym Mamę w rozpacz albo i wściekłość. W najlepszym zaś wypadku Mama kwituje rzecz całą:

– Ty wciąż jesteś takie duże dziecko!

Tato, prócz przygód i majsterkowania, bardzo lubi historię – najbardziej tę z zamierzchłych czasów. Mnie niestety historia za bardzo nie pociąga, ku jego szczeremu zmartwieniu. Usiłował wprawdzie wzbudzić nią moje zainteresowanie, lecz jakoś nie wyszło. Zdecydowanie wolę majsterkowanie.

W swoim czasie chodziłem do Pałacu Młodzieży na szermierkę, zaś później – przez prawie rok – strzelałem z pistoletu w „Gwardii”. Strzelałbym nadal, lecz niestety zaczęło mi brakować czasu na naukę, dlatego musiałem zrezygnować. Kiedyś Tato przytaszczył z pracy głownię krótkiego miecza, którą wyklepali w kuźni ze złamanego pióra resoru od „Syrenki”. Z ciekawością patrzyłem, jak w naszym piwnicznym warsztacie powstał z tego zgrabny mieczyk. Potem, już we dwu, zrobiliśmy do niego pochwę z grubej sklejki obciągniętej skórą ze starej torby. Teraz nasz miecz zgrabnie się prezentuje, świecąc okuciami z mosiężnej blachy. Nieco później oglądałem w telewizji film o Wilhelmie Tellu. Zainteresowała mnie kusza. Zrobiłem więc taką małą, zupełnie prostą, dla Stasia, aby mógł z niej strzelać do swych klockowych budowli, zamieszkałych z reguły przez paskudników. Wyszła nawet dobrze, sprawiając Stachowi dużą frajdę. Wobec tego zaprojektowałem następną, już normalną, na kule. Wtedy Tato poszperał w swej bibliotece i dał mi książkę pt. „Łuki i kusza”. Oczywiście, znów ku rozpaczy Mamy, zabraliśmy się za rzeczy niepotrzebne, efektem czego była bardzo poręczna kusza na bełty. Za łuk posłużyło krótkie i niezbyt grube pióro resoru z jakiejś bryczki. Normalnie trudno ją naciągnąć rękoma, dlatego zrobiliśmy nakładany na pasek spodni hak – kotwę i strzemię u końca kuszy. Zaczepiając cięciwę za kotwę i wkładając nogę w strzemię, można ją naciągnąć bez zbytniego wysiłku. Wystarczy wyprostować nogę i już. Pęczek bełtów powstał z drutu o sześciomilimetrowej średnicy, który dokładnie i mozolnie nacinałem wzdłuż na jednym końcu, żeby w tę szczeliną włożyć blaszane lotki – stabilizatory.

Kusza niesie pierwszorzędnie i lekko przebija grubą dechę. Jest nawet dosyć celna, gdy więc dłużej potrenuję, będę mógł śmiało wziąć udział w jakichś kurkowych zawodach, jeżeli ktoś zechce je zorganizować. Teraz myślimy o udoskonalonej kuszy kulowej i to takiej z magazynkiem oraz możliwością prostego repetowania. Zejdzie z tym zapewne sporo czasu, jednak jestem pewien, że coś z tego wyniknie. Już my się o to postaramy! Byle nam tylko w tym nic nie przeszkodziło.

No właśnie! Za szybko myślałem o końcowym efekcie, nie przewidując kawału jaki mi los wywinie. Cóż, mówi się: trudno. Tego nikt, nawet jasnowidz, nie mógłby przewidzieć.

Tymczasem nadszedł koniec roku szkolnego. Nareszcie dwa miesiące upragnionych wakacji! Oddałem Mamie zupełnie niezłe świadectwo i witaj wolności bez codziennego wczesnego zrywania się z łóżka oraz przymusu nauki! Trzeba by zatem z grubsza rozplanować wolny czas. I tak wiadomo, że połowy zamierzeń nie zrealizuję, lecz zawsze dobrze wiedzieć na co by człowiek miał ochotę. Bez tego będę ganiał jak ten pies, co to się urwał od budy i chcąc wszystkiego zażyć naraz, w efekcie ma guzik, nie licząc zmęczenia. Jutro więc pomyślę o tym i chyba najlepiej zrobię, spisując wszystko na kartce w punktach. Ostatni nazwę „inne” i pozostawię wolny. Tu będę mógł wstawić wszystko, co się po drodze nawinie. Zaś na koniec wakacji zobaczę, jak moje plany miały się do rzeczywistości? Może się to okazać nawet ciekawe. To jednak jutro. Dzisiaj nie mam już ochoty czegokolwiek pisać. Dosyć się naskrobałem w trakcie roku szkolnego. Nie ma głupich! Na sam widok długopisu gotowym jeszcze dostać mdłości.

A póki co, na inaugurację wakacji nie zawadzi trochę wygłupu dla rozweselenia rodziny. Będzie to obraz pt. „Tata na wojennej ścieżce”.

Wkładam na nogi lekkie i dosyć miękkie ojcowskie saperki, wpuszczając w nie nogawki dżinsowych farmerek. Do tego niebieska, drelichowa bluza z dwoma sporymi kieszeniami. Szeroki oficerski pas z przytoczonym przy prawym boku mieczem – „syrenką”, zaś z lewej „wyprawowy” nóż Taty, który dawno temu zrobił z bagnetu. Na pasie, z przodu, też po lewej stronie, zawieszam hak – kotwę do naciągania kuszy, a przez ramię worek – kołczan ze sporą wiązką bełtów. (Dziwi was zapewne, że tak wszystko pozawieszałem na sobie odwrotnie? Jestem leworęczny, stąd te zmiany).

Co by tu włożyć na głowę? Szerokoskrzydły kapelusz? Ee, chyba nie. Może więc któryś hełm z ojcowskiej kolekcji? Dobra, tylko który? Francuski jest fajny i lekki. A może tak czeski lub ten z luftschutzu? Nie! Najlepszy będzie niemiecki, wzoru 16, z szerokim okapem i śmiesznymi różkami – wywietrznikami.

Biorę w rękę kuszę i spoglądam w lustro. Pycha! Można pękać ze śmiechu. Jaka groźna postać! Zaraz zademonstruję Tacie, jak komicznie wyglądał, gdy latał tak odziany. Szkoda tylko, że nie miał kuszy. Będę zatem tatą zmodernizowanym.

Wchodzę do kuchni, a tu Mamę zamurowało z wrażenia. Dopiero po chwili zdołała wykrztusić:

– A tobie co, odbiło?

– Nie, tylko odstawiam Tatę w młodości, na wojennej ścieżce, dlatego nie narażaj się i lepiej zrób dobry obiad, to Cię oszczędzę.

Wychodzę do ogrodu. Na mój widok Stacho aż piszczy z uciechy. Tato i Mirek także się śmieją.

– Co to za śmiechy ze sławnego kapitana Hucka? (Tato w młodości przybrał sobie imię Hucka Fina, a w swej bandzie miał stopień kapitana). Dawać mi tu zaraz jakiegoś elwrowca1, a nie to was naszpikuję bełtami, zaś potem – „na plasterki”, jak mawiał stary kapral z „Kajka i Kokosza”.

Naciągam kuszę i zakładam bełt.

– Zlituj się, tylko nie w naszą stronę. Jeszcze nas pozabijasz!

– Się wie, szkoda by was było!

Biorę na cel niedojrzałą papierówkę wiszącą na czubku jabłoni. Rozbawiony Niuk plącze się pomiędzy mymi nogami. Markuje polowanie na but. Co jakiś czas doskakuje znienacka i łapie go zębami.

– A idziesz ty gadzino! – Rejterada i po chwili znowu: łaps!

Roześmiany od ucha do ucha Tato każe mi zaczekać. Weźmie tylko aparat fotograficzny, żeby uwiecznić mój niecodzienny wygląd, a zarazem ucieszną scenę. Czekam zatem cierpliwie.

Na zachodzie niebo zamroczone, zaś nad ogród nadciąga bury obłok. Czyżby miało lunąć?

– Pospiesz się Tato, zaraz słońce zniknie za chmurą!

Zdążył. Ponownie biorę na cel jabłko, gdy Tato przystawia aparat do oka. Nagle oślepiający błysk i huk gromu! Potem zupełna ciemność i jakby zapadanie, a w końcu już nic.

Gdy zaś ponownie zaczyna się coś kołatać w mej świadomości – tak jakoś zupełnie leniwie – na zwolnionych obrotach, rozważam problem czy jeszcze żyję, albo też jestem już tylko duszyczką opuszczającą swe ciało? Coś na ten temat czytałem w „Życiu po życiu”. Cóż, kiedy nie bardzo wychodzą mi te rozważania. Jestem jakiś taki ociężały i ze „spóźnionym zapłonem”. Ostatecznie uchylam jedno oko. Może coś zobaczę? I tu mam rację. Widzę, jednak niezbyt wyraźnie. W uszach mi dzwoni, a w głowie szumi. Konstatuję, że leżę w bardzo niewygodnej pozie i mam dziwnie poplątane nogi, zaś na dodatek coś mnie gniecie w plecy. Zatem żyję, gdyż duszyczkę raczej nic nie może uwierać – chyba, że popełnione przewiny? Zamykam oko i usiłuję poprawić swą pozycję. Dobrze, mogę się ruszać. Szeroko otwieram oczy. Poprzez gałęzie drzew prześwieca niebo. Widać nawet kawałek burego, napuchanego cumulusa. Niestety kolory widzę niezbyt wyraźnie. Wszystko ma taki szarawy odcień.

Znowu mocno zamykam oczy i po chwili gwałtownie otwieram. Znacznie lepiej. Zupełnie wyraźnie widzę drzewa. Nagle, bez mojej woli, zaczynają mi się ruszać nogi. Co, same się chcą rozplątać?

Patrzę, a to przecież czarne futro Niuka. Zaplątał się w moje nogi i też ogłuszony, przychodzi teraz do siebie.

– Moje biedne wilczysko, ale się nam dostało!

Siadam na trawie, głaszcząc kudłatego przyjaciela. Tuż obok, przy pniaku po niezbyt grubym drzewie, leży kusza.

– A jednak ma dobry spust! Pomimo upadku nie zwolnił cięciwy, zaś sprężysta blaszka przytrzymała bełt. Solidna robota!

„Syrenka” przy pasie usiłuje mi wejść rękojeścią pomiędzy żebra. Ruszam rękoma i nogami. Wszystko działa, chociaż wciąż mi jeszcze w uszach dzwoni.

– Dosyć leniuchowania! – Wstaję i zsuwając hełm na tył głowy, schylam się po kuszę. Niuk również powstaje i się otrząsa.

– A co z Tatą? – przypominam sobie nagle. Szybko zwracam głowę w jego kierunku. I w tym momencie spostrzegam, że coś jest nie tak. Wokoło drzewa, jednak nie owocowe!

– Gdzie ja jestem?! Przecież to nie nasz ogród!

Z wrażenia ponownie siadam na ziemi. Może jednak jestem w raju? Pies rozgląda się zdziwiony. Jesteśmy w lesie, a właściwie to na jego skraju, gdyż o parę kroków przede mną drzewa rzedną i widać wolną przestrzeń porośniętą dosyć niskim zbożem. Czyżbym śnił?

Zamykam oczy.

– A kysz! Zgiń, przepadnij maro! – Potrząsam głową i po chwili powoli uchylam powieki. Nadal rajski widoczek!

– O niech to cholera!

Momentalnie uderzam się dłonią w usta. Przecież w raju nie wypada kląć!

– Przebacz Panie, to tak ze złego przyzwyczajenia. Już więcej nie będę!

– Niuk, chyba jesteśmy w raju! A widzisz, zawsze po cichu uważałem, że nasze kochane zwierzaki także tam mogą się z nami dostać. Nie nadaremno cię ochrzciłem. O, gdyby Babcia o tym wiedziała! Ta by mnie dopiero prześwięciła! Ale teraz, gdy tu do nas kiedyś dołączy, będzie musiała przyznać, że słusznie postąpiłem.

Rozglądam się jeszcze raz ciekawie dookoła, patrząc czy pomimo wszystko gdzieś nie dojrzę Taty? Ale nie. Widać został z tamtej strony. Szkoda! We dwu byłoby raźniej.

W tym momencie przypominam sobie sąd nad grzeszną duszą. Robi mi się niewyraźnie i ciarki przechodzą przez plecy.

– O ja biedny, ileż to lat będę siedział w czyśćcu? No, bo chyba do piekła nie pójdę, skoro wylądowałem w raju?

W gałęziach drzew słyszę śpiew ptaków.

– Co robić? Siedzieć tu nadal spokojnie, czy też wyjść na pola? Może to tam żniwiarze pańscy biorą duszyczki w obroty? – Jakoś jednak nie bardzo mi się śpieszy na sąd. Lepiej tutaj trochę odczekać i odetchnąć sobie na zapas rajskim powietrzem.

Zdejmuję hełm i kładę obok kuszy. Już mi nie będą potrzebne. Niechaj więc pozostaną w tym rajskim przedsionku. Robię kilka wolnych, głębokich wdechów.

– Miód, nie powietrze! Gdzież mu tam do naszego – śląskiego. Jak lekko i przyjemnie się oddycha i nic nie śmierdzi! Nie ma w ogóle porównania.

Raptem rozpaczliwe krzyki dochodzące z polany stawiają mnie w momencie na nogi. Niuk się wypręża i wietrzy marszcząc nos. W trzech susach dopadam skraju lasu. Przede mną obszerna polana zajęta w większości przez pola. Z południa przechodzi w łąkę opadającą ku dolinie. Na północnym krańcu polany – pod wysokim lasem – stoi zagroda okolona wysokim, chruścianym płotem. Widać zza niego spadzisty, strzechą kryty dach chałupy bez komina i obok jeszcze dwa takie same, tylko niższe oraz rozłożystą lipę po prawej stronie obejścia. Brama do zagrody otwarta na oścież, a przed nią dwu brodatych drabów, o trochę dziwnym wyglądzie, ciągną chłopaka i dziewczynę opierających się przemocy. Ci też są trochę dziwnie ubrani, a na dodatek mają spętane powrozem ręce. To dziewczyna krzyczy tak rozpaczliwie. Draby również coś gniewnie pokrzykują, okładając związanych długimi kijami. Opodal stoją dwa osiodłane konie.

– Zostawcie ich w spokoju! Nie wstyd wam? – Stoję o niecałe sto metrów, na skraju lasu, a przede mną mała, może półtora metrowa skarpa, opadająca ku polanie.

Dziwne towarzystwo zatrzymuje się raptownie, patrząc w mym kierunku. Drab tarmoszący chłopaka rzuca swemu towarzyszowi koniec postronka krępującego ręce jeńca i rusza w mym kierunku, wywijając kijem. Gdy jest już bliżej konstatuję, że to co brałem za kij, jest krótkim oszczepem.

– O do licha! – Drab bierze zamach i najwyraźniej ma zamiar mnie przyszpilić. Ciska! W ostatniej chwili udaje mi się wykonać unik.

– Chlast! – Oszczep wbija się w pień drzewa za mną.

– W nogi bracie, to nie raj! – Szybki obrót, by zwiać pomiędzy drzewa. Niestety mój prześladowca już mi siedzi na karku. Unik za pień. Kątem oka dostrzegam miecz w jego ręku.

– Daleko nie ucieknę. Nie ma szansy! Raz kozie śmierć! – Wyrywam z pochwy „syrenkę” i staję w postawie szermierczej.

– Brzdęk! – Zadzwoniło żelazo. Omal mi przy tym ręka nie odpadła. Następny cios paruję dzierżąc „syrenkę” już oburącz. Rozpaczliwie przypominam sobie szermiercze nauki pałacowego instruktora. Nie na wiele jednak mi się to zda. I tak za chwilę będę w raju!

Drab kolejny raz podnosi miecz do ciosu, gdy nagle Niuk – jak czarna błyskawica – skacze mu z boku do gardła. Ten, chcąc go uprzedzić, czyni obrót i staje do mnie bokiem.

– Ciach! – „Syrenka” gwałtownie przyspieszając ląduje mu na karku. Przeciwnik puszcza swe żelazo, chwilę stoi jak gdyby zdziwiony, by ostatecznie na wzór zwiędłego liścia, paść na ziemię. Rozwścieczony Niuk szarpie go zębami.

– Ma chyba dosyć – przebiega szybka myśl przez głowę. – Gdzie mój hełm i kusza? Pozostał przecież jeszcze ten drugi. On może mnie szybko załatwić!

Gorączkowo rozglądam się po ziemi. – Są! – Podbiegam i wkładam „garnek” na głowę. Podnoszę kuszę. „Syrenka” wędruję do pochwy. Przypadam za drzewem na skraju lasu. Drugi drab z warkoczem, w spiczastej czapce i długiej, skórzanej jak gdyby kamizeli przepasanej pasem, szarpie niecierpliwie za postronki jeńców trzymane w jednej ręce. W drugiej ma miecz. Wbity w ziemię oszczep tkwi obok. Pomykam w jego stronę, kryjąc się za drzewami. Strzelę mu w nogę i będzie miał dosyć. Raptem Niuk ostro rusza do przodu. Nie ma co dłużej się czaić. Wyskakuję na wolną przestrzeń polany. Drab wydaje jakieś gardłowe okrzyki, pilnie patrząc w naszą stronę. Nagle odwraca się ku jeńcom i tnie dziewczynę w głowę. Chłopak szarpie się rozpaczliwie. Ostrze miecza ponownie wędruje w górę. To na chłopaka!

– Morderca, to morderca! – Bez namysłu podrzut kuszy i brzdęk! Miecz kreśli w powietrzu łuk i pada omal równocześnie z właścicielem. Chłopak także leży.

– O nie! – Pędzę ku nim. Wyprzedza mnie Niuk. Dopada leżącego draba, lecz ten nie reaguje. Wściekłe ujadanie i charkot psa.

– Niuk przestań! Dosyć!

Pochylam się nad dziewczyną. Paskudnie rozwalona głowa. Krew cieknie obficie, barwiąc jasne, lniane włosy. Zaczyna mnie mdlić.

Za mną jakiś ruch i warczenie psa. Odwracam się błyskawicznie. To tylko chłopak. Wyciągam nóż, a następnie przecinam postronek krępujący mu ręce. Przypada do dziewczyny. Przytrzymuję podekscytowanego Niuka. Odwracam głowę. Wolę na to nie patrzeć. Ale i tak robi mi się słabo i zwyczajnie mdleję.

Zapadał cichy zmierzch. Słońce nikło za wierzchołkami drzew boru. Nad łęgiem polatywało cykanie świerszczy, popędzane lekkimi podmuchami wieczornego wiatru. Od wody zaczynał ciągnąć orzeźwiający chłodek. Aromatyczny zapach kwitnących lip, rosnących kępą zaraz przy krawędzi stromo opadającej ku rzece skarpy, wypełniał najbliższą okolicę i wraz z tym lekkim wiaterkiem płynął dalej ponad łęgiem na wschód, w stronę niedalekich już źródeł Kłodnicy. W tym samym kierunku rozpoczął lot bocian dopiero co brodzący pośród nadbrzeżnych traw. Zdąża do swego gniazda na złamanej w połowie grubej olszy, stojącej samotnie na łęgu. Opodal Kłodnica rozdziela się na dwa strumienie, biorące swe początki – jeden w głębokim borze, zaś drugi ze źródła tryskającego u krańca płytkiego jaru wcinającego się zielonym jęzorem traw w wysokopienny las porastający wzgórza ciągnące się z północnej strony.

-Ten to ma przynajmniej swe gniazdo, do którego może wrócić. A ja? O mój Boże, w co ja się wpakowałem? Za jakie grzechy?

Chce mi się po prostu wyć. Może by mi ulżyło? Och, jak bym pragnął, aby to wszystko okazało się tylko snem. Zamknąć oczy, zasnąć i obudzić się w domu. Co robić?

Siedzę pod dębem, który swe konary rozłożył u skraju lasu, nad małą kotlinką wrzynającą się w stromy brzeg. Na jej dnie bije źródło krystalicznej wody, gromadzącej się we wgłębieniu wyłożonym kamieniami. Jej nadmiar, przelewając się przez brzeg cembrowiny, niknie pośród gęstych traw. W bezradnym geście ściskam dłońmi pochyloną głowę i zapewne dla postronnego obserwatora przedstawiam żywe wcielenie nędzy i rozpaczy.

Te nadmiernie przeciągające się chwile beznadziei przerywa Niuk myszkujący dotychczas pomiędzy drzewami. Wraca do mnie i siada obok. Nie reaguję, pogrążony w smętnych myślach. Wyczuwając chyba mój podły nastrój wpierw popiskuje cicho, a potem liże mnie w twarz swym wielkim, łososiowym ozorem, jednocześnie podając łapę.

– Zostaw, Niuku!

Skutek odwrotny. Wilczysko przewraca mnie na trawę i dokładnie wylizuje: „ślap, ślap”.

– Zostaw, Niuku, przestań! – Bronię się, usiłując schować twarz w trawie. Gdy mi się to udaje, wystawiam na cel kark i uszy.

Po chwilach psiej czułości wychodzę dokładnie wylizany. Wpierw jestem zły, lecz po chwili mi przechodzi. Przyciągam z lekka skonfundowanego psa i tulę do siebie:

– Moje Niuczysko, przecież ty mi pozostałeś kochany draniu! Nie zginiemy we dwu! A może nam się w końcu jakoś uda wrócić do domu? Prawda, żebyś też chciał? Teraz jednak próżno szukać naszego domu. Będzie tu, niedaleko, lecz za przeszło tysiąc lat. Pojmujesz? Za przeszło tysiąc lat! Nie wiem w jaki sposób przeskoczyliśmy nagle w zamierzchłą przeszłość? Jak to w ogóle jest możliwe, że tu jesteśmy? Że żyjemy? Zupełnie nie pojmuję! Podobno czasami może się to zdarzyć. Czytałem gdzieś o czymś podobnym, lecz nie wierzyłem, uznając to za bajkę. A jednak! Przekonaliśmy się na własnej skórze i to niemalże dosłownie. Nieprawdopodobne! Cóż ci zresztą będę gadał i tak nie rozumiesz, podobnie jak i Mirko, który tylko rozdziawił gębę, nie pojmując. Z razu trudno mi było się z nim dogadać. Ten język! Coś jak ruski, czeski, nasz i jeszcze nie wiem jaki? Jak to on mnie nazwał, gdy w końcu oprzytomniałem? „Gospodzinie”? No tak. Leżałem na murawie, obok nieżywa Jaromira i pokonany Obr, a on pyta:

– „Żywiście gospodzinie?”

Sam bym chciał to w tym momencie wiedzieć. Może to film? Niestety nie był to film, lecz smutna rzeczywistość.

W dalszym ciągu mej opowieści nie będę używał ich archaicznego języka, przytaczając wypowiedzi przeszło tysiącletnich postaci. I tak bym tego nie zrobił dobrze, czyniąc przy niezdarnych próbach jego użycia rzecz całkowicie niezrozumiałą. Wpierw i ja nie bardzo pojmowałem w czym rzecz. Potem już cokolwiek przywykłem. Dobrze, że znam jeszcze język rosyjski. To mi pomogło. A i tak prosiłem, żeby mówił do mnie powoli, bym mógł zrozumieć. Ja też tak robiłem, by przywykł do mojej mowy. Jemu przychodziło to znacznie trudniej, lecz ostatecznie pojmował i potem rozumieliśmy się już zupełnie dobrze, nie musząc cedzić do siebie poszczególnych słów wspomaganych gestami. Wobec tego umówmy się następująco: Przytaczając wypowiedzi osób biorących udział w akcji, będę nieco archaizował dla nadania całej rzeczy odrobiny kolorytu. Czasami i w narracji także użyję jakiegoś starego, dawno nie używanego słowa lub zwrotu. Nie mogę się bowiem oprzeć pokusie, aby tego nie zrobić. To przecież tak, jakbym rozwarł starą szkatułę i wyjmował z niej owe słowa – klejnociki, żeby chociaż jeszcze tylko raz mogły zalśnić na chwilę, kto wie czy nie ostatnią? Dlatego proszę, wybaczcie mi związaną z tym konieczność zerkania od czasu do czasu na przypis umieszczony u spodu danej stronicy, gdzie wyjaśniam znaczenie użytego „zabytku”. Zaś największą uciechę by mi sprawiło przywrócenie naszemu językowi chociażby jednego z takich pięknych, lecz już głęboko pogrzebanych słów – co rzekłszy, zabieram się za dalszy ciąg opowieści.

Tak więc byłem dla niego „gospodzinem”. Czyżbym aż tak groźnie wyglądał? Ba, lecz przecież unieszkodliwiłem dwu drabów, zatem byłem już kimś. Przyjemnie jest być ważną osobą. Pozostałem więc chwilowo przy „gospodzinie”.

Chłopak miał na imię Mirko i liczył piętnaście wiosen, czyli dwa lata młodszy ode mnie. Dziewczyna, jego siostra Jaromira, była w moim wieku. Niestety teraz już nie żyła. Po co ją ten Awar zabił? Odruch wściekłości, gdy zrozumiał, że jego towarzysz został pokonany? Nie wiem.

A w ogóle to jeszcze był młodszy, ośmioletni brat Stacho i oczywiście rodzice – Zbisława i Unisław. Obecnie niestety tej trójki brakowało. Znikli z domu, gdy Mirko i Jarka zbierali jagody w lesie na „kępie”.

Aha, nie powiedziałem jeszcze jednego, a co jest bardzo istotne. Otóż przeniosłem się w czasie, lecz nie w przestrzeni. Zaraz mi się okolica wydała jakby nie obca. Wysokopienny las dosyć mylił, lecz gdy poszedłem z Mirkiem zobaczyć, co z tym pierwszym pokonanym drabem i ujrzałem rzeczkę wijącą się w dolinie, zaraz poznałem, że to nasza Kłodnica płynąca „dołami”. Naturalnie za „dołami” – na południu – brak było wrednego „Mikrogranu” i oko cieszył mieszany bór. Zresztą, gdzie by nie skierować oka – wszędzie drzewa. Jedynie polana i „doły” dawały jakąś większą perspektywę. Ucieszyłem się więc, że przynajmniej jestem na własnych śmieciach. Jak na razie tajemnicę stanowił czas, w którym wylądowaliśmy. Ubiory świadczyły o zamierzchłym, lecz to jest określenie bardzo ogólne. Zapytałem więc Mirka o „Jezukrysta”. Niestety nic o nim nie słyszał i nic też dla niego nie znaczył znak krzyża. Miałem zatem już w zapasie przeszło tysiąc lat. Wszak na naszych południowych ziemiach o chrześcijaństwie słyszano znacznie wcześniej niż w 966 roku, a wiązało się to z Państwem Wielkomorawskim i misją św. Cyryla i Metodego. Państwo Wielkomorawskie trwało coś ze sto lat, zaś u nas – na południu – w tym czasie istniało jakieś państwo Wiślan, którego podobno potężny książę został przez Morawian pokonany i ochrzczony za przyczyną św. Metodego. I na tym właściwie kończyły się moje wiadomości historyczne. Zapytałem jeszcze o Wiślan.

– A tak, słyszał. Plemię takie siedzi tam – ruch ręki na wschód.

– Czy mają wielkiego księcia?

– Nie słyszał o takim. Kniaź – owszem jest, wszakże nie wielki.

Aha, plemię z kniaziem, ale jeszcze chyba nie państwo.

No, to mamy minimum tysiąc sto albo i nawet tysiąc dwieście lat do tyłu. Oszaleć! Co ja tu będę robił w tym dzikim pogaństwie? Niukowi w to graj. Nie ograniczony płotami może ganiać gdzie chce. Tylko piesków brak. Jest wprawdzie jeden i to dosyć spory, lecz teraz leży martwy w obejściu. Widocznie czymś się naraził napastnikom.

Po tych krótkich wyjaśnieniach mogę wrócić do przerwanej akcji.

Obejrzeliśmy zatem owego pierwszego draba, którego unieszkodliwiłem zaraz na wstępie. Leżał sobie cicho na ziemi, w trochę niewygodnej pozie. Martwe źrenice patrzały gdzieś w górę – pomiędzy gałęzie – gdzie teraz, być może, błąkała się jego dusza. Znów mnie zemdliło, lecz szybko się opanowałem. Co za paradoks! Załatwiło go pióro resoru „Syrenki”, o której by jeszcze bardzo długo nie mógł usłyszeć. Jak to w ogóle jest możliwe?

Lepiej już sobie jednak głowy tym nie będę zawracał, gdyż mi jeszcze zupełnie odbije. Muszę brać wszystko jak leci i nie „filozofować.”

Leżał więc biedaczek zupełnie nieżywy, a zaraz obok jego miecz o głowni około metrowej długości. Coś podobnego widziałem na ilustracjach w książkach Taty. Szkoda, że ich nie przeczytałem. Zaraz bym się lepiej orientował w temacie. Lecz cóż – mądry Polak po szkodzie. Ee, do diabła z przysłowiami! Przecież nawet jeszcze nie ma Polaków!

– Strojmir – rzekł Mirko ukazując leżącego.

– Znasz go?!

– Tak. Gościł u nich zeszłego lata. Wtedy był kupcem i przybył z grodu Radosza. Tam go spotkał Unisław i rozpoznawszy ziomka, przyprowadził do zagrody. Źle odpłacił za gościnę!

Chyba w tym miejscu musiałbym dla wyjaśnienia przytoczyć w skrócie historię Mirkowego ojca, gdyż wyjaśnia wiele późniejszych spraw.

Dziad Mirka – Dobręta, a zarazem ojciec Unisława, był władyką, czy też naczelnikiem niezbyt wielkiego plemienia mieszkającego na południu – nad Wagiem. Jest to teren dzisiejszej zachodniej Słowacji. Władał plemieniem z woli plemiennego wiecu. Wiele wojował z Obrami, czyli Awarami, siedzącymi za Dunajem, na jego prawym brzegu. Ci Awarowie uprzednio podbili cały teren na południu aż do Karpat, a nawet i zapędzili się podobno na nasze ziemie, lecz stracili go po wielkim powstaniu Słowian pod wodzą frankońskiego kupca Samo. Po pokonaniu Awarów Samo został obwołany księciem i władał związkiem plemion na tym terenie. Z chwilą jego śmierci związek się rozpadł na mniejsze państewka plemienne i te właśnie Awarowie usiłowali ponownie opanować.

Wspólnie z Dobrętą wojował jego młodszy brat Medzamir, niezbyt jednak lubiany przez współziomków dla wrednego charakteru. Dobręta zginął podczas jednej z wypraw i to w niezbyt jasnych okolicznościach. Poniewczasie wyszło na jaw, że Medzamir skumał się z Awarami i przechwycił władzę, nie patrząc wiecu. Już się nie liczył z wolą ogółu. Podporą władzy była własna drużyna – w połowie awarska. Pod rządami stryja, Unisław nie mógł być pewien życia i losu rodziny. Podejrzewał, że Medzamir zamierza go zniszczyć, aby nie stanowił dla niego zagrożenia. Dodatkowo naraził się możnemu stryjowi, mówiąc krytycznie o jego rządach, kumaniu się z Awarami i uciskaniu współziomków. Ktoś usłużny doniósł o tym kniaziowi, który w odwecie natychmiast polecił Unisława bez rozgłosu uwięzić. Jednak w porę ostrzeżony przez przyjaciół zdołał umknąć w ostatniej chwili, zabrawszy żonę i dzieci oraz mało co ze swego dobytku. Uciekł za góry – na północ – skąd podobno przed laty przywędrowało ich plemię. Miał nadzieję, że go tam już nie dosięgną długie ręce kniazia. Ostatecznie znalazł życzliwe przyjęcie i schronienie u naczelnika niewielkiej żupy2, na północnych krańcach terytorium plemiennego Golęszyców. Naczelnik, czy też żupan3, zwał się Radosz i miał obronny gród na sporym wzniesieniu. (Zaraz mi się przypomniały Radoszowy koło Kochłowic. Czyżby tam gdzieś był jego gródek?) Są to już graniczne terytoria plemion Golęszyców, Wiślan, Głupigłowych i Opolan.

Początkowo Unisław zatrzymał się w grodzie Radosza, lecz upatrzywszy sobie nad brzegami Kłodnicy śródleśną polanę, uzyskuje ją od żupana. Polana leżała w odległości około dwu godzin marszu od grodu. Była ongiś zamieszkała, o czym świadczyły nikłe już ślady ludzkiego bytowania. Opodal biło źródło dobrej wody.

Przy pomocy ludzi żupana, prawie dwa lata oczyszczał i ponownie zagospodarowywał uzyskany teren oraz wznosił pod lasem solidną zagrodę. Gdy już wszystko było gotowe, przeniósł się z rodziną na nowe miejsce, zwące się odtąd Unisławowym Źrebem4. Tutaj już spokojnie mógł się zająć gospodarowaniem. Miał dwa konie, nie licząc innego żywego inwentarza. Znalazł również niedaleko złoże odpowiedniej gliny, mógł zatem w wolnych chwilach oddawać się ulubionemu garncarstwu. I właśnie na tym polu znalazł uznanie u nowych współziomków. Jego wyroby są piękne i przedniej jakości, ma więc stały zbyt na produkowane naczynia.

Zbisława miała na głowie domowe gospodarstwo i rodzinę, a prócz tego znajdowała jeszcze czas na tkanie. A że byli pracowici i mając w swych poczynaniach szczęśliwą rękę, dosyć szybko uzyskali stabilizację. Tutaj też się urodził ich najmłodszy syn, Stacho.

I tyle historii Unisława. Wróćmy jednak do samego napadu i próby porwania Jarki oraz Mirka.

Stroimir gościł u nich ubiegłego lata. Handlował bronią. Mirko słyszał jak narzekał na twarde rządy kniazia Medzamira, którego otacza powszechna nienawiść. Jednak drużyna zapewnia kniaziowi bezpieczeństwo i trzyma ludność w posłuchu. Kto nierozważnie zdradza swe niezadowolenie, niebawem znika. Panuje przeto ogólny strach i ludzie boją się okazywać prawdziwe uczucia. Kniaź ma wszędzie swe „uszy” donoszące w porę o wszystkim. Może się więc czuć bezpiecznie i wieść dostatnie życie. Współplemieńcy zaś są zobowiązani do danin na rzecz władcy, a i tak nie ma dnia, aby kniaziowi drużynnicy nie dopuszczali się jakichś gwałtów, uchodzących im jednak bezkarnie. Wszyscy wspominają prawego Dobrętę i dobre czasy pod jego rządami. Teraz już nie ma dawnych praw. Prawem jest wola kniazia.

Unisław wielce bolał nad ciężką dolą dawnych ziomków. Stroimir namawiał go do powrotu. Byłoby to niechybnie sygnałem do powszechnego buntu. Wszyscy ochoczo pójdą za nim. Ale ojciec Mirka nie mógł się zdecydować. Ostatecznie powiedział, że potrzeba mu czasu, aby całą rzecz spokojnie przemyśleć. Żal mu przy tym byłoby opuścić swój źreb, w zagospodarowanie którego włożył tyle trudu. I z tym się rozstali. Stroimir odjechał, obiecując ponowne odwiedziny podczas następnej wyprawy handlowej.

W dzień porwania Jarka i Mirko wyruszyli rankiem do lasu na „kępie,” niedaleko „wilczych kątów,” zbierać jagody. Były w tym roku dorodne i obficie obrodziły. Mirko lubił je zbierać, a jeszcze bardziej zjadać, toteż nic dziwnego, że tylko uzbierana połowa trafiała do kobiałki. Jarka dosyć szybko zapełniła swoją. W tym czasie Mirko swej nie napełnił jeszcze nawet w połowie.

– Oj Mirko, Mirko żarłoku, pospiesz się – narzekała Jarka. Usiadła pod drzewem i czekała, lecz widząc, że to potrwa dłużej, pomogła w zbieraniu. Gdy skończyli, było już południe. Najwyższa pora wracać do domu.

Przez otwarte wrota weszli na podwórze i ze dziwieniem dostrzegli dwa obce, osiodłane konie. W tym momencie przed dom wyszedł uśmiechnięty Stroimir.

– Witajcie! Widzicie, znów przybyłem. Dla ciebie Mirko mam piękny nóż, a i dla Jarki też się znajdzie coś pięknego. Sama wybierze.

Ucieszeni weszli do domu. I w tym momencie Stroimir schwycił Mirka od tyłu, zaś na Jarkę rzucił się zaczajony pod ścianą drugi drab. Zaskoczenie jest zupełne, toteż szybko zostali związani. Dopiero wtedy zaczęli się szarpać, cóż kiedy już było za późno. Postronki mocno trzymały, wpijając się tylko bardziej w ciało przy rozpaczliwej szarpaninie.

Stroimir siadł na ławie, bardzo zadowolony, nalał sobie z dzbana piwa i powiada:

– Niecne junohy5! Czekamy was z woli oćca, a wy co ? Przywiozłem mu zaproszenie od stryjca Medzamira. Wpierw nie uwierzył, aliści rychło uznał swój błąd, tedy nie mieszkając6 ruszył ze Zbisławą i Stachem w drogę, iżby nadrobić na dumaniach stradny7 czas. Nam zasię przykazał was czekać, byście i wy za nimi rychło podążyli. Już my bezpieczno przywiedziem was ku rodzicielom! Będą nas czekać w sposobnym miejscu. Tutejsze bory niebezpieczne – za dużo dzikiego zwierza nimi chadza – tedy mogliby odeń doznać jeszcze jakiej złej przygody. Przeto rychło nam ruszać w drogę. A i kniaź Medzamir pewnie was tęsknie wygląda. Unisław już musi ostać przy stryjcu – tak ci go ten miłuje, iże żyć bez niego nie zdolen8. Wy zaś niechybnie w świat pojedziecie, iżby go poznać. Ty, Mirko, ze Stachem, pewnie powędrujecie do Chazarów – daleko na wschód. Oni bardzo radzi takim junohom. Tyś pewnie, Jarko, Maurów ciekawa, a i oni okrutnie nawidzą9 lnianowłose dziewki. Tedy wszyscy radzi będą i kniaź nie straci, a jeszcze zyszcze przyrobek10. He, he, he! Zresztą będzie was tam większy społek11, bo kniaź łaskawy i rad gości widzi. Tedy my aż tu – do Golęszyców – przyszli ich spraszać. Kniaź mądry i łaskawy.

Wiedzieli zatem, co ich czeka. Stroimir, zrzuciwszy maskę, ukazał prawdziwe oblicze kniaziowego sługusa, szpiega i łowcy niewolników. Lecz wkrótce go los pokarał.

A i łakomstwo Mirka na coś się przydało – przynajmniej dla niego. Gdyby bowiem prędzej skończyli zbieranie jagód, rychlej by wrócili do domu, w efekcie czego wcześniej by wyruszyli w daleką drogę i pojawiając się tutaj nieoczekiwanie, zastałbym już polanę pustą.

Drugi rosły drab, z warkoczem, został rozpoznany przez rodzeństwo jako Obr, czyli Awar. Widzieli ich wielu w dzieciństwie.

Potem Stroimir z Awarem oczyścili dom z co cenniejszych rzeczy, upchnęli wszystko w wory i załadowali na konie, które Obr zaraz wyprowadził za wrota. Po dłuższej chwili wrócił ze sporym wiechciem słomy na kiju i wali prosto do ognia. Ma najwyraźniej zamiar wszystko puścić z dymem. Widząc to Stroimir się wścieka. Wrzeszczy na Obra jak opętany:

– Chccsz nas durniu zgubić?! Przecież w grodzie Radosza natychmiast zobaczą dym i ogień! Gród na wzgórzu leży, tedy zeń dobrze widać całą okolicę! – Sam to sprawdził. Klnie jeszcze, iż kniaź na tak niebezpieczną wyprawę dał mu takich durni.

Awar, mamrocząc coś wściekle pod nosem, daje sobie spokój z podpalaniem. Stroimir dokładnie zalewa ogień na palenisku. Na koniec, przed wyjściem, zmieniają sposób związania jeńców. Mocno krępują im ręce z przodu, pozostawiając jeden długi koniec postronka, aby za niego można było ich przywiązać do koni. Nogi zostają rozwiązane. Wychodzą przed dom, ciągnąc za sobą opierające się rodzeństwo.

I właśnie w tym momencie „gospodzin” Warcisław, przeskoczywszy w niepojęty sposób coś z jedenaście wieków, ląduje w sąsiednim lesie i po chwili wkracza do akcji, omalże zaraz na wstępie nie zostając wyprawiony na łono Abrahama. Jednak los nad nim czuwa i zamiast niego ląduje tam Stroimir ze swym awarskim koleżką, co im się już na pewno od dawna należało.

Podaję Mirkowi miecz Stroimira:

– Masz, teraz jest twój! Używaj go dobrze i tylko w słusznej sprawie, nie tak jak on – wskazuję leżącego. Mirko ściska miecz w dłoni, a oczy mu się śmieją. Potem całuje głownię. Odpinam także Stroimirowi pas z pochwą miecza i ładnym, dosyć długim nożem.

– Masz, to należy do miecza.

– Dzięki gospodzinie! Nie zawiodę!

Zdaję sobie sprawę, że to dla niego podniosła chwila – coś, jakby pasowanie na dorosłego, pełnoprawnego wojownika. (O rycerzach jeszcze dużo za wcześnie mówić).

– Chodź, musimy się zająć Jarką. Nie wypada, by tam tak ciągle leżała.

Wcześniej jednak bierzemy jeszcze Awara za nogi i ciągniemy w stronę lasu – pod tę małą skarpę – skąd pierwszy raz ujrzałem polanę. Odpinam mu pas i pochwę na miecz, który okazuje się wcale nie mieczem, a z lekka zakrzywioną szablą o prawie metrowym brzeszczocie. Postanawiam tę „awarkę” zatrzymać dla siebie. Będę ją nosił przerzuconą przez plecy – tak, że tylko rękojeść będzie sterczała mi nad prawym ramieniem. Przyda się w tym celu pas Obra. Sądzę, że chyba nie będzie mnie za to straszył po nocach?

Rozglądam się za końmi. Odeszły trochę od obejścia, spokojnie skubiąc trawę. Dotychczas nie miałem nigdy z nimi do czynienia, więc mógłbym zrobić coś nie tak i je spłoszyć.

– Mirko, złap konie.

Poszedł. Po chwili już je ma. Przytrzymuję Niuka zdradzającego żywe nimi zainteresowanie. Oj, będzie jeszcze trochę kłopotów nim do nich przywyknie.

Mirko wprowadza wierzchowce do zagrody i niknie w otwartych wrotach. Podążam za nim. Wchodząc przymykam wrota. Gdyby się konie miały prawie teraz spłoszyć, to już nam nie zwieją.

W czasie, gdy Mirko zdejmuje z nich juki i uprząż, zerkam ciekawie po obejściu, przez cały czas mocno trzymając Niuka. Przecież to tak, jak bym był w archaicznym skansenie!

Samo obejście ma kształt dużego owalu – tak na oko ze trzydzieści metrów dłuższej średnicy. Dwuskrzydłowe wrota z łupanych żerdzi zamykają owal od południa. Z lewa od wrót stoi dom mieszkalny, zbudowany na zrąb z grubych pni, o stromym dachu krytym strzechą. Dach jest nieco wypuszczony przed płaszczyznę przedniej ściany i oparty na kilku wkopanych w ziemię słupach, tworząc zupełnie zgrabne podcienie. W połowie ściany, ponad czwartą belką od dołu, znajdują się niskie, prawie że kwadratowe drzwi, o wymiarach mniej więcej metr dwadzieścia na metr. Przed nimi, pod ścianą, leży na kamieniach drewniana kłoda służąca zarówno za ławę, jak i też stopień. W ścianie, prócz drzwi, są jeszcze dwa niewielkie okna. W tej chwili są to tylko otwory okienne. Dopiero później, już w środku, zobaczyłem ramki obciągnięte natłuszczoną skórą, którymi się je zatyka na noc albo i na stałe, gdy już na świecie zrobi się zimno.

Do szczytu dachu dom ma około pięciu metrów. Po prawej stronie, bokiem do domu, w odległości paru metrów, stoi niższa obórka bądź stajnia. Ściany plecione – tak jak płot. Dwuspadowy, strzechą kryty dach opiera się na pionowych palach wpuszczonych w ziemię zaraz przy ścianach. Okap cokolwiek wystaje przed ścianę, tworząc mały przydaszek. Drzwi także plecione, ale dużo wyższe niż w domu, umocowane na zawiasach z szerokich skórzanych pasów i zamykane na drewniany skobel. Obórka jest mniejsza od domu. Obok niej stoi ni to owalna, ni to wielokątna budowla również z plecionki. Czterospadowy dach podobnie spoczywa na zewnętrznych słupach. Od nich biegną w górę krokwie i w poprzek przymocowane do krokwi żerdzie, na których spoczywa trzcinowa strzecha. Towarzyszka obórki okazała się później stodołą. Obok, już blisko płotu, rośnie wielka lipa. Z drugiej strony domu stoi niewielki budyneczek – omal kwadratowy – o bokach nie dłuższych niż dwa metry. Ściany konstrukcji zrębowej, podobnie jak w budynku mieszkalnym, tylko z dużo cieńszych belek. Nie wiem co by to być mogło? Lamus czy coś podobnego? Dopiero później się dowiedziałem, że to „izba”, czyli po prostu łaźnia. Rzecz jasna, że nie taka z wanną, lecz parowa – z fińska sauną w naszych czasach zwaną.

Na sam koniec dostrzegam jeszcze przy płocie, na tyłach domu, stojący na ziemi dwuspadowy dach, szczytem na południe. W nim, tuż przy ziemi, są niewielkie drzwi takie jak w domu mieszkalnym. Była to półziemianka – ich pierwszy dom. Ale o tym dowiedziałem się trochę później.

Przed stajnią, na dwu krótkich okrąglakach, spoczywa wypełnione wodą koryto, wydrążone w grubym pniu. Rozglądam się za studnią, lecz jej nigdzie nie widzę. Trochę mnie to dziwi, więc postanawiam przy najbliższej okazji o nią zapytać. Na zewnątrz obejścia, z prawej strony bramy, do ogrodzenia niemal przylega warzywnik i zaraz obok niego niewielki sad, liczący kilkanaście niezbyt jeszcze wyrośniętych drzew.

W międzyczasie Mirko rozkulbaczył konie, napoił z koryta i wprowadził do obórki. Puszczam Niuka. Pędzi ku obórce, wietrzy i zawzięcie szczeka. My tymczasem taszczymy siodła i juki na kłodę przed domem. Nagle Niuk spostrzega kręcące się po obejściu trzy kury. Rzuca się ku nim. Te, z głośnym gdakaniem, pryskają we wszystkie strony, siejąc piórkami.

– Niuk, do nogi! Nie wolno!

Niezbyt mu się to podoba, jednak przychodzi z położonymi uszami. Czynię mu reprymendę. Przepraszająco macha ogonem, usiłując mnie równocześnie polizać w twarz.

– No, już dobrze. Nie wolno kur gonić! Rozumiesz? – Kiwa ogonem, że tak.

– Zobaczymy. Pamiętaj, że nie wolno – cedzę po sylabie. Załatwiwszy sprawę z Niukiem, pomagam Mirkowi przytaszczyć pod dom dwa spore skórzane worki, które prócz juków były przytroczone za siodłami. Przy okazji wzrok zatrzymuję na zrębie ściany. Jest jeszcze jasny, zatem dom wzniesiono niezbyt dawno. Po prawej stronie podcienia stoją ukośnie dwie kłody z powycinanymi stopniami. Opierają się o poziomą belkę nośną żerdziowego stropu, a zarazem podporę krokwi. W tym miejscu jest prostokątny otwór – właz na stryszek.

Mirko czyni gest zapraszający do środka domu. Aby to uczynić trzeba wpierw wejść na krótką kłodę – pierwszy stopień, a następnie na drugą – tę długą ławę. Teraz dopiero, podnosząc jeszcze nogę i schylając głowę, żeby nie rąbnąć nią w nadproże, można wejść. Drzwi otwierają się do środka na dwu czopach wpuszczonych w belkę nadproża i próg. Drzwi wykonano z trzech szerokich desek, przybitych na dwu poprzeczkach. Mają od środka taki fikuśny drewniany zamek – zasuwę, z powycinanymi od góry ząbkami. W tym miejscu w drzwiach jest dziurka na klucz, który musi mieć kształt podobny do naszego wytrycha.

Stawiam nogę na równej podłodze – klepisku z ubitej gliny. Od środka drzwi także są dosyć wysoko ponad podłogą – może ze dwadzieścia centymetrów. Ścianę od wewnątrz tworzą belki zrębu. Szpary pomiędzy nimi upchano chyba mchem. Izba ma przeszło dwa metry wysokości. Sufit, zrobiony z ociosanych bokami żerdzi, leży na poprzecznych belkach opartych na wieńcu ścian. Jedynie w kącie, po prawej stronie drzwi – już przy ścianie – żerdzie tworzą jak gdyby ruszt o sporych szparach. W tym miejscu na podłodze stoi dosyć spora gliniana kopułka. Wygląda to tak, jak kopka siana. W pierwszej chwili nie wiem, co to być może? Niebawem jednak rozpoznaję piec, tylko że bez komina. Niesymetrycznie od góry ma okopcony otwór wylotowy, przez który ulatuje dym. „Ruszt” w suficie jest dla dymu, który przedostawszy się na stryszek, ulatuje zeń poprzez spory otwór dymnika w plecionkowym szczycie domu. Po lewej stronie izba jest przedzielona plecioną z witek ścianą. Za nią znajduje się komora. W izbie, prócz kopulastego pieca, jest jeszcze stół ze zwykłych desek. Za nim, pod ścianą, szeroka ława. Zresztą przy piecu stoi podobna. W kącie, na podwyższeniu, drewniana platforma z porozrzucaną pościelą. Na ścianie proste półki z naczyniami. Przy stole stoi gruby pniak przykryty owczą skórą. Jest to pewnie honorowe miejsce pana domu.

Właśnie na ten zydel wskazuje mi Mirko. Siadam. Jeszcze raz rzucam okiem po izbie. Obok pieca stoi spory ceber z wodą, zaś nieco dalej – pod ścianami – dwie duże skrzynie dłubane w pniach, ze zamykanymi wiekami. Teraz są otwarte. Ciekawym co jest w komorze? Jednakże nie wypada mi myszkować po cudzym domu.

W izbie nieporządek. Ze skrzyń powywlekane i porozrzucane na podłodze różne szmaty, skóry i inne różności – takie tysiąc i jeden drobiazgów, a na dodatek wszystko przyprószone mąką.

Na stole przewrócony dzban i obok dwa kubki. Stół solidnie ochlapany piwskiem i zasłany resztkami pieczonej ptaszyny. Pewnie stan ich drobiu został dobrze przetrzebiony przez drabów oczekujących na kolejne ofiary.

Mirko zgarnia ze stołu obfite resztki. Te dostaje Niuk – wiadomo, bez drobiowych kości, które by mogły dla niego być niebezpieczne. Następnie ściera stół. Kładę nań „awarkę”, zaś on swój pas z mieczem.

– Głodniście, gospodzinie?

– Masz chleb?

– Stroimir wziął. Wraz przyniosę.

Wychodzi i po chwili wraca ze sakwą. Kładzie ją na ławie i zabiera się za rozpakowywanie. W tym momencie przypominają mi się zwłoki, które dopiero co dotykaliśmy.

– Stój! Trzeba ręce obmyć!

Spogląda na mnie zdziwiony. No, oczywiście – nie może mieć pojęcia o higienie.

– Umyjmy ręce, żeby zły urok od tych pobitych na nas nie przeszedł. – To będzie dla niego bardziej strawne. Ze zrozumieniem przytakuje. Bierze dzban, czerpie wodę z cebra i wychodzimy przed dom, gdzie dokładnie myjemy ręce. Teraz już bez obawy można się zabrać za posiłek.

Prócz pieczonego drobiu znajdujemy w sakwie chleb, a właściwie nie chleb, tylko takie grube placki – podpłomyki. Jemy. Pytam skąd biorą wodę. Nie widziałem przecież studni.

– Ze szczawy12. Jest niedaleko, pod lasem.

– Dobra, potem zobaczę. – Za nic nie wypiję wody z cebra. Żeby złapać jakąś zamierzchłą infekcję? O nie! Wolę czyste źródło. A w ogóle najlepiej wodę gotować. Muszę później o tym pomyśleć.

Posiliwszy się, Mirko upycha porozrzucany dobytek na swoim miejscu. Odsuwamy ławę i wychodzimy. Rychło jesteśmy przy biednej Jarce. Bierzemy ją na ręce i chociaż nam niezbyt wygodnie, niesiemy zwłoki do zagrody. Przy korycie delikatnie zmywamy krew i brud, a następnie wnosimy do domu i kładziemy na ławie. Mirkowi kapią łzy, chociaż stara się być dzielnym.

– Nic to, Mirko, płacz! To ci ulży. Płacz – kładę mu rękę na ramieniu. – Trzeba ją ubrać w coś ładniejszego. Masz coś?

Kiwa głową, łykając łzy. Wychodzi. Po chwili wraca taszcząc skórzany wór.

– No tak! Stroimir pozabierał co lepsze rzeczy.

A gdy już leży odświętnie ubrana, z szeroką barwną przepaską na skroniach, składam jej ręce.

– Śpij, Jarko! Wprawdzieś nie ochrzczona, może jednak dobry Pan Bóg weźmie cię do nieba? Przecież jest sprawiedliwy i miłosierny.

– Mirko, musimy ją jutro pochować. Gdzie wykopiemy grób – przerywam w końcu milczenie.

Spogląda na mnie zdziwiony – grób?

Ba, pewnie strzeliłem głupstwo. Aha, wtedy chyba palono zwłoki – przypominam sobie w porę. Poprawiam więc natychmiast:

– Gdzie zrobimy stos? – Widzę, że tym razem dobrze trafiłem, dodaję zatem szybko:

– Musimy mieć dużo drewna. Może by tak pod lasem, nad brzegiem doliny? Zresztą to twoja siostra, więc i też twoja będzie wola. Nie znam waszych obyczajów, dlatego ty decyduj, a ja będę ci pomagał, żeby wszystko zostało zrobione tak jak należy.

Smutny uśmiech na jego twarzy wyraża zgodę. W tej chwili robi mi się go bardzo żal, więc tak spontanicznie ujmuję jego ręce i mówię:

– Mirko, ja nie jestem żaden gospodzin. Jestem Warcisław, prościej – Sławko. Odtąd będę ci bratem, jeśli tego chcesz. I nie nazywaj mnie już gospodzinem.

Błysk radości w oczach i w następnej chwili padamy sobie w ramiona. W tym jednak momencie świta w mej głowie myśl. Że też prędzej na to nie wpadłem!

– Mirko, musimy ratować twych rodziców i Stacha! Gnaj do grodu zawiadomić Radosza o napadzie i porwaniu. Trzeba ścigać drabów! Bierz konia i pędź! Nie pojadę z tobą, gdyż nienawykłym do koni i dopiero muszę się nauczyć ich dosiadać.

– O bogowie! – Leci siodłać konia. Niebawem wszystko gotowe.

– Bierz pas i miecz – podaję. Zapina prawie w biegu.

– Będę czekał. Jedź i szybko wracaj. A drogą pilnuj, żeby cię nikt po raz wtóry nie ułowił!

– Będę baczył i rychło wrócę – i już go nie ma. Tylko oddalający się tętent cwałującego konia świadczy, że jeszcze przed chwilą tu był.

Muszę znów przytrzymać Niuka, który wprost aż się rwie, aby popędzić za nimi. Po dłuższej chwili puszczam psa. Pognał jak strzała, lecz po pewnym czasie wraca zziajany, z wywalonym ozorem. Wskakuje zaraz przednimi łapami na koryto z wodą i łapczywie chłepcze. Tym razem już nie zwraca uwagi na kury łażące przy płocie.

Szukam jakiejś łopaty. W końcu znajduję taką drewnianą w półziemiance. Prócz łopaty jest w niej również warsztat garncarski, z kołem do obtaczania naczyń i obok stojącym pniakiem – zydlem. Przed ziemianką spora kupka gliny i płytka skrzynia do jej wyrabiania, a parę kroków w bok – kopuła pieca do wypalania naczyń.

Pod płotem, za obórką, wycinam „syrenką” prostokąt darni, zdejmuję go, następnie ostrzem spulchniam ziemię i wybieram łopatą. Namozoliłem się trochę zanim wykopałem odpowiedni dół. Ładuję do niego zabitego psa i zasypuję, uklepując na koniec mały kopczyk – mogiłę. Po robocie myję ręce, a potem dłuższą chwilę leżę na kłodzie przed domem.

Po odpoczynku postanawiam odszukać źródło. Musi do niego prowadzić ścieżka. Przecież dziennie trzeba tam chodzić przynajmniej parokrotnie. Z kilku wybieram jedną, biegnącą wpierw obok pola ze zbożem w kierunku Kłodnicy. Po drodze zbaczam do zwłok Awara. Chcę odzyskać bełt. Jest teraz bezcenny. Już mnie mdli na sam widok nieboszczyka, a co tu dopiero wyrwać z niego strzałkę! Z ogromnym obrzydzeniem przymierzam się do tej roboty i parę razy cofam rękę w ostatniej chwili. Ostatecznie jednak łapię bełt za wystający koniec z lotkami, zamykam oczy i zacisnąwszy zęby, szarpię. Wychodzi lekko. Podobnie opuszcza mój żołądek niedawny posiłek. Dławiąc się uciekam, trzymając bełt w dwu palcach wyciągniętej ręki. Nie patrzę na niego.

Wracam na ścieżkę. Przy brzegu doliny skręca na wschód. Jeszcze kawałek drogi pomiędzy drzewami rosnącymi na skraju lasu i oto widzę spory dąb, a obok niego małą kotlinkę. Na jej dnie tryska źródło. Schodzimy. Niuk zaraz wpycha pysk w cembrowinę i pije czystą, zimną wodę.

– Dobra, Niuku? Nie to co nasz chlorówka. Smakuje ci?

W czasie gdy pies chłepcze, zajmuję się bełtem. Parę razy zagłębiam go w ziemię aż po lotki, a dopiero potem opłukuję w strumyku odpływającej ze źródła wody. Następnie dokładnie myję ręce i twarz, no i na koniec, gdy mój żołądek już się uspokoił, także piję, gasząc prawie całodzienne pragnienie.

Obfitujący w tyle niecodziennych i nieprawdopodobnych wydarzeń dzień już się nachylił i zaczyna się zmierzch. Ptaki umilkły, tylko świerszcze grają swą pieśń wieczorną. Niebawem zawtórują im liczne zastępy żab z nadkłodnickich mokradeł. Przyroda przed zapadnięciem w nocny sen tak się jakoś wycisza. Mnie nachodzi nagła tęsknota za rodzinnym domem, gdzie w gronie swych bliskich mógłbym się poczuć tak zwyczajnie i bezpiecznie. Dopiero teraz poznaję, co to znaczy rodzinny dom. Przedtem nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Przyjmowałem go jako rzecz oczywistą, na którą – podobnie jak i na oddychanie – nie zwraca się uwagi. Och, jak bym chciał się wyrwać z tej krwawej rzeczywistości, pełnej gwałtu i przemocy! Co robić?

Ujmuję w dłonie pochyloną głowę i siedzę bezradny, starając się o niczym już nie myśleć. Jeszcze oszaleję. Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień!

Przywołany do porządku przez Niuka, postanawiam zająć się bieżącymi sprawami. Aby nie zginąć, muszę się szybko przystosować do obecnej sytuacji. Jeżeli się już tutaj znalazłem, to zobaczę jak tu jest. Zdaję sobie sprawę, że moje doświadczenia życiowe z XX wieku nie na wiele mi się zdają. Co najwyżej zdobyty zasób wiedzy może mi w niektórych sprawach dopomóc. Ale to za mało. Muszę zatem postępować bardzo rozważnie, pamiętając stale, że ludzie, z którymi się spotkam, mogą zupełnie inaczej reagować niż ja. Przecież dzieli nas spory kawałek cywilizacji. A może właśnie oni, pomimo że bardziej brutalni i okrutni, są o wiele lepsi? Może właśnie tutaj zło jest złem i nie przywdziewa jeszcze obłudnej maski, podczas gdy nas już tak zniszczyła cywilizacja, że nie odróżniamy często dobra i zła?

– Nie wiem. Ale, Sławku, dosyć filozofowania! Aha, podobno już to raz słyszałem, więc naprawdę z tym koniec. Posiedzę sobie jeszcze trochę i popatrzę, o nic się już nie martwiąc. Jak zwyczajnie tu, a zarazem jak pięknie!

Głęboko wciągam w płuca balsamiczne powietrze. Jak cudnie pachną kwitnące lipy. Żebyśmy się tak przenieśli tutaj całą rodziną – ale byłoby pięknie!

Gdy tak siedzę, przychodzi mi do głowy myśl, że powinienem przeglądnąć kieszenie. Warto ustalić ich zawartość. Przecież nawet nie wiem dokładnie co posiadam? Często upycham w kieszeniach różne graty instynktownie, a potem jestem zdziwiony, skąd to się tam wzięło?

Po kolei opróżniam wpierw kieszenie spodni. Uzbierany w ten sposób majątek składa się z dwu chusteczek do nosa, niewielkiego grzebienia i małego lusterka w skórzanej pochewce. Ponadto są jeszcze cztery dziesięciocentymetrowej długości gwoździe, trochę zużyty stolarski ołówek, kłębek kordonkowego sznurka, kłębek cienkiego miedzianego drutu, zwijana metalowa metrowa miarka w plastikowym pudełku, dosyć duża zapalniczka na płynny gaz – szczęściem świeżo naładowana. Jak to dobrze, że zawsze lubię mieć przy sobie źródło ognia. Przyda się teraz bardzo. Muszę jednak oszczędnie z niej korzystać. I na koniec – jeszcze duży, składany nóż, dyndający na brązowym harcerskim sznurze zastępowego, przyczepiony do paska spodni. Ma trzy ostrza. Jedno dziesięciocentymetrowe, blokowane w stanie otwartym; podobnej długości piła do gnatów i trzecie mniejsze – sześciocentymetrowe, z pogrubionym końcem. Ma ponadto jeszcze dwie rzeczy, tutaj niestety zupełnie niepotrzebne: otwieracz do kapsli oraz korkociąg.

Z dwu kieszeni bluzy wyjmuję zapomniany od ostatniej górskiej wycieczki plastikowy pojemniczek na igły i nici. Zawiera dwie igły z białą i czarną nitką oraz dwie agrafki. Poza tym nawinięte nici białe, czarne i niebieskie. Prócz pojemniczka znajduję soczewkę – szkło od okularów. To ze starych okularów Taty. I na koniec mój ręczny zegarek na skórzanym pasku, przy którym z boku jest umocowany niewielki kompas.

– Aha, zegarek zdjąłem z ręki i schowałem w kieszeni podczas przebierania się do mej maskarady. Przecież nigdy się z nim nie rozstaję. Dobrze, że go nie położyłem na szafce. Teraz tylko pamiętać o nakręcaniu co rano.

I to już wszystko. Cały mój ruchomy dobytek. Mało i dużo, ale cóż – gdybym wiedział co mnie spotka, zabrałbym pewnie pełny plecak, a i tak mogę się założyć, że zapewne bym zapomniał o rzeczach najważniejszych.

W międzyczasie Niuk namiętnie korzysta z dobrodziejstw wolności oraz braku płotów ograniczających pole działania. Widocznie jeszcze mu się to w jego psiej głowie nie mieści, że wszędzie może latać albo i się obawia, iż ta nagła wolność rychło zniknie, więc trzeba szybko jej zażyć na zapas. Chwilkę odpocznie zmęczony i znów puszcza się w „tany”.

W swych wędrówkach zachodzi nad Kłodnicę. Chlup – i już moczy zakurzone futro.

– Uważaj, Niuku, by cię nie porwała jakaś ryba! Jeszcze cię pożre – śmieję się. Po chwili jest na brzegu, otrząsa się, tarza w trawie, a potem zalicza parę ósemek i elips szaleńczego galopu, aby znów wylądować w wodzie. Przepłynąwszy kawałek, wychodzi na brzeg i historia się powtarza. Potem, mając już dosyć, wraca do mnie i dokładnie wytrzepuje nadmiar wilgoci z sierści. Niestety nie zdołałem w porę uskoczyć.

– A idziesz ty! – Małe kółko wokół mnie i hyc – próba „pocałunku”.

– Oj, Niuku, Niuku – głaszczę jego czarną łepetynę. Zadowolony uwala się na trawie, wystawiając brzuszysko do poklepywania.


1 elwrowiec – członek konkurencyjnej bandy, z którą Tato ze swą K-6 toczył boje.

2 żupa – pierwotna jednostka terytorialna w słowiańskim ustroju plemiennym.

3 żupan – naczelnik związku terytorialnego.

4 źreb – gospodarstwo rodzinne, niezależnie od jego wielkości.

5 junoh – chłopak, junoha – dziewczyna.

6 nie mieszkając – nie czekając.

7 stradny – stracony.

8 nie zdolen – nie może.

9 nawidzą – lubią.

10 zyszcze przyrobek – zyska zarobek.

11 społek – towarzystwo.

12 szczawa – źródło.

Skip to content