ODCINEK 7

Przemko bezceremonialnie ściąga ze mnie derkę. Co, już czas? Wydaje się, że dopiero co zasnąłem. Przejmuję zegarek. Ognisko płonie. Niuk obudził się wraz ze mną, lecz widząc, że jeszcze ciemno, a reszta towarzystwa smacznie śpi, na powrót zwija się w kłębek i rychło ponownie zasypia. Głaszczę jego gęste, czarne futro. Jemu to dobrze. Niczym nie musi się trapić. Też bym tak chciał.

Siedzę przy ognisku i dokładam drew, gdy ma zamiar przygasnąć. W końcu niebo na wschodzie jaśnieje. Jutrzenka zapowiada nowy dzień. Budzę towarzystwo, gdy na zegarku dochodzi piąta. Woda w kociołku już wrze. Uwijamy się szybko ze śniadaniem. Potem, upchnąwszy ekwipunek w worach, objuczeni naszym ruchomym dobytkiem, ruszamy w dalszą drogę. Podchodzimy do resztek mostu.

– Dziwne wam było, że kiedyś gród tu stanie? Chcecie coś zobaczyć? – Rzucam plecak pod drzewem. Towarzysze patrzą na mnie zdziwieni.

– Przecież zwierz worów nie porwie. Ciskajcie je na ziemię. Wrócimy niebawem.- Zachęceni, zdejmują z grzbietów bagaże i kładą obok mojego worka. Szybko pniemy się w górę obciążeni tylko bronią. Specjalnie nie zwracam ich uwagi na bruk. To pozostawiam sobie na potem. Dzisiaj droga do warowni wydaje mi się dużo krótsza. Lecz oto już jesteśmy u celu. Wskazuję mur ręką, nic nie mówiąc.

Patrzą, nie pojmując zrazu o co mi chodzi. Dopiero po chwili kapują do czego zmierzam. Podbiegają do muru i zdziwieni macają rękoma, podobnie jak ja wczoraj. Wiodę ich do środka poprzez wąskie przedbramne „gardło”. Podążają za mną, lecz tak jakoś niezbyt pewnie. Czyżby się czegoś obawiali? No tak, przecież oni reagują nieco odmiennie niż ja. Dla nich jest to niepojęte. Coś na granicy czarów. Zresztą czy ja wiem? Wobec tego tłumaczę, co i jak, dzieląc się moimi wczorajszymi przemyśleniami. Szeroko otwierają oczy.

Wychodzimy na szczyt wału i robiąc rundę dookoła, wracamy ku bramie. Opisuję ją tak, jak mi podpowiada wyobraźnia. Potem jeszcze serwuję wyimaginowaną scenę próby sforsowania bramy przez napastników. Atak załamuje się w chmurze strzał wystrzelonych przez obrońców i potokach wrzątku wylanego z góry na napastników stłoczonych w wąskim „gardle.” A jeszcze lepiej byłoby mieć dwie bramy. Jedną w zewnętrznym obwodzie wałów, zaś drugą, jako niespodziankę, u końca gardzieli. Wtedy, chcąc zdobyć gród, trzeba by sforsować aż dwie bramy. Przy okazji zwracam uwagę na bruk drogi znajdującej się pod naszymi stopami. Szerzej rozgarniam ściółkę. Niuk mi pomaga, mając to za świetną zabawę.

Znów zdziwienie. Przyglądają się brukowi z bliska. Potem wolno wracamy nad rzekę, przechodząc trasę zapomnianej drogi. I ostatecznie stajemy na powrót przy moście. Nasz ekwipunek leży nietknięty.

Teraz następna niespodzianka: Ukazuję ręką resztki mostu pytając, co o tym sądzą? Patrzą, robiąc mądre miny, jednak nic nie wymyślają. Muszę więc ich oświecić. Aby to uczynić w jak najprzystępniejszej formie, nad samą wodą, na niewielkim spłachetku piasku wolnym od kamieni, rysuję patyczkiem przypuszczalny wygląd mostu. Jestem w swoim żywiole i ponosi mnie fantazja. Aplikuję im dalszy ciąg opowieści popularnonaukowej. Słuchają zafascynowani. Gdy kończę, podejmujemy z ziemi nasze worki i przeprawiamy się przez rzekę. Woda nie sięga nawet kolan. Jedynie Niuk skąpał się solidnie. Na drugim brzegu zakładamy obuwie i w poszukiwaniu bruku grzebiemy przy przyczółku. Jest! Droga skręcała na południe, w górę biegu Białki. Podążamy jej tropem. Przy okazji muszę odpowiedzieć na liczne pytania ciekawych kompanów. Niewiele wiem o Celtach więc fantazjuję. I tak nie mają możliwości zweryfikowania uzyskanych wiadomości.

Posuwamy się szybko do przodu, od czasu do czasu znajdując ślady po dawnej drodze. Bruk skończył się zaraz za mostem. Dalej zapewne była to już zwykła droga gruntowa, co najwyżej w miejscach podmokłych wymoszczona dylami lub faszyną. Spotykamy kilka kamiennych grobelek poprzez zagłębienia terenu. Czy pod nimi zrobiono przepusty dla przepływu wody, tego nie wiem. Nie ma czasu sprawdzić. Spotykamy nawet miejsce po niewielkim drewnianym mostku, z którego pozostały jedynie resztki kamiennych przyczółków.

Droga trzyma się koryta rzeki, niewiele od niego odbiegając. Potem przesmyk pomiędzy górami szerzej się rozwiera. W międzyczasie przekraczamy z siedem strumieni kończących bieg w Białce. Na koniec rzeka zakręca ku zachodowi, pora zatem z nią się rozstać. Pilnie patrzymy po okolicy, chcąc odgadnąć trasę starego szlaku. Niestety trudno cokolwiek dostrzec pośród gęstej kniei, jednakowo porastającej wszystko dookoła. Z westchnieniem wyjmuję z kieszonki zegarek i zapinam na ręce. Wypada znów przeprosić się z kompasem. Obieramy kurs południowo – wschodni, starając się iść równolegle do opadających z lewa stoków gór. Jednak w borze trudno cokolwiek wypatrzyć. Muszę się zdać całkowicie na kompas. Mozolnie przedzieramy się pośród plątaniny drzew. Teren to się wznosi, to znów opada. Ostatecznie trafiamy na strumyk płynący w przeciwną niż Białka stronę. Miejmy nadzieję, że to już będzie dopływ Żylicy wpadającej do Soły? Bierzmy zatem strumyk „pod pachę” i podążajmy dalej już wspólnie. Przynajmniej mamy widoki, że dotrzemy do celu, a i łatwiej przyjdzie się poruszać.

Zdążamy z biegiem strumienia na południe. Droga bynajmniej nie jest łatwiejsza, gdyż nie raz musimy pokonywać przegradzające koryto zwały powalonych i zniesionych prądem wody drzew oraz obchodzić różne wykroty. Często brodzimy na drugi brzeg, aby tam szukać łatwiejszej drogi.

Słońce przeszło zenit i zalicza już swą popołudniową drogę, gdy wraz ze strumieniem osiągamy większą rzekę płynącą z zachodu na wschód. Jest to zapewne Żylica. Koryto dosyć szerokie, lecz w tej chwili stan wody jest raczej niski. Mamy zatem do swej dyspozycji kawałek suchego i wolnego lądu. Ułatwi to i znacznie przyspieszy marsz, co daje szansę jeszcze dzisiaj dotrzeć do Soły. Przed ruszeniem w dół rzeki robimy przerwę na obiad. Suchego drewna wokoło w bród. Wnet czynię użytek z zapalniczki.

Po mniej więcej godzinie ruszamy w dalszą drogę. I tutaj podobnie musimy pokonać parę sporych zatorów z naniesionych przez wodę drzew. Wygląda na to, że nie tak dawno była tu powódź, która trochę narozrabiała w przyległym borze.

Słońce zachodzi, gdy zza zakrętu rzeki nieoczekiwanie wyłania się trochę szerszy kawałek przestrzeni nie zajętej borem. I tak oto, po trudach całodziennej wędrówki, wychodzimy nad Sołę. W blasku niknącego za górami słońca pilnie patrzymy pod nogi, wypatrując tropów Wyszomira. Niestety niczego nie dostrzegamy. Żaden ślad nie kala dziewiczej ziemi. Mają przecież dwa konie, musiałby więc pozostać wyraźny ślad. Wątpię, aby go zacierali, bo i po co? Tutaj nie muszą się nikogo obawiać. Wygląda więc na to, że jeszcze nie nadciągnęli. Chyba, żeby podążali drugim brzegiem? Jest to możliwe, wypada zatem pomyszkować i po drugiej stronie rzeki. Plecaki lądują na ziemi. Z Gniewkiem i nieodłącznym Niukiem przeprawiam się w bród na drugi brzeg. Woda niska i tylko przez chwilę sięga pasa. Niuk płynie, lądując nieco poniżej, zniesiony niezbyt silnym nurtem. Dokładnie sprawdzamy teren aż po skraj boru. Ale i tutaj nic nie wskazuje na to, aby ktoś tędy wędrował. Zbieramy się do powrotu. Nagle Gniewko trąca mnie ręką i pokazuje w górę rzeki. Patrzę, nie rozumiejąc o co chodzi.

– Dym! – Ponad drzewami dostrzegam niebieską smużkę. Czuję jak by mnie coś ścisnęło za gardło.

– Wyszomir?! Lecz w jaki sposób zdołał tam dotrzeć, nie pozostawiając śladów? Trzeba to sprawdzić.

Przekraczamy na powrót rzekę i natychmiast oznajmiając kompanom o odkryciu Gniewka. Wydaje nam się to dziwne, ale któż inny, prócz Wyszomira, mógłby bawić w tych stronach? Rada w radę, postanawiamy wysłać zwiad. Pójdzie nań Mirko z Gniewkiem. Też miałem ochotę pójść, lecz co w tym czasie począć z Niukiem? Wystarczy szczeknięcia, by nas zdradzić i zniweczyć wszystkie dotychczasowe trudy. A poza tym, oni są przecież dużo lepsi w podchodach niż ja.

Ustalamy jeszcze sygnał rozpoznawczy: trzykrotny rechot żaby. Po chwili zwiadowcy nikną w przyległym do rzeki borze. Na wszelki wypadek i my chowamy się w gęstwinie. Naciągam kuszę i zakładam bełt. „Syrenkę” wbijam w ziemię zaraz obok, abym w razie draki miał ją pod ręką. Przemko sposobi łuk i wybiera z kołczanu parę strzał. Teraz tylko pozostaje cierpliwie czekać, przy czym nie może być nawet mowy o roznieceniu chociażby nawet tylko malutkiego ogniska.

Czekamy długo i już się zaczynamy obawiać o los towarzyszy. Ciemności dawno spowiły ziemię, a księżyc właśnie wychynął zza gór i zaczął zaliczać swą nocną straż. Raptem Niuk nadstawia uszu i węsząc, unosi łeb. Uważnie patrzymy w górę rzeki oświetlonej bladym światłem miesiąca. Niczego podejrzanego nie dostrzegamy, ale prawdę powiedziawszy, to w ogóle niczego nie widać. A jednak po chwili słyszymy wyraźnie rechot żaby. Trzy razy – więc to nasi. Dajemy odzew. Zza drzew ukazują się dwie sylwetki, by wkrótce znaleźć się przy nas.

– Wyszomir – nie wytrzymuję.

– Nie!

Oddycham z ulgą, która niestety okazuje się dużo za wczesna. Ognia wprawdzie nie pali Wyszomir, jednakże słaba stąd dla nas pociecha. Nad rzeką bowiem obozują Medzamirowi przepatrywacze rozpoznający stary szlak od południa. Znaleźliśmy się zatem pomiędzy młotem a kowadłem.

Zwiadowcy w paru słowach zdają sprawę ze swej misji. Wiele czasu zajęło skryte podejście w bezpośrednie sąsiedztwo obozowiska. Sprawę ułatwił brak czujności kniaziowych zwiadowców. Ale czy i my nie postępowaliśmy podobnie sądząc, że w tej głuszy można najwyżej napotkać dzikiego zwierza?

Podpełzli blisko, żeby móc podsłuchać prowadzoną rozmowę. Z tego co usłyszeli wynikało, iż mają do czynienie z odkrywczą ekspedycją wysłaną przez kniazia dla odszukania starego szlaku. Liczy dziesięciu uczestników plus trzy juczne konie.

– W jaki je sposób aż tutaj doprowadzili? – Widocznie początkowo ekspedycja była liczniejsza i część uczestników torowała ścieżkę przez puszczę. Potem, gdy już wyszli nad rzekę po naszej stronie, niepotrzebni wrócili, zaś w dalszą drogę ruszyła tylko ta dziesiątka. Ludzie kniazia nie mają pojęcia o zbliżaniu się Wyszomira ani spodziewają się kogokolwiek spotkać w tej głuszy.

Gdzie obecnie może być Wyszomir? Jeżeli niezbyt daleko, a ekspedycja kniazia nazajutrz ruszy w dół rzeki, to może nam być niezbyt wesoło. Prędzej czy później odkryją ślad naszego pobytu. Może nas zdradzić ognisko, które przecież musimy palić. Najgorzej byłoby znaleźć się pomiędzy nimi w wąskim przesmyku Soły. Przepuścić także ich nie możemy, aby podążyć dopiero za nimi. Cóż byśmy zdziałali przeciwko czternastu wojom? Jedyna szansa uwolnienia Unisława leży w zaskoczeniu Wyszomira i to nieświadomego bliskiego sąsiedztwa swych ziomków. Jak byśmy nie kombinowali wychodzi na to, że raczej tej nocy nie będziemy spali. Za wszelką cenę musimy wyprzedzić przepatrywaczy. Bez zbędnych słów ładujemy na grzbiety worki i natychmiast ruszamy w dół rzeki. Niezbyt silny wiatr dmucha prosto w twarze. Dobrze, przynajmniej zawczasu poczujemy dym Wyszomirowego ogniska, a i Niuk prędzej ich wyniucha. Tak więc, przy odrobinie szczęścia i przezorności z naszej strony, będziemy zabezpieczeni przed przypadkowym spotkaniem. Sądzę jednak, iż dzisiejszej nocy raczej już nikogo nie napotkamy. Naturalnie chciałbym trafić biwak Wyszomira jeszcze tej nocy, lecz w to wątpię. Zbyt wiele szczęścia jak na jeden raz. Za dnia chyba nie będziemy mogli wędrować w obawie przed nagłym spotkaniem. Ba, moglibyśmy zostać zawczasu zauważeni i zaskoczeni. Wypada więc siedzieć wtedy w ukryciu i to wygodnym dla zasadzki oraz pilnować, by w porę dostrzec nadciągających z dołu rzeki. I jak tu w takich warunkach palić ognisko? Chyba, że zejdziemy w tym celu głębiej w bór, ale jak wtedy czatować na Wyszomira? Pozostawałoby zatem na gotowanie poświecić część nocy przeznaczonej na wędrówkę. Za dnia nie chwyci!

Zaczyna się przedświt, gdy naszą drogę przecina wąska dolinka i strumień płynący jej dnem. Mamy już serdecznie dosyć długiej wędrówki i wszyscy po prostu padamy, nie wyłączając psa. Zagłębiwszy się nieco w owej dolince, rozkładamy biwak i ryzykujemy szybkie rozpalenie ogniska dla przygotowania ciepłej strawy. Rybacy idą popróbować szczęścia przy ujściu strumienia do Soły. Poniżej Soła zakręca, więc w razie czego z daleka nie będą widoczni. Zresztą wątpię, żeby spodziewani przez nas „goście” wyruszali w drogę tak wcześnie rano, bo i po cóż? Przecież nikt ich nie ściga. Mamy zatem trochę czasu.

Palimy niewielki ogień, dbając żeby nie dawał zbyt wiele dymu. Po jakimś czasie wracają rybacy i to nawet ze zdobyczą. Pomimo zmęczenia stanęli na wysokości zadania. Wystarczy na solidny posiłek dla wszystkich. Chłopaki szybko uwijają się z oprawieniem ryb. Dzisiaj będzie mięso gotowane. Wolałbym wprawdzie pieczeń, jednak kucharze uznają, że tak będzie szybciej.

– Może być. Zjemy gotowane i już! – Jesteśmy zmordowani niczym galernicy i każdy by rad czym prędzej pospać.

W szybkim tempie zjadamy śniadanie, które tym razem musi wystarczyć aż do wieczora. Słońce już przyświeca, gdy wreszcie gasimy ogień i dzielimy warty od ósmej do ósmej wieczorem. Aby w porę dostrzec nadchodzących, czatownik musi cokolwiek posunąć się w kierunku Soły. Mnie przypada warta od drugiej do piątej. Mam więc szansę przespać sześć godzin. Po warcie już się raczej na to nie zapowiada.

Przemko budzi mnie punktualnie. Chętnie bym jeszcze pospał, lecz niestety nic z tego. Idąc na wysunięty punkt obserwacyjny, zabieram Niuka.

Dzisiaj już nie jest tak gorąco. Wprawdzie słońce nadal przyświeca, jednak co jakiś czas przesłaniają je chmury. Patrzę w górę rzeki czy przypadkiem nie nadciągają kniaziowi przepatrywacze? Ale z tej strony horyzont jest pusty. W dole rzeki także nic się nie rusza. Powietrze dzisiaj jest takie jakieś niebieskawe, jak gdyby zasnute lekką mgiełką. Niby to widoczność jest dobra, lecz kontury na dalszym planie są cokolwiek rozmazane. Niuk uwalił się obok mnie i śpi. Też bym tak chciał. Niestety przede mną trzy godziny wytężonej uwagi. Siedzę więc i rzucam okiem to w górę rzeki, to znów w dół. Czatuję tak już z pół godziny, gdy przy kolejnym zwróceniu oczu w dół rzeki wydaje mi się, iż ponad drzewami, za zakolem Soły, dostrzegam smużkę dymu. Niestety nie jestem tego pewny. Wszystko przez tę niebieskawą mgiełkę.

– Jest to dym czy nie? – Wytrzeszczam oczy, aż mi zachodzą łzami. Trzeba by zbudzić Gniewka. Ma wzrok sokoli, więc może on tu coś poradzi? Rzucam szybkie spojrzenie w górę rzeki. Czysto. Biegnę zatem po Gniewka. Budzę i w paru słowach wyłuszczam sprawę. Wstaje i bez zbędnych słów podąża za mną. Ustawiam się według zapamiętanych znaków i wskazuję dokładny kierunek:

– O tam, ponad drzewami, bardziej w prawo.

Patrzy w skupieniu, lekko przymrużywszy oczy. Potem spogląda na mnie i potakująco kiwa głową:

– Dym! – Nie wiem dlaczego, lecz w tym momencie ciarki przechodzą mi przez plecy.

-Wyszomir! Stanęliby już na nocleg? A może obozują tam od wczoraj? Przecież przy chwilowym postoju raczej by nie rozpalali ogniska. Nie mają zapalniczki, a rozniecanie ognia jest dosyć mozolne, więc się go nie pali przy każdym postoju. Pytam Gniewka, co o tym sądzi?

– Pewnie stanęli obozem. Może z rana polowali, a teraz sposobią jadło na dalszą drogę? Godziłoby się obaczyć, a bystro, nim nie nadciągną ci stamtąd – wskazuje ręką w górę rzeki.

– Dobrze! Wracamy budzić chłopaków. – W parę chwil biwak zostaje zwinięty. Ruszamy w drogę. Teraz niestety nijak nam podążać otwartą przestrzenią rzecznego brzegu. Utrudnia to marsz i zwalnia jego tempo. Nic jednak na to nie można poradzić. Nie mamy zamiaru zdradzić przed czasem swej obecności. Przecież naszym jedynym atutem jest zaskoczenie.

W miarę jak ubywa drogi, dym staje się wyraźniej widoczny. I oto rzeka znów wywija łuk. Zbliżamy się ostrożnie do miejsca, skąd będzie można wglądnąć w dalszy jej odcinek.

Tak, zupełnie wyraźnie widać dym i to niezbyt już odległy. Chwilę się naradzamy. Trudno robić podchody z pełnym ekwipunkiem na plecach. Wypada gdzieś złożyć ruchomy dobytek.

Na granicy lądu i wody leży duży głaz. Dobry punkt orientacyjny. Składamy worki opodal głazu, pod choinami rosnącymi parę kroków w głąb boru. Nie ma mowy, żeby to miejsce przeoczyć. Teraz, mając już tylko broń przy sobie, żwawo pomykamy borem w kierunku dymu. Wiatr przynosi woń palonego drewna. Napiętą kuszę przewieszam przez szyję, zaś w prawicy zaciskam psią linkę.

– Spokój, Niuku, cicho! Nie szczekaj! – Już niedaleko. Gniewko daje ręką znak, aby wziąć kurs bardziej w lewo. Skradając się ostrożnie wchodzimy głębiej w bór. Z emocji aż mnie dławi w gardle. Nerwowo przełykam ślinę. Mam przy tym takie wrażenie, jak gdyby to przełykanie rozlegało się echem po okolicy. Raptem przed nami rozwiera się dosyć wąski pas otwartej przestrzeni. W płytkiej dolince płynie niezbyt spory strumień. Zza drzew dyskretnie lustrujemy okolicę. Z prawej strony, w odległości stu metrów, prawie że u ujścia strumienia do Soły, stoją spokojnie dwa konie. Opodal płonie ognisko. Na ziemi siedzą trzej mężczyźni. Czwarty spoczywa w pozycji półleżącej, opierając się o jakieś tobołki, zaś piąty stoi pochylony przy ognisku, obracając zaimprowizowanym rożnem. Naradzamy się szeptem, czy by nie podzielić przypadkiem sił i dwu z nas nie przeprawić za strumień, żeby łapaczy wziąć we dwa ognie? Po namyśle jednak rezygnujemy. Jeszcze byśmy mogli się nawzajem postrzelać. A poza tym, jeżeli Wyszomir będzie zwracał uwagę na otoczenie, to już najprędzej na kierunek, z którego przybyli. Jedynie stamtąd może się spodziewać jakiejś niespodzianki. Uderzymy wszyscy z tej strony, troszkę się rozstawiwszy.

Gniewko chce zająć stanowisko najbliżej rzeki. Ja wpierw muszę rozpoznać Unisława, aby go przypadkiem nie wziąć na cel. Po chwili już wiem. Wskazuje go Mirko. Ostatecznie też bym sam poznał po braku broni. Dzielimy przeciwników pomiędzy siebie. Mirko bierze tego przy ognisku, Gniewko i Przemko dwu siedzących. Mnie przypada spoczywający obok bagaży. Jest najbardziej wysunięty ku nam, zaś mnie dostaje się ostatnie miejsce w naszej tyralierze. Sygnał do ataku da Gniewko naśladując kukułkę. Wpierw jednak zakuka dając znać, że już zajął stanowisko.

– No, to do roboty! – Pełzamy skrajem boru w stronę biwaku, by zająć dogodne stanowiska.

– Niuk, leżeć! Leżeć i spokój! Cicho! – Pies kładzie się posłusznie. Oburącz ujmuję kuszę, biorąc na cel odwróconego do mnie prawie że tyłem draba, częściowo zasłoniętego tobołkami. Będę zatem musiał oddać strzał z opóźnieniem, gdy albo zerwie się na równe nogi, albo też wykona jakiś bardziej odsłaniający ruch. Mógłbym wprawdzie strzelić mu w szyję, a z tej odległości nie ma mowy o pudle, lecz jakoś czuję opory przed zabijaniem. O tym, że taki strzał byłby śmiertelny, nie wątpię ani przez chwilę. Uznaję, iż wystarczy draba ranić, żeby go wyeliminować z dalszej gry.

Obozujący mają pod ręką tylko broń sieczną. Łuki i kołczany spoczywają obok, niedbale rzucone na ziemię. Błąd, niewybaczalny błąd! Nawet gdyby nasza pierwsza salwa chybiła, nim ich dopadną, my zdążymy posłać drugą.

– Żeby tylko któryś przypadkiem w zamieszaniu nie dziabnął nam Unisława! Ciekawe którym jest Wyszomir? W grę wchodzi tylko dwu – ten spoczywający przy worach lub też siedzący na ziemi, zwrócony do mnie tyłem. Chciałbym dostać Wyszomira. Przecież mam z nim zadawnione porachunki. Los rozstrzygnie.

Dłuższą chwilę trwa nim Gniewko zajmie stanowisko. Mnie ta chwila wydaje się wiecznością. Lecz w końcu, z poszumem drzew, dochodzi nas trzykrotne kukanie.

– Dobra jest! – Towarzystwo przy ognisku nie zwraca na nie najmniejszej uwagi.

– No, podnieś tyłek robaczku – ponaglam w myśli mego przeciwnika. – Zrobię ci piękną, dodatkową dziurkę – tak, że na samo wspomnienie łowienia niewolników dla kniazia będzie cię tam wierciło!

I oto znad rzeki rozbrzmiewa ponownie głos kukułki. Czuję, że wkrótce będzie to mój ulubiony ptak. Biorę głęboki wdech. Kusza przy oku, a palec na spuście tylko czeka sposobnego momentu.

Raptem kucharz przy rożnie prostuje się gwałtownie ze strzałą w piersi. Jeden z siedzących wolno skłania się do przodu, tak jak gdyby wykonywał jakiś rytualny pokłon. Drugi, nawet nie wiadomo kiedy, zrywa się na równe nogi i ze strzałą w ramieniu gna przed siebie, niknąc w parę sekund pomiędzy drzewami po drugiej stronie strumienia. Mój jednak nie reaguje, jak gdyby do niego jeszcze nie dotarła informacja rejestrowana wzrokiem. Spóźniony refleks czy kompletne zaskoczenie? Chyba zdurniał zupełnie. Lecz nie, zrywa się błyskawicznie! I tu pokazuje klasę. Nie wiem nawet kiedy, a już trzyma łuk oraz kołczan i właśnie przeskakuje strumień.

– Brzdęk! – Bełt dochodzi go w skoku, zagłębiając się w lewym pośladku. Cios na moment wytrąca draba z rytmu, ale nie przerywa biegu. Jednak nim zniknie w zaroślach, inkasuje drugą strzałę posłaną przez któregoś z mych towarzyszy.

Unisław, padłszy na ziemię, leży bez ruchu, oczekując co los o nim postanowi. Jeszcze nie wie, że to wolność. Lecz oto na otwartą przestrzeń wyskakuje Mirko, by w paru susach przypaść do ojca.

– Ten to się chyba zdziwił! – Nie zdążył. Niuk wyrywa do przodu i dopada Mirka klękającego właśnie przy ojcu. Mirko ląduje, nie tyle na ziemi, ile na Unisławie, zaś na wierzchu tkwi, radośnie poszczekujące czarne psisko – wilczysko. Nim zdążyłem podbiec, pomiędzy szczeknięciami, aplikuje Mirkowi kilka „rozkosznych” ślap – ślapów. Łapię Niuka i Mirko, już bez przeszkód, może powitać ojca. Ten, jeszcze oszołomiony gwałtownością wydarzeń, chyba nie ze wszystkim pojmuje, co się wydarzyło?

Z boru wychodzi Przemko i Gniewko. Podchodzą do nas, witając Unisława. Spogląda na nich i Niuka, lecz jakoś jeszcze z siebie nie zdołał wydobyć słowa. Nie ma się jednak czemu dziwić. I tutaj osiągnęliśmy pełne zaskoczenie. Mirko bezładnie opowiada ojcu o naszej wyprawie, chcąc w paru słowach opowiedzieć wszystko na raz. Biedny Unisław! Zrobi mu się w głowie zupełny mętlik.

Podchodzę i wyciągając rękę, przedstawiam się. Biedny Mirko zupełnie o tym zapomniał. W tym czasie Gniewko i Przemko nie próżnują. Zbierają porzuconą broń, a następnie przetrząsają leżące worki. Wyszomira brak wśród poległych. Więc jednak mnie przypadł. Zabieramy całą żywność wraz z niedokończoną pieczenią. Unisław patrzy zdziwiony, nie pojmując naszego pośpiechu. Gniewko w paru słowach wyjaśnia, że nie ma tu czego dłużej popasać. Wypada szybko znikać nim nadciągną Medzamirowi przepatrywacze. A i Wyszomir łuk unieść zdołał, zatem może nas strzałą poczęstować. Wprawdzie w to ostatnie raczej wątpię, gdyż sam dwie otrzymał, lecz nie wiadomo, kiedy się otrząśnie z doznanego szoku.

Unisław, już o nic nie pytając, wybiera z leżącego na ziemi dobytku skórzany kubrak i opasuje się pasem z przytroczonym nożem. To po jednym z zabitych. Przez ramię przewiesza łuk oraz kołczan pełen strzał, zaś w rękę ujmuje topór. Resztę łuków łamiemy i wrzucamy w ognisko. Za to zabieramy wszystkie strzały. Przydadzą się. Teraz jeszcze do wora zapas żywności i derkę na górę oraz wszelkie postronki i rzemienie znalezione na biwaku. Później także zrobimy plecak dla Unisława. Teraz na to szkoda marnować czasu. Kto wie, jak daleko są ludzie kniazia?

Ojciec Mirka zrazu ma zamiar zabrać konie. Wszak mu dwa zrabowano. Wybijamy to szybko biedakowi z głowy. Cóż byśmy z nimi poczęli? Nieśli na plecach albo może cięli dla nich przesiekę w borze, zostawiając wspaniały ślad po sobie? Musi więc, acz niechętnie, zrezygnować z tego.

Zbieramy się żwawo w powrotną drogę. I tak jesteśmy szybcy. Na biwaku zmitrężyliśmy najwyżej z dziesięć minut. Nie musząc się kryć i kluczyć pomiędzy drzewami, idziemy dużo szybciej niż poprzednio. Dobiwszy samotnego głazu, zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, niezbędną dla przerobienia Unisławowego worka na plecak. Czynimy to prowizorycznie. Potem poprawimy, gdy po odbiciu od Soły zmniejszy się zagrożenie. Unisław spogląda zdziwiony, a potem z uznaniem zakłada plecak. Ma przynajmniej wolne ręce.

Zdążamy w górę rzeki pilnując, aby przypadkiem niespodziewanie nie natknąć się na kniaziową ekspedycję zdążającą kontra kursem. Mirko kroczy obok ojca i teraz, już na spokojnie, opowiada po kolei dzieje naszej wyprawy. Gniewko zaś dopowiada o idących na przeciw Medzamirowych przepatrywaczach, rozpoznających zapomniany szlak. Teraz dopiero Unisław w pełni pojmuje grozę położenia i rozumie o co nam chodziło, gdy tłumaczyliśmy konieczny pośpiech, a przede wszystkim wie, dlaczego posuwamy się właśnie w tym kierunku, a nie w dół rzeki – ku domowi.

Do ujścia Żylicy mamy jeszcze spory kawałek. Im jednak bliżej, tym niebezpieczniej. Przecież w każdej chwili mogą z góry nadciągnąć nieproszeni goście. Chyba, żeby w ogóle dzisiaj nie ruszali się ze zajmowanego wczoraj miejsca?

Przed nami kolejny łuk rzeki. Podchodzimy ostrożnie do jego wierzchołka i kryjąc się za drzewami, patrzymy w kierunku zasłoniętego dotychczas dla naszych oczu odcinka rzeki. Uspokojeni zastanym widokiem już mamy wyjść na otwartą przestrzeń, gdy z drugiej strony zaczynają się wyłaniać sylwetki kroczących ludzi i koni. Jak to dobrze, że tu jeszcze jesteśmy, niewidoczni pomiędzy drzewami. Zapadamy głębiej w borze, gdzie przytajeni przepuszczamy w dół rzeki nadchodzących. Trzymam Niuka przy sobie pilnując, żeby przypadkiem z czymś nie wyskoczył. Ale psisko leży grzecznie, zachowując spokój. Dla pewności w momencie mijania kładę mu dłoń na mordzie. Jednakże obywa się bez niespodzianek. Odczekawszy aż się oddalą na bezpieczną odległość, ruszamy w dalszą drogę. Teraz już nie trzeba się kryć, dlatego prędzej ubywa drogi dzielącej nas od ujścia Żylicy. Mam nadzieję jeszcze przed wieczorem tam dotrzeć i wzdłuż jej biegu oddalić się od Soły tak daleko, jak to tylko będzie możliwe. Na razie nie grozi nam pogoń, lecz później – nie wiadomo. Wszystko zależy od tego czy Wyszomir rozpozna w nadchodzących swych ziomków.

Wieczór już ponagla słońce by za góry się skłoniło, gdy wreszcie osiągamy ujście Żylicy. Aby nie zostawiać za sobą śladów, wchodzimy w jej nurty, by podążyć w górę biegu. Kamienie śliskie i łatwo można wylądować w wodzie. Staramy się więc podążać na granicy lądu i wody. Przebywszy tym sposobem spory kawałek, wychodzimy na prawy brzeg. Jeżeli nas będą szukali, to już prędzej na lewym. Tymczasem słońce zaszło za górami, pozostawiając świat ciemnościom. Te zaś nie marudzą ni chwili. Wprawdzie jeszcze cokolwiek widać, lecz wnet to się skończy. I właśnie wtedy docieramy do ujścia strumienia, który nas wczoraj doprowadził do rzeki. Wypada zatem przejść na drugi brzeg. Na ziemi czernieje placek po palonym przez nas ognisku. Wtedy, jeszcze pełni niepewności, mieliśmy wszystko przed sobą. I wcale nie było takie pewne czy nam się powiedzie osiągnąć zamierzony cel? Teraz, pomimo przeżytych emocji i zmęczenia, czujemy radość ze spełnienia misji, która prawie wszystkim wydawała się niemożliwą do wykonania i bez szans na powodzenie. A jednak udało się dowieść, że upór i wytrwałość w dążeniu do wytkniętego celu, chociażby ten wydawał się nierealny, może przynieść sukces, że w dobrej sprawie do końca nie należy załamywać rąk. Tak więc, pomimo zmęczenia, serca nam w piersiach śpiewają, a na duszy człowiekowi jest tak lekko, że się wydaje za chwilę ulecieć ku niebu. Dobre by to było, niestety nierealne. Pozostaje zatem mozolne stąpanie po ziemi, a do tego pilne spoglądanie pod nogi, aby ich przypadkiem nie nadwyrężyć, wdepnąwszy z nagła w jakiś wykrot.

Rozpalamy ognisko chcąc skończyć przypiekanie zabranej pieczeni. Wystarczy dla wszystkich, a i nawet zostanie. Niuk jeszcze długo po skończonej wieczerzy męczy się z gnatami, czyszcząc je z resztek mięsa.

W międzyczasie chłopcy na wyścigi opowiadają zaskoczonemu Unisławowi o „przyszłości”. Mają się przecież czym pochwalić, a ja nie muszę kolejny raz mówić o mych dziwnych przypadkach. Zaś czuję, że tym razem musiałbym długo gadać i odpowiadać na wiele rzeczowych pytań, których i tak w przyszłości pewnie nie uniknę. Na razie to chłopcy odwalają za mnie robotę. A wszystko zaczęło się od użycia zapalniczki przy rozniecaniu ogniska. Zrobiłem to odruchowo, nie pomyślawszy, aby jakoś wpierw przygotować Mirkowego ojca na niecodzienne zjawisko. Unisława zaś po prostu zatkało i chwilę siedział z rozdziawioną buzią, gapiąc się w ogień. Było to pewnie dla niego zupełnym zaskoczeniem i rzeczą wprost niepojętą – coś z kręgu czarów. Jakąż satysfakcję musieli mieć chłopcy, mogąc zademonstrować zupełną obojętność dla tego rzekomego cudu. I tak już się czują pełnowartościowymi wojami, a tu jeszcze w tym względzie byli lepsi.

– Oj, żeby tylko przypadkiem nie popadli w pychę! – Mam jednak nadzieję, że szara rzeczywistość szybko ich sprowadzi na ziemię.

Dzielimy warty. Zafrapowany Unisław przygląda się zegarkowi, słuchając jednocześnie pouczeń Mirka. Ma pierwszą wartę. Mirko zapina mu na przegubie pasek czasomierza.

– Ale byłyby jaja, gdyby nas tak zakonserwowanych archeolodzy odnaleźli po stuleciach! Jakiż by się mętlik zrobił w tej szacownej dziedzinie nauki! – I na takich uciesznych dumaniach zakończył się mój dzień, gdyż jeszcze w ich trakcie zasypiam. Tę noc przesypiam całą, ponieważ przy czterech wartach jeden ma wolne. Tym razem wypadło na mnie.

Śpię mocno i mało co śnię. Jedynie nad ranem śni mi się morze. Jesteśmy wszyscy razem z Mamą i Tatą na plaży. Wzburzone morze z szumem uderza o brzeg. Chcemy się kąpać, jednak Mama ma obiekcje.

– Przecież jest ciepło. Nie bój się mamo, będziemy przy brzegu. Jak przyjemnie jest tak się chlupać pośród fal.

Czy kąpieli zażyliśmy, czy też nie, tego już nie wiem. Budzi mnie Mirko. Pora wstać. W uszach wciąż brzmi szum morskich fal.

– Dobrze, zaraz wstanę. Tylko jeszcze chwileczkę poleżę, żeby się dobudzić. – Oczy mam wciąż zamknięte, lecz już nie śpię. Przez zamknięte powieki rejestruję światło. I nagle zdaję sobie sprawę, że wciąż słyszę szum fal. Natychmiast otwieram oczy. To nie morze, a drzewa tak szumią pod naporem silnego wiatru. Po niebie bystro płyną ławice chmur. Mają taki szaro – beżowy kolor.

– Oho, zapowiada się zmiana pogody. Obyśmy tylko nie zmokli! Na razie jednak nic nie zapowiada rychłego deszczu. Niuk asystuje Mirkowi przy ognisku. Zawsze to dobrze żyć w zgodzie z kucharzem.

Wytrzepuję derkę, zwijam i kładę obok wora. Jak to dobrze, że nie trzeba się martwić o żywność. Mamy jej pod dostatkiem.

Po posiłku Unisław podchodzi do każdego z nas i dziękuje za uwolnienie. Wczoraj nie było na to czasu i okazji. Jest nam bardzo przyjemnie. Ciekawy jestem miny Radosza, gdy wrócimy do domu. Tylko biedny Przemko będzie miał trudną przeprawę.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę należy zlikwidować resztki ogniska, maskując to miejsce kamieniami z rzeki. Ewentualnemu tropicielowi trudno przyjdzie odkryć jego ślad. Nie wiem nawet czy to jest potrzebne, ale zawsze lepiej dmuchać na zimne. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!

Po jakimś czasie ruszamy w drogę, kierując się w górę biegu strumienia. Drzewa pod naporem wiatru uginają się, falują gałęziami i głośno szumią, zagłuszając czasami strumień spadający z kamiennych kaskad. Dobrze się idzie przy takiej pogodzie. Nieco przed południem uznajemy, że już najwyższy czas rozstać się ze strumieniem. Mamy jednak trudności z określeniem miejsca, w którym by to należało uczynić i poprzez puszczę – na przełaj – wziąć kurs ku Białce. Ostatecznie, wspólnymi siłami, trafiamy na nasz stary szlak i już pod wieczór udaje się dotrzeć do jeszcze dosyć wąskiej Białki, trochę poniżej miejsca, gdzie obiera kierunek zachodni. Noclegiem mamy zamiar stanąć w naszym starym obozowisku. Podążamy zatem znowu tropem zapomnianego szlaku wiodącego do warowni. Właśnie przekraczamy kolejny dopływ Białki, gdy wiatr przewraca wysmukły świerk rosnący nad samym brzegiem strumienia. Z trzaskiem łamanych gałęzi pada prawie że w poprzek naszej drogi. Przemko uskakuje do tyłu, lecz trafiwszy nogą na śliski kamień, przewraca się. Powstaje natychmiast, lecz czyniąc krok do przodu, krzywi się boleśnie. Wyraźnie utyka. A to pech! Czyżby skręcił nogę? Idzie, lecz widać, że każde stąpnięcie sprawia mu ból. Niedobrze! Nie powinien forsować nogi. Podchodzę i pytam, czy bardzo boli?

– Boli, wszakże zajdzie.

Proszę o postój. Oglądam nogę. Może poruszać palcami, zatem nie złamanie. Oddycham z ulgą. Niestety kostka puchnie równo i niebawem będzie kłopot ze założeniem skórzanego „łapcia”. Radzę pomoczyć nogę w zimnej wodzie. Sprawi przynajmniej chwilową ulgę. Potem bierzemy go z Mirkiem pomiędzy siebie i tak jakoś, wspólnymi siłami, dochodzimy do resztek mostu. Po przeprawie na drugi brzeg przysiadamy zmęczeni na przyczółku, radząc co dalej począć? Tymczasem Przemko moczy nogę w Białce. Kostka spuchnięta jak złoto. Nic, tylko usztywnić i porządnie zabandażować. Skąd wziąć płótna? Moją koszulę już uprzednio solidnie skróciłem na bandaże dla Stacha. Wobec tego na tapetę idą koszule Mirka i jego własna. Odzieramy z dołu szerokie pasy, które potem dzielimy na dwa węższe. Ściągam nimi nogę w kostce. Teraz jeszcze z kawałka skóry trzeba zrobić podeszwę i przymocować do stopy rzemieniem. Tym zajmuje się Mirko. Ja tymczasem szukam odpowiedniego kija z rozwidleniem. Znalazłszy zeschły buczek, robię z niego namiastkę szczudła. Rozwidlenie pod pachę, a kawałek gałęzi – jako podpórka dla ręki. Gdy już mamy wszystko gotowe, Przemko stawia pierwsze ostrożne kroki. Jest lepiej niż się spodziewał, ale o dalszym wędrowaniu nie może na razie być mowy. Musimy zatrzymać się na przynajmniej parę dni, aż noga cokolwiek wydobrzeje. Żeby tak w Białce było więcej wody, można by wtedy pomyśleć o zbudowaniu tratwy i wyruszeniu w rejs z biegiem rzeki do Wisły i dalej w pobliże Gilowa. Cóż, kiedy przy obecnym stanie wody to jedynie próżne marzenia. Nie popłyniemy!

W czasie, gdy z Mirkiem zajmujemy się Przemkiem, Unisław z Gniewkiem poszli już na miejsce naszego starego obozowiska. Pozostało tam przecież jeszcze sporo przygotowanego drewna na opał. Prawie ruszamy, aby do nich dołączyć, gdy widzimy, że oni spiesznie wracają. Zatrzymujemy się zdziwieni.

Okazuje się, że jeszcze zupełnie niedawno w naszym obozowisku gospodarował niedźwiedź i to nie sam. Ze śladów bowiem wynika, iż to samica z dwoma młodymi. Gdzie jest teraz, nie wiadomo, lecz może gdzieś w pobliżu?

– Ba, to niedobrze! – Nikt jakoś nie ma ochoty wystawiać się na atak rozeźlonej niedźwiedzicy. Wprawdzie mogliśmy jej dać radę, ale po co ryzykować. Cóż zatem począć?

I w tym momencie wpadam na świetny pomysł:

– Jeżeli już musimy stanąć tutaj na parę dni, najlepiej ulokować się w opuszczonej warowni. Wystarczy cokolwiek zabarykadować wąską gardziel wjazdu i będziemy względnie bezpieczni. Najwyżej jeszcze raz sprawdzimy mur w miejscach, gdzie się rozłazi, czy aby tamtędy miś nie wlezie nam do środka. Jeżeli tak, wystarczy takie miejsce załatać i możemy spać spokojnie.

Unisław nie bardzo pojmuje o czym mówimy. Przecież nic nie wie o warowni. Jakoś mu o tym zapomnieliśmy powiedzieć. Zresztą nawet trudno się temu dziwić, tyle wydarzeń miało miejsce w tak krótkim czasie. I tak niebawem sam zobaczy. Reszta towarzystwa uznaje mój pomysł za przedni. Bierzemy dobytek na barki, ruszając w górę. Słońce już dawno zaszło i pomiędzy drzewami boru panuje głęboki cień. Na widok omszałego muru Unisław staje zaskoczony, jednak po chwili podąża za nami w wąskie, przedbramne „gardło”. Natychmiast przeszukujemy teren otoczony wałem, czy aby nie kryje jakichś niebezpiecznych niespodzianek? Ale nie! Żaden zwierz nie czai się pomiędzy drzewami. Za to odkrywamy niewielką cembrowinę zasypaną zwiędłymi liśćmi, na dnie której tryska źródło.

– Wspaniale, mamy wodę na miejscu! – Czyścimy dokładnie źródło i wyłożoną kamieniami rynnę odprowadzającą wodę w kierunku wału, pod którym niknie w wąskim kamiennym przepuście. Tym jednak nic nie wlezie do środka – za wąski. No, może lis by się nim przecisnął albo i kuna, lecz to nie zmartwienie.

Stajemy w sąsiedztwie „gardła”, niedaleko miejsca dawnej bramy. Dzisiaj już nie ma czasu ani możliwości „gardła” zatkać. Za to zabierzemy się jutro z samego rana. Na dzisiejszą noc musi wystarczyć ognisko. Nazajutrz wypada także zbadać uszczerbki w murze. A póki co, rozpalamy ognisko i szykujemy szybką wieczerzę. Po ciemku i tak niczego więcej już nie zdziałamy.

Po spóźnionej wieczerzy dzielimy warty. Przemko zostaje wyłączony ze służby. Chciałem nawet powiedzieć, że dostaje zwolnienie lekarskie, lecz w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Jeszcze bym musiał tłumaczyć, co to za zwierz ten lekarz i co to takiego jego zwolnienie. Bez tego i tak jestem już wystarczająco zmęczony. Wolę spać, zamiast niepotrzebnie strzępić jęzor.

Mam drugą wartę. O północy rozglądam się odruchowo, czy aby przypadkiem nie ukażą się zjawy budowniczych i starych mieszkańców warowni? Las szumi głośno, jak gdyby ich przyzywał z zaświatów, lecz żaden inny głos nie wplata się w ów szum. Jak to czasami niedobrze mieć zbyt bujną wyobraźnię. Na koniec z ulgą zdaję wartę i idę spać.

Noc przechodzi bez nadzwyczajnych wydarzeń. Po śniadaniu zabieramy się ostro za robotę, chcąc temu miejscu przywrócić jako taką warowność. W obrębie murów zostaje wycięte parę niezbyt grubych drzew i przyciętymi pod wymiar pniami zamykamy „gardziel”. Dla wchodzenia klecimy1 lekką drabinkę od zewnątrz, z której się wchodzi bezpośrednio na wał. W razie potrzeby można ją łatwo wyciągnąć na górę. Unisław radzi jeszcze zrobić niewielki pomost dla wartownika za grodzą zastępującą bramę, skąd zakryty balami, mógłby kontrolować przestrzeń „gardła”.

Dobra! Czynimy zatem z paru żerdzi zgrabny pomościk. I na koniec majstrujemy rzecz dla nas najważniejszą – duży szałas, aby w razie niepogody mieć jakiś dach nad głową. Palenisko jest już obłożone kamieniami i wyposażone w rożen, czyli – jak na razie – niczego nam nie brakuje.

Przemko pełni dyżur w kuchni, okładając przy okazji opuchniętą kostkę zimną wodą. Przy palenisku ma ławkę z żerdzi, na której może wygodnie siedzieć, nie męcząc nogi.

Pogoda nadal jest wietrzna i cokolwiek się oziębiło. W nocy stwierdzamy, że niestety ścianki szałasu są niezbyt szczelne i wiatr hula w nim jak chce. Nazajutrz tniemy całą masę gałęzi choiny dla pogrubienia ścian. Teraz nawet solidny deszcz nie powinien nam zaszkodzić. Resztą gałęzi wykładamy legowiska. Sprężynują jak materace. Mamy zatem niezgorszy obóz, którego by się nie powstydziła niejedna renomowana drużyna harcerska. Brakuje jedynie totemu przy bramie, lecz musi się obyć bez niego.

Do południa następnego dnia poprawiamy szczerby w murze i teraz już wszystko jest OK. Można spokojnie pomieszkać, czekając aż Przemkowa noga wydobrzeje na tyle, że pozwoli na kontynuowanie wędrówki. Opuchlizna jest już cokolwiek mniejsza, jesteśmy więc dobrej myśli. Niestety wyłania się problem nowy – zaczyna brakować żywności. Wobec tego Unisław z Gniewkiem postanawiają zapolować. Mnie łowy jakoś nie pociągają i z zadowoleniem zostaję w warowni. Mirko proponuje wypad nad rzekę. Spróbuje złowić parę ryb, a ja w tym czasie będę go ubezpieczał. Wszak nie wiadomo czy ojciec coś upoluje? Przemko zgadza się samotnie posiedzieć na miejscu. Zabieram kuszę z zapasem bełtów i po drabince schodzę w „gardziel”. Niuk wychodzi na zewnątrz pod grodzą specjalnie dla niego pozostawioną dziurą, która od wewnątrz jest zamykana krótkim balem i przywalona kamieniem.

Schodzimy nad Białkę. Poprzez zwały szarych chmur nie ma dzisiaj szansy zobaczyć nawet kawałeczka słońca. Wiatr dmucha solidnie z północnego zachodu. W jego porywach jednostajny szum drzew staje się intensywniejszy i o oktawę wyższy. Sprawia to wrażenie, jak gdyby drzewa ze sobą gadały. Mirko zrzuca łapcie i podwija nogawki. Chwilę rozgląda się za stosownym miejscem dla połowu. Potem wchodzi do wody i wolno brodzi ku resztkom mostowych filarów. Siadam na przyczółku, majtając opuszczonymi nad wodę nogami. Gotowa do strzału kusza leży na podorędziu. Niuk ma zrazu zamiar wleźć za Mirkiem do wody, lecz zmoczywszy tylko troszkę łapy, wraca na brzeg i szczeka w jego kierunku. Widząc bezskuteczność swych wysiłków, machnął ostatecznie nań łapą i ugania się wzdłuż rzeki. Potem leży przy mnie z wywalonym ozorem i ziaja. Tymczasem Mirko złowił już dwie ryby i znów tkwi po kolana w wodzie. Wiatr w gwałtownych porywach marszczy jej powierzchnię. Wygląda wtedy to tak, jakby rzeka płynęła w odwrotnym kierunku. Gdy natężenie wiatru opada, znów płynie we właściwą stronę.

Od czasu do czasu rozglądam się dookoła, ażeby w porę wypatrzyć niedźwiedzicę lub jej małe. Muszę przecież zawczasu ostrzec druha, byśmy zdążyli w porę zniknąć z zagrożonego terenu. Ale, jak na razie, nic podejrzanego nie kręci się w pobliżu. Zresztą Niuk pewnie pierwszy coś usłyszy lub wyczuje.

Pies, wypocząwszy nieco, znów zaczyna myszkować po okolicy. Co jakiś czas powraca, aby sprawdzić czy nadal jesteśmy na dotychczasowym miejscu?

Mirko zaś stale zwiększa połów. Jeżeli mu tak nadal pójdzie, to się może okazać, że nasi łowcy niepotrzebnie wyruszyli na łowy. Zresztą, któż wie czy w ogóle coś upolują? Ale byłaby heca!

Spoglądam na Mirka. Czai się właśnie z ościeniem w uniesionej ręce. Gwałtowny skłon i oścień błyskawicznie zanurza się w toni, by wydobyć na powierzchnię trzepoczącą ogonem rybę. Ten to ma refleks! Powinien z niego być wspaniały szermierz. Gdy tylko wrócimy do warowni, zaaplikuję mu dla rozgrzewki niewielką porcję fechtunku. Zaniedbaliśmy go ostatnimi czasy dla wędrówki i strzelania, jednak teraz można poćwiczyć. Przecież nie zawsze nam przyjdzie załatwiać przeciwnika z dystansu.

Znów spoglądam wokoło. Nadal spokojnie. Mirko wypatruje kolejnej ryby. Niuk znikł mi z pola widzenia. Zapewne szybko wróci sprawdzić czy jesteśmy. Patrzę na kompana, usiłując zgadnąć kiedy jego oścień, jak jastrząb z góry, spadnie na upatrzoną ofiarę. No, już – ponaglam go w myśli, ale on jakby mi na przekór wcale się nie spieszy. Stoi pochylony, spoglądając w rzekę. I na koniec – zupełnie spokojnie zanurza jedną rękę.

– A cóż to on chce w ten sposób złapać?

Unosi rękę w górę, ukazując zdobycz.

– Co to jest? Patyk? Nie, to przecież strzała.

Śmieje się, że ojciec z Gniewkiem, zamiast na zwierza, także na ryby polują – tyle, że w inny sposób.

– Fakt. Dotychczas nie widziałem, aby ktoś z łuku strzelał do ryb.

Dalsze rozważania tej kwestii przerywa dochodzące z boru ujadanie Niuka. Łapię kuszę, zrywając się na równe nogi. Gwiżdżę na psa przyzywająco. Przylatuje po chwili, macha ogonem i z powrotem pędzi w bór.

– Mirko, wychodź z wody! Pies coś znalazł!

Ostrożnie podążam za jego głosem.

– To nie miś. Ten by zaraz pogonił psisko. A jeżeli dorwał małego? Stara pewnie dawno przyszła by mu z pomocą i nie tylko Niuk, ale i my, zwiewalibyśmy aż miło. – Trochę tym uspokojony przyśpieszam kroku. I na koniec widzę ujadające psisko. To co mu się nie podoba jest na ziemi. Jeża dorwał? Gdy podchodzę bliżej dostrzegam, że Niuk zatrzymał się nad jakimś wykrotem i obszczekuje coś, co w nim siedzi. Może jest tam lisia nora?

Podchodzę, zaglądając do środka. Dziura, a raczej niewielki wykrot, będzie głęboki na około półtora metra. Zwęża się ku dnie, na którym leży niewielki, szarawy odpowiednik Niuka.

– Nieżywy? Ale nie, otwiera oczy i usiłuje poruszyć łebkiem. To mały wilk! Wpadł w wykrot i nie potrafi z niego wyjść. Czyżby zdychał z wycieńczenia? – Patrzę na małe wilczątko i robi mi się go bardzo żal.

– Poczekaj mały, zaraz cię wyciągnę. – Kładę na ziemi kuszę, zdejmując uprzednio bełt. Jeszcze by skaczący wokół Niuk mógł spowodować wystrzał. Wolę nie ryzykować. Włażę do dziury i pochylam nad wilczkiem. Usiłuje mi pokazać ząbki.

– Nie męcz się mały. Nie wystraszysz mnie. A tak, może nam się jeszcze uda zachować cię przy życiu?

Biorę ostrożnie szczenię na ręce. Czuję jak mu szybko puka serduszko. Wychodzę. Niuk mnie obskakuje, usiłując poniuchać malucha. Ten patrzy bezsilny wystraszonymi oczkami.

– Nie wolno Niuku! Widzisz, to mały piesek. Biedny piesek! – Po tej przemowie pozwalam obwąchać wilczątko, po czym biorę kuszę i wracamy nad rzekę.

Mirko już jest na brzegu. Pokazuję mu znalezisko, a potem zaczerpuję dłonią wody i podsuwam wilczkowi pod mordkę.

Wpierw nic. Zwilżam mu więc suchy koniec nosa. Zlizuje. Ponownie czerpię wody i podaję. Wolniutko zaczyna chlipać. I tak się bawimy przez dłuższy czas. Wilcze szczenię leży na trawie i już nie wygląda tak zupełnie zdychająco. Oceniam go na około dwa miesiące. Coś się późno urodził!

Niuk radośnie obskakuje nas dookoła, lecz nie szczeka. Głaszczę go po łbie i chwalę, aby czuł, że nadal jest ważny.

– Dobry Niuk. Znalazł pieska. Kochany Niuk!

Ucieszony macha ogonem, a potem jeszcze raz obwąchuje malucha i na koniec aplikuje mu swe ulubione „ślap – ślap”.

– No, to go zaakceptował. Żeby nam tylko wyżył wilczy zdechlaczek!

Wracamy do warowni. Na widok naszych zdobyczy Przemko robi wielkie oczy. Znów poję szczeniaka, pilnując żeby nie dostał za dużej dawki. Następnie dostaje trochę mięsa, które błyskawicznie niknie w jego mordce. Pewnie by chciał więcej, lecz po długiej głodówce wolę zachować ostrożność.

Chłopaki zabierają się za oprawianie ryb, które następnie pieczemy nad ogniem nadziane na rozwidlone patyki. Trzeba bardzo uważać i w porę pieczeń odwracać, aby zbytnio nie przypalić owego speciału.

W oczekiwaniu na powrót myśliwych raczymy się rybami, zeskrobując z wierzchu grubą warstwę spalenizny. Obieram i dwie ryby dla Niuka, a następnie daję już ostygłe. Nasz mały głodomór także dostaje trochę, ale nie za dużo. Musi dopiero na powrót przyzwyczaić swój wygłodniały żołądek do obfitego jedzenia.

Po sutym posiłku przypominam sobie o szermierce. Jednak wpierw należy odpocząć. Dopiero później, dobywszy mieczy, zaczynamy trening. Przemko nam kibicuje, zaś Niuk tańczy wokół poszczekując. Widząc jednak, iż nie przerywamy, legł ostatecznie zmęczony i tylko spogląda na nas spod oka obrażony, że i jego nie włączyliśmy do zabawy.

Wieczorem wracają łowcy. Taszczą młodego jelenia przewieszonego przez żerdź. Niuk obwąchuje go z zainteresowaniem. Na dzisiaj łowcy zadowalają się rybami. Pieczoną dziczyznę obiecują na jutro i dni następne. Chociaż, jeżeli dobrze znam nasze apetyty, to tych następnych dni zapewne będzie niezbyt wiele. Najwyżej łowcy będą mieli okazję znów błysnąć talentem i dostarczą nowy transport mięsiwa.

Po wieczerzy Mirko z uśmiechem podaje ojcu wyłowioną strzałę:

– Który to polował w rzece, miast w boru?

Łowcy spoglądają na niego zdziwieni, nie pojmując co jest grane? Gdy wyjaśnia skąd ma strzałę, Unisław bierze ją do ręki i dokładnie ogląda. Gniewko przecząco kiwa głową:

– Nie, to nie ich strzała. Żadnej nie zgubili w wodzie.

– No to kto?!

Unisław bez słowa wyjmuje z kołczanu strzałę i kładzie obok tej – wyłowionej. Bardzo podobne. Biorę kołczan Wyszomira, wyjmuję strzałę i kładę obok tych dwu. Prawie identyczne. Nawet lotki wykonano z takich samych ciemnych piór. Kieruję pytające spojrzenie Unisławowi. Skinął potakująco głową. Wygląda zatem na to, że pochodzą z jednego źródła, a jest nam ono aż za dobrze znane.

Więc wciąż zajadle nas tropią! Gdzież się teraz mogą znajdować? Jedyną pewną rzeczą jest fakt, iż dotarli w obręb zlewni Białki. Przecież strzała niekoniecznie musiała zaraz wpaść do rzeki. Z równym powodzeniem mogła się dostać do jednego z jej dopływów. Lecz słaba stąd dla nas pociecha. W grę wchodzi obszar stosunkowo niewielki i zdajemy sobie sprawę z tego, że w każdej chwili możemy zostać odkryci. Na samą myśl o tym, tak mnie jakoś dziwnie ściska w dołku.

Muszą mieć ze sobą świetnych tropicieli, skoro aż tutaj za nami trafili. Że też Przemko prawie teraz musiał skręcić nogę! Dawno by nas już tu nie było. Ale próżne nasze biadolenie. Nie mamy możliwości ucieczki, trzeba zatem dobrze się przygotować na przyjęcie „gości”. Jak to dobrze, że obawa przed niedźwiedzicą skłoniła nas do zakwaterowania w warowni. Dopiero teraz w pełni doceniam pomysł Unisława wykonania pomostu dla wartownika za grodzą. Można z niego ostrzeliwać przeciwników, sam będąc chronionym zagradzającymi wejście balami. Dobrze byłoby na koronie wału nad „gardzielą” wykonać jakieś zasłony, aby się zbytnio nie wystawiać na strzały. Proponuję przy tym zamaskować grodzę choinkami. Po cóż łapacze mają zaraz wiedzieć, iż „gardziel” jest zamknięta?

Słońce już zaszło, lecz jeszcze wciąż jest widno. Wobec tego niezwłocznie zabieramy się za robotę. Wyciąwszy trzy choiny, ciągniemy je na wał. Następnie ostrożnie opuszczamy w „gardziel”. Odziomki z jasnymi zaciosami zostają ukryte w grubej warstwie butwiejącej ściółki. Unisław z pewnej odległości ocenia naszą pracę. Dobrze. Zza zasłony prawie że pięciometrowych świerków grodzy zupełnie nie widać. Dalsze roboty zostają chwilowo przerwane – zapada mrok. Wciągamy drabinkę do środka i ustalamy warty. Mam nadzieję, że jeszcze tej nocy nikt nas nie będzie niepokoił?

Trzymam pierwszą wartę. Tę lubię najbardziej. Przynajmniej potem ma się nieprzerwany sen, a i z wieczora jakoś łatwiej przetrzymać te dwie lub trzy godziny. Palimy niewielkie ognisko. Wewnątrz warowni jesteśmy zabezpieczeni przed wizytami dzikich zwierząt, więc nie potrzeba dużego ogniska dla ich odstraszenia. Dorzucam do ognia trzy grube szczapy. Podtrzymają ogień przez dłuższy czas. Sam zaś wpierw idę na pomost i zza choinek patrzę w ciemną czeluść „gardzieli”. Następnie wychodzę na wał i podążam w to miejsce, gdzie się załamuje pod kątem prostym. Niuk drepcze za mną. Gdy siadam pod drzewem rosnącym na wale, kładzie się obok. Spoglądam w dół ku rzece. Jest jednak zupełnie ciemno i nic nie widać. Niebo nadal szczelnie pokrywają chmury i poprzez ich zasłonę nie prześwieca nawet jedna gwiazdka. Wiatr nadal dmucha, lecz już bardziej jednostajnie, bez tych nagłych porywów. Zastanawiam się, skąd by mogli nadejść nasi wrogowie i ilu ich będzie?

– Wszystkich było dwunastu. Mają jednak pięć koni, a poza tym Wyszomir i jego towarzysz zainkasowali strzały, dlatego pewnie za nami nie polezą. Koni tutaj również ze sobą nie będą ciągnęli – zbyt wiele z tym ambarasu. Zostały więc chyba nad Sołą albo Żylicą. Wobec tego ktoś musiał przy nich zostać i to raczej nie jeden. Ten by nie dał rady pilnować ich przez cały czas. Najpewniej zostało przynajmniej dwu lub nawet trzech. Ale i tak słaba stąd dla nas pociecha. Pozostawało jeszcze przynajmniej dziewięciu. A jeżeli rozdzielili się na dwa lub trzy zespoły? To już lepiej. Wątpię wszakże, aby nas taki mały zespół tropicieli zaatakował. Nie są durniami. Pewnie poczekają na resztę i dopiero wtedy się do nas dobiorą. Musieli zawczasu ustalić jakiś system łączności pomiędzy sobą, żeby sprawnie przekazywać ważne wiadomości. Mamy więc jeszcze trochę czasu na przygotowanie odparcia ataku. Żeby się tylko nie pozwolić zaskoczyć! Za solidnym wałem i wiedząc czego się spodziewać, mamy szansę na ocalenie.

Wracam do ogniska. Nieco już przygasło. Grzebię kijem w żarze, podsuwając niedopalone końce konarów i dokładam nową porcję drew. Potem idę rzucić okiem na wilczka. Wymościłem mu legowisko opodal szałasu, ale tak, aby nie widział ognia, którego podobno wilki się boją. Niestety jest tak ciemno, a ja na dodatek dopiero co odszedłem od ognia, że nic nie widzę.

– Pal to licho! Jutro zobaczę czy jeszcze dycha?

Idę na pomost. Niuk mi stale towarzyszy. Przynajmniej w jego towarzystwie czuję się pewniej. W razie czego on pierwszy wyczuje niebezpieczeństwo.

Tkwimy tak dosyć długo, wsłuchując się w szum drzew. Mam także okazję na wieczorną modlitwę. Znów, a mało co bym o niej zapomniał. Oj, niedobrze z tobą, Sławku!

Spoglądam na zegarek. Niestety niewiele mogę na nim dostrzec. Wracam do ogniska. Okazuje się, że wartę przeciągnąłem już o pół godziny. Budzę Mirka, przekazując służbę wraz z zegarkiem, a sam wpełzam na legowisko i okręciwszy się derką po uszy, wnet zasypiam.

I ta noc przechodzi spokojnie. Śpimy trochę dłużej, gdyż do nikąd nam nie spieszno. Zaraz z rana Unisław wraz z Gniewkiem oporządzają jelenia. Niuk im towarzyszy i to nie bezinteresownie. Zawsze mu coś tam skapnie. Zaglądam do wilczka. Usiłuje już chodzić, lecz jeszcze ma słabe łapy. Pomimo groźnego szczerzenia ząbków biorę go pod pachę i niosę ku rynnie odprowadzającej nadmiar wody ze źródła. Tutaj może się napić do woli. Czekam aż zaspokoi pragnienie i wracamy do ogniska. Teraz dostaje mięsa i to znacznie więcej niż wczoraj. Zjada szybko, rzucając na nas co chwilę wystraszone spojrzenia, czy mu aby nie odbierzemy jadła? Potem, już uspokojony i najedzony, leży na swym miejscu, wodząc za nami wzrokiem. Ostatecznie zasypia.

– Śpij mały. Sen to zdrowie i podobno najlepsze lekarstwo. – My zaś zabieramy się za robotę. Jeszcze raz obchodzimy wał, chcąc sprawdzić załatane szczerby w murze czy przypadkiem człowiek nie dostanie się nimi do środka? W dwu przypadkach poprawiamy poprzednią robotę. Przy okazji Unisław wpada na pomysł, żeby u wylotu „gardzieli” zgromadzić stos suchych gałęzi. W razie gdyby nas zaatakowano nocą, można stos podpalić zrzucając nań płonące głownie. Wtedy napastników będziemy mieli, jak na dłoni. Przy okazji robót naprawczych przy murze ze zdziwieniem stwierdzamy, że prócz muru warownię otacza niemal na całym obwodzie dosyć szeroki rów, teraz już o rozmytych skarpach i zarośnięty. Jedynie w rejonie drogi i bramy rowu brak.

– Aha, chodziło o skanalizowanie ruchu ewentualnego przeciwnika na wąski odcinek, gdzie już zawczasu mógł być ostrzeliwany zanim zdołał dopaść muru. – Mam nadzieję, że to założenie budowniczych warowni zadziała jeszcze obecnie, zniechęcając łapaczy do forsowania zarośniętego rowu, skoro jest dogodniejsza droga.

Wracając do obozu, zbieramy susz i przed wylotem „gardła” układamy niewielki stos, dodając zeschłej choiny, a z wierzchu obsypując zwiędłymi bukowymi liśćmi. Buków wokoło rośnie kilkanaście, więc nikogo nie powinno to zdziwić. Wystarczy zrzucić płonącą szczapę, aby zapłonął – chyba, że zacznie padać deszcz.

Po obiedzie długo radzimy nad powstałą sytuacją. Nikomu się nie uśmiecha bezczynne siedzenie za murem, jak mysz pod miotłą i oczekiwanie aż chłopcy kniazia nas zaatakują. Dobrze byłoby rozeznać, gdzie są w tej chwili. Trzeba także wystawić czatę w lesie, najlepiej w rejonie starego mostu. Musi ona pozostać tam dopóty, dopóki łapacze nie zaczną się przeprawiać przez rzekę. Idą naszym śladem, więc do tego miejsca będą raczej trzymali się tamtego brzegu. Uznajemy, że byłoby dobrze uczynić wyraźny ślad od przyczółka do „gardzieli”. Może dzięki temu łatwiej zwabimy ich w pułapkę?

Tu Gniewko proponuje, żeby wyjść na rozpoznanie w górę rzeki. Jeżeli łapacze trzymają się naszego śladu, to z małym ryzykiem można pójść im na przeciw naszym brzegiem – najlepiej nocą. Wtedy ognisko zawczasu zdradzi miejsce ich biwaku.

– Dobra jest! – Na zwiad i to już dzisiejszej nocy, pójdą nasi „seniorzy”. Teren mają już cokolwiek rozpoznany, gdyż właśnie tam wczoraj polowali. My z Mirkiem będziemy pilnowali obozu. Przemko nadal jest zwolniony ze służby wartowniczej. Może jedynie swą aktywność wykazywać w kuchni. Jednak w wypadku ataku, tak jak każdy z nas i on ma wyznaczony posterunek. Ale do tego czasu może odpoczywać i nie forsować nogi, żeby jak najprędzej wydobrzała.

Do wieczora schodzi nam na przygotowaniach do obrony, jak i czatowaniu nad rzeką. Wartownik nie musi schodzić na brzeg, gdyż znalazło się dogodne miejsce dla prowadzenia obserwacji, mniej więcej w połowie stoku, kilkanaście metrów od starej drogi. Brzeg tam stromo opada ku rzece. Niezbyt dawno w tym miejscu spory kawał stoku oberwał się i zjechał w dół, tworząc dużą łysinę. Znad oberwiska doskonale widać rozległy fragment przeciwległego brzegu.

Wieczorem wartownik wraca do obozu, zaś Unisław z Gniewkiem wyruszają na zwiady. Ustalamy jeszcze sygnał rozpoznawczy: pohukiwanie sowy, trzy razy po trzy. Opuszczają obóz nim jeszcze mrok na dobre zapadł. Siedzimy przy ognisku. Jesteśmy już po wieczerzy. Mały wilczek ma się dobrze. Wprawdzie dotychczas jeszcze nie opuścił legowiska, lecz wygląda dużo lepiej. Dziwi mnie, że jakoś nie napotkaliśmy jego rodziny. Przecież taki maluch nie mógł zbyt daleko odejść od swego gniazda. Chyba, że wydarzyło się coś złego? Kto wie, jakie tragedie kryje puszcza? Gdy się trochę odkarmi i nabierze sił, puścimy go wolno. Wtedy zobaczymy, może trafi do swego domu? Teraz jednak co innego mamy na uwadze. W tej grze chodzi o nas samych, a jej wynik zadecyduje czy własne głowy przyniesiemy do domu.

Robi się późno. Pora spać, by jutro nie oklapnąć. Mirko trzyma pierwszą wartę. Leżąc na wonnym posłaniu, szczelnie okryty derką, wsłuchuję się w jednostajny szum drzew. Jest mi dobrze, przytulnie i ciepło. Psisko spoczywa obok, grzejąc mnie w nogi. Wsłuchany w ten szum, nawet nie wiem kiedy zasypiam. I jak tu później wstać, gdy się śpi w najlepsze? Niestety nic na to nie mogę poradzić. Moja kolej czuwania. Mirko idzie spać, zaś ja popilnuję przez trzy godziny. Niebawem zresztą winni wrócić zwiadowcy. Są już bez mała cztery godziny poza obozem.

Idę do grodzy, a następnie na wał. Wiatr wciąż dmucha, ale wydaje się cieplejszy i chociaż niebo pokrywają chmury, to jednak występują już pomiędzy nimi przerwy, przez które od czasu do czasu zaświeci jakaś gwiazda. Później dołącza także księżyc, który w międzyczasie doszedł już pełni. Są zatem takie chwile, gdy nawet tutaj – pomiędzy drzewami – robi się jaśniej i wtedy wszystko w ruchomej grze seledynowego światła, głębokiego cienia i gamy półcieni, wygląda tak jakoś niesamowicie. Chodzimy z Niukiem wałem parę razy tam i z powrotem, za każdym razem coraz dalej. Zapewne pies się temu dziwi. Zamiast spać spokojnie, ciągam go gdzieś po lesie. Cóż, pewnie za dnia odbije sobie tę bezsenność w dwójnasób.

Gdy tak kolejny raz oddalam się od „gardzieli”, podążając wałem na południowy zachód, w pewnym momencie Niuk raptownie staje i nastawia „radary”. Księżyc prawie zerka dziurą w chmurach i nieco jego blasku poprzez plątaninę gałęzi dociera także i do nas. Stoję w cieniu rosłego świerka. Spoglądam badawczo w bór u stóp muru, zamieniając się w słuch. Przecież niewiele dojrzę przy takim oświetleniu! Jeżeli już, to prędzej usłyszę.

Niuk nadal tkwi nieruchomo, nasłuchując i wietrząc. Ale wiatr jest zachodni, zatem mało co wyniucha. A może to wracają zwiadowcy? Poczekam przyczajony. Niechaj poznają, że czuwamy.

Kucam obok psa, obejmując go ręką. Trwamy tak w bezruchu już dłuższą chwilę. Zaczyna mnie kręcić w nosie i z trudem się opanowuję, żeby nie kichnąć. Ostatecznie jednak i tak nic z tego nie wychodzi. Kicham trzy razy – tyle, że udaje mi się zrobić to prawie że bezgłośnie. Łzy napływają do oczu.

Księżyc znów chowa się za chmurami. I właśnie w tym momencie, poprzez szum drzew słyszę jakiś szelest i zaraz potem wyraźnie trzask suchej gałęzi. Trzymam dłoń na psiej mordzie, aby w porę poskromić ewentualne szczekanie.

– Cicho, Niuku! Waruj!

Daremnie wytrzeszczam oczy, chcąc coś dojrzeć w ciemności. Szelest się powtarza. Coś forsuje rów.

– Żeby już ten cholerny księżyc wylazł spoza chmur!

Znów szelest i to zupełnie blisko, omal u stóp muru. Raptem cisza. W tej samej chwili miesiąc, natrafiwszy kolejną dziurę w grubej oponie chmur, ponownie ku nam spoziera. Aż mnie zatyka z wrażenia! Pod murem, parę metrów w prawo, dostrzegam ludzką sylwetkę i to z łukiem sterczącym ponad ramieniem. Przytrzymuję Niuka z całej siły. Że też nie zabrałem kuszy! Kretyn! Uznałem, że po ciemku daremnie ją nosić, gdyż i tak nie będę strzelał. Co teraz zrobić? Mogę najwyżej napluć mu na głowę.

Księżyc znów daje nura w chmury. Słyszę z dołu ostrożne stąpanie. Co robić?!

– Mur – świta mi nagle w głowie. Puszczony Niuk skokiem załatwia odległość do krawędzi muru, staje, wychylając łeb.

Księżyc na krótką chwilę ponownie wyłania się zza chmur. Z psiego gardła wydobywa się wściekłe warczenie. Jego wilcze ślepia płoną jasnym blaskiem. Zwiadowca, gdyż co do tego nie mam żadnych wątpliwości, staje w pół kroku, jednocześnie przysiadając i odwracając się w naszą stronę. W tym momencie ciskam w niego niewielkim głazem pospiesznie wydłubanym z korony sędziwego muru. Cios trafia w cel. Delikwent po paru fikołkach wpada do rowu, który dopiero co przebył. Niuk piekli się tak, że go muszę przytrzymać w obawie, żeby nie skoczył z muru w dół. Wracam pędem do obozu i budzę chłopaków. Żwawo opuszczam drabinkę w „gardziel” i już jestem na dole. W tym samym czasie Niuk wyłania się z odwalonej przez Mirka dziury pod grodzą. Łapię psa za obrożę i biorę na powróz. „Syrenka” w dłoń i naprzód! Mirko dogania mnie po kilkunastu krokach. Szybko posuwamy się do przodu. Księżyc znowu przyświeca, rozjaśniając troszkę głęboki mrok. Prowadzi nas psisko. Już on tam wyniucha tropionego!

Pies raptownie skręca w lewo. W tym samym momencie potykam się o kamień i ląduję na ziemi. Wlecze mnie za sobą, gdyż powróz okręciłem sobie wokół przegubu.

– Stój, Niuku! Stój!

Omalże nie wjechałem do zarośniętej fosy. Zbieram się z ziemi. Mirko podaje „syrenkę”, która w tym wszystkim wypadła mi z ręki. Ostrożnie schodzimy na dno dawnej fosy, patrząc za poszkodowanym. Jednak wokoło pusto. Niuk z nosem przy ziemi chwilkę kluczy, lecz wnet bierze kurs na przeciwskarpę. Wychodzimy, czepiając się krzaków. I właśnie wtedy pęka psi powróz, pozostając prawie cały w mym ręku. Niuk, jak wystrzelona strzała wyrywa do przodu. My, znacznie wolniej za nim.

Wściekły warkot, odgłos czegoś padającego, trzask łamanych gałęzi i takie jakieś szuranie, zakończone głośnym pluskiem wody. To chyba nasz nieznajomy sturlał się ze zbocza do rzeki. Przyspieszamy kroku i omijając oberwisko z lewa, po chwili wychodzimy nad brzeg Białki.

Pośród rozbryzgów wody, w poprzek koryta sadzi nasz uciekinier. Przy takim sprincie rychło osiąga drugi brzeg. W tym momencie napatocza mi się Niuk. Łapię go za obrożę i przytrzymuję, gdyż najwyraźniej ma zamiar pognać za uciekającym. Jest mokry. Musiał więc wraz z Medzamirowym wywiadowcą sturlać się z urwiska do rzeki, tracąc przy okazji kontakt ze swą ofiarą.

Wracamy do obozu i tam, już siedząc przy ognisku, komentujemy wydarzenie. Naszych zwiadowców wciąż jeszcze nie ma i zaczynamy się o nich niepokoić. Na szczęście wkrótce rozlega się trzykrotne pohukiwanie sowy. Opuszczamy drabinkę. Po chwili zwiadowcy są już w obozie. Ich nogawki od kolan w dół są ciemniejsze.

– Aha, przechodzili na drugi brzeg Białki. – Pytam zatem, w którym miejscu się przeprawiali.

– Spory kawałek w górę biegu rzeki. – Odnaleźli obóz tropicieli i to głównie dzięki sporemu ognisku. Przeszli rzekę, podchodząc blisko obozujących. Wszak głównie chodziło o podsłuchanie ewentualnej rozmowy. Przy okazji policzyli uczestników pościgu. Było ich ośmiu. Ale tylko dwu czuwało przy ogniu, podczas gdy reszta spała. Z leniwie prowadzonej rozmowy wywnioskowali, że jest jeszcze jeden tropiciel – Miromir, który myszkując za nami, właśnie plątał się gdzieś po okolicy. Onegdaj, bawiąc w dole rzeki, dokąd wiódł nasz trop, wydało mu się, iż słyszy dochodzące z dali wołanie. Podążył za głosem, lecz niczego nie odkrył, zaś nasz ślad kończył się przy rzece. Stąd wywnioskował, że w tym miejscu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Dzisiejszej więc nocy postanowił tam pójść, aby pod osłoną ciemności rzucić okiem na okolicę. Tu liczył na nasze ewentualne ognisko. Jeżeli jeszcze bawimy w tej okolicy, to właśnie po ognisku łatwo nas odnajdzie. Jego towarzysze pokpiwali z niego, jako że nasz trop był już stary. Uważali, że dawno opuściliśmy te strony i to ich całe tropienie funta kłaków nie jest warte. Podjęli je wyłącznie na żądanie Wyszomira, będącego przecież w łaskach u kniazia. Z rozmowy wynikało, że ranny Wyszomir został nad Soła wraz z wierzchowcami. Razem z nim zostało jeszcze dwu ludzi. Tropiciele najwyraźniej nie lubili Wyszomira i ze złośliwą satysfakcją przepowiadali mu dalszą karierą co najwyżej w książęcej stajni. Wszak zatracił całą wyprawę i pozwolił sobie zabrać wszystkich brańców. A na koniec stracił i Unisława. Tym chyba najbardziej rozsierdzi księcia. I kto mu go sprzątnął? Jeśli wierzyć Wyszomirowi, a chyba trzeba, gdyż sam to widział z boru po sromotnej ucieczce, czterech młodzików z jakimś pono czarnym wilkiem. Z tym wilkiem, to mu się już chyba w oczach ćmiło. Czterech wojów pozwoliło się zaskoczyć i pobić młodzikom! Gdyby był mądry, nie gadałby przynajmniej o tym nikomu. A tak, sam sobie zgubę gotuje.

Naszych zwiadowców najbardziej zaniepokoił Miromir niuchający za nami po nocy. Wrócili zatem tak szybko, jak tylko mogli. Jednak nie napotkali go drogą. Opowiadamy niezwłocznie naszą niedawną przygodę:

– Miromir faktycznie prawie że nas znalazł, lecz i też otrzymał godną odprawę. Trudno jednak uznać, w jaki sposób odebrał to poniekąd niekonwencjonalne potraktowanie? Czy jest bardziej przestraszony, czy poturbowany?

Wieści te bardzo zaniepokoiły Unisława. Jego zdaniem grozi nam rychłe najście tropicieli. Wprawdzie dotąd wątpili w celowość pościgu, ale teraz zyskają pewność, iż jesteśmy w zasięgu ręki. Tylko ją wyciągnąć i cap! Nie omieszkają zatem skorzystać z okazji, aby swe dotychczasowe trudy uwieńczyć sukcesem. A chociażby nawet przygoda Miromira w pełni ich nie upewniła o naszym pobycie w sąsiedztwie, to pewnie paru wnet tutaj zawita, chcąc rzecz całą zbadać na miejscu. Tak czy inaczej, wkrótce – może już o świcie – czeka nas robota.

Zwiadowcy idą spać, zaś wartę obejmuje Przemko. Dosyć leniuchowania! Zresztą ma tylko podtrzymywać ognisko, gdyż w ciągu najbliższych dwu godzin nic się nie wydarzy. Po prostu za daleko, aby w tym czasie mogli nam złożyć wizytę. Najwcześniej o brzasku.

Kładziemy się z Mirkiem na swych posłaniach. Usiłuję zasnąć, ale nic z tego nie wychodzi. Ostatecznie zapadam w półsen i gdy Przemko mnie budzi, jestem bardziej zmordowany niż przed zaśnięciem.

Posilamy się szybko. Dzisiaj czata nie wyjdzie na zbocze. Nie ma to już sensu. Przecież mniej więcej wiedzą, gdzie nas szukać, nie muszą się zatem kurczowo trzymać naszego tropu. Tym samym czata mogłaby zostać łatwo zaskoczona i łapacze, już na wstępie rozgrywki, zyskaliby przewagę. Za to wartownik stanie na wale w tym miejscu, skąd cisnąłem w Miromira.

Pierwszy waruje Mirko, leżąc pomiędzy korzeniami rosłego buka. Będąc z dołu niewidocznym, może kontrolować nawet spory kawałek podnóża muru. W razie czego ma nas zaalarmować trzykrotnym kukaniem. Istnieje wprawdzie możliwość, że wyręczy go prawdziwy ptak, lecz cóż – lepszy fałszywy alarm, niż bardziej skomplikowany sygnał, na którego przekazanie po prostu może braknąć czasu. Czatownik musi przecież natychmiast dołączyć do reszty, by zasilić szeregi obrońców przy bramie.

Mirko zatem czatuje, a my w pełnym pogotowiu oczekujemy sygnału siedząc na pomoście za grodzą zamykającą „gardziel”. W czasie akcji, na wale – po lewej stronie – zajmą stanowiska Unisław z Gniewkiem – z tym, że Gniewko ma pozostać bliżej pomostu, aby w razie potrzeby wesprzeć Przemka. Ten właśnie tutaj pozostanie i z pomostu będzie raził przeciwnika. Podobne rozstawienie przewidujemy i po prawej stronie. Tam odpowiednikiem Unisława będę ja, zaś Gniewka -Mirko.

Denerwuję się bardziej niż przed atakiem na Wyszomira nad Sołą. Co innego samemu atakować i to jeszcze z zaskoczenia, a zupełnie inaczej samemu biernie oczekiwać ataku. Mając na koniec już dosyć bezczynności, idę z nieodłącznym Niukiem do Mirka. Podpełzam na szczyt wału i kładę obok przyjaciela. Psisko usadawia się przy mnie.

Leżymy tak, ptaszki śpiewają, pogoda najwyraźniej się poprawia, a my wytrzeszczamy oczy i nasłuchujemy, aby w porę wiedzieć o nadchodzących. A jeżeli nie przyjdą? Jak długo można tak oczekiwać? Unisław wszakże sądzi, iż przybędą niebawem. Mam nadzieję, że będzie tak jak mówi. Zna się przecież na rzeczy.

W pewnej chwili Niuk nastawia uszu. Oho, coś dziać się zaczyna! Obejmuję psisko i każę warować. Przecież nie można uprzedzać przeciwnika, że czuwamy. Stokroć lepiej, jeżeli będzie przeświadczony o naszym śnie. Ale czy dają się złapać na „gardziel”? Oby!

Spoglądam na psa. Intensywnie węszy i nadsłuchuje. Wobec tego i my bierzemy z niego przykład, zamieniając się w słuch. Trochę w tym przeszkadza wiatr, jednak nic przeciwko temu nie można zaradzić. Wypada jedynie cierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków.

Gdyby nas w tym momencie mógł ujrzeć jakiś malarz, miałby wspaniały temat obrazu pt. „Warująca trójka”. Niestety nikogo o malarskich zdolnościach czy chociażby tylko fotografa w pobliżu nie ma, więc ta pełna wyczekiwania i napiętej uwagi scena nie zostaje uwieczniona.

A tu już pięć ludzkich postaci zbliża się pomiędzy drzewami i spływa w dół, do zarośniętego rowu, żeby po chwili ostrożnie wystawić głowy ponad krawędzią skarpy po drugiej stronie. Jakiś czas lustrują okolicę z ukrycia, lecz uspokojeni ciszą, wysyłają przodem zwiadowcę. Nisko pochylony, skrada się ostrożnie, dzierżąc łuk w ręku. Dochodzi do muru i próbuje się wspiąć. Niestety nic z tego nie wychodzi. Jeszcze teraz, po tylu latach, stara fortalicja udowadnia swą niedostępność. Zwiadowca rozgląda się, jak gdyby rozważając nad dalszą drogą i ostatecznie rusza w kierunku gardzieli. W pewnej odległości za nim podążają jego towarzysze. Cały czas przytrzymuję Niuka, żeby nas przypadkiem nie zdradził niewczesnym szczekaniem. Mirko tymczasem zamienia się w kukułkę. Czyni to tak pięknie, iż wątpię czy prawdziwa lepiej by to uczyniła. Posuwająca się pod murem piątka na moment zamiera w bezruchu, ale uspokojona ciszą rusza dalej. Szybko zjeżdżamy po skarpie wału i bierzemy kurs na „gardziel” pilnując, aby nie czynić zbytecznego hałasu. Już z dala na szeroko rozwartych palcach pokazujemy liczbę nadciągających przeciwników. Dobiegłszy do celu, natychmiast zajmujemy stanowiska. Mirko na polecenie ojca staje obok Przemka na pomoście. Oni pierwsi wystrzelą, gdy przeciwnik dojdzie do choinek maskujących grodzę. Potem my z góry dołączymy do akcji.

Leżę z psem ukryty na wale. Nie widzę co się dzieje u podnóża muru, skąd nadchodzą chłopcy kniazia. Zobaczę ich dopiero u wylotu „gardzieli”. Nadal mityguję Niuka i czuwam, by nas przed czasem nie zdradził. Lecz oto w polu widzenia ukazuje się idący przodem szperacz. Staje przy załamaniu muru, nie wiedząc co począć. Czeka na kompanów. Gdy dołączyli, naradzają się szeptem.

– No, właźcie do środka – ponaglam ich w myśli. Ostatecznie dwu wchodzi w „gardziel” i trzymając się blisko muru po obu stronach, lezą ostrożnie w stronę choin maskujących grodzę. W tej samej chwili Mirko rozkukał się na dobre. Odbiło mu z emocji czy co?!

W pierwszym odruchu idący przodem szperacze stają. Melodyjne kukanie nadal rozbrzmiewa zza choin, by po chwili umilknąć. Uspokojeni zwiadowcy prostują pochylone dotąd grzbiety i pewnym krokiem ruszają przed siebie. Reszta towarzystwa czekająca dotąd u załamania muru podąża za nimi.

– Oczywiście, przecież nikogo nie może być w pobliżu, skoro siedzi tam płochliwa kukułka. Świetnie to Mirko rozegrał!

I oto już prowadząca dwójka dochodzi do choin zasłaniających belki zamykające dalszą drogę. Rozgarniają gęste gałęzie i w tym momencie jedna z choin, widać mocniej szarpnięta, wali się im na łby, pociągając za sobą dwie pozostałe. Równocześnie zaśpiewały cięciwy łuków stojących na pomoście. Poszły strzały w głąb „gardzieli”. Niemal jednocześnie Unisław i Gniewko również ślą swe pociski. Cóż za zbieg okoliczności! Wszystkie strzały trafiają w dwu napastników będących w połowie „gardła”. Puszczam Niuka. Pies wścieka się przy krawędzi muru i pewnie by rad skoczyć w dół. Piąty drab odstał trochę w tyle za towarzyszami. Tego biorę na cel, lecz on w momencie robi w tył zwrot, ukazując mi plecy i tą podobno mniej dyplomatyczną część ciała. Zanim na dobre zdążył opuścić czeluść „gardzieli”, lokuję bełt w jego prawym pośladku. Pada i turla się po ziemi. Ponownie napinam kuszę, by móc powtórnie wystrzelić. Właśnie zakładam bełt, gdy czuję nagłe smagnięcie w lewe przedramię. Wystrzelona z tyłu strzała przechodzi mi pod pachą i wbija się w pień jodły! Jeszcze drga upierzonym końcem brzechwy. Odruchowo padam na ziemię. Rzut oka za siebie. Dębieję na moment. Od tyłu zachodzi nas czterech drabów! Jeden właśnie po wystrzale wyjmuje z kołczanu następną strzałę. Tu jednak jestem szybszy, gdyż bełt już trzymam w dłoni i chociaż ręka piecze, w sekundę lub dwie, mam go na celowniku. Skończyły się żarty ze strzelaniem w tyłek! Tu już chodzi o własną skórę!

Podstępny strzelec ponownie naciąga łuk, obierając za cel chłopców na pomoście, gdy mój bełt grzęźnie prawie że po lotki w jego piersi. Muszę powstać, żeby przygotować kuszę do strzału. Nie nadążam założyć bełtu, gdy znów nad uchem gwiżdże mi strzała, a w następnej chwili, z mieczem w podniesionej dłoni, naciera na mnie jeden z drabów. Puszczam bezużyteczną w tej sytuacji kuszę i uskakując w bok, dobywam „syrenkę”. Zastawa przed następnym ciosem. Przezornie trzymam miecz oburącz. Gdyby nie to, nie wytrzymałbym ciosu. Teraz ja atakuję, lecz przeciwnik jest dobry i w porę się zasłania. Przejmuje też zaraz inicjatywę i ponawia atak, spychając mnie w narożnik wału załamującego się w „gardziel”. Dalej już się nie cofnę. Szlag trafił! Wyłazi brak treningu. Jeszcze jeden krok do tyłu, a spadnę z muru! Paruję kolejny cios, wykonując półobrót. Przeciwnik podnosi miecz do kolejnego ciosu.

Niuk, dotychczas zaabsorbowany tym co się dzieje w „gardzieli”, zrazu nie zwraca na mnie uwagi. Teraz jednak dostrzega swego pana w opałach. Rzecz jasna zdecydowanie nie spodobał mu się atakujący mnie drab. Zmienia gwałtownie front i jak grom z jasnego nieba, spada na plecy mego przeciwnika. Ten i tak już czyniąc ruch do przodu, żeby mnie dziabnąć, teraz dostawszy jeszcze niespodziewany „bodziec” od tyłu, zwala się na łeb w dół. Aż grzmotnęło, gdy rąbnął o ziemię.

Łapię kuszę i zakładam bełt. Nie czas teraz na delektowanie się widokiem rozciągniętego u stóp muru przeciwnika. Przecież w warowni jest jeszcze dwu Medzamirowych zwiadowców! Szybki rzut oka na plac boju, żeby się zorientować komu posłać bełt?

Mój pojedynek na krawędzi muru musiał trwać wszystkiego sekundy, chociaż mnie wydawał się znacznie dłuższy, gdyż właśnie dopiero teraz draby dobiegają do Unisława. Jeden wyrwa do przodu, dystansując swego kumpla o dobre trzy kroki. W rękach podniesione miecze!

– Gdzie Gniewko?! Przecież na wale po drugiej stronie „gardzieli” jest tylko samotny Unisław! – Zajęty napastnikami za murem dopiero teraz dostrzega zagrażające mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Rzuca łuk i dobywszy topór zza pasa, usiłuje się nim osłonić przed ciosem. Biorę na cel pierwszego z napastników. Nim jednak zdążyłem zwolnić bełt, ten drugi, jednym skokiem dopada swego kompana i piekielnym ciosem miecza pozbawia głowy. Tak więc mój bełt grzęźnie już w bezgłowym tułowiu, który jeszcze chwilkę utrzymuje pozycję pionową, podczas gdy głowa pada na ziemię. Dosłownie mnie zatyka! Stoję i patrzę zaszokowany, wciąż przyciskając kolbę kuszy do ramienia. Skrócony o głowę drab pada. Tymczasem „ścinacz łbów” ciska miecz i rozwarłszy ramiona krzyczy :

– Unisław!

Patrzę, nadal nie rozumiejąc. Mirkowy ojciec puszcza topór i podobnie rozwiera ramiona. W następnej chwili padają sobie w objęcia. Dopiero teraz się ocknąłem. Spoglądam w „gardziel”. Na ziemi spoczywają cztery ciała. U jej wylotu, przy zewnętrznym murze spoczywa nieruchomo mój niedawny przeciwnik. Wygląda na to, że skręcił kark przy twardym lądowaniu. Za to nigdzie nie dostrzegam ugodzonego w pośladek. Czyżby zwiał?

Tymczasem Niuk zajadle obszczekuje powalonego bełtem. Podchodzę bliżej. Spogląda na mnie szeroko rozwartymi oczyma i usiłuje coś powiedzieć, lecz gdy rozchyla usta, bucha z nich tylko krew i źrenice nieruchomieją. Zemdliło mnie, a tymczasem kolejna duszyczka wędruje w „krainę wiecznych łowów”.

Istne jatki! Jeśli o mnie chodzi, stanowczo zbyt krwawo rozpoczął się ten dzień. Siedmiu nieboszczyków! Niestety na tym nie koniec. Ciszę, która zapanowała po boju, nagle przerywa przeciągły ryk. Wtórują mu przeraźliwe wrzaski człowieka. Stoimy jak porażeni. Głos człowieka rychło milknie i tylko teraz słychać rozsierdzoną niedźwiedzicę. Potem następuje cisza. Nadal stoimy bez ruchu i chyba każdy myśli o tym samym. I chociaż na placu boju śmierć przeszła obok nas, to w gorączce walki nie wywarła na nas tak wielkiego wrażenia. Zupełnie odmiennie reagujemy teraz, gdy już bitewne emocje cokolwiek opadły. A poza tym, co innego zginąć w boju, a zupełnie co innego zostać rozszarpanym przez dzikiego zwierza. Brr, straszna śmierć! Ostatecznie jednak otrząsamy się jakoś z przygnębiającego nastroju. Winniśmy się przecież cieszyć. Teraz już nam nic nie zagraża, z wyjątkiem dzikich zwierzaków. Lecz te, w przeciwieństwie do kniaziowych sług, nie będą nas tak zajadle ścigały. Mogą być groźne tylko wtedy, gdy im nieopatrznie wejdziemy w paradę. Tego zaś da się uniknąć. Wystarczy zachować podstawowe środki ostrożności. Możemy więc nareszcie odetchnąć. Nie straszny nam już Medzamir ze swymi pachołkami. Z dwu jego ekspedycji zostały tylko nędzne resztki. Można by nawet wrócić nad Sołę i zatłuc tych trzech niedobitków. I właśnie to proponuje Unisławowi jego dawny druh – Wojsław, tak nieoczekiwanie spotkany w zapomnianej warowni. Ojciec Mirka jednak machnął na to ręką. Ma dosyć rozlewu krwi. Możliwe, iż świadkowie klęski uświadomią kniaziowi, że niebezpiecznie jest się zapuszczać w te strony i bezkarnie tutaj już nie można grasować. Odpada zatem powtórna eskapada nad Sołę. Prawdę powiedziawszy, wcale by mi się to nie widziało.

Pozbywamy się ciał poległych z warowni. Chwilowo lądują w „gardzieli”, gdzie wraz ze swymi towarzyszami poczekają pochówku. Na razie nie możemy tym się zająć, gdy w bliskim sąsiedztwie grasuje niedźwiedzica. Nikomu nie spieszno podzielać losu Medzamirowego tropiciela. Niuk, usiadłszy nad czeluścią „gardzieli,” unosi łeb ku górze i po borze płynie przejmujące wycie. Dreszcz mi przechodzi przez plecy.

Podążam do źródła umyć ręce i zaspokoić pragnienie. Dopiero teraz spostrzegam, że rękaw mam we krwi. Unoszę rękę. Zarówno koszula, jak i rękaw pod pachą są rozerwane. Na przedramieniu szarpana rana. Dobrze, że strzała tylko płytko rozorała mięsień. Gdyby poszła bardziej w prawo, byłoby po mnie. Muszę ranę przemyć przegotowaną wodą. Wracam do ogniska. A tam już na rożnie skwierczy kawał mięsiwa. Mirko pilnuje, aby się nie przypalił.

– Że też jeszcze mają ochotę na jedzenie?! Ja chyba dzisiaj niczego nie przełknę.

Towarzysze boju siedzą przy ognisku. Zajmuję miejsce przy nich. Niuk podejrzliwie obwąchuje Wojsława, który także wcale nie tak pewnie spogląda na psa.

Gdy wreszcie w kociołku wrze woda, zabieramy się za ranę. Dziwne, lecz nikt prócz mnie nie został w tym krótkim boju poszkodowany. Pokpiwam sobie, że nie zdążyli. Na mój opatrunek idzie kawałek Unisławowej koszuli. Jeżeli tak dalej pójdzie, wkrótce zostaniemy bez koszul! Na ostatek zwycięzcy przystępują do uczty. Zadowalam się dwoma kubkami Gniewkowego wywaru. Po porannej jatce nie jestem w stanie czegokolwiek więcej przełknąć.

Tymczasem Wojsław opowiada, jak to nad rzeką natknęli się na opustoszały biwak Wyszomira. No, może nie tak całkiem pusty, gdyż przy gasnącym ognisku spoczywało dwu świeżo zabitych wojów, zaś obok dwa wierzchowce spokojnie skubały trawę. To nieoczekiwane odkrycie bardzo ich zaskoczyło i zaniepokoiło. Przecież w tej głuszy nie spodziewali się kogokolwiek spotkać. Ich wódz Manswet wraz z tropicielem Miromirem natychmiast przystąpili do badania śladów. Reszta dawała pilne baczenie, aby nieznanemu wrogowi nie pozwolić się zaskoczyć. Ktoś przecież ubił i to zupełnie niedawno tych przy ognisku. Gdy Manswet z towarzyszem przekroczyli strumień, wyszedł do nich z boru ranny Wyszomir podtrzymywany przez towarzysza. Rozpoznał Mansweta.

Zatrzymali się chwilowo w tym miejscu. Poległym należało sprawić godny pochówek, a rannych opatrzyć. Tam Wyszomir opowiedział smutne dzieje Stroimirowej wyprawy oraz własne, dopiero co zakończone klęską. Wtedy Wojsław, pierwszy raz od lat posłyszał znów o Unisławie. Znali się od dziecka, zaś później, będąc przyjaciółmi, wspólnie wojowali z Awarami pod wodzą Dobręty. Następnie Wojsław nadal wojował, ale już u kniazia Medzamira. Wszak coś musiał czynić, aby żyć. Jego ród, związany więzami przyjaźni z Dobrętą, w pamiętnej bitwie stracił wiele krwi i za Medzamira znacznie podupadł. W czasie, gdy Unisław ratował się ucieczką przed zemstą stryja, Wojsław przebywał w dalekich rozjazdach i wróciwszy, nie zastał już przyjaciela. Nikt mu zaś nie mógł rzec, dokąd się udał. Ba, po prawdzie nikt z nim nie chciał nawet o tym gadać. Już samo wymienienie tylko imienia Unisława mogło być niebezpieczne, gdyby to doszło do uszu kniazia. Stracił więc wszelką nadzieję, iż go jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Minęły lata. Gdy rozeszła się wieść, że kniaź organizuję wyprawę w poszukiwaniu starego szlaku, zawsze ciekaw odmiany, zgłosił swój akces do niej. Uprzykrzyły mu się bowiem ciągłe intrygi w książęcej drużynie i rad by od nich na czas jakiś odetchnąć. Miał przy tym cichą nadzieję, że kniaź powierzy mu jej dowództwo. Cóż, kiedy stało się inaczej. Kniaź widać wciąż jeszcze dobrze pamiętał jego przyjaźń z domem Dobręty i na wodza wyznaczył Mansweta, ogólnie nie lubianego sługusa i pochlebcę. Ten do towarzystwa dobrał sobie zaufanego tropiciela Miromira. Resztę ekspedycji stanowili kniaziowi drużynnicy. Ruszyli wiosną, gdy w górach zeszły śniegi i obecnie w drodze byli już drugi miesiąc. Prócz odnalezienia początku szlaku, o którym mieli już dosyć pewne wiadomości, najbardziej uciążliwym okazało się przebycie górskiego łańcucha. Towarzyszył im wprawdzie dosyć liczny oddział pomocniczy dla torowania drogi pośród leśnej głuszy, lecz nawet samo odszukanie trasy starego szlaku po dawno zatartych śladach, kosztowało wiele czasu i wysiłku. Gdyby to jeszcze oni mieli torować drogę dla jucznych koni, nigdy by gór nie przeszli. Jakaż była ich radość, gdy wreszcie natrafili strumień płynący w przeciwnym kierunku niźli wszystkie poprzednie i stwierdzili, że szlak biegł wzdłuż jego koryta. Wkrótce też zostawili zbędnych towarzyszy, ażeby poprawiali zaledwie przetartą ścieżkę.

Teraz więc, gdy od zbolałego Wyszomira dowiedział się, że jego zaginiony przyjaciel Unisław żyje i w dodatku jest gdzieś niedaleko, z trudem zdołał ukryć radość. Szczęściem dobrze opanował sztukę skrywania prawdziwych uczuć pod maską obojętności. Niestety jego radość prawie natychmiast zgasiła świadomość, iż jako kniaziowy sługa, będzie musiał z innymi wziąć udział w pościgu i próbie schwytania przyjaciela. Wszak kniaź, żywiąc do Unisława głęboką nienawiść, nie darował by zlekceważenia żądania Wyszomira. Za to do pościgu bardzo się zapalili Manswet z Miromirem. Ruszyli naszym tropem nazajutrz. Drogą Wojsław czynił co tylko mógł, aby opóźniać pościg lub też nawet pchnąć go na fałszywe tory. Jednakże Miromir zawsze swym psim nosem wyniuchał właściwą drogę. Nad rzeką zostawili konie pod opieką rannego Wyszomira i jeszcze dwu wojów. Na odchodnym Wyszomir przestrzegał przed nami, radząc ostrożność. Manswet niby to przytakiwał, lecz później się okazało, że Wyszomira lekceważył, uważając go za wylękłą, starą babę.

– Dziewięciu wojów miałoby nie dać rady czterem młodzikom i niedawnemu brańcowi? Wszak Unisław pozwolił Stroimirowi złowić się jak dzieciuch! A teraz, tylko dzięki zaskoczeniu i nierozwadze wylęknionego Wyszomira zawdzięczał odzyskanie wolności. Nie mieliśmy przecież nawet odwagi ścigać rannego Wyszomira i żwawo uciekliśmy, poniechawszy koni. No, niechaj nas tylko dopadną!

Wiele czasu im zeszło na złapanie właściwego tropu. (Przecież Wojsław czynił wszystko, aby zatrzeć co tylko mógł). Gdy w końcu wyszli nad Białkę, stracili już nadzieję, że nas dościgną. Mieliśmy parę dni przewagi. Wojsław przy tym umiejętnie zniechęcał resztę twierdząc, że dalszy pościg jest bezcelowy. Dawno już zwialiśmy jak zające! Nawet Manswet, dotychczas pełen zapału, zaczął wątpić w pomyślny wynik misji. Jedynie Miromir zajadle tropił, ciągnąc pościg dalej. Jego nocna przygoda, z której wyszedł z nieco zgruchotanym barkiem, radykalnie poprawiła kiepski nastrój Mansweta. Uznał, iż wreszcie ma nas w garści. Dokładnie wypytał niefortunnego tropiciela o szczegóły nocnej wyprawy. Obecność psa czy wilka – wszystko mu jedno – utwierdziła go w przekonaniu, że to właśnie my. Ruszyli jeszcze nocą, chcąc nas zaskoczyć wczesnym rankiem, zupełnie nie przygotowanych do obrony. Pokpiwał sobie nawet, że nas pewnie zastaną śpiących i obudzimy się już w pętach.

Przeprawiwszy się na drugi brzeg rzeki, podążyli ku nam już po tej stronie Białki, co dodatkowo miało zmylić ewentualną czatę. Przed samym atakiem Manswet podzielił siły na dwie grupy, żeby nas złapać w kleszcze. (Widocznie nie był znów aż tak pewny naszego snu). Pierwsza grupa, z Miromirem, podążyła jego uprzednią trasą. Manswet z resztą postanowił zajść nas od tyłu. Gdybyśmy nawet czuwali, to żadną miarą nie możemy pilnować, a tym bardziej bronić całego muru. Liczył przy tym na zaskoczenie.

Wojsław wybrał grupę Mansweta, aby w razie czego mieć go na oku. On również wątpił, że się obronimy i już zawczasu przemyśliwał nad sposobem uwolnienia Unisława oraz wspólną ucieczką. Okazało się, że miał nosa idąc z Manswetem, gdyż ten bynajmnmiej nie miał zamiaru brać Unisława żywcem. Dużo mniej kłopotliwym, niż taszczenie żywego brańca, było dostarczenie kniaziowi jedynie jego głowy. Tutaj niestety się przeliczył, w efekcie czego stracił swoją.


 

1 klecimy – robimy, majstrujemy.

Skip to content