ODCINEK 5

Siedzimy w Czciborowej izbie i jeszcze pełni bitewnego podniecenia, opowiadamy o dopiero co przeżytych wydarzeniach. Unisława niestety w zdobytym obozie nie było ani żywego, ani martwego, bo i taką możliwość trzeba było również wziąć pod uwagę. Zniesiono poległych w jedno miejsce. Zaglądaliśmy każdemu w twarz. Brr! Chyba długo o tym będę pamiętał! Odetchnąłem z ulgą po ostatnim. Unisława wśród nich nie było. Dobrze, przynajmniej mieliśmy pewność, że żyje. Przecież na nic by się Wyszomirowi zdał jako nieboszczyk. Chce jednak za wszelką cenę dostarczyć jeńca kniaziowi. No tak. Teraz to chyba jedyny sposób uśmierzenia jego gniewu. Ekspedycję diabli wzięli wraz ze spodziewanymi profitami. Pozostał tylko Wyszomir z jakimiś niedobitkami, dlatego będzie usiłował przynajmniej przywieźć Unisława. Zatem Mirkowemu rodzicowi na razie nie grozi utrata życia. Mamy wszakże nadzieję rychłego schwytania Wyszomira w okolicach Gilowa.

Tymczasem brańcy odzyskali wolność. Było ich trzydziestu. Radosz pytał każdego o miejsce pochodzenia i łączył w grupy, zależnie od kierunku, w którym się mieli udać. Wśród jeńców było nawet paru Wiślan. Skąd ich Stroimir wytrzasnął? Tych byłem ciekaw i zamieniłem z nimi przy okazji parę słów, chcąc się czegoś dowiedzieć o ich krainie. Przeszukano obóz i zebrano łupy. Tu muszę skromnie przyznać, że prędzej o tym pomyślałem, wyprzedzając innych w tym względzie. Pobuszowałem dyskretnie w szałasie Wyszomira. Warto było! Znalazłem skórzaną sakiewkę z dirhemami. Rzecz jasna nie było czasu na ich przeliczenie, ale tak na oko, nie jest ich wcale mniej niż w mieszku Stroimira. Schowałem sakiewkę za pazuchą. Łuk Wyszomira mnie nie interesował. Za to przywłaszczyłem sobie zgrabny, skórzany kubrak. Mój przecież przepadł w Gilowie. Miałem więc już w co się ubrać w razie chłodu lub niepogody. Prócz kubraka znalazłem jeszcze prawie że nowe buty – półcholewki, z rzemiennym ściągaczem u góry i niewielkimi ostrogami. Czyżby Wyszomir woził ze sobą całą garderobę? A może po prostu, gdzieś po drodze zafundował sobie nowe buty lub też zrabował?

Szybko zzułem lewy łapeć, by przymierzyć but. Trochę za duży, lecz jeśliby stopę owinąć onucą, będzie w sam raz. Włożyłem więc drugi but na nogę, zaś łapcie wsunąłem w kieszenie spodni. Trochę przeszkadzały, ale nie miałem przecież zamiaru ich tam długo nosić.

Potem, już z kupy łupów, poprosiłem o ciepłą derkę oraz nóż z pasem. Dostał mi się trochę większy od tego, który mi zrabowano w Gilowie. Próbuję zaraz ostrza. Nie ma co, wyostrzone jak brzytwa! Trzeba przyznać, że poprzedni właściciel znał się na rzeczy i dbał, by broń mieć zawsze sprawną. Sami zresztą powiedzcie – cóż za pożytek z tępego noża?

Nim zrolowałem derkę, długo ją z Mirkiem trzepaliśmy, uwalniając nowy nabytek przynajmniej z funta niepotrzebnego kurzu.

W czasie boju nie padł ani jeden Radoszowy woj. Owszem, kilku jest rannych, ale na szczęście nikt poważnie.

Witomir prędzej opuścił obóz, gdyż chciał jak najwcześniej wrócić do Gilowa. Miał nadzieję, że jego nieobecność w gospodarstwie nie została dostrzeżona. A chociażby i nawet – ma powód: był u ojca, który właśnie zaniemógł. Chce jednak wrócić na miejsce prędzej, niż w Gilowie pojawi się pierwszy zwiastun klęski. Po drodze musi jeszcze wpaść do ojca i wymienić konia. Nie może przecież paradować na zdobycznym.

Tak więc wyjeżdża i niebawem wraca! Okazuje się, że od Gilowa nadciąga tabor łapaczy. Tylko przez szczęśliwy przypadek losu nie został przez tamtych dostrzeżony i w porę zdołał się wycofać.

Na wieść o tym Radoszowi tylko się oczy zaświeciły. W mig nakazuje ciszę i już po chwili zbrojni podążają ku rozstajom dróg, a obstawiwszy je, kryją się za drzewami. Zaledwie ostatni woj niknie w gęstwinie, na „scenie” pojawiają się wozy. Jest ich osiem, w eskorcie trzech konnych. Stają na rozdrożu, zaś eskorta bierze kurs na obóz. Nie daleko ujechali! Zaśpiewały lecące strzały i jeźdźcy już leżą na ziemi. Zewsząd wyskakują Radoszowi woje. Po chwili tabor jest opanowany. Nie na wiele się zdała rozpaczliwa obrona woźniców.

Polegli wnet zostają obszukani – tak jak i ci w obozie, a ich ciała zawleczone ku reszcie nieboszczyków. Tam niedawni brańcy kopią płytki dół, ładują weń zwłoki i zasypują. Radosz bowiem uznał, że aby spalić na stosie taką ilość ciał, pewnie by musiał wyciąć kawał lasu, zatrudniając przy tym swych wojów i niedawnych brańców. To mu zaś wcale się nie widziało. Niechaj więc duszyczki drabów gniją wraz ze swymi ciałami w ziemi. Będzie to dla nich słuszną karą.

Na koniec Radosz przepytał dwu rannych woźniców. Okazało się, że Wyszomir wyczuł pismo nosem i po naszej udanej ucieczce postanowił zwijać manatki. Podzieliwszy swe siły na dwie grupy, połowę brańców umyślił zaraz wywieźć na wozach do posiadłości swego kniazia, zaś z resztą miał zamiar przytaić się w Gilowie i czekać powrotu taboru.

– Zatem Radosz przybył w ostatnim momencie, aby jeszcze przydybać całą ekspedycję.

Pośród ogólnej radości przykro mi patrzeć na smutnego Mirka, podobnie jak i później, u Czcibora, na jego mamę i Stacha. Pocieszam jak mogę. Przecież i tak wkrótce oswobodzimy Unisława, domyślając się dokąd zmierza Wyszomir. Radosz przytakuje. Już nieco uspokojona Zbisława lekko się uśmiecha. Niepokoi ją natomiast stan Stacha. Najwyraźniej ma gorączkę, zaś rana pomimo opatrunku jest zaogniona i napuchnięta. Witomir radzi, żeby chłopaka przetransportować do Borzysława – brata jego żony i Swarogowego żerzcy. Zna się on jak nikt na chorobach i ranach. Rada w radę, Radosz postanawia w tym celu dostarczyć jeden z wozów i przydzielić eskortę. Mirko wybiera się z nimi. Do zmroku zostało jeszcze trochę czasu, więc powinni zdążyć przed nocą.

Po przekazaniu informacji jak dotrzeć do Borzysława, Witomir prosi o przekazanie mu pozdrowień i dosiadłszy konia, spiesznie odjeżdża do Gilowa. I tak już jest spóźniony.

Wkrótce też rusza wóz ze Zbisławą i Stachem w towarzystwie trzech zbrojnych oraz Mirka. Chwilowo żegnamy Czcibora, kierując się do obozu. Tam niedawni brańcy, teraz już uzbrojeni i zaopatrzeni na drogę, wyruszają ku swym rodzinnym stronom. Większym grupom Radosz przydał dwa wozy. Po odjeździe brańców, Przemkowy rodzic zastanawia się czy Włodzisław, powiadomiony przez niedobitków o smutnym losie „łowczej” ekspedycji, nie pospieszy przypadkiem na ratunek? No, może nie tyle ratunek, ile po odbicie brańców, którzy przecież stanowią wcale niezły majątek. Na wszelki wypadek postanawia być czujnym. Z drugiej jednak strony powątpiewa w taką możliwość. Przecież Włodzisław nie wie kto i jakimi siłami uderzył. Zaś zbiegowie, jak to zwykle bywa, wyolbrzymią liczbę napastników, już to chociażby dlatego, aby usprawiedliwić własną klęskę. Sądzi zatem, iż Włodzisław co najwyżej pośle zwiadowcę, żeby się dyskretnie rozejrzał i wywiedział, co i jak? Rozkwaterowuje więc swą drużynę w dotychczasowym obozie łapaczy. Na buku na powrót zagnieździła się czata. Ponadto obóz pilnowany jest i z boku. Zresztą nie mamy zamiaru tutaj długo popasać. Złowimy Wyszomira, uwolnimy Unisława i zwijamy chorągiewkę. Może to już dzisiejszej nocy?

Jak słuszne były przewidywania Radosza, okazuje się niebawem. Jeszcze nawet na dobrze nie zapadł zmierzch, gdy nadjeżdża Witomir. To właśnie jego posłał Włodzisław na przeszpiegi. Nie mógł lepiej wybrać! Ale i też jest w tym niemała zasługa samego Witomira. Zamiast się czaić, wziął „byka za rogi” i wprost od ojca pojechał do Gilowa, meldując Włodzisławowi o spotkaniu taboru łapaczy na drodze, gdy wracał od chorego Czcibora, przy którym spędził noc i część dnia. Wprawdzie teraz ojcu jest już cokolwiek lepiej, lecz musi do niego posłać Lubę z Bogną, by się nim opiekowały. Potem do gródka przybyło dwu rannych uciekinierów z obozu, przekazując smutne wieści. Odbyło się to bez świadków, gdyż Włodzisław gadał z nimi sam na sam. Po jakimś czasie wezwał Witomira. Ten, z duszą na ramieniu, poszedł na wezwanie, niepewny czy też aby przypadkiem nie został rozpoznany przez któregoś z łapaczy. Ale nie. Szef zlecił mu dyskretną misję w okolicy obozu. Przy okazji może doprowadzić żonę i córkę do Czcibora. Witomir ma zatem teraz dużo czasu, gdyż jego misja przecież musi potrwać. I tak prędzej niż rano, a może i nawet znacznie później, nie może się pokazywać w Gilowie. Najlepiej, gdy wróci wczesnym popołudniem.

Radosz zaraz pyta o dogodne miejsce nad rzeką dla zastawienia zasadzki na Wyszomira. Witomir chwilę duma.

– Tak, byłoby takie miejsce. Rzeka tam raptownie zakręca, a nurt biegnie przy brzegu z naszej strony. Z drugiej strony jest piaszczysta łacha uniemożliwiająca przepłynięcie tamtędy. A i poniżej zakola rzeka płynie kawałek prosto, tedy zawczasu uwidzimy nadpływających. Konno na samo miejsce nie da rady dojechać. Od gilowskiej polany drogę wypadnie zaliczać o własnych nogach, przedzierając się skrajem boru.

Żupan dobiera sobie trzech towarzyszy. W tym momencie włączamy się z Przemkiem do akcji, prosząc o możliwość wzięcia udziału w nocnej ekspedycji. Radosz zrazu marszczy czoło, zaś Przemko szybko przytacza nasze racje. Ostatecznie żupan parska śmiechem i już przekonany przyzwala.

Ruszamy niebawem. Lokuję się na koniu za plecami Radoszowego woja. Przemko jedzie z ojcem. Niuk podąża obok. Towarzyszy nam dodatkowo dwu zbrojnych, których zadaniem będzie odprowadzenie koni do obozu.

Zapada zmierzch. Słońce już dawno znikło za wierzchołkami drzew. Jedziemy żwawo w stronę Gilowa i ani się obejrzałem, a tu już trzeba zsiadać ze „środka lokomocji,” by drałować dalej piechotką. Prowadzi Witomir. Kawałek drogi przebywamy borem, prawie że skrajem gilowskiej polany, zaś potem – nad stromym brzegiem rzecznej doliny. W końcu osiągamy cel, zapadając w nadbrzeżnych zaroślach. Gwiazdy już świecą na ciemnym niebie, my zaś wygodnie sadowimy się na stanowiskach – tak, żeby mieć wgląd na kawałek rzeki poniżej zakola. Radosz z zadowoleniem kiwa głową. Nie powinno sprawić trudności przechwycenie łódki. Tylko czekać aż nadpłyną. Gdyby jednak nie pojawili się tej nocy, jutro zmieni czatujących i tak aż do skutku.

Witomir wnet nas opuszcza. Wraca do ojca, gdzie zostanie do rana. Potem zabierze z obozu nową zmianę wojów do zasadzki, jeżeli to okaże się konieczne. Na zmianę powinien przy drodze czekać któryś z nas, żeby woje daremnie nie błądzili w sąsiedztwie Gilowa. Na odchodnym ustalają jeszcze, jaki Witomir ma podać rezultat rozpoznania. Najlepiej jeżeli oszacuje Radoszową drużynę na cztery razy po dziesięciu konnych. To powinno wystarczyć, aby powstrzymać Włodzisława przed jakimkolwiek wtrącaniem się do sprawy. Ustalają także, iż w wypadku, gdyby Radosz chciał się z nim skontaktować, codziennie – około południa – Bogna będzie ganiała z psem po polach. Wystarczy, gdy ja lub któryś z chłopców przekaże jej wiadomość. Natomiast gdyby Witomir coś miał dla nas, zostawi wiadomość u Czcibora. Dobrze byłoby zatem, żeby któryś z nas zawsze tam był.

Odchodzi cicho i po chwili jego sylwetka rozpływa się w mroku.

Widzę, że Przemkowi nie za bardzo się widzi opuszczanie ojca, zgłaszam więc gotowość, że to ja – gdy przyjdzie pora – pójdę ku drodze czekać wojów zmieniających nas w zasadzce.

– Dobrze – wyraża zgodę Radosz.

Wąski sierp księżyca wspina się coraz wyżej na ciemnym niebie. Siedzimy w nadrzecznych zaroślach i w oczekiwaniu na Wyszomira, opędzamy się rojom krwiożerczych komarów. Dobre byłoby w tym celu ognisko, cóż kiedy niestety nie może być o tym nawet mowy. Dmuchamy więc na to brzęczące plugastwo i opędzamy rękoma ile wlezie. Jak to dobrze, że zabrałem ze sobą zdobyczny kubrak. Chociaż cuchnie potem, brudem i dymem, naciągam go sobie aż na głowę, chroniąc się tym sposobem przed natrętnymi owadami. Niukowi to dobrze. Gęste futro wystarczająco go zabezpiecza przed zakusami spragnionego krwi tałatajstwa. Byłbym pięknie wyglądał bez kubraka!

Skoro niebo na wschodzie zaczyna jaśnieć, Radosz daje znak, że już na mnie czas. Rzucam okiem na rzekę, lecz nadal jest pusta. Gdzież Wyszomir siedzi tyle czasu?

Wycofuję się ukradkiem, trzymając Niuka za obrożę i nisko pochylony, przebywam przestrzeń nadbrzeżnych łęgów. Szczęściem trawa jest wysoka i dostatecznie nas chroni przed niepożądanym okiem. Zagłębiając się w bór, oddycham z ulgą. Teraz już mogę iść swobodnie. Nie znaczy to, że nie mam oczu i uszu otwartych na wszystko, co się może wokół wydarzyć. Pies zresztą także mi pomoże w zachowaniu czujności. Byle się drogą nie nadziać na jakiegoś drapieżcę. Wcale mnie nie pociągają łowy i perspektywa stania się trofeum dzikiego bydlaka!

Osiągam trakt, gdy na bożym świecie szarzeje. Czekam dosyć długo, siedząc pod drzewem. Na koniec nadjeżdża Witomir z czwórką wojów. Wprowadzają konie w bór, pętają i ruszają za mną. Ojciec Bogny postanowił już teraz wracać do Gilowa. Zda sprawę Włodzisławowi z rzekomego nocnego zwiadu. Wierzchowce tymczasem poczekają na Radosza i pokąsanych przez komary towarzyszy. Chyba, żeby w międzyczasie nadpłynął Wyszomir – wtedy wszyscy wrócimy.

Dochodzimy borem w to miejsce, skąd należy zejść na łęg. Zza drzew lustrujemy okolicę. Widać stąd nawet spory kawałek rzeki. Jednak nic nie płynie jej nurtem. Nisko pochyleni pokonujemy otwartą przestrzeń łęgu i po chwili jesteśmy przy Radoszu. Bez chwili zwłoki przekazuje zmianie polecenia:

– Najłatwiej ustrzelić Wyszomira z towarzyszem jeszcze w łódce. Lecz uprzednio muszą się upewnić czy Unisław nie jest przypadkiem zmuszony do wiosłowania? To łatwo rozpoznają, przecież go dobrze znają. Zmianę dostaną wieczorem – chyba, że się prędzej uwiną z robotą.

Cokolwiek zawiedzeni, ale i z ulgą, opuszczamy dotychczasowe stanowiska. W milczeniu przemierzamy gęstwinę, aż do miejsca pozostawienia wierzchowców. Szczęściem nic się nimi w międzyczasie nie zainteresowało. Wnet zostają rozpętane i wyprowadzone na drogę. Dosiadamy je podobnie jak w tę stronę i niespiesznie odjeżdżamy. Gdy dostrzegam ścieżkę wiodącą do Czciborowej sadyby, proszę Radosza o pozwolenie odłączenia się od grupy.

– Pójdę do Czcibora. Tam jestem umówiony z Mirkiem po jego powrocie ze Swarogowej górki. Będę przy tym pod ręką, gdyby Witomir miał coś dla nas. Natomiast wieczorem będę oczekiwał przy trakcie i jeśliby Wyszomir jeszcze nie nadpłynął, zabiorę się z kolejną zmianą do zasadzki. Jeżeli natomiast zmiany nie będzie, wtedy przybędę do obozu.

Zeskakuję z konia i kiwnąwszy towarzyszom na odjezdnym, biorę kurs na Czciborową sadybę. Jestem piekielnie zmęczony. Przecież mało co spałem podczas dwu ostatnich nocy, a i dnie także były obfite w wydarzenia.

U Czcibora zastaję Bognę z mamą. Ucieszone psy ganiają po obejściu. Wchodzę do izby. Mama Bogny przygląda mi się badawczo. Mam nadzieję, że chyba jeszcze nie myśli o mnie jako o przyszłym zięciu? Dziękuję, wcale mi nie spieszno do ożenku!

Ze smutkiem przyjmują wiadomość, że na razie z uwolnieniem Unisława nic się nie posunęło do przodu. Mają nadzieję, iż zasadzka przyniesie zamierzony skutek.

– Może coś zatrzymało Wyszomira lub się zwyczajnie gdzieś zaszył, chcąc przeczekać niespokojne czasy? Wszak może sądzić, że i Gilów zaatakowano.

– Bardzo możliwe.

W czasie posiłku niewiele gadam. Oczy mi się już same zamykają i omal nie zasypiam nad miską polewki. Kończę szybko posiłek, prosząc aby coś na ząb dano i Niukowi, kiedy na koniec do izby wreszcie przyjść raczy. Obecnie, ponad jadło, widać milsze mu psie towarzystwo. Wyspał się nocą na zapas, zatem może ganiać z pieskami bez obawy, że mu sił braknie.

Wchodzę na stryszek i ułożywszy się na sianie, prawie natychmiast zasypiam.

Zabawa piesków musiała być na sto dwa, gdyż Niuczydło pozwala mi spokojnie spać niemal do wieczora. Słońce chyli się ponad borem, gdy tknięty nagłą tęsknotą włazi na stryszek i daje upust radości z odnalezienia swego pana. Dobrze, że przy tej okazji nie zawala się strop Czciborowej chaty. Oczywiście nie ma mowy o dalszym spaniu. Opuszczam dotychczasowe lokum. Czuję się nawet dobrze. W głowie już nie szumi, chociaż jeszcze wczoraj odczuwałem skutki gilowskiego pożegnania. Nie było jednak czasu na rozczulanie się nad sobą.

Zaraz pytam Czcibora czy przypadkiem już czegoś nie wiadomo o Unisławie?

– Na razie nie. Mirko także jeszcze nie wrócił.

Jestem głodny. Rozglądam się więc zaraz w poszukiwaniu czegoś do pożarcia. Domyślny Czcibor stawia przede mną sporą miskę smakowicie pachnącej polewki. Gdy kończę jedzenie, Niuk podnosi radosną wrzawę i wkrótce na podwórze wkracza Mirko, wiodąc za sobą Strzałę.

Pytam o Unisława.

– Nie, jeszcze nie. Jedzie wprost z obozu – od Radosza – wie tedy, że na razie nic się nie wydarzyło. Szykują na noc następną zmianę w zasadzce.

Zaczyna mi się to coraz mniej podobać.

– Gdzież Wyszomir przepadł? Czyżby zdążył nas wyprzedzić i przybył do Gilowa przed zastawieniem pułapki? Oj, do diaska! A jeżeli? No, to wtedy możemy sobie tkwić w zasadzce nawet do zimy. Trzeba by to sprawdzić.

Dzielę się zaraz swymi wątpliwościami. Czcibor chwilę myśli, kiwa głową i stwierdza, iż raczej nie powinien, ale nie jest tego pewny. Gdyby się bardzo spieszyli, to może.

W jaki sposób by się tego dowiedzieć?

– Gdyby Witomir coś wyniuchał, pewnie by nie omieszkał nas zaraz powiadomić – uspokaja Czcibor. – Wszak sam o tym zapewniał.

Nieco tym uspokojony pytam Mirka, jak wypadła podróż do Borzysława?

– Dojechali wieczorem, gdy już mrok okrył ziemię. Borzysław, dowiedziawszy się, kto ich przysyła, ugościł należycie. Zaraz też obejrzał Stachową ranę. Zagotował w kociołku wody i zasypał wrzątek jakimś zielem. Otrzymanym wywarem wpierw ranę przemył, a na koniec obłożył. Przygotował również wywar do picia, którym bezzwłocznie napoił rannego. Zaniepokojoną Zbisławę uspokoił, że za parę dni Stacho będzie zdrów jak ryba. Ale do tego czasu winien poleżeć, żeby niepotrzebnie nie wysilał nogi. Nazajutrz Mirko ruszył w drogę powrotną. Wpierw jednak musiał opowiedzieć żerzcy swe ostatnie przeżycia. Borzysław bardzo był mnie ciekaw i prosił Mirka, abym z nim go odwiedził, skoro już się wszystko pomyślnie zakończy i będziemy wracali do domu.

– Chyba mu nie powiedziałeś o mym pochodzeniu? (To naturalnie nie przy Czciborze, lecz wtedy, gdy już wyszliśmy przed dom).

– Nie rzekłem ni słowa. Aliści mama rzekła, jakoś ogniem nocą buchał na chwatacza.

– Aha, tutaj cię mam! Pewnie, że musi być mnie ciekaw. I ja bym był, mając do rozniecania ognia krzesiwo i hubkę albo i tylko dwa suche patyki. Mirko zresztą też jest tego bardzo ciekawy. Obiecuję mu to zademonstrować, lecz później i gdzieś na uboczu, gdy będziemy sami. Jak to dobrze, że jest cierpliwy i nie nalega. Przemko chyba by mi tak łatwo nie popuścił.

Noc znów spędzam w zasadzce wraz z Radoszem i trzema jego towarzyszami. W samą porę wyszedłem na trakt, aby się zabrać z kolejną zmianą. Przemko podobno także chciał jechać, niestety ojciec polecił mu zostać w obozie.

Znów opędzamy się komarom i czekamy. Już nad ranem dzielę się z Radoszem swymi wątpliwościami. Marszczy czoło i dłuższą chwilę milczy. Nie zważa nawet na komary. Potem poleca mi dzisiaj czekać na Bognę i przekazać swe wątpliwości Witomirowi.

– Niechaj poniucha i się czegoś wywie w tym względzie.

Wczesnym rankiem zmienia nas czterech wojów. Po drodze Radosz wstępuje do Czcibora i dosyć długo roztrząsają sytuację. Potem jemy skromne śniadanie. Niuk z Czujem ogryzają pod stołem jakieś gnaty. Właśnie kończymy, gdy do zagrody wpada Witomir. Z marszu pyta, a właściwie nie pyta, gdyż tak to mówi, jak gdyby po prostu stwierdzał fakt:

– Wyszomir nie schwytan?

Radosz przytakuje. W odpowiedzi Witomir smutno kiwa głową i mówi, że już daremne nasze czatowanie w zasadzce. Na pytające spojrzenie Radosza bezzwłocznie wyjaśnia:

– Wczorajszym wieczorem, gdy wracał do domu, jeszcze z wysokiego brzegu zobaczył człeka zdążającego do Gilowa od przeprawy. Ciekawy był, kto to taki? Nie zwlekając ni chwili, poszedł za nim. Minąwszy wrota, wstąpił wpierw do gościnicy, wszakże w niej nikogo, prócz Ninogniewa nie zastał. Dopiero czatownik mu powiedział, że to przybył jeszcze jeden chwataczowy niedobitek, który się natychmiast kazał prowadzić do Włodzisława. Nie namyślając się, także tam poszedł – niby to powiedzieć, że opodal gilowskiej polany napotkał świeże tropy. U Włodzisława zastaje przybysza. Szef zrazu gniewnie marszczy brwi, gdyż bardzo nie lubi, aby mu przeszkadzano. Dowiedziawszy się jednak, z czym przybywa Witomir, gniew natychmiast mu mija. Teraz naprawdę ma poważne zmartwienie. Przecież coś takiego oznacza bezpośrednie zagrożenie Gilowa! Natychmiast zarzuca gościowi, że to wszystko przez nich. Przez ich nierozwagę jest teraz narażony na niebezpieczeństwo i straty. A do tego Stroimir nawet nie zapłacił za dostarczone zaopatrzenie, nie mówiąc już o obiecanym udziale w zyskach ze sprzedaży brańców. Te licho wzięło. Stroimir nie wiadomo gdzie przepadł, a Wyszomir dał się zaskoczyć jak żółtodziób i pozwolił sobie wygubić prawie wszystkich ludzi. Teraz zaś jeszcze chce, aby mu dać zaopatrzenie na drogę i konie. Chyba oszalał!

Łapacz szybko wtrąca, iż wszystkie rachunki zostaną wyrównane, a przysługę kniaź Medzamir potrafi dobrze wynagrodzić. Tu Włodzisław machnął niecierpliwie ręką, jakby w to wątpił albo i na nic już nie liczył. Łapacz, z ogniem w oczach, zaczyna go przekonywać, że tak nie jest. W końcu widząc, iż to daremny trud, prosi w imię dawnej przyjaźni z Wyszomirem o pomoc. (Aha, zatem Włodzisław zna i Wyszomira z dawnej służby u kniazia!) Włodzisław, jak gdyby nieco udobruchany rzecze, że wielce sobie ceni Wyszomirową przyjaźń i tylko dla niej, a nie obiecywanych zysków i nagrody, udzieli pomocy. Zresztą już jej udziela, mając staranie o dwu ich rannych towarzyszy. Tu przybysz aż podskoczył, gdyż widocznie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Pyta o rannych.

– Nie, nie jest z nimi tak źle. Mogą chodzić, a za parę dni wydobrzeją zupełnie. Dobrze by im zresztą zrobiło nieco ruchu. Zasiedzieli się widać w tym waszym obozie, a teraz bardziej są wylękani niż ranni. – Każe ich też zaraz wołać.

W międzyczasie naradza się z Witomirem, w jaki sposób zabezpieczyć gródek przed bawiącymi w okolicy napastnikami? Niepokoi go głównie los gilowskiego gospodarstwa i stadniny na polanie.

Trzeba przyznać, że Witomir świetnie zagrał tymi śladami. I tak by je ktoś wykrył, a tak on dzierży palmę pierwszeństwa, zaś na dodatek zabił Włodzisławowi solidnego klina.

Zjawiają się ranni uciekinierzy. Na widok przybysza gęby im pojaśniały, a i on okazuje radość. Z dalszej rozmowy wynika, że Wyszomir z jeńcem dla kniazia chciał wpierw faktycznie płynąć wprost do Gilowa, aby w nim szukać schronienia i pomocy. Potem jednak zmienił zamiar. Nie był pewny czy i Gilów nie padł ofiarą najazdu. (A może po prostu nie był w stu procentach pewien Włodzisława i obawiał się, że ten, przyciśnięty przez Golęszyców, łatwo ich wyda zagniewanym zwycięzcom?) Popłynęli zatem w dół Wisły i stanęli dopiero, napotkawszy dużą rzekę wpadającą do niej z prawej strony. Wyszomirowi dokuczała rana po strzale w lewe ramię. Ogarnęli się nieco, podjedli i odpoczęli przez noc. Drugiego dnia popłynęli ową napotkaną rzeką w górę jej biegu. Wszak płynęła w pożądanym kierunku, a przynajmniej byli pewni swego bezpieczeństwa. Już po południu Wyszomir uznał, że są w odpowiednim miejscu. Zarządził postój i zaraz słał swego towarzysza w drogę, udzielając niezbędnych wskazówek, by trafił do Gilowa. No i faktycznie, po krótkim przedzieraniu się borem wyszedł na trakt wiodący ku przeprawie. Osiągnął ją bez przeszkód wieczorem.

Teraz następowała dla nas rzecz najważniejsza: Otóż Wyszomir nie ma zamiaru wracać do domu przez tereny Golęszyców. Woli się od nich trzymać z dala. Po powrocie swego wysłannika z zaopatrzeniem i końmi, zamierza natychmiast ruszyć, w pełni jeszcze nie rozpoznanym, dawnym celtyckim szlakiem w góry i tym sposobem dobić stron rodzinnych. Co do owego szlaku, to ma jakieś o nim wiadomości od Stroimira, który ubiegłego lata też się tym zajmował.

– Tak – potwierdza Włodzisław. – Znaleźli jego dalszy bieg, właśnie przy tej rzece, przy której teraz stoi Wyszomir. Podąża w górę rzeki, na południe. Lecz jak jest tam dalej, tego nie wie. Stroimir wszakże gadał, iż rzeka ciągnie się daleko na południe, aż w góry. Może tedy trza podążać za nią? Pewnie tak. Zresztą Wyszomir wie chyba znacznie więcej niźli on. Nieraz gadał zapewne o tym ze Stroimirem. Ten zaś pilnie szukał szlaku i wiele za tym chadzał.

– Chce się Wyszomir wykpić przed kniaziem rozpoznaniem szlaku? Ho, ho – nie głupią ma głowę. Aliści trudne to przedsięwzięcie. Wszak tam jeno bór i góry, i nikt tamtędy nie chadza prócz dzikiego zwierza. Atoli czasu macie za tela. Do zimy daleko, tedy pewnie zdążycie, jeśli was pierwej dziki zwierz nie rozszarpie, lubo wilcy nie zażrą. Jam nie ciekaw onego szlaku. Wszak po brańców w kniaziowe dziedziny chadzał nie będę!

Śmieją się wszyscy i już odprężeni, zaczynają gadać o ich potrzebach. Tutaj Włodzisław odprawia Witomira, zalecając nazajutrz wczesnym rankiem rekonesans w naszą stronę.

– Ojciec zapewne jeszcze nie ze wszystkim wydobrzał, może go tedy przy okazji doglądnąć.

Witomir wyruszył o świcie. Ukryty na skraju kotliny poczekał, chcąc zobaczyć łapaczy opuszczających Gilów w jakiś czas po nim. Dozbrojeni przez Włodzisława wyruszyli na piechotkę, prowadząc tylko dwa juczne konie. A więc jednak pożałował im wierzchowców. Może i słusznie uważał, żeby im jedynie przeszkadzały w drodze, dlatego szkoda dawać i to w dodatku za darmo.

Wobec takiego obrotu sprawy, Wyszomirowa ekspedycja jest skazana na przemierzanie zapomnianego szlaku o własnych nogach – i słusznie – nic tak podobno dobrze nie wpływa na człowieka, jak długie spacery. Takiego przynajmniej zdania zawsze był Tato.

Wysłuchawszy nowin, Radosz wyraźnie się zasępił. Po chwili pyta Witomira, jaką siłą w gródku dysponuje Włodzisław? Z odpowiedzi wynika, że do dwudziestu wojów, ale w razie potrzeby znajdzie się jeszcze z piętnastu wyrostków, którzy zupełnie dobrze potrafią czynić użytek z łuków.

– Niedobrze! A czy gdzieś w pobliżu jest dogodne miejsce dla przeprawy przez rzekę – tak, aby ominąć Gilów?

– Dla konnych nie. Pieszy może rzekę przepłynąć i później drogi szukać pośród mokradeł i toplawisk.

I na tym właściwie kończą. Radosz dziękuje Czciborowi i Witomirowi za pomoc, żegna ich i zbiera się do odjazdu. Sytuacja uległa zmianie. Trzeba odbyć naradę, nas zaś posyła ściągnąć znad rzeki niepotrzebną już czatę.

Wracamy do obozu przed południem. Towarzystwo zasiada kołem i zaczyna się wiec. Radosz przedstawia sprawę, streszczając dotychczasowe działania oraz ich wynik, jak i obecny stan rzeczy.

– Chcąc uwolnić Unisława należy pokonać rzekę i kontynuować pościg w kraju Wiślan. Wprawdzie w pobliżu nie ma ich większych osad, lecz jest to dla Golęszyców poniekąd kraj nieznany. No, a najważniejsze – rzekę można przebyć tylko gilowską przeprawą i na to musi się zgodzić Włodzisław. Bez tej zgody trzeba walczyć. Wszak gródek skutecznie blokuje drogę ku przeprawie. Można wprawdzie puścić w pogoń grupę pieszą, która ryzykując utonięciem przepłynie rzekę i sforsuje toplawiska. Niestety wynik takiego przedsięwzięcia jest wątpliwy. Ścigani dysponują łódką i dwoma końmi. Może się zatem okazać, że są zdolni do szybszego poruszania niż ścigający. Nie jest to pewne, lecz i taką ewentualność wypada brać pod uwagę. Nie zna terenu, na którym by przyszło działać pościgowi ani też rzeki. Na tym kończy.

Rozpoczyna się długa i dosyć burzliwa narada. Z poszczególnych wypowiedzi wynika, że ratunek Unisława jest coraz bardziej problematyczny. Radoszowi druhowie nie mają większej ochoty na dalsze ściganie. Ich cel został właściwie osiągnięty. Łapacze stanowiący zagrożenie dla golęszyckich osad zostali zniszczeni. Jeńcy – z wyjątkiem Unisława – uwolnieni. Wzięto nawet łupy i zdobyto liczne konie, trzeba więc wracać do domu, tym bardziej, że żniwa za pasem. Nie godzi się przy tym narażać życia wielu dla jednego. Nikt się zbytnio nie pali do wyprawy w nieznane strony. Wszak tam tylko puszcza i góry. Chcąc zaś dotrzeć do tej krainy, trzeba wpierw nadstawić głowy w ryzykownym boju o Gilów. Wypada bowiem naprzód gródek zdobyć lub przynajmniej zmusić do milczenia, a dopiero potem skorzystać z przeprawy. Na to zaś jest ich za mało. Włodzisław łatwo policzy atakujących i mając przewagę, wygubi. Na koniec odbywa się głosowanie. Wszyscy, prócz Radosza, który się przezornie wstrzymuje, aby nikomu nie sugerować rozwiązania oraz jednego głosu za dalszą wyprawą, są za powrotem do domu.

W tym momencie spozieram na Mirka. Łzy stają mu w oczach, a przy tym ma minę obitego psa. Uznaję racje Radosza i jego towarzyszy, lecz jest mi bardzo żal Mirka. W jednej chwili podejmuję decyzję. Kładę mu dłoń na ramieniu:

– Mirko, jeszcze nie wszystko stracone!

Za dalszą wyprawą głos dał młody woj imieniem Stoigniew. Z kręgu padają teraz przycinki, że jako młody i niedoświadczony, ciekaw pewnie jest obcych krain i żądny przygód. Jeżeli taki im rad, może samotnie ruszyć w dalszą wyprawę. Będzie miał okazję zabłysnąć męstwem i odwagą, a i sławę zyskać może. Nikt mu nie broni. Spoglądam na niego spod oka. Pochylił głowę i z widocznym gniewem stara się puszczać docinki starszych mimo uszu.

Wiec zakończony. Radosz podchodzi do Mirka i wyraża żal. Niczego ponadto co uczynił, nie może już zdziałać. Potem daje polecenie przygotowania się do odjazdu.

– Mirko, my jeszcze nie kończymy wyprawy! Wszak twój ojciec nadal w niewoli. Mnie nie straszna kraina Wiślan, puszcza i góry. Jeśli chcesz, ruszajmy uwolnić Unisława.

Spogląda na mnie chwilę, tak jak gdyby niewidzącymi oczyma. Najwyraźniej moje słowa jeszcze do niego nie dotarły. Dopiero po chwili jakby wrócił z innego świata do rzeczywistości. Wpierw chyba nie wierzy. Powtarzam propozycję. Błysk radości w oczach. Łapie mnie za rękę. Silny uścisk dłoni, a potem ciche:

– Powiedzie się?

– Powiedzie. Musi się powieść!

– We dwu?

– Czekaj – podchodzę do Stoigniewa. Uprzednio co prawda nie miałem okazji wiele z nim gadać – tyle, że wraz z nami był przy szturmie obozu. Pewnie wolałby wtedy być w grupie konnej, bezpośrednio atakującej obóz i zlecenie mu działań osłonowych nie przyjął ze zbytnim entuzjazmem. Podchodzę więc do niego i walę prosto z mostu, że my z Mirkiem nie wracamy. Wyruszyliśmy uwolnić Unisława i to jest nadal naszym celem. Jeżeli ma ochotę, radzi będziemy jego towarzystwu. Lecz nim da odpowiedź, niechaj się dobrze zastanowi. Dalszą drogę najprawdopodobniej przyjdzie odbyć o własnych nogach. Konie by tylko przeszkadzały. Widoków na łupy nie ma żadnych. Za to wyprawa będzie niebezpieczna i można stracić w niej głowę. My z Mirkiem mamy powód, jako że idzie o jego ojca, zaś ja jestem mu przyjacielem i nie opuszczę go w potrzebie.

Stoigniew decyduje się błyskawicznie. Patrząc na nas badawczo, jak gdyby szacował, podaje rękę.

– Nie o łupy i sławę chodzi. Będąc ongiś w potrzebie, doznał pomocy od Unisława. Godzi się tedy iść mu na ratunek, dopóki jest jeszcze chociażby cień nadziei.

Oznajmiamy Radoszowi nasz zamiar. Z powątpiewaniem kiwa głową, lecz nie protestuje. Zresztą Mirko i ja nie podlegamy jego rozkazom. Co do Gniewka, gdyż tak odtąd zwiemy Stoigniewa, nie ma obiekcji. Natomiast zamiar Przemka przyłączenia się do nas spotyka zdecydowany sprzeciw. Na koniec zostajemy przez Radosza wyprowiantowani na dalszą wyprawę. Cześć mu za to i chwała! Mirko i Gniewko otrzymują od powracających uzupełnienie strzał do łuków. Ja, dzięki Wyszomirowemu kołczanowi, takiego uzupełnienia nie potrzebuję. Postanawiamy konie zostawić u Czcibora, jeżeli na to przystanie.

Radosz dzieli swych ludzi na dwie grupy. Jedna, prowadząca wozy z łupami, ma ruszyć normalnym traktem na Plesso i następnie gród Mikuły. Druga, pod wodzą Radosza, skorzysta z tajnego szlaku. Grupa ta popędzi zdobyczne konie. Przemko prosi ojca, aby zezwolił mu przyłączyć się do grupy z wozami. Rad by zobaczyć nieznane mu dotąd miejsca. Radosz, chcąc mu widocznie wynagrodzić brak zgody na pójście z nami, przyzwala.

Wkrótce ruszają. Jedziemy na końcu kawalkady. Zatrzymawszy się na rozdrożu, żegnamy odjeżdżających. Jeszcze chwila i na drodze pozostaje tylko nasza trójka z psem. Reszta niknie za drzewami kryjącymi trakt.

– No, to nic tu po nas! Ruszajmy do Czcibora. Tam będzie okazja spokojnie przemyśleć dalsze poczynania.

Skip to content