ODCINEK 6

Widok naszej trójki zapewne zdziwił Czcibora. Spodziewał się raczej zobaczyć Radosza. Opowiadamy o wiecu i jego wyniku. Ze smutkiem kiwa głową, a następnie z niedowierzaniem pyta czy rzeczywiście zamierzamy uwolnić Mirkowego rodzica?

Potwierdzamy stanowczo: Pociągniemy za Wyszomirem chociażby i nawet w dziedziny kniazia Medzamira. Zaś po drodze pewnie przydarzy się okazja oswobodzenia jeńca.

Przekonany naszą stanowczością, zasępia się jeszcze bardziej.

– Nie, nie żeby odradzał wyprawę, gdyż rozumie powodujące nami intencje, lecz jako mąż doświadczony, bardziej realistycznie patrzy na sprawę i ocenia nasze szanse. A te, prawdę powiedziawszy, są marne. Nie licząc już trudności wynikłych z wędrowania pośród górskiej kniei i to w dodatku zupełnie nieznanej, Unisława prowadzi czterech doświadczonych wojów. – Tu uśmiecha się przepraszająco, jak gdyby tym stwierdzeniem i niedopowiedzeniem reszty nas dotknął.

– Nie frasujcie się Czciborze! Czasami i doświadczony mąż nie tak postąpi jakoby miał, zaś strzale za jedno czy ją wypuści woj biegły, czy też młodzik, byle trafiła celu. I tak samo trafiony może być młodzik, jak i mąż bywały. Strzała ich wnet pogodzi. Nie w otwartym boju oswobodzić chcemy Unisława. Prędzej już w ukryciu będziemy czekali okazji. Radźcie przeto lepiej, jak Gilów obejść, żeby się przez rzekę przeprawić. A i nasze konie byśmy chcieli u was ostawić.

Co do koni, nie ma obiekcji. Ostatecznie zawsze je może podesłać Witomirowi do gospodarstwa. Gdyby zaś wieść o tym doszła do uszu Włodzisława, można powiedzieć, że to się przyplątały wierzchowce z rozbitej Stroimirowej ekspedycji. I rzeczywiście będzie tylko niewiele odbiegało od prawdy.

Potem już przygotowujemy się do wyprawy. Przy pomocy mocnego powroza robię z mojego worka plecak. Przymierzam. Nawet nieźle trzyma. Towarzysze patrzą zdziwieni, ale widząc końcowy efekt, również przystępują do roboty. Przynajmniej drogą będziemy mieli swobodne ręce. Na koniec przytraczam rzemieniami do wora zrolowaną derkę – tak, jak koc na wojskowym tornistrze. Nie zajmuje przynajmniej potrzebnego na prowiant miejsca w worku. I ta innowacja zostaje przyjęta przez Mirka i Gniewka.

Kuszę chyba wypadnie mi nieść w ręku lub przewieszoną na powrozie przez kark. „Syrenka” musi wrócić do pasa. Inaczej nie da rady. Za mało miejsca na plecach. Hełm wraz z saperkami i żelaznymi bełtami decyduję zostawić u Czcibora na stryszku. Do naszego powrotu nikomu nie będą wadziły. No, bo że wrócimy, w to jakoś nie wątpię. Postanawiam także zostawić Wyszomirową sakiewkę z dirhemami. Wkładam ją w strzechę, zaraz przy narożnej krokwi. Tutaj raczej nikt jej nie znajdzie. Uprzednio znów biorę siedem monet – ot, tak na szczęście. Podczas gdy Mirko i Gniewko oraz pomagający im Czcibor przerabiają worki na zgrabne plecaki, mam chwilę czasu, żeby pomyśleć o wyprawie. Co do rzeki, nad którą obecnie siedzi Wyszomir, nie mam wątpliwości, że chodzi o Sołę. Inna rzeka nie może wchodzić w rachubę. Zamykam oczy, aby nic mi nie przeszkadzało w przypomnieniu sobie mapy.

– Wyszomir zadekował się chyba gdzieś w okolicy Przecieszyna – Skidzina, oczywiście tych z późniejszych czasów. Prócz bagien i boru obecnie zapewne nic tam innego nie ma. Podobnie zresztą będzie w górę rzeki. Góry zaczynają się w rejonie Czańca i Porąbki. Wiadomo, że teraz nie ma tam zapory wodnej. Rzeka przeciska się przez góry wąskim przełomem. Dopiero za Tresną otwiera się na południe szeroka kotlina, wśród której kiedyś stanie Żywiec. Kotlina kończy się w rejonie Milówki. Odtąd rzeczna dolina zwęża się coraz bardziej, a z nią i sama rzeka, do której z obu stron wpadają zasilające ją dopływy. Sądzę, że szlak, jeżeli ma przechodzić na słowacką stronę, będzie biegł doliną wzdłuż Soły tak długo, jak to tylko możliwe i gdzieś, może w rejonie Zwardonia, spłynie w dół – na południe. Aha, przecież tego wszystkiego tam jeszcze nie ma, lecz to mi nie przeszkadza. Muszę mieć jakieś punkty odniesienia i orientacji. Przecież to tylko w mej głowie. A więc dobrze! Przypuszczam że wiem, którędy zamierza wędrować Wyszomir. A my? Mamy mu deptać po piętach i czekać sposobnego momentu? Chyba tak. Ba, cóż innego nam pozostaje? Pewnie, że lepiej byłoby ich wyprzedzić i urządzić zasadzkę, czekając aż nadciągną. Niestety nie przefruniemy ponad nimi, zaś w wąskiej dolinie nie ma na to szansy. A chociażby i nawet się powiodło, prędzej czy później zapewne by odkryli ślady naszej bytności. I co wtedy? Nie, wybij sobie to z głowy! Pozostaje jedynie ostrożnie deptać im po piętach. Tylko, żeby się przy tym na nich nie nadziać. To byłby koniec wszystkiego. Gdyby tak można wsiąść do pociągu i podjechać chociażby do Żywca – marzy mi się nierealnie. – Niestety o pociągu będzie sobie można pomyśleć najwcześniej za przeszło tysiąc lat. – Lecz w tym samym momencie coś zaczyna mi świtać:

– A gdyby tak nie ganiać za łapaczami doliną Soły, lecz przeskoczyć górskie pasmo Bramą Wilkowicką, wzdłuż biegu Białki? Przecież ta płynie z południa – aż z Wilkowic i dopiero tam odbija ku zachodowi. Zaś za Wilkowicami już się otwiera Kotlina Żywiecka. Mamy zatem szansę niepostrzeżenie wyprzedzić Wyszomira. Droga jest wprawdzie dłuższa niż doliną Soły i chyba znacznie trudniejsza, gdyż do Białki musielibyśmy się przedzierać na przełaj puszczą. A i od Białki w Wilkowicach do Soły w rejonie Pietrzykowic i Tresny, podobnie. Jednak nie jest to niemożliwe.

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej się do tego przychylam.

– To nam daje szansę! Żeby tylko Wyszomir nie pospieszył się i nas nie wyprzedził. Ale chyba nie. Jest ranny, a i jego dwu towarzyszy także. Pewnie parę dni odsapną, by dojść do siebie. A chociażby i nawet zaraz wyruszyli, to nie będą znów aż tak pędzili do przodu. Przecież nic ich nie goni. Do zimy daleko, jak rzekł Włodzisław. Mają zatem dosyć czasu. Jeżeli się pospieszymy, powinniśmy drabów wyprzedzić. Dobra nasza! Ale wpierw jakoś muszę sprzedać swój pomysł Gniewkowi. Jest starszy i w dodatku nic o mnie nie wie. Może mieć obiekcje co do planu. No, bo niby skąd mam wiedzieć o Białce, Bramie Wilkowickiej i Kotlinie Żywieckiej? Chyba więc nie obejdzie się bez wtajemniczenia go w moje sprawy. Tak, to będzie najlepsze rozwiązanie. Tylko, żeby nie wzbudzić w nim zawiści, że to ja chcę przewodzić naszej wyprawie. Wypada zatem bardzo uważać i przestrzegać zasad demokracji, radząc wspólnie o ważniejszych sprawach. Pozostaje jeszcze problem ominięcia Gilowa. Nie bardzo mi się uśmiecha forsowanie Wisły wpław, a następnie przedzieranie pośród mokradeł. Najwygodniej byłoby skorzystać z przeprawy. Tylko w jaki sposób przemknąć obok gródka? Przecież droga ociera się nieomal o jego ostrokół!

– A gdyby tak spróbować nocą? Może się powiedzie przemknąć cichaczem? Ee, czacie to może się wykpimy, ale nie gilowskim pieskom! Z dala wyczują i obszczekają. Nie, to na nic. Daremny trud!

Chwilę myślę o czymś innym, lecz w podświadomości wciąż tkwi ten Gilów, jak cierń w nodze.

– A gdyby tak ich czymś zająć, żeby przez jakiś czas nie zwracali na nic innego uwagi – wpada mi nagle do głowy. – Tak, to jest myśl!

Im dłużej nad tym rozważam, tym więcej mi się pomysł podoba.

– Już wiem co zrobię. Tak, to ich powinno dobrze zaabsorbować. Ani im w głowie będzie pilnowanie traktu.

Żeby plan zrealizować, muszę poczynić odpowiednie przygotowania. Po sporządzeniu plecaków pozostał jeszcze spory kawał grubego, konopnego sznura. Ucinam kawałek i strzępię na pojedyncze włoski. Otrzymane pakuły dzielę na trzy części. Tyle chyba wystarczy? Proszę Czcibora o trzy długie strzały do jego dużego łuku. Dostaję bez pytania, do czego mi są potrzebne? Przymierzam strzały do kuszy. Wypada trochę skrócić lotki, lecz grotem wystarczająco wystają poza strzemię, a o to mi właśnie chodzi. Teraz jeszcze trochę tłuszczu. Skończywszy przygotowania posilamy się, gadając o wyprawie. Pytam Czcibora czy wie, gdzie jest rzeka, nad którą biwakuje Wyszomir.

– Tak. Nie jest do niej daleko. Od przeprawy trzeba iść na wschód. Wpierw teren się podnosi i jest sucho. Dopiero gdy zacznie opadać ku rzece, zaczną się toplawiska, jednak do rzeki można dojść. Dobrze mieć ze sobą tykę, żeby macać drogę.

Na razie nic nikomu nie mówię o mych planach. Wszyscy uważają, że gdzieś obok Gilowa sforsujemy Wisłę i będziemy ostrożnie deptali Wyszomirowi po piętach. Specjalnie nie wyprowadzam mych towarzyszy z błędu. Po cóż przed czasem wtajemniczać Czcibora i komplikować mu życie wiadomością, że nie jestem z jego czasów? Zresztą wkrótce ruszymy i wtedy będzie dosyć czasu, aby gdzieś przed gilowską polaną siąść na uboczu i dopiero wtedy rzec Gniewkowi moją historię, zaś później przedstawić swój plan. Mam nadzieję, że go zaakceptują.

Zbieramy się powoli do drogi, gdy nagle psy zaczynają szczekać. Czcibor podchodzi do furty, a my nikniemy za chatą. W następnej chwili słyszymy stąpanie konia i głos wzywającego nas Czcibora. Wychodzimy z ukrycia i aż oczy przecieramy ze zdziwienia. Przed chatą stoi Przemko.

– A ty skąd tu?

Okazuje się, iż po prostu dał nogę i wrócił do nas. Przecież jest naszym przyjacielem.

– A wola ojca?

– Tak, to rzeczywiście poważny problem, wszakże o tym czas będzie pomyśleć później. Społem wyruszyliśmy, nie godziło się tedy do domu wracać, zostawiwszy nas w potrzebie.

No, nie chciałbym być w jego skórze, gdy go Radosz dorwie. Lecz po co sobie teraz łamać głowę? Lepiej co prędzej wyruszyć, nim ktoś z drużyny żupana, poszukując zbiega, nie spadnie nam na karki. Czekamy aż się Przemko posili, przerabiając w międzyczasie jego worek na plecak.

Sprytny był, gdyż w jukach przywiózł zapas żywności, nie licząc innych przydatnych w wyprawie rzeczy. Mówimy mu zaraz, że wierzchowce zostawiamy na miejscu, jednak to go bynajmniewj nie martwi. Na koniu czy na nogach – byle razem.

Chyba nie zdaje sobie w pełni sprawy, jak niebezpieczna staje się obecnie nasza wyprawa. Ha, trudno! Nie będę go uświadamiał, gdyż i tak niczego to nie zmieni.

Żegnani serdecznie przez Czcibora, życzącego nam pomyślnego wyniku ekspedycji, opuszczamy wkrótce jego gościnną zagrodę, obarczając biednego bartnika dodatkowo troską o cztery konie. Pocieszam się tym, że zapewne skorzysta z pomocy syna. Zdążamy żwawo w stronę Gilowa, chociaż każdy jest dobrze objuczony. Ze zazdrością spoglądam na Niuka, który prócz swej zacnej osoby, niczego więcej nie musi dźwigać. Też bym tak chciał. Przed gilowską polaną opuszczamy trakt zagłębiając się w borze, aby wkrótce wyjść nad stromy brzeg kotliny. W dole, otoczony fosą, na którą zapewne wykorzystano starorzecze Wisły, leży Gilów. Jakiś czas spozieramy na gródek oraz drogę do przeprawy ocierającą się o jego ostrokół, bródłem zwany przez mych towarzyszy.

– Żeby tak gęsta mgła zechciała ogarnąć kotlinę – marzy mi się nierealnie. Lepiej jednak zaraz przystąpić do wtajemniczenia Gniewka w moje sprawy. Czasu do zmroku pozostało wiele, nie muszę się więc spieszyć. Zresztą, pośpiech jest podobno wskazany tylko przy łapaniu pcheł. Tych zaś, jak dotychczas, nie zdążyłem jeszcze podłapać, co mi się wydaje dziwne.

Długo trwa moja opowieść. Zrazu Gniewko chyba nie bardzo mi wierzy, czemu się wcale nie dziwię. Na jego miejscu również bym tak postąpił. Potem jednak zostaje przekonany. Powtarza się scena ze zamkiem błyskawicznym. Następnie wyjmuję składany nóż. Chłopcy go jeszcze nie widzieli. Budzi wpierw zdziwienie, a potem niekłamany zachwyt. Po nożu na tapetę wyjeżdża zegarek. O, to już jest gwóźdź programu! Tym razem chłopcy na wyścigi tłumaczą Gniewkowi, co i jak, dumni ze swej wiedzy. Podobne niedowierzanie budzą zrazu właściwości kompasu. Potem muszę jeszcze cokolwiek opowiedzieć o moich czasach. Zgarniam igliwie, grubą warstwą zalegające na ziemi i na oczyszczonym miejscu, jak na tablicy, rysuję patyczkiem wygląd naszych domów, samochodów, samolotów itp. Demonstruję także pismo oraz cyfry. Najbardziej jednak zafrapowała ich wieść, że człowiek może latać w powietrzu. Po prostu nie chce im się w to wierzyć. Cóż, gdybym miał więcej czasu, narzędzia i odpowiedni materiał, postarałbym się zbudować lotnię. Tutaj, z wysokiego brzegu nad kotliną, zupełnie dobrze by się startowało. Lecz o tym będzie czas pomyśleć później. Wprawdzie nigdy nie latałem lotnią, ale jeżeli inni to potrafili, dlaczego ja bym nie mógł spróbować?

Właściwie to o mych czasach mógłbym im tak opowiadać do samego rana i jeszcze by się okazało za mało. Obiecuję na później dalszą porcję, zaś teraz przechodzę do wyłuszczenia swego planu. Rysuję na ziemi plan terenu, na którym przyjdzie nam działać, zaznaczając Gilów na samym starcie. Grubą kreską ciągnę bieg Soły oraz Wisły. Tak samo znaczę Białkę, wpadającą do Wisły. Teraz jeszcze góry przecięte wąskimi dolinami rzek i rozwierającą się za nimi Kotlinę Żywiecką. Przystępuję do omówienia planu, znacząc przerywaną kreską przypuszczalną trasę Wyszomira i naszą.

Po sforsowaniu Wisły i wydostaniu się na wyższy teren, musimy skręcić na południe, zaś potem na południowy zachód, aby ominąć podmokły i bagienny rejon ciągnący się wzdłuż Wisły. Pamiętam przecież liczne stawy i torfowe łąki Dankowic, Kaniowa i Dziedzic. Przyjdzie nam się przedzierać puszczą, jednak już trasą biegnącą miejscami położonymi wyżej tak, aby wyjść nad Białkę poza mokradłami, gdzieś w okolicy Komorowic. Myślę, że zejdzie na to ze dwa lub trzy dni. Zresztą „okaże się w praniu,” jak nam wyjdzie forsowanie pierwotnej puszczy? Plan wszystkim przypada do gustu. Pozostaje jedynie problem skrytego przemknięcia obok Gilowa.

– Powinno się udać – tu pokrótce wyłuszczam swój pomysł. Nie mogę powiedzieć, aby im się nie podobał, jednakże Gniewko sceptycznie uznaje, że do gródka nie da rady dostrzelić z wysokiego brzegu.

– Z dołu tak, ale tam jest toplawisko. Z brzegu, chociażby nie wiem jak był dobry łucznik, nie mówiąc już o łuku, nie da rady. Za daleko!

Tu mnie wziął na ambicję. Naciągam kuszę, zakładając bełt z przerobionej Luborowej strzały. Wprawdzie nie jestem w miejscu najbliżej położonym od gródka, lecz zaryzykuję. Biorę na cel gilowskie bródło. Dosyć daleko, więc trzeba strzelić pod kątem niemal 450.

– Brzdęk! – Bełt, kreśląc w powietrzu łuk, kończy lot już blisko ziemi, wbijając się w pal ostrokołu.

Gniewko aż oczy przetarł ręką. Potem w skupieniu ogląda kuszę. Nie, teraz już nie ma żadnych wątpliwości.

Pogoda nadal piękna. Słońce, chociaż chyli się ponad borem, wciąż jeszcze dobrze przygrzewa. Dzisiaj jego żaru nie chłodził nawet lekki podmuch wiatru. Noc też zapewne będzie ciepła. Żeby się tylko nie przyplątała burza. To by postawiło mój plan pod znakiem zapytania. A i nadchodzącą noc wypadnie spędzić pod gołym niebem, wolałbym zatem, aby nam nic nie kapało za karki, podobnie jak i w następne. Znacznie by to ułatwiło planowaną misję. Lecz, jak na razie, nic nie zapowiada zmiany pogody, więc mam nadzieję, że się wszystko dobrze ułoży. Horyzont od południa zamykają z lekka zamglone góry. Tam wiedzie nasza droga. Niebo bez jednej chmurki. Pogoda w sam raz na żniwa, lecz brakuje jeszcze paru upalnych dni, aby zboża dojrzały.

Do zmroku pozostało już niezbyt wiele czasu. Ułożywszy się wygodnie na skraju boru, gawędzimy z cicha. Trzy długie strzały owinięte przy grocie natłuszczonymi pakułami czekają, aby zagrać swą rolę na gilowskiej scenie. Żebym tylko niczego nie sfuszerował! Mam nadzieję, że bełty w czasie lotu nie zgasną? Wystarczy, gdy pakuły będą się tylko tliły. Suchej strzesze niewiele potrzeba.

Z wolna zapada zmierzch. Niby to jestem spokojny, lecz wewnątrz mam nerwy napięte jak postronki. Z emocji zaschło mi w gardle. Przecież teraz tylko ode mnie zależy czy uda się nam przemknąć obok Gilowa?

W końcu mrok spowija ziemię.

– Zaczynamy zaraz, czy też jeszcze trochę poczekamy? – Uznajemy, żeby nieco poczekać.

Na ciemnym niebie zapalają się coraz to nowe gwiazdy. Oczy przyzwyczajone już do mroku zupełnie dobrze rozróżniają najbliższe kształty. W dole dobrze widać owal gródka, ciemniejszy niż otoczenie. Korzystniej dla strzału byłoby poczekać aż wzejdzie księżyc. Z drugiej zaś strony moglibyśmy wtedy zostać prędzej dostrzeżeni na drodze. Lepiej zatem podjąć akcję bez księżycowego oświetlenia.

Odchodzę z Mirkiem, pozostawiając dobytek przy Gniewku i Przemku. Naszym celem jest miejsce najmniej odległe od gródka. Naciągam kuszę i zakładam jedną ze spreparowanych Czciborowych strzał. Gdyby wiedział do czego posłużą, chyba by mi ich nigdy nie dał. Podaję kuszę Mirkowi:

– Masz, potrzymaj. Zaraz zobaczysz jak ogniem buchnę, ale tylko niewielkim.

Wyjmuję zapalniczkę. Zawór gazu otwarty do połowy. Pstryk! Przykładam płomień do natłuszczonych pakuł. Zupełnie dobrze się palą. Odbieram kuszę z rąk Mirka, przykładam kolbę do ramienia i krótko celując, zwalniam spust. Strzała pomknęła w stronę gródka, siejąc po drodze iskierkami. Czy aby jej nie dostrzegą? Niestety kończąc lot wbija się w ostrokół – mniej więcej w połowie jego wysokości, jednak nadal się pali.

– Podnieść celownik – myślę, odruchowo stosując terminy dotyczące broni palnej. Po chwili w stronę Gilowa mknie drugi bełt. Ten przelatuje ponad ostrokołem i ląduje chyba na dachu znanej mi z gościnności gospody. Widać niewielki, świecący punkcik na jego ciemnym tle. Dla pewności posyłam w to samo miejsce trzeci zapalający pocisk.

– Teraz żwawo ku reszcie towarzystwa! – W chwilę później, podejmując z ziemi ekwipunek, rzucam okiem na gródek. Płomień rośnie, obejmując coraz większą połać dachu. Udało się! Mam nadzieję, że w porę dostrzegą ogień, aby go zlokalizować? Przecież nie mam zamiaru puszczać z dymem całego Gilowa. Wystarczy jednego dachu, by na krótki czas odwrócić uwagę wartowników od drogi.

Biegniemy w stronę traktu opadającego w dół zbocza. Będąc już w kotlinie, skracam linkę Niuka do minimum. Wolę mieć psa przy nodze.

W gródku tumult i zamieszanie. Płomień zdrowo buzuje na dachu. Pali się gościnna przystań strudzonych wędrowców.

– Serdeczne pozdrowienia miły gospodarzu – myślę ze złośliwą satysfakcją.

Brama do gródka otwarta na oścież. W niej, jak na scenie teatru, widać ludzi z cebrzykami. Czerpią wodę z fosy i pędem wracają do pożaru. Przemykamy obok przez nikogo niezauważeni. Psy już od dawna czynią srogi tumult i nikt na to nie zwraca najmniejszej uwagi.

– Teraz co tchu do przeprawy! Tylko ostrożnie, przecież nie wykluczone, że i tam może stróżować jakiś gilowianin.

Niebawem jesteśmy przy rzece. Szczęściem przeprawy nikt nie pilnuje. Siadam na brzegu, chcąc się rozebrać. Niezbyt bowiem widzi mi się noc w mokrym ubraniu. Jest wprawdzie ciepło, ale zawsze to średnia przyjemność. Gniewko jednak wskazuje na – ni to tratwę, ni to krypę, przywiązaną do drzewa poniżej brodu. Aha, możemy przecież przepłynąć tą „Arką Noego”. Mirko odwiązuje krypę od drzewa. Ujmujemy drągi i odpychając się od dna, płyniemy w poprzek koryta. Będąc już na drugim brzegu chwilę rozważam czy lepiej pozostawić ów prom na miejscu, czy też puścić go z prądem rzeki? Jeżeli zostanie z tej strony, zdradzi nas niechybnie. Włodzisław nie jest durniem i wnet skojarzy pożar z promem. Jeżeli zaś spłynie z prądem w dół rzeki, także może coś podejrzewać, ale pewności mieć nie będzie. Z równym powodzeniem mógł zostać marnie przywiązany i sam popłynąć z prądem rzeki. Jak to dobrze, że Mirko cierpliwie porozwiązywał węzły, zamiast wygodnie i szybko linę przeciąć. Składamy zatem żerdzie zastępujące wiosła na swych miejscach i odpychamy mocno krypę od brzegu. Wolno wypływa na środek rzeki i potem, porwana nurtem, zaczyna drogę ku Bałtykowi. Wątpię jednak, aby tam kiedykolwiek dotarła. Prędzej zapewne utknie na jakiejś pobliskiej kępie lub łasze.

Ruszamy przed siebie. Zostawiwszy za sobą dolinę Wisły, wychodzimy na teren wyżej położony. Teraz wypada wziąć kurs na południe. W swoim czasie jechałem kilkakrotnie z Tatą łazikiem drogą z Góry do Bestwiny przez Jawiszowice, Dankowice i Starą Wieś. W Bestwinie i okolicznych wsiach również bywałem parę razy. Stąd jechaliśmy nawet kiedyś do Bielska przez Komorowice. Pamiętam pofalowany teren, po którym teraz przyjdzie nam wędrować. Jest tylko jedna mała różnica: Obecnie wszystko szczelnie pokrywa puszcza.

Dobrze byłoby wybrać tę trasę, którą kiedyś pobiegnie szosa. Ale i tak nie unikniemy mokradeł. Licznymi dolinkami, które nam przetną drogę, toczą wody przeróżne strumienie i ruczaje o zabagnionych brzegach, więc nie obejdzie się bez zmoczenia nóg. Tylko czy trafię na właściwą trasę? Obecnie wygląda to zupełnie inaczej. Oprócz drzew mało co widać. Jak to dobrze, że mam kompasik. Wprawdzie wolałbym porządną busolę – cóż jednak począć? Nie mam i już! Pozostaje jeszcze słońce, które także będzie nam pomocne w utrzymaniu właściwego kursu. Miejmy zatem nadzieję, że nie pobłądzimy.

Nisko ponad drzewami wyłania się sierp księżyca, troszkę już grubszy niż poprzednio. Przynajmniej cokolwiek oświetli nam drogę. Zagłębiamy się w borze. Niestety trudno nocą utrzymywać prawidłowy kierunek, gdyż przy takiej plątaninie gałęzi nieba prawie nie widać. Trafiwszy na niewielką polankę, rozkładamy biwak. Jeszcze niedawno rósł tutaj potężny buk. Teraz zdruzgotany wichurą leży na ziemi pośród połamanej masy własnych gałęzi, jak i sąsiednich drzew. Dzięki temu jest dosyć miejsca na biwak. Mamy dwa toporki. Puszczamy je w ruch. Suchego drewna nie brakuje. Układamy stosik, dodając od spodu drobno połupane drzazgi, wiecheć suchej trawy oraz nieco zeschłych bukowych liści. Na koniec ogołacamy ziemię wokół przyszłego ogniska z wszelkiej roślinności, aby się zabezpieczyć przed ewentualnym zaprószeniem ognia w lesie. Robię ponowny użytek z zapalniczki, wprawiając przy okazji Gniewka i Przemka w zdumienie. Po chwili ogień na dobre zaczyna swój taniec na przygotowanym stosiku. Chłopaki tymczasem szykują zapas drewna wystarczający dla podtrzymania ogniska do rana. Odstraszy zwierzaki, które by ewentualnie chciały się z nami bliżej zapoznać.

Ustalamy warty. Jest pierwsza w nocy, zatem będą tylko dwie. Pierwszą trzyma Gniewko, drugą wylosował Przemko. Przynajmniej z Mirkiem trochę pośpimy tej nocy, odrabiając zaległości.

Wydaje się, że dopiero co zasnąłem, a tu już Przemko szarpie mnie za ramię, przywracając brutalnie rzeczywistości. Gdyby nie świadomość czekającego nas ciężkiego dnia i długiego marszu, poleżałbym sobie jeszcze trochę owinięty derką. Aby mnie nie kusiła, odrzucam ją natychmiast i w strumyku płynącym dnem dolinki, zmywam z siebie resztki snu. W brązowym kociołku nad ogniskiem bulgocze gotująca się woda. Kociołek przywiózł Przemko. Świstnął go z wozu wiozącego łupy. Nie ma co, ma chłopak głowę na karku!

Gniewko sypie we wrzątek garść dobytego z woreczka ziela i po chwili najbliższą okolicę wypełnia przyjemny, orzeźwiający zapach. Śniadanie składa się z podpłomyków i pieczonego udźca na zimno. Na razie mamy dosyć zapasów, lecz później nie obędzie się zapewne bez polowania i połowu ryb.

Niuk dzielnie nam sekunduje w jedzeniu, chociaż właściwie to głównie jada po południu. Przed wyruszeniem w dalszą drogę dokładnie zalewam resztki ogniska. Jest sucho, dlatego bardzo łatwo o przypadkowy pożar. Zwinąwszy ruchomy dobytek, ruszamy w drogę omalże równocześnie ze słońcem. Zakładam na przegub zegarek, żeby móc wygodnie sprawdzać na kompasie kierunek marszu. Prócz tego w utrzymaniu właściwego kierunku pomocne jest słońce. Mamy je stale po lewej stronie. Posuwamy się do przodu, może niezbyt szybko, tracąc nieraz wiele czasu na mozolne przedzieranie poprzez gęstwinę. Teren raz się wznosi, to znów opada. Brodzimy po kostki, a nawet i wyżej w wodzie oraz taplamy się w błocie. Jak to dobrze, że rano zamieniłem zdobyczne półcholewki na Czciborowe łapcie. Lżejsze, a i woda, jak w nie szybko wpadnie, tak i rychło wypłynie. Za to nogawki spodni mamy ubłocone prawie że po kolana.

Chcąc pokonać jak najwięcej drogi, zamiast obiadu pozostajemy przy zimnym posiłku. Ogień rozpalimy dopiero wieczorem. Oj, jak bym chciał, abyśmy jeszcze dzisiaj wyszli nad Białkę! Niestety zdaję sobie sprawę, że jest to nierealne. Przy dotychczasowym tempie – nie da rady. Kierunek utrzymujemy chyba dobry? Taką mam przynajmniej nadzieję. Teren pofalowany – taki, jak pamiętam, lecz gdzie jesteśmy aktualnie, nie mam zielonego pojęcia. Tyle wiem, że utrzymując w przybliżeniu dotychczasowy kierunek, ostatecznie musimy trafić na Białkę, która płynąc z południa na północ, przecina naszą drogę.

Słońce chyli się już ponad borem, gdy zmordowani całodziennym marszem, znajdujemy trochę wolnej przestrzeni nad dosyć sporym strumieniem płynącym w kierunku Wisły. Miejsce na biwak należy nieco oczyścić z krzaków, aby jako tako móc się rozłożyć. Zbieramy drewno na opał i już niebawem płonie ognisko. Zaraz też zawisł nad nim Przemkowy kociołek z wodą. Tym razem na wieczerzę będzie jakaś zupka czy też polewka. Inwencję twórczą w tym względzie pozostawiam Gniewkowi i chłopakom. I tak nie mamy soli, więc nic nadzwyczajnego z tego nie wyjdzie. Jednak głód i ruch na świeżym powietrzu czyni swoje. Gdy nadchodzi czas wieczerzy, pałaszuję zupę z wilczym apetytem, poprawiając podpłomykiem. Niuk ogryza obfite resztki ze sporego gnata, który do niedawna był wędzonym udźcem.

Przed zaśnięciem jeszcze gawęda przy ognisku, lecz zmęczenie przypomina wnet o śnie. Świat okrywa już mrok, najwyższa zatem pora ułożyć się do snu – tym bardziej, że jutro czeka nas ciężki dzień. Ustalamy jeszcze warty i to głównie dla podtrzymania ognia zabezpieczającego nas przed mieszkańcami boru. Mnie dostaje się pierwsza – dwugodzinna.

Zegarek nakręcony, zaś „przodkowie” przeszkoleni w jego użytkowaniu, wobec tego nie powinno być kłopotów z określeniem pory zmiany. Siedzę oparty plecami o drzewo. Przede mną płonie ognisko, rzucając migotliwe blaski na otaczające nas drzewa. Niuk wyciągnął się u mych stóp. Od czasu do czasu łaskoczę go za uchem. Pręży się wtedy, rozkosznie pomrukując. Kiedy indziej widać śni mu się coś niezbyt przyjemnego, gdyż przebiera końcami łap, ciężko dysząc i popiskując. Wystarczy jednak, że się do niego odezwę uspokajająco i pogłaszczę, aby znów przywrócić mu spokojny sen.

Pięknie jest pogodną nocą w borze. Jeszcze z wieczora ruszył się wiatr. Szumi teraz z lekka w gałęziach drzew. Ponad głową świecą gwiazdy, dziurawiąc ciemność nieprzeniknioną. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko przyciszonego akompaniamentu wilczego chóru.

– Ale ze mnie kretyn! Też mi się zachciewa artystycznych doznań. Wariat! Puknij się, Sławku, w łepetynę i spłyń na ziemię. Żadnych wilków i to do końca wyprawy!

Nocną ciszę przerywa pohukiwanie sowy. Ciarki przechodzą mi przez plecy. Dorzucam drew do przygasającego ogniska. Bucha płomieniem, śląc ku ciemnemu niebu rój złotych iskierek. Na podorędziu tkwi wbita w ziemię „syrenka”. Podsuwam kijem w ogień niedopalone końce grubszych konarów. Myślę o naszej wyprawie. Cóż nam przyniosą najbliższe dni?

Ostatecznie budzę Mirka i przekazuję zegarek. Zapina go z nabożeństwem na przegubie. Ja tymczasem owijam się derką i życząc druhowi spokojnej nocy, rychło zapadam w sen.

Nie wiem jak długo spałem. Budzę się nagle. Jeszcze noc. Poprzez korony drzew prześwieca księżyc. Ognisko przygasło. Czyżby Mirko przyspał? Dobrze mi się leży i w tej chwili jestem zbyt leniwy, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Odwracam tylko oczy, by popatrzeć na druha. I w tym momencie z przerażeniem dostrzegam, zapalające się o parę kroków przed nosem, lśniące w ciemności, jasnozielone latarki dwu ślepi. Patrzą wprost na mnie! Zamurowało mnie na chwilę. Nie mogę z siebie wydobyć głosu ani uczynić żadnego ruchu. Leżę jak sparaliżowany.

Podsycone przez Mirka ognisko bucha nagle jasnym płomieniem. Kolor lustrujących mnie ślepi, z jasno niebiesko – zielonego przechodzi w odcień starego złota i raptownie gasną. Jeszcze przez chwilę nie mogę się poruszyć. Potem czynię parę głębszych oddechów i „paraliż” przechodzi. Spoglądam na Niuka. Śpi smacznie, wyciągnięty u mych stóp.

– Co to było?! Wilk czy też jakiś inny zwierz? – Mówię o tym Mirkowi. Rozgląda się gorączkowo, jednak nic już nie świadczy, aby tu przed chwilą coś było. Niuk przebudzony rozmową wpierw się przeciąga, lecz nagle staje na równe nogi i nastroszywszy sierść, warczy. Łapię go za obrożę. Pies, nadal zjeżony, patrzy w mroczny bór i wciąż warczy. Nie puszczając go, podchodzę w miejsce skąd mnie lustrowały ślepia. Węszy, a złapawszy trop, chce pociągnąć w głąb puszczy.

– O nie piesku, nie ma głupich! Nocną ciszę przerywa wściekłe ujadanie Niuka.

Wracamy do ogniska. Wszyscy obudzeni. Chwilę rozmawiamy o ostatnim wydarzeniu. Trzeba wciąż pamiętać o zachowaniu czujności, a przede wszystkim zawsze dbać, by ognisko płonęło jasnym płomieniem. W przeciwnym wypadku możemy się obudzić w brzuchu jakiegoś drapieżnika.

Do zmiany warty zostało jeszcze pół godziny. Przemko postanawia już nie spać i popilnować wraz z Mirkiem do zmiany. Ja tymczasem przywiązuję do Niukowej obroży długi powróz i jego drugim końcem owijam się w pasie. Przynajmniej mam pewność, że podczas mego snu nie wybierze się na samotne łowy.

– Śpij piesku, Mirko popilnuje. Śpij!

Zakutawszy się na powrót w derkę, zamykam oczy i usiłuję zasnąć. Lecz mija trochę czasu nim emocje opadły na tyle, że sen ponownie skleja moje powieki.

Budzę się wcześnie rano. Gniewko już coś pichci w kociołku. Reszta bractwa śpi. Nawet pies nie ma zbytniej ochoty się ruszyć. Leżę jeszcze chwilę, aż „wyparują” ze mnie resztki snu. Potem wstaję i zaraz idę ochlapać twarz w strumieniu. Psisko ziewa szeroko, przeciąga się i na koniec podąża za mną. Obwąchuje drzewa i uznawszy ostatecznie jedno za odpowiednie, podnosi łapę, żeby je podlać. Też ma wymagania!

Na piaszczystym brzegu strumienia widnieją świeżo odciśnięte ślady psich, a raczej pewnie wilczych łap. Teraz już wiem, kto mi się tak pilnie przypatrywał?

W dalszą drogę wyruszamy przed szóstą. Przejmuję wtedy zegarek od Gniewka. Muszę jednak przyznać, iż przez ten krótki czas, jaki już tutaj jestem, zdążyłem się odzwyczaić od zegarka i wcale mnie nie korci, by sprawdzać godzinę.

Dobrze przed południem osiągamy brzeg Białki. Jaka czysta! Zupełnie nie to, co zapamiętałem. No i wody w niej dużo więcej.

Po uciążliwej wędrówce z ulgą zanurzam dłonie i ochlapuję spotniałą twarz. Niuk wskakuję do wody. Przepływa kawałek i wyłazi na ląd, wytrzepując nadmiar wilgoci z futra. Zdejmujemy obuwie i jakiś czas moczymy nogi. Teraz nasza droga winna być łatwiejszą. Pójdziemy na styku rzeki i boru. Ale wypada wciąż pamiętać o niespodziankach, które nam może los zgotować, a już najbardziej mieć się na baczności, by nie wdepnąć przypadkiem w jakieś bagno.

Podążamy na południe. Prowadzi nas rzeka. Niepotrzebny chwilowo kompas chowam w kieszonce. Do gór już niedaleko. Gdzieś pomiędzy nimi wiedzie wąski przesmyk, którym wraz z rzeką przekroczymy na drugą stronę.

Moi druhowie z wyraźną ulgą przyjęli odnalezienie rzeki. Może dotychczas mi nie dowierzali? Któż ich tam wie? Jeżeli tak było, teraz są już w pełni przekonani.

Wędrówka na styku rzeki i puszczy także nie jest wcale łatwa i przyjemna, jednak obecnie poruszamy się znacznie szybciej. Późnym południem uznaję, że już chyba jesteśmy na obszarze, który kiedyś zajmie Biała. Po drugiej stronie rzeki teren się wznosi prawie że od samego brzegu. Z tej zaś jest znacznie więcej miejsca, ale i również błota. Uznajemy zatem, iż dobrze byłoby się przeprawić na lewy brzeg rzeki. Szczęściem woda nie jest głęboka i zupełnie dobrze można przebyć Białkę w bród.

– Jesteśmy w Bielsku – oznajmiam kompanom, gdy wychodzimy z wody. Ci patrzą na mnie, nie pojmując. Muszę im więc rzecz całą wytłumaczyć. Rozglądają się wokoło z niedowierzaniem.

– Tutaj gród? A to po co? – Że jednak jest, a nawet już było, dowiadują się niebawem.

Słońce ma zamiar wkrótce zniknąć za górami, dlatego postanawiamy zakończyć dzisiejszą wędrówkę i zanocować. I jutro czeka nas ciężki dzień. Lepiej stanąć zawczasu na nocleg i odpocząć. Gniewko z Przemkiem postanawiają sprawdzić w rzece swe rybackie umiejętności. Z odpowiednich gałęzi w parę minut robią ościenie i wracają do wody. My z Mirkiem rozkładamy biwak. Układamy z kamieni palenisko, aby miał na czym stanąć kociołek. Napełniam go wodą i stawiam nad ogniem. Najwięcej czasu zabiera przygotowanie zapasu paliwa na całą noc. Szczęściem surowca nie brakuje, więc uwijamy się z tym w miarę szybko. Mirko rąbie jeszcze toporkiem co grubsze konary, a ja idę popatrzeć, jak tam się sprawują nasi rybacy? Schodzę z Niukiem nad samą wodę. Kompani są kawałek w górę rzeki. Łapią „na oścień”, czając się przy większych kamieniach. Właśnie Gniewko błyskawicznie wbija zaostrzony kij w wodną toń. Po chwili trzepocze się na nim zgrabnie nadziana ryba. Pewnie pstrąg, ale czy rzeczywiście, tego nie wiem. Jakoś nigdy nie miałem okazji, a jeszcze bardziej – cierpliwości, żeby się tym zajmować. Wątpię, abym wytrzymał dłużej niż pięć minut w oczekiwaniu, aż mi się na haczyk ryba złowić raczy. Nie, to nie dla mnie.

Podchodzę bliżej. Na brzegu leżą już cztery złowione sztuki. Rozglądam się po rzece, gdyż tylko ona daje tutaj jakąś większą perspektywę, która zresztą nie jest wcale znów tak duża, ponieważ rzeka z pięćdziesiąt metrów powyżej zakręca ostro ku zachodowi. Spoglądam po wspaniałych choinach porastających brzegi. Jest ich zdecydowana większość, ale nie wszędzie. W pewnym momencie zatrzymuję wzrok na trzech skupiskach głazów tkwiących w korycie rzeki. Leżą w dosyć regularnych odstępach. Spoglądam na brzeg, a i tu także jest coś, jak gdyby przyczółek. W jednej chwili zapominam o rybach. Idę pooglądać to z bliska. Patrzę i oczom nie wierzę. Przecież to najwyraźniej resztki mostu! Niskiego, bo niskiego, ale jednak. W nurcie tkwią pozostałości trzech prymitywnych filarów – podpór, wykonanych z paru luźno położonych obok siebie głazów. Na brzegach zaś są jeszcze zupełnie dobre przyczółki, dużo wyższe niźli filary. Ten, na moim brzegu, ma nawet z góry resztki trzech wgłębień – dwa po bokach i jedno w pośrodku. Szeroki jest na trzy długie kroki, a więc niecałe trzy metry.

– Most tutaj? A któż tu chadzał, czy też jeździł w tej głuszy, że mu aż było trzeba mostu? Rozglądam się po okolicy, lecz wszędzie puszcza wygląda tak samo.

– Jeżeli był most, to i pewnie droga dokądś prowadząca. – Grzebię „syrenką” obok przyczółka. Płytko pod trawnikiem odkrywam bruk z otoczaków. W borze, gdzie nie ma trawnika, bruk łatwiej wygrzebać spod grubej warstwy ściółki. Zdziwiony Niuk spogląda na mnie, a następnie także zabiera się za energiczne rozgrzebywanie ściółki. Węszy i znów kopie w grubej warstwie butwiejących szpilek i liści. Później już zaczynam odróżniać trasę starej drogi. No, może nie tak w stu procentach, ale jednak. Jakoś mam nosa. Biegnie łukiem od mostu, pnąc się w górę w poprzek stoku.

– Cóż tam jest aż tak ważnego, że zadano sobie tyle trudu, żeby ją wybrukować? Oczywiście stała się przez to bardziej trwałą. Zdąża dosyć stromym spadem, więc nie utwardzoną szybko by rozmyły spływające z góry wody.

W psim towarzystwie idę jej tropem, od czasu do czasu sondując mieczem w ściółce za brukiem. Niuk bierze to za wspaniałą zabawę i zapamiętale rozgarnia łapami butwiejące barachło, grubą warstwą zalegające na ziemi. Jeszcze trochę i dochodzimy do kulminacji wzgórza. Staję i ze zdziwienia prawie że rozdziawiam gębę. Pomiędzy drzewami tkwi kamienny mur, dobrze porośnięty mchem. Ma z pięć metrów wysokości. Podchodzę bliżej i z niedowierzaniem dotykam rękoma. Sen to czy jawa?

Kawałek dalej mur z obu stron załamuje się do wewnątrz, tworząc paru metrowej długości „szyję”. Jej szerokość nie przekracza trzech metrów. Macam mieczykiem – pod spodem twardo. Po odgarnięciu zbutwiałej mierzwy ukazuje się ten sam bruk z otoczaków. Zatem na końcu tego gardła kiedyś musiała być brama. Obecnie w jej miejscu rośnie drzewo. Wchodzę w gardziel. Na jej końcu w murze, po obu stronach, widnieją otwory na belki, z których teraz zostały tylko resztki próchna. Zamykam oczy i wyobrażam sobie solidną bramę ze zwyżką – samborzem u góry. Na murze blanki z belek. Tak, zupełnie przyjemna warownia!

Usiłuję sprawdzić czy mur jest ułożony na jakiejś zaprawie? Dłubię nożem w fugach. Coś jak gdyby glina. Na murze, w regularnych odstępach, widnieją pionowe bruzdy dzielące połać na równe pola. Po cóż te rowki? Dłubię „syrenką” w jednej, tuż przy samej ziemi.

– Próchno. Aha, pewnie kiedyś w nich znajdowały się pionowe słupy. – Do bruzd, około metra poniżej korony muru, jak pączki przylegają otwory, średnicy może dwudziestu centymetrów. Strzelnice? Wypadało by zbadać od środka. Zaglądam ostrożnie do wewnątrz. Wszędzie drzewa. Ze zdziwieniem stwierdzam, że od środka wcale nie widać muru, gdyż na całą jego wysokość usypany jest ziemny wał z łagodnie wyprofilowaną skarpą. Wchodzę na jego koronę. Biegła tam pewnie kiedyś szersza ścieżka. Dopiero za nią zaczynała się skarpa ziemnego wału.

– Nie, to nie strzelnice – myślę, chyba żeby pod spodem były kazamaty? Idę wzdłuż wału, lecz nigdzie nie widać żadnych zagłębień ani resztek zejścia w głąb. Zatem nie kazamaty. Teraz zresztą otwory wydają mi się za małe jak na strzelnice. I zaraz mnie oświeca:

– Najprawdopodobniej przechodziły tędy poziome belki kotwiące mur w wale. No tak, są przecież przy tych pionowych bruzdach, w których były słupy. Połączone ze sobą stanowiły szkielet muru i jego wiązanie.

Obchodzę wał dookoła. Ma kształt owalu i zamyka przestrzeń około pięćdziesięciometrowej średnicy. I jest w nim tylko jedna brama – ta od strony rzeki. Zupełnie zgrabna twierdza.

Miejscami mur porozsadzały korzenie rosnących na wale drzew. Wewnątrz obwałowania nie zachowały się ruiny żadnych budowli. Wprawdzie pomiędzy korzeniami drzew wyzierają spod ściółki czasami jakieś kamienie, lecz jest ich zdecydowanie za mało, jak na resztki ścian. Co najwyżej mogą pochodzić z fundamentów. Same domy musiały być zatem drewniane. Dawno się rozsypały w próchno. A może zresztą spłonęły? Któż to wie?

Z wolna zapada zmierzch i tu – w borze – coraz mniej widać. Zapewne druhowie już się niepokoją moją nieobecnością. Wracam nad rzeką. Niuk biegnie przodem. Postanawiam nazajutrz z rana jeszcze raz obejrzeć znalezisko wraz z całą kompanią. A to się zdziwią. Na razie nic im nie powiem, zaś jutro zaskoczę i sprawię niespodziankę. Strasznie to lubię.

Kompania kucharzy aż miło popatrzeć. Dzisiaj „szef kuchni” poleca pieczone na patykach ryby. No, może danie nie wygląda nazbyt elegancko, lecz smakuje zupełnie dobrze. Zajadam się ostrożnie pilnując, by przypadkiem nie połknąć ości. Ale nie, zupełnie dobrze odchodzą wraz z kręgosłupem i niewiele ich pozostaje w mięsie. Obieram także dwie dla Niuka. Pałaszuje aż miło. Potem idzie do rzeki ugasić pragnienie. Podążam za nim, a zrzuciwszy odzież, wchodzę do wody, żeby z siebie zmyć brudy dwudniowej wędrówki. Pies już dzisiaj nie ma ochoty na kąpiel. Zanurza jedynie nieco łapy i wychodzi na ląd. Mądry zwierzak, po cóż się ma moczyć przed snem?

Po kąpieli trochę jeszcze ganiamy przy brzegu dla rozgrzewki i ostatecznie wracam do ogniska. Nad nami pięknie wygwieżdżone niebo. Ciepły wiatr szumi w gałęziach drzew. Gdzieś nad wodą cykają świerszcze. Dzielimy warty. Tym razem przypada mi ostatnia. Też dobrze, przynajmniej będę miał nieprzerwany sen. Drewna na opał mamy tyle, że zapewne wszystkiego nie zużyjemy, chociażby ognisko przez całą noc buzowało podobne ogniom piekielnym. Nauczeni jednak przykrym doświadczeniem ostatniej nocy, nie mamy ochoty oszczędzać na paliwie. Przecież jeszcze długo nie zagrozi nam kryzys paliwowy.

Moszczę sobie wygodne leże na grubo rozesłanej choinie. Mirko trzyma pierwszą straż. Przed zaśnięciem rozmyślam jeszcze o nieoczekiwanym znalezisku:

– Kto warownię wybudował i dlaczego? Ciekawe, jak już długo tutaj stoi? Musiała to być ważna placówka, skoro prowadził do niej most i brukowana droga. Któż był tym inżynierem od budowy mostów? – Wyobrażam sobie jego konstrukcję: trzy grube bele nośne spoczywające na przyczółkach i filarach. Na to nawierzchnia, najpewniej z okrąglaków albo i łupanych dyli. Ciekawe czy miał poręcze? I pomyślał by kto, że w takiej głuszy był kiedyś most i to czteroprzęsłowy. No, może nie aż taki znów most, lecz szersza kładka. Chociaż na jego prawie trzymetrowej szerokości zupełnie dobrze zmieścił by się nawet samochód. Muszę jutro sprawdzić czy po drugiej stronie rzeki droga była brukowana? O tym, że wypada nam się przeprawić na drugi brzeg, nie wątpię ani przez chwilę. Wszak ci, którzy ileś tam lat przed nami tutaj żyli nie byli durniami. Jeżeli poprowadzili drogę, to zapewne po najbardziej odpowiednim do tego terenie. Dokąd zaś biegła droga? Sądzę, że na południe. Może pozostały po niej jakieś widoczne resztki? Sądząc jednak po stanie warowni i drogi do niej wiodącej od mostu, to niestety nie ma na co liczyć. Ale już samo rozpoznanie jej trasy wiele by nam dało. Co do budowniczych, to zaraz pomyślałem o Rzymianach. Cóż, kiedy nigdy się nie zapuścili tak daleko. Najdalej podobno zawędrowali do zachodniej Słowacji, w okolice Trenczyna. Zresztą Rzymianie nie wznosili owalnych warowni. Dobrze pamiętam z historii ich prostokątne warowne obozy. Zatem chyba Celtowie? Przecież szlak łapaczy również oni podobno przedeptali. Zaś szlaku trzeba pilnować. Ale ten biegł wzdłuż Soły. Skąd więc tutaj warownia? Czyżby strzegła górskiego przesmyku? Podobna zatem, a może nawet i większa, musiała być nad przełomem Soły, gdyż tamtędy biegł szlak. W takim przypadku obydwie od północy blokowały dostępu do Kotliny Żywieckiej. Teraz, już od dawna opuszczone, rozsypują się powoli. Wobec tego i w Kotlinie Żywieckiej, jeżeli kiedyś istniała tam jakaś celtycka kolonizacja czy przynajmniej osiedle, zwące się chyba opidium, do dzisiaj nic już po tym nie pozostało. Gdybym miał więcej czasu i odpowiednie siły, mógłbym zostać odkrywcą zapomnianego świata Celtów. Cóż, teraz jednak coś innego niż archeologiczne odkrycia mamy na uwadze.

I tak rozmyślając zasypiam, nie wiedząc nawet kiedy.

Skip to content