ODCINEK 8

Prawie że do południa schodzi nam na leniuchowaniu. Pogoda się poprawiła. Wprawdzie chmury nie zupełnie ustąpiły z nieba, jednak słońce ma już zdecydowanie więcej czasu, żeby spozierać ku ziemi. Pomimo wciąż wiejącego wiatru zrobiło się ciepło, aby nie powiedzieć – parno. Jeżeli tak dalej pójdzie, to zwłoki spoczywające w „gardzieli” wkrótce zaczną cuchnąć. Wskazane byłoby zatem zakręcić się około ich pochówku. Lecz co z niedźwiedzicą? I tutaj Gniewko wpada na pomysł, ażeby ją przepłoszyć hałasem. Wychodzimy na wał i zaczynamy wrzeszczeć, ile tylko pary w płucach. Przemko bierze nawet swój kociołek i wali w niego jak w bęben, zaś Gniewko pomaga do wtóru grubym kołkiem o pień drzewa. „Koncert” trwa dłuższą chwilę. Miejmy nadzieję, że odniósł pożądany skutek?

Z bronią w pogotowiu schodzimy nad rzekę. Niedaleko od brzegu leży zmasakrowany Miromir. Staram się na niego nie patrzeć. I w to miejsce zaczynamy znosić drwa na pogrzebowy stos. Przemko zostaje w warowni, mając do towarzystwa Niuka z wilczkiem. Dla pewności przywiązałem psa do drzewa obok szałasu.

Długo trwa składanie stosu dla tylu osób. Niektóre konary wypada przerąbać, by je jakoś składnie ułożyć, a w ogóle to dla ośmiu „klientów” opału musi być moc. Dlatego dopiero bardzo późnym popołudniem taszczymy nad Białkę poległych biedaków, ciągnąc po ziemi za nogi. Brr, wredna robota! Jeszcze mi się przyśni!

Na koniec Unisław z Wojsławem przynoszą z warowni płonące głownie. Nim słońce na dobre skryło się za górami stos płonie, uwalniając dusze sług Medzamirowych z doczesnego ciała na wędrówkę w zaświaty, by tam wiodły beztroski żywot. W tę drogę zabierają swój ruchomy dobytek. Wojsław już zadbał o to, aby im tam niczego nie zabrakło.

Stos płonie długo. Dobrze, że wiatr dmucha od nas, niosąc tłusty dym za rzekę. Późnym wieczorem wracamy do warowni. Jutro popioły przykryjemy kopczykiem rzecznych kamieni. Dziwne, że mam nawet na to chęć. Widocznie jakoś prędzej człowiek potrafi być wspaniałomyślny dla niedawnych wrogów – tym prędzej, gdy ci zostali pokonani i to raz na zawsze.

Przezorny Przemko przygotował dla nas posiłek. Nie mam na niego zbyt wielkiej ochoty, ale wypada w końcu coś przekąsić, żeby nie opaść z sił. Jak to dobrze, że po „ceremoniach pogrzebowych” dokładnie się wymyłem w rzece. Teraz przynajmniej nie muszę po ciemku ganiać do źródła.

Na me powitanie Niuk odwala istny koncert. Puszczony wolno, mało mnie nie przewraca, a potem z wielkiej uciechy gania pomiędzy drzewami. Mam stracha, aby sobie przy tym nie rozbił łba. Przecież jest ciemno! Jednak wszystko kończy się dobrze i mogę z ulgą odetchnąć, gdy cały i zdrowy wraca do ogniska. Lokuje się zaraz przy mej nodze, zdecydowany nie odstąpić mnie już dzisiaj ani o krok. Tymczasem Unisław opowiada przyjacielowi swe dzieje. Słuchamy wraz z nim, gdyż trzeba przyznać, że opowiadać potrafi składnie oraz ciekawie. Zasłuchani w wieczorną gawędę nie zwracamy zrazu uwagi na dalekie rozbłyski i słabe grzmoty dochodzące z oddali. Dopiero zachowanie Niuka zwraca moją uwagę. Oho, idzie burza! Jak to dobrze, że na wypadek deszczu zrobiliśmy opodal zapasowe palenisko, zabezpieczone wysokim, dwuspadowym daszkiem. Na wszelki wypadek przekładamy tam zaraz kilka płonących głowni, dokładając parę suchych szczap, jednak wypada pilnować, by ognisko nie płonęło zbyt wielkim ogniem. Wtedy rychło by diabli wzięli całą przemyślną konstrukcję, a przy okazji może i nasz szałas. Upychamy jeszcze zapas suchego drewna pod ścianą szałasu, okrywając je grubą warstwą choiny. Ledwie kończymy, zaczyna lać. Jaskrawe błyskawice rozświetlają ciemności, zaś huk gromów dudni stukrotnym echem pośród gór.

Wilczka wziąłem do szałasu pomimo jego protestów. Teraz jest pewnie zadowolony, że przebywa z nami i nie moknie. Podobnie jak Niuk boi się grzmotów. I chyba, sam nie zdając sobie z tego sprawy, wraz z psem tuli się do mych nóg. Towarzysze pokpiwają sobie, że będę pewnie musiał obydwa czworonogi wziąć na swe posłanie i okryć derką. Cóż się jednak dziwić wilczyskom? Kieruje nimi instynkt, który je ostrzega przed niebezpieczeństwem. A czy oni sami, pomimo iż mienią się ludźmi rozumnymi, nie są pełni różnych atawistycznych lęków odziedziczonych po odległych przodkach? Zresztą, gdy się burza przybliża, sam zaczynam mieć stracha, by któryś z piorunów nie kropnął zbyt blisko, załatwiając nas odmownie i to po tak szczęśliwym zakończeniu sprawy z łapaczami.

Za to burza bynajmniej nie ma zamiaru minąć. Już ze dwa razy wydawało się, że odchodzi. Niestety po chwili znów się sroży nad nami. Nie pojmuję, idzie tak szerokim frontem, czy też wraca wciąż ta sama, kołująca na skutek jakichś zawirowań powietrza pomiędzy górami?

Tymczasem z nieba leje, jak gdyby to już miał potop nastąpić. Dobrze, że dach szałasu ma tak duże spady i na kształt strzechy został grubo wyłożony choiną. Woda spływając po wierzchu, nie ma czasu na mozolne przenikanie do środka. Ale jeżeli dłużej tak poleje, to zapewne w końcu i nam coś zacznie kapać na nosy.

Wiatr wiejący od kilku dni wzmógł się znacznie zaraz na początku burzy. Teraz zaś dziko harcuje, hucząc pośród górskiej kniei. Targa drzewami, rwąc i wyginając gałęzie w szaleńczych porywach. Szczęściem rozbiliśmy obóz tuż przy wale, który częściowo nas osłania przed szaleństwami wichury. W przeciwnym wypadku szałas dawno by już uleciał w powietrze.

W rozbłyskach błyskawic, poprzez gęstą kurtynę deszczu widać lecące gałązki i liście zerwane przez wiatr. Obawiam się o daszek nad ogniskiem. Jednak – jak dotychczas – jakimś dziwnym zrządzeniem losu trzyma się kupy. Jest bliżej wału i chyba wiatr przechodzi ponad nim, nie czyniąc mu szkody. Dzięki temu ognisko tli się jeszcze żarem, lecz nikt z nas nie ma jakoś ochoty wyskoczyć na deszcz, aby dołożyć drew. W końcu Mirko w dwu susach dopada ogniska i dokłada dwie grube szczapy. Wraca, wyczekawszy chwilowego osłabienia natężenia deszczu. Zaledwie usadowił się na swym miejscu, gdy w dotychczasowy szum wiatru, potęgowany hukiem i echem gęsto bijących piorunów, wplata się nowy, dreszcz wywołujący głos. Chociaż daleki, jednak z każdym mgnieniem oka bliższy, wnet wszystko zagłusza. Przerażający ryk wściekłej bestii, gnającej z szybkością ekspresu. A do tego trzask, łoskot i dudnienie – jak gdyby wokół wszystko się waliło. Zatykamy uszy. W płucach zaczyna brakować tchu. Szczęście, że trwa to tylko chwilę. Jak szybko nadleciał, tak i też się oddala. Chyba wszyscy jesteśmy przerażeni. Jak to dobrze, że w szałasie panuje głęboki cień, pozwalający każdemu swój strach zachować dla siebie.

Niuk, wtuliwszy mi łeb pod pachę, dygocze jak liść na wietrze. Głaszczę go po karku, sam mając pełne portki strachu. Wilczek tak się wcisnął pomiędzy nas, że nawet nie wiem, gdzie on, a gdzie mój pies.

Po ryku owego diabelskiego ekspresu, huk piorunów i wściekłe harce wichury nie wydają się już takie groźne. Ostatecznie Perun uznał, że nam wystarczy spektaklu jego siły i mocy. Burza zaczyna się oddalać. Szum bijącego w szałas deszczu przycicha, przechodząc w łagodny szmer mżawki. Znacznie się oziębia. Wiatr cokolwiek przycichł i owal warowni zaczyna zasnuwać falująca w podmuchach mgła. Ponad wałem porywa ją wiatr i niesie w dal. Mirko znów podsyca ogień grubymi szczapami.

Pomimo zmęczenia, nikt jakoś nie ma ochoty na sen. Zbyt wiele emocji, jak na jeden raz! Potem ustalamy dyżury przy ogniu, aby reszta mogła jeszcze wypocząć przed dniem. Do rana zaś niedaleko. Przeszło połowa nocy minęła nie wiadomo kiedy.

Tym razem los oszczędza mi stróżowania. Mogę spać do rana. Zrazu nie bardzo potrafię zasnąć, lecz ostatecznie zmęczenie bierze górę.

Nie pomylili się kompani. Zwierzaki nie mają zamiaru opuszczać mego legowiska i ostatecznie zasypiamy wspólnie, grzejąc się nawzajem.

Nazajutrz Unisław pozwala nam pospać. W międzyczasie przeszły jeszcze dwie brzemienne w deszcz burze, a i teraz wciąż siąpi. Nie ma więc do czego się spieszyć. Wstajemy późno. Z drzew kapią krople wody, ale deszcz wreszcie się skończył. Boli mnie raniona ręka – cóż, podobno zawsze tak to już niestety jest. Wstaję pełen obaw, że podczas snu oblazły mnie krocie pcheł. Okazuje się jednak, że wcale nie. Czyżby wilcze szczenię było wtedy już tak bliskie śmierci, że go nawet własne pchły zdążyły opuścić?

Jemy spóźnione śniadanie, a następnie po drabince opuszczamy warownię, w której nadal zostaje Przemko ze swą skręconą kostką. Wprawdzie ma się już zdecydowanie lepiej i jest nadzieja, iż za parę dni ruszymy w powrotną drogę. Unisław, chociaż tego nie okazuję, rad by jak najszybciej wrócić do domu. Wcale mu się nie dziwię. Pewnie już by chciał być z resztą rodziny, a i zboża przecież czekają na zżęcie. Gdyby nie wypadek Przemka, w cztery dni moglibyśmy stanąć nad Kłodnicą.

W borze masa nałamanych gałęzi, przy czym i parę drzew legło. Lecz wychodząc nad rzekę, stajemy jak wryci. Przed nami leżą pokotem powalone drzewa, powyrywane z korzeniami i połamane. Totalne zniszczenie! Z trudem przedzieramy się poprzez plątaninę gałęzi. Niuka w ogóle nie widać, jedynie szelest zdradza, gdzie się aktualnie przepycha w zielonym labiryncie. Spustoszenie ciągnie się pasem wzdłuż rzeki – raz na lewym brzegu, to znów na prawym albo i obydwu. Ze stosu pogrzebowego, poza wypalonym czarnym plackiem na ziemi, nic nie pozostało. Prochy porwane wirem powietrza uleciały, a następnie – nie wiedzieć gdzie – zostały rozrzucone. Tak sobie przekornie myślę, że to pewnie legion czartowski przyleciał z piekła, chcąc prócz niecnej Manswetowej duszy zabrać i resztki jego cielesnej powłoki. Widocznie bardzo im zależało, aby od razu mieć cały komplet. Nie ma zatem komu sypać kopczyka kamieni. Wcale mnie to nie smuci. Jedynie przez przyjaźń Mirkowego ojca do Wojsława wziąłbym w tym udział. Nie czuję bowiem żadnego sentymentu dla ludzi kniazia.

Za to rzeka wygląda inaczej niż wczoraj. Woda, z przeźroczystej i niebieskawej, stała się mętna i bura. Jest jej zdecydowanie więcej. Mało co, a zakryje resztki mostowych filarów. Przypuszczam, że jej stan jeszcze wzrośnie. Gdyby tak było, można by popróbować żeglugi na tratwie. Tylko czym ją pozbijać? Przecież nie moimi czterema gwoździami!

Przedstawiam swój pomysł reszcie towarzystwa. Gdyby nam się powiodło sklecić tratwę, w jeden dzień moglibyśmy dotrzeć w okolice Gilowa. Tam zaś mamy konie, zatem we dwa dni możemy stanąć w domu.

Pokusa jest silna i kompania nad tym rozważa, siedząc pośród gałęzi powalonych drzew. Muszę jeszcze na ziemi naszkicować plan ewentualnego spławu. Ostatecznie Unisław wstaje i rzuca hasło do roboty. Mirko wraca do warowni po dwa topory. Razem z Unisławowym mamy trzy. Niestety ze zranioną ręką niewiele pomogę przy robocie. Usiłuję wpierw ciąć gałęzie „syrenką”, posługując się prawicą. Niezbyt mi to wychodzi. Zdecydowanie jestem leworęczny. Ale zawsze mogę coś doradzić albo i przytrzymać.

Brak gwoździ bynajmniej nie zmartwił budowniczych tratwy. Prawdę powiedziawszy, to w ogóle nie mieli zamiaru czegokolwiek zbijać. Ociosane z gałęzi pnie zostają po prostu powiązane i przytwierdzone do poprzecznych żerdzi za pomocą rzemieni, postronków i elastycznych wiklinowych witek. Tniemy przy tym na paski nawet skórę upolowanego jelenia. Przecież czymś należy uzupełniać braki materiałowe. Tratwę klecimy na pochylni z dwu pni – tuż przy wodzie. Wbite w ziemię koły zabezpieczają nasz „statek” przed zbyt wczesnym wodowaniem. Pochylnia to mój pomysł, podobnie jak i stanowisko dla przedniego i tylnego wiosła na tratwie. Widziałem kiedyś coś takiego na jakimś filmie. Naturalnie tego już nie mówię, gdyż by mnie znów czekał dłuższy wykład o kinomatografii.

Najwięcej zawsze czasu zbiera wyszukanie pnia odpowiedniej grubości, ogołocenie go z gałęzi i przerąbanie na pożądaną długość. Potem mozolnie ciągniemy kloc na pochylnię. Część budulca spławiamy wodą lub w ogóle wyławiamy drzewa z rzeki. Głównie wybieramy jodły i świerki, których jest najwięcej. Gdy nadarzy się sosna i nią nie pogardzimy. Niuk bierze nasze działania za świetną zabawę. Targa zębami odrąbane gałęzie, odciągając je na bok wraz z nami. A w ogóle, to wszędzie go pełno – tak, że nieraz muszę się przed nim opędzać albo i w porę przytrzymać, aby sobie przy okazji nie zrobił jakiejś krzywdy.

Wieczorem wracamy do warowni. Bractwo jest zmordowane i głodne, zaś tratwa w połowie zrobiona. Jutro mamy nadzieję ją ukończyć. Niestety przed wieczorem już nie wypłyniemy. Zresztą byłoby nawet niebezpiecznie wypuszczać się w drogę, nie mając do dyspozycji całego dnia. Żeby tylko jeszcze przybyło wody, a już przypadkiem nie opadła.

Wilczka zastaję napchanego jadłem tak, że bardziej przypomina mi kluchę. Przełamał już swe obawy i bawiąc cały dzień z Przemkiem, nie odstępował go prawie na krok. Wprawdzie trzymał się z dala od ogniska, lecz nie na tyle, by się solidnie nie pożywić przy kucharzu. Mam obawy czy mu to obżarstwo aby nie zaszkodzi? Ale na widok Niuka żwawo do niego podbiega i zupełnie jak psi szczeniak, zaprasza do zabawy. Wspina się na niego przednimi łapami. Pies także nie jest od tego, aby się trochę nie pobawić. Udaje straszliwą wściekłość i niby to się gryzą. Potem jeszcze nieco turlania po ziemi i na koniec Niuk legł zmęczony, zaś wilczy maluch gramoli się na niego i co chwilę spada. Ostatecznie zasypia zwinięty w kłębek, przytulony do psiska – wilczyska.

Ustalamy warty. Tym razem przypada mi pierwsza, z czego jestem bardzo zadowolony. W nocy znów mamy burzę i chociaż sroży się równie długo, a może i nawet dłużej, daleko jej do wydarzeń wczorajszej nocy. Za to deszcz leje solidnie. Dobrze, przynajmniej w rzece przybędzie wody. Za to nazajutrz mamy piękną pogodę. Wstajemy wcześnie. Robota przy tratwie posuwa się szybko do przodu i zaraz po południu jest właściwie zakończona. Robimy jeszcze z żerdzi cztery wiosła. Wprawdzie potrzebne są dwa, lecz zawsze lepiej mieć parę zapasowych. Dodajemy jeszcze do tego żerdzie do odpychania.

Po bokach tratwy daliśmy pnie z pozostawionymi odziomkami gałęzi sterczącymi do góry. Pomiędzy nimi przepletliśmy cienkie gałęzie, czyniąc niewysoki płotek – reling, zabezpieczający nasz dobytek przed wypadnięciem „za burtę” w przypadku żeglowania po burzliwym nurcie.

Późnym popołudniem wszystko jest gotowe do wypłynięcia. Po sutym posiłku bierzemy z Mirkiem wilczka i idziemy w las niedaleko wykrotu, gdzie go znalazłem. Puszczony wolno łazi po lesie, węszy, lecz nie ma zamiaru od nas odejść. Chowamy się w krzaki. Niestety po chwili nas odnajduje, okazując przy tym dużą radość. Chyba zatem nic nie wyjdzie z odszukania jego domu.

Wracamy do warowni, a wilczek wraz z nami. Jest z siebie bardzo zadowolony. Przemko wypuszcza Niuka. Trochę ganiamy przy murze i na koniec obchodzimy cały owal od zewnątrz. W jednym miejscu tkwi przystawiony do muru suchy świerk. To po nim, jak po drabinie, wspiął się Manswet z kompanami.

Jest już ciemno, gdy wreszcie wracamy do obozu. Teraz nawet nam żal, że jutro opuścimy to miejsce. Zupełnie nam tu się dobrze mieszkało. Z drugiej jednak strony wszyscy – nawet ja – tęsknimy za domem. No, może nie Wojsław, gdyż temu daleko do domu. Najbardziej dziwię się samemu sobie. Przecież nie mam swego domu, a mimo to tęsknię za miejscem, w którym kiedyś stanie. Jak by nie było, to jednak moje rodzinne strony.

Noc przechodzi spokojnie. Znów trochę leje. Niedźwiedzicy z małymi – ani widu, ani słychu. Byle tylko nie pokazywała się aż odpłyniemy. Potem już nikt jej nie będzie zakłócał spokoju.

Wstajemy wraz z rannymi zorzami. Z drzew jeszcze skapują resztki nocnej ulewy. Posiliwszy się przed drogą, zwijamy dobytek. Starannie zalewam ognisko. Na drogę przy źródle napełniamy dwa Wyszomirowe bukłaki. Na odchodnym odwalam dziurę pod grodzą. Wyłazi przez nią wpierw moje psisko, a za nim wilcza sierota. Zdecydowaliśmy się ją zabrać ze sobą. Pozostawiona na miejscu pewnie by wnet zginęła.

Następuje moment wodowania tratwy. Musieliśmy się nieco namozolić, żeby ją w końcu zepchnąć na wodę. Przy tej okazji omal by nam uciekła, porwana wartkim prądem wezbranej rzeki. Lecz w porę udało się temu zaradzić. Zmoczeni po uda ładujemy się „na pokład”. Wilczek ma stracha, ale Mirko bierze go na kolana, siadając na środku. Odbijamy od brzegu, zaczynając spław.

– Teraz do kompletu brakuje nam jeszcze tylko latania – myślę. – Podróżowaliśmy już konno, na własnych nogach, a teraz płyniemy. Zatem pozostaje tylko jeszcze wzbić się w powietrze.

W rzece wody moc i bystry prąd wartko niesie tratwę ku Wiśle. Przy wiośle przednim stoi Unisław, zaś z tyłu wachtę trzymają Wojsław z Gniewkiem. Uprzednio zostali teoretycznie przeszkoleni we flisackim rzemiośle. Niestety zrazu im to za bardzo nie wychodzi. Parę razy nurt odwraca tratwę. Płyniemy raz bokiem, to znów tyłem. Dobrze, że przy tym nie wpadamy na brzeg lub jakąś kępę, których w korycie przecież nie brak. Cóż, szczęście nam sprzyja, zaś później flisacy nabierają wprawy i tratwa już coraz częściej płynie zgodnie z ich wolą. Przy okazji pokonujemy kilka bystrzyn, gdzie rzeka na łeb, na szyję, rwie w dół. Właśnie zaliczamy kolejną, gdy tratwa nagle z całej mocy wali w jakiś zatopiony głaz czy pień, przechylając się gwałtownie. Strach ściska gardło. Mirkowy tata leci do przodu, trzymając się wciąż długiego wiosła. Te pęka z trzaskiem, a Unisław przelatując nad plecionym relingiem, z pluskiem ląduje w rzece. Na chwilę niknie pod wodą, lecz niebawem wypływa na powierzchnię. Walcząc z silnym nurtem, usiłuje płynąć ku tratwie. Mirko z wilczkiem na kolanach szoruje tyłkiem po pokładzie, jadąc do przodu gwałtownie zastopowanego statku. Ma jednak refleks i łapie się za sterczący w górę odziomek gałęzi – słupek relingu. Niuk, turlając się po pokładzie, wpada na plecionkę relingu i tylko dzięki jego wytrzymałości unika kąpieli. Wojsław z Gniewkiem także padają na pokład, przy okazji gubiąc wiosło. Mnie rzuca na reling i sam nie wiem dlaczego nie wypadłem za burtę. Odbiwszy się od plecionki, poleciałem w drugą stronę. Najmniej ucierpiał Przemko siedzący z tyłu tratwy, ze spuszczonymi do wody nogami. Korzystając z okazji, chłodzi skręconą kostkę. Trzyma się relingu i w efekcie moczy tylko tyłek, gdy tratwa idzie rufą pod wodę. Nasz ruchomy dobytek zaraz na początku żeglugi został dobrze zabezpieczony, więc się z nim nic nie dzieje. Jedynie worki z wierzchu nieco zamokły, lecz to nie zmartwienie. Najważniejsze, że tratwa wytrzymała uderzenie i płyniemy dalej. Tymczasem bystry nurt znosi Unisława w dół rzeki i nie ma najmniejszej szansy przyjścia mu z pomocą. Wprawdzie usiłuje przeciwstawiać się wartkiemu prądowi, lecz z marnym skutkiem. Parę razy głowa pływaka niknie w wodzie, jednak po chwili znowu się pojawia na powierzchni. Kilkadziesiąt metrów w dół rzeki dostrzegam spory wir wściekle kotłującej się wody.

– O rany! Jeżeli wpadnie w jego objęcia, po nim! Nie ma szansy zeń się wyrwać! O Panie, ratuj – szepczę bezgłośnie, zaciskając palce na plecionym relingu. Ale i Unisław również dostrzegł niebezpieczeństwo. Jego ręce i nogi w zdwojonym tempie młócą wodę. Odruchowo wstrzymuję oddech, by dopiero po długiej chwili odetchnąć z ulgą, gdy niemal w ostatniej chwili udaje mu się na tyle odbić w bok, żeby wir ominąć. Ostatecznie na jego drodze wyrasta korona zatopionego drzewka bądź większego krzaku. Łapie gałęzie wystające z wody i chociaż silny nurt nadal usiłuje go ponieść ku Wiśle, zatrzymuje się. Jeszcze dwa razy niknie pod wodą, ale spław zdecydowanie zostaje przerwany. W międzyczasie nasza załoga zdążyła się już na tyle pozbierać, by na powrót zająć swe posterunki. Za przykładem Gniewka łapię zapasowe wiosło i doskakuję stanowiska Unisława. Nie zważając na ból zranionej ręki macham wiosłem, w szaleńczym tempie rozbryzgując spienioną wodę przed dziobem tratwy, by ją skierować ku sterczącej z wody głowie naszego towarzysza. Zaraz jednak muszę kontrować, żeby przypadkiem nie rozjechać niedoszłego topielca. Gdy jesteśmy już blisko, wystawiamy wiosła ku niemu. Udaje mu się dosięgnąć Gniewkowego i złapawszy zań oburącz, płynie z nami. Wojsław z Gniewkiem przyciągają go do burty i pomagają wygramolić się na tratwę. Padłszy na pokład, dłuższą chwilę leży ciężko dysząc. W końcu wstaje i ociekając jeszcze wodą, bierze moje wiosło, by powrócić na swe stanowisko. Gniewko zaś usiłuje żerdzią wyłowić zgubione wiosło płynące obok. Ostatecznie jego wysiłki zostają uwieńczone powodzeniem.

Teraz już rzeka szeroko rozlewa swe wody, zatapiając niskie brzegi. Pilnujemy, żeby trzymać się w nurcie. Jego opuszczenie grozi utknięciem na jakiejś zatopionej przeszkodzie, a wcale nie uśmiecha się nam brodzenie przynajmniej po pas w wodzie oraz mozolne spychanie naszego „statku” na żeglowny szlak.

Z płaskiego terenu przyległego do rzeki wnoszę, że wkrótce opuścimy Białkę. To już zapewne okolice Dziedzic i Kaniowa – oczywiście tych, za ileś tam lat. Na razie wokoło mamy zatopiony bór, przez który przebija się rzeka. Potem drzewa ustępują miejsca sterczącym z wody krzakom wikliny, olszyny i czort sam wie jeszcze czego. Gdzieniegdzie stoją samotne drzewa. No i ostatecznie około południa rozstajemy się z Białką, wypływając na Wisłę, szeroko rozlaną pośród nadbrzeżnych łęgów i chaszczy. Widać ostatnie ulewy szerzej ogarnęły golęszyckie dziedziny, powodując powódź.

Płyniemy teraz dużo wolniej na wschód. Dopiero niedaleko Gilowa rzeka weźmie kierunek północny. Obecnie trudniej nam określić, gdzie nurt rzeki i jej koryto, a gdzie zalane nadrzeczne łęgi. Pilnie patrzymy po wodzie, aby w porę dostrzec przeszkody i je ominąć. Ale i tak parę razy utykamy pośród zatopionych chaszczy, zagnani tam nurtem płynącej na skróty rzeki. Wtedy w ruch idą żerdzie i mozolnie wypychamy z powrotem nasz „statek” na szerokie i głębsze wody.

Czas szybko leci i ani się obejrzeliśmy, a tu już słońce zachodzi, zaś my wciąż płyniemy na wschód. Jeszcze nas noc zastanie na rzece! Wytrzeszczamy oczy, wypatrując z utęsknieniem zmiany biegu rzeki na północ, zwiastujący koniec rejsu. Lecz – jak na razie – wciąż płynie w dotychczasowym kierunku.

Jak to dobrze, że dzień był pogodny i nic nie zakłócało nam spławu. Mierzi mnie bezczynność. Niestety jedną sprawną ręką nie na wiele się zdam przy wiośle. Siedzę więc na pokładzie i zabawiam wilczyska, którym już cokolwiek obrzydła przydługa podróż.

Z wolna zapada zmierzch, gdy wreszcie Wisła zakręca, biorąc zdecydowanie kierunek północny. Teraz wypada płynąć blisko lewego brzegu. Cóż, kiedy nurt znów nam czyni kawał, znosząc tratwę daleko ku prawemu brzegowi. Mozolnie przepychamy się, płynąc na skos rozlanej rzeki, by powrócić na pożądany kurs. I oto wreszcie w półmroku, na tle jaśniejszego jeszcze na zachodzie nieba, dostrzegam gilowską kotlinę. Jak wszystko dookoła i ona jest pogrążona w wodzie. Gródek tkwi ponad nią jak wyspa. Odgałęzienie głównego nurtu pcha nas w jego kierunku. Czyżby rzeka przypomniała sobie o swym starym korycie? Pomagamy tratwie, odpychając się żerdziami od dna. Czasami jednak żerdzi braknie, by go dosięgnąć.

– Żeby tylko nas Gilowianie nie wypatrzyli! – Mam nadzieję, że w obecnej sytuacji nie będą się za bardzo pilnowali. Przecież są bezpieczni na swej wyspie. A poza tym, nadpływamy z tej ciemniejszej strony, może nas więc nie dostrzegą? W razie, gdyby dostrzegli i przyszło im do głowy do nas strzelać, Wojsław z Unisławem opowiedzą się wojami kniazia Medzamira i tym sposobem ich skołują na czas potrzebny, by wyjść poza zasięg strzał. Wiatr wieje od gródka, więc psy nas nie wyczuły i panuje spokój.

Podpływamy prawie że pod ostrokół. Na upartego można by nawet weń zapukać żerdzią i poprosić o gościnę. Och, zapomniałem! Przecież onegdaj podobno spłonęła im gospoda. Mieliby zatem niejakie trudności z godnym przyjęciem wędrowców. Żeby im nie sprawiać kłopotów, płyniemy dalej, w stronę opadającej w poprzek stoku drogi. Skoro tratwa przybija do brzegu, schodzimy na ląd. Jak to dobrze znów stanąć na pewnym gruncie! Zabrawszy swój dobytek, wpychamy ją w większą kępę zatopionych krzaków i już bez chwili zwłoki podążamy drogą w górę. Niebawem wędrujemy pośród częściowo zżętych pól gilowskiej polany.

I oto znów tu jesteśmy. Czuję się tak, jak bym już jedną nogą stanął w domu. Chcemy dojść do sadyby Czcibora. Czy Przemko temu podoła? Twierdzi, że dojdzie. Korzysta ze szczudła, aby ulżyć nodze. Dlatego marsz jest wolniejszy. Wilczka Mirko bierze na ramię. Jest jeszcze za mały, aby całą drogę pokonać o własnych siłach.

Księżyc już świeci na ciemnym niebie, gdy osiągamy stegnę prowadzącą do Czciborowej zagrody. Teraz tylko jeszcze krótka wędrówka ścieżką i ostatecznie stajemy przed furtą. Gwiżdżę na palcach. I niemal natychmiast rozlega się z chaty szczekanie Czuja. Niuk mu odpowiada, a ja wołam psa po imieniu. Po dłuższej chwili uchylają się drzwi. Czuj pędzi do płotu z głośnym szczekaniem, które zaraz nabiera radosnych tonów. Czcibor wychodzi za psem. Opowiadamy się, kto taki stoi za płotem. Furta otwiera się i wyskakuje z niej Czuj. Bartnik aż zaniemówił z wrażenia, ujrzawszy w bladej poświacie księżyca tyle luda. Aby nie miał wątpliwości, natychmiast przedstawiamy Mirkowego ojca i Wojsława. Czcibor tymczasem nie może wyjść z podziwu, że tak się nam powiodło. Kręci tylko głową, jakby wciąż nie wierzył i raczej mu się wydawało to snem, niż rzeczywistością. Wnet jednak przekonuje się, że nie z sennymi marami ma do czynienia, jako że z głodu kiszki już nam marsza grają. Musi zatem biedak, dając tym dowód wielkiej gościnności, w pośrodku nocy zająć się szykowaniem posiłku dla sześciu zgłodniałych wędrowców. Ażeby przy tej okazji nie zrujnować do cna jego spiżarni, wspomagamy Czciborową kuchnię swymi skromnymi zapasami. Przy tym i dla naszych wilków też się coś znalazło na ząb. Skorzystał na tym Czuj, który również dostaje coś dla siebie, aby nie zazdrościł. Zaraz na początku obszczekiwał wilczątko, lecz po dłuższych perswazjach Czcibora, dał sobie z tym w końcu spokój.

Przy spóźnionej wieczerzy niewiele gadamy. Wszyscy czują w kościach trudy ostatnich dni i każdy by rad co rychlej złożyć gdzieś głowę do snu. Mówimy jedynie w paru słowach o naszej wyprawie, obiecując na jutro wyczerpującą relację. Będzie na to dosyć czasu.

Życząc dobrej nocy, wybywam z Mirkiem i Przemkiem na stryszek. „Starszyzna” zostaje w izbie. Mirko zabiera wilczka, zaś Niuk sam za nami włazi po drabinie.

Jak to przyjemnie uwalić się na sianie, okryć derką i spokojnie zasnąć, bez obawy przed dzikim zwierzem albo i nie mniej niebezpiecznym złym człowiekiem.

Śpimy mocno i długo. „Starszyzna” wstaje dużo wcześniej, nam jednak pozwalają pospać. Gdyby nie Niuk, spalibyśmy chyba aż do południa. Usłyszawszy ganiającego po obejściu Czuja uznaje, że dosyć spania i robi nam pobudkę. Trzeba bezzwłocznie opuścić stryszek, żeby do cna nie zdewastować stropu Czciborowej chatki. Teraz już psiska mogą się zająć swymi sprawami, wciągając w to wilczka, który – jako ich pobratymiec – winien przecież zrozumieć o co im chodzi. Jednakże wkrótce do nas wraca. Pewnie jest głodny – przecież to jeszcze dziecko. Potem, gdy już się opycha, spogląda spode łba na wszystkich, czy mu aby który nie chce zabrać jadła? A gdy pieski podchodzą bliżej, warczy ostrzegawczo, ukazując białe ząbki. Śmiesznie wygląda taki maluch, grający rolę groźnego bohatera. Ba, ale to przecież wilk, musi więc reagować po wilczemu.

Podczas posiłku opowiadamy Czciborowi dzieje wyprawy. Wprawdzie z rana Unisław już mu zdążył opowiedzieć o swych przypadkach, lecz samo uwolnienie zarezerwował dla nas, nie chcąc junohów pozbawić tej przyjemności. Wojsław przy tym dodał coś od siebie, ale to najciekawsze pozostało dla nas. Zaczynam opowieść, potem pałeczkę przejmuje Mirko, za nim Przemko i na koniec Gniewko, który w zasadzie jest małomówny.

Czcibor wciąż nie może wyjść z podziwu. Uznaje, że trzyma się nas wyjątkowe szczęście. Do czego przyłożymy ręki, to się udaje.

Zrazu nie wiem czy mówić o podpaleniu Gilowa. Ostatecznie uznaję, że i tak, prędzej czy później, padnie o to pytanie. Biorę więc „byka za rogi” i zaraz walę „kawę na ławę”. Przy tym pytam troskliwie, czy aby nie za wiele gródka spłonęło?

Tu Czcibor, chyba z udanym smutkiem, kiwa głową nad naszą niegodziwością. Domyślił się, że to nasza sprawka.

– Nie, nie za wiele spłonęło. Z dymem poszła tylko gospoda i dwie sąsiadujące z nią klecie1. Poza tym cokolwiek nadpaliło się bródło. Pożar szczęściem w porę dostrzeżono i z wielką biedą opanowano. Wszakże Włodzisławowi już od dawna należała się jakaś nauczka – dodaje zaraz pogodnie. – Ten zaś wpierw sądził, że pożar wybuchł z winy nieostrożnego Ninogniewa, takie bowiem nieco dziwne imię nosi gilowski oberżysta. Został zatem za karę posłany do roboty w gospodarstwie, gdzie obecnie wraz z dwoma pachołkami mieszka w stajni i dogląda żywego inwentarza. Potem jednak ktoś dostrzegł tkwiącą w bródle strzałę. Dokładnie zlustrowano ostrokół z tej strony i wtedy odkryto grot z nadpalonym złomkiem brzechwy. Teraz stało się jasne, że gródek podpalono od zewnątrz za pomocą płonącej strzały. Tu dostało się czatownikom za brak czujności. Ale Ninogniew, jak na razie, nie został przywrócony do łask, chociaż wykazana została jego niewinność. No cóż, Włodzisław nierad się przyznaje do popełnionych błędów.

Po odkryciu resztek zapalającego pocisku, gilowski szef wysłał zaraz doświadczonych tropicieli, ażeby rozeznali ślady i odszukali miejsce, skąd strzelano. Długo szukano na łęgu, gdyż innego miejsca w ogóle nie brano pod uwagę. Wysoki brzeg był przecież zbyt odległy, aby z niego mógł ktoś dosięgnąć gródka. Tropiciele wrócili solidnie ubłoceni, niestety bez pomyślnych rezultatów. Tutaj Włodzisław się wściekł i dokładnie zrugał nieszczęsnych utytłańców. Wtedy Witomir zaproponował, żeby również przeszukać i wysoki brzeg, czym tylko wprawił Włodzisława w jeszcze większą wściekłość. Lecz Witomira nie zraziły wściekłe wrzaski stryja. Wziąwszy Suliwoja – najlepszego tropiciela – poszedł szukać na gilowską polanę. Wnet znaleźli nasze tropy, których wszak nie zacieraliśmy. Teraz na Włodzisława padł blady strach, że z tak dużej odległości, ktoś bez trudu dosięgnął Gilowa. Przecież na tym może być nie koniec. Raz podpalono, można i pokusić się o to po raz wtóry. Od tego czasu nie może zaznać spokoju. Wciąż tylko myśli – cóż to za wspaniały łucznik i jakim dysponował łukiem? A przy okazji „akcje” Witomira gwałtownie skoczyły w górę. Jeżeli go przedtem często lekceważył, to obecnie aż przesadnie wypytuje o zdanie w różnych sprawach. Postanowił też zaraz po żniwach przystąpić do budowy umocnionej zagrody w miejscu skąd strzelaliśmy. Otoczy się ją mocnym ostrokołem tak, aby odstraszyła ewentualnych napastników przed powtórnym atakiem i w razie czego, ostrzegła gródek przed niebezpieczeństwem. Z tą zagrodą, to był pomysł Witomira, który tym sposobem chciał zejść nieco z oka stryjowi.

Mam więc wielką satysfakcję z napędzenia strachu Włodzisławowi. Ale go dostałem! A i zdradzieckiego Ninogniewa wcale mi nie żal.

Zaś za Przemkiem przyjechano nazajutrz po naszym odejściu.

– Oj, biedny Przemko! Pewnie rozsierdzony ojciec wymyśli dla niego jakąś srogą karę. Będzie musiał Unisław za nim się wstawić, aby złagodzić ojcowski gniew.

Dla sprawnego dotarcia nad Kłodnicę potrzeba koni dla Unisława, Wojsława i Zbisławy ze Stachem. Jak by ten problem rozwiązać? Nasze wierzchowce są nawet na miejscu. Zagaduję Czcibora, czy by się nie dało chociażby ich tylko pożyczyć ze stadniny Gilów? Nie zdołałem nawet dopowiedzieć reszty, gdy Czcibor przymruża oko i odpowiada, że chyba tak. Włodzisław wszak winien się jakoś okupić za sprzyjanie łapaczom. Trzy konie to i tak niewiele za jego niegodziwości. Tylko trzeba umiejętnie przystąpić do rzeczy. Najlepiej zaskoczyć Ninogniewa nocą. Wpierw jednak rzecz całą wypada omówić z Witomirem, który wiele może doradzić, a i samo przedsięwzięcie ułatwić. Wybierze się więc zaraz na gilowską polanę ku żniwującym. Po drodze już coś wymyśli, by syna sprowadzić do nas. My w tym czasie posiedzimy w zagrodzie. Najwyżej któryś z nas mógłby w międzyczasie pójść nad Małą Wisłę z wędką i spróbować coś złowić. Biorą to na siebie Mirko z Gniewkiem. Czcibor daje wędki i udziela rad, gdzie najlepiej łowić. Potem jednak się reflektuje, że przecież i Mała Wisła także wylała, zatem jego rady są funta kłaków warte. Wszystko jedno gdzie zarzucą wędki – macha ręką na swe wcześniejsze rady. Na koniec, wziąwszy Czuja, wychodzi za furtę. Nieufny Wojsław pyta, czy aby nas nie zdradzi? Nie ściągnie nam Włodzisława na karki?

Uspokajamy go, opowiadając o udziale Czcibora i Witomira w rozgromieniu łapaczy oraz uwolnieniu brańców.

Mirko z Gniewkiem wziąwszy wędki, kierują się ku furcie. Wtedy Unisław z przyjacielem decydują się iść z nimi. Chcą rzucić okiem na rzekę i przeprawę, aby rozeznać możliwości dalszej podróży. Zostaję zatem na miejscu z Przemkiem i wilczyskami. Wcale nas to nie martwi. Leniuchujemy ile wlezie, kompensując słodkim nieróbstwem poprzednią aktywność. Skręcona kostka Przemka już wydobrzała. Nadal ją jednak bandażuję. Lepiej dmuchać na zimne. Na pewno to nie zaszkodzi. Przy najbliższej okazji muszę poprosić Czcibora o trochę płótna, gdyż dotychczasowy bandaż już się zużył.

Zrazu bawimy się z wilczyskami. Ostatecznie zmęczone upałem legły w cieniu i zasnęły. Wtedy wdrapuję się na stryszek, by sprawdzić czy moje rzeczy pozostawione tam przed wyprawą w góry są na swym miejscu? Wszystko w porządku. Wymacuję Wyszomirowy mieszek i wyciągam ze strzechy. Przeliczam zawartość. Sześćdziesiąt osiem monet. Zatem drab miał ich więcej niż Stroimir. Przy najbliższej okazji będę się musiał zorientować, jaka jest nabywcza siła dirhema? Lecz zawsze to, wszystkie razem wzięte, stanowią zapewne niezły kapitał.

Późnym popołudniem wraca Czcibor. Jest bardzo z siebie zadowolony. Witomir zjawi się wieczorem, by pomóc ojcu w naprawie rzekomo uszkodzonego ostatnią burzą dachu. Niebawem po Czciborze przybywają rybacy i to nawet z niezłym połowem. Taszczą dużego szczupaka oraz parę mniejszych ryb. Przy okazji „starszyzna” uznała, że z przeprawą przez rzekę wypada poczekać przynajmniej do jutra. Woda zapewne jeszcze opadnie i wtedy, już bez zbytnich przeszkód, można by pojechać do Borzysława. Potem i tak musimy tutaj wrócić, jako że innej drogi do Unisławowego Źrebu nie ma. Planujemy jechać do domu tajnym szlakiem łapaczy, jest bowiem najkrótszy i bez trudu w jeden dzień osiągniemy cel.

Słońce chyli się nisko ponad borem, gdy nadjeżdża Witomir. Witamy go serdecznie. Gratuluje sukcesu. Musimy powtórnie opowiedzieć o naszych przygodach w górach. Bardzo go zaciekawiła stara warownia. Obiecuje sobie kiedyś tam się wybrać, ażeby dziw ów dobrze pooglądać. Potem opowiada o pożarze w Gilowie.

– Było groźnie, lecz ogień udało się zlokalizować i nie pozwolono rozprzestrzenić na gródek. Dobrze, że woda była pod ręką i jej nie brakowało. Poświęcono gospodę i dwie sąsiednie szopki, ale dalej ognia nie puszczono. Nie żałuje tłustego Ninogniewa, który ostatnimi czasy tak już się spanoszył, że trudno było z nim wytrzymać. Miał się niemal za drugiego po Włodzisławie. Obrastał w tłuszcz i piórka. Dobrze mu więc uczyni trochę pracy i sen pośród gawiedzi.

Przyrzekam Gilom nigdy już więcej nie podpalać ich gródka, przynajmniej tak długo, jak w nim będzie mieszkała rodzina Witomira. Potem rozmowa schodzi na zamierzoną budowę umocnionej zagrody nad brzegiem kotliny. Dopiero na koniec przechodzimy do sedna sprawy, czyli koni. Mam zrazu obawy czy nie będzie miał jakichś obiekcji w tym względzie? Ale nie. Okazuje się przy tym, że w stadninie są jeszcze cztery konie po Stroimirowej wyprawie. Te Włodzisław uważa za nędzną namiastkę zapłaty za swe usługi dla kniazia. Nie będzie zatem straty, jeżeli wszystkie zabierzemy. Zawsze lepiej mieć w zapasie o jednego konia więcej, a Włodzisław przynajmniej poniesie jakąś karę za wspomaganie łupieżców. Najlepiej późną nocą zrobić wypad na gospodarstwo i konie zabrać. Nocuje tam Ninogniew i dwu pachołków. Są także psy i z nimi to głównie będzie bieda. Zawczasu podniosą wrzawę i zaalarmują pachołków. Przy tym ujadanie posłyszą i w Gilowie, a to może nam rychło napędzić biedy.

– A gdyby tak na ten czas pieski czymś uśpić? – Propozycja Wojsława jest przednia. Tylko czym? Chwilę radzą i ostatecznie Czcibor się fatyguje do komory. Tam, u powały, wiszą pęczki rozlicznych ziół. Wraca po dłuższej chwili, przynosząc spory pęk jakiegoś zielska. Gotowane wraz z mięsem łatwo sprowadzi na pieski twardy sen.

Rada w radę ustalamy plan i termin skoku na stadninę. Wpierw jednak musimy wrócić od Borzysława ze Zbisławą i Stachem. Po porwaniu koni lepiej nam się tutaj nie plątać i jak najszybciej dać nogę za Małą Wisłę. Dobrze zacierając za sobą ślady, brać się najkrótszą drogą do domu. I na tym kończymy naradę. Nazajutrz „starszyzna” ma zamiar zapolować, by uzupełnić zapas mięsa przed drogą. Dosyć długo to omawiają z Gilami, chcąc się wywiedzieć o najsposobniejszych ku temu miejscach.

Mrok dawno już zapadł nim Witomir wreszcie rusza w powrotną drogę. Muszę przyznać, że łowieckie rozważania setnie mnie znudziły. Z ulgą opuszczam duszną izbę, aby się udać na spoczynek. Wiatr znów zaczyna wygrywać na drzewach swe melodie. Byle nam tylko nie nagonił deszczu! Wcale za nim nie tęsknię.

Jest jeszcze ciemno, gdy łowcy wyruszają na gon2. Obudzony głosami dochodzącymi z dołu chwilę nasłuchuję, lecz wnet ponownie zasypiam ukołysany szumem drzew.

Słońce już wędruje ponad borem, gdy budzę się ponownie. Moi towarzysze nie śpią. Opuszczamy stryszek. Czcibor pokpiwa sobie, iż mało co, a byśmy przespali południe. To już lekka przesada. Gdzie tam jeszcze do południa!

Po posiłku bierzemy z Mirkiem wędki i wybywamy nad Małą Wisłę lub Pszczynkę – jak kto woli. Może i mnie uda się coś złowić? W końcu przecież trzeba spróbować.

Idziemy skrajem traktu, zaś zadowolony Niuk hasa po borze. Wody w rzece moc, ale już mniej niż wczoraj. Poznać to po śladach na trawie i nadbrzeżnych krzakach. Wchodzimy do wody po kolana, zarzucając wędki. Niuk pływa wokoło, lecz widząc, że nie mamy zamiaru przeprawiać się na drugą stronę, a raczej wszystko wskazuje na to, iż będziemy nadal tkwić w wodzie, wyłazi na brzeg, wytrzepuje wodę z futra i gania przy rzece. Wytarzawszy się na koniec w trawie, legł przy naszych butach. Spoglądam na niego co chwilę, ażeby w porę przeciwdziałać, gdyby przypadkiem wpadł mu do głowy pomysł pobawienia się nimi. Szczęściem nie wykazuje na to ochoty. Przecież już jest dorosły i nie wypada mu zabawiać się jak szczeniak!

Tymczasem Mirko złapał niewielką rybę. Zakłada ją zaraz na duży haczyk mojej wędki. Ja biorę jego, a on zarzuca moją, podciągając ją co chwilę ku sobie.

– Aha, chce złowić szczupaka. – I faktycznie. Nie minęło wiele czasu, gdy coś szarpie wędką. Mirko amortyzuje szarpnięcie i zaczyna podciągać zdobycz do brzegu. Wbijam wędzisko w ziemię i pomagam w podciąganiu. Ani się szczupak obejrzał, gdy wyjeżdża z wody na trawę. Ciska się jak szalony. Jeszcze się nam urwie z haka! Niuk natychmiast opuszcza dotychczasowe miejsce. Skacze wokół ryby, wściekle ujadając. Mirko łapie leżący opodal dębczak i wali szczupaka po łbie, aby mu pewnie wybić z niej głupie pomysły. Następnie moim składanym nożem sprawnie wytrybia rybę. Krwawe bebechy zakłada niezwłocznie na duży haczyk i znów zarzuca wędkę. Nie czeka długo. Tym razem nie tak łatwo przychodzi z wyciągnięciem zdobyczy na brzeg. Już myślałem, że stracimy wędkę. Jednak Mirko zna się na rzeczy i ostatecznie drugi szczupak ląduje obok pierwszego.

– Ale wielki smok! – Niuk powtarza zwariowany taniec wokół ciskającej się ryby. Mirko znów puszcza w ruch dębczak. Potem sprawia drugą „ofiarę”. Mam pewne obawy, czy aby damy radę donieść połów do Czcibora? Wycinam modrzewiową suszkę, okrzesuję z gałęzi i przycinam na pożądany wymiar. Mirko zawiesza na drążku wytrybione ryby, bierzemy go na ramiona i wracamy, uginając się pod niesionym ciężarem. Drążek wnet zaczyna nas nieprzystojnie uwierać. Czynimy zmianę, jednak niebawem znów to samo. A na dodatek zawadzają jeszcze niesione wędki. Żeby tak Niuk mógł je ponieść!

Drogą parę razy odpoczywamy. I właśnie na odpoczynku, już niedaleko Czciborowej ścieżki, dochodzą nas łowcy. Taszczą sporego jelenia na drągu i aż się uginają pod jego ciężarem. Aby nie być gorszymi, bierzemy drążek z naszym połowem na ramiona i chociaż przychodzą takie chwile, że się nam wydaje, iż już mamy dosyć i ciśniemy ciężar na ziemię, niesiemy nadal, zagryzając tylko wargi. Ostatecznie z ulgą kładziemy zdobycz przed progiem i ocierając pot z czoła, siadamy na kłodzie. Wilczek z zainteresowaniem obwąchuje kupę świeżego mięsa, zaś Przemko pilnuje, aby się do niego czasami nie dobrał. Owszem, dostanie swą porcję, o to nie ma obawy, lecz później.

Reszta dnia przechodzi na przerabianiu mięsiwa. W tym celu zostaje specjalnie rozpalone ognisko na dworze, a i Czciborowa jama do wędzenia również nie próżnuje.

Rana na mej ręce goi się dobrze. Mniej już boli i mogę ręką niemal swobodnie ruszać. Gdybym jednak chciał podnieść w niej coś cięższego, ból zaraz przypomina o walce w opuszczonej warowni. Cóż, za parę dni zapewne zapomnę o ranie i tylko blizna będzie o niej świadczyła.

Tego wieczoru nasze wilczyska wraz z Czujem idą spać obżarte jak bąki. Mam zrazu obawy, żeby się nie pochorowały z nadmiaru pożywienia, ale nic złego się nie dzieje. Jutro wczesnym rankiem chcę wyruszyć z Unisławem i Mirkiem do Borzysława po Zbisławę i Stacha. Pewnie już się za sobą bardzo stęsknili. Ja zaś jestem ciekawy świętego gaju i chramu Swaroga na szczycie górki. Przy okazji wypytałem Mirka o tego ich boga. Przecież coś muszę wiedzieć, gdy będę rozmawiał z Borzysławem. Teraz już jestem świadomy, że to właściwie ich główne bóstwo. Pan słońca i nieba, jak też ognia i wszelkiego życia na ziemi, czczony głównie pod postacią słońca. Dlatego, aby boga nie urazić, nie wolno na słońce wskazywać ani ręką, ani palcem. Wschodzące słońce winno być witane kornym pokłonem i modlitwą. Podobnie zresztą czci się Swaroga pod postacią ognia.

– Aha, teraz jestem w domu! To dlatego Borzysława tak zainteresowałem. Bucham ogniem, zatem jest coś we mnie niezwykłego, związanego z boskimi atrybutami. Ale byłaby heca, gdyby dla mej zapalniczki wybudowano święty chram! Mógłbym tam zostać głównym kapłanem i na dorocznym wielkim święcie, wśród licznego zgromadzenia wiernych, jednym pstryknięciem wzniecić święty ogień obrazujący Swaroga na ziemi. Pewnie by mi przy tym ofiarowywano piękne dziewice. To by wcale nie było takie złe! Tylko co bym później począł z tym licznym gronem pań? Zapewne by nie chciały już powrócić do szarej ziemskiej rzeczywistości po obcowaniu z boskim namiestnikiem? A może byłoby to i nawet świętokradztwem? Opływałbym zatem we wszelkie dostatki, a rychło i w tłuszcz. Tfu, zapasiony satyr z zapalniczką! Taka przyszłość wcale mnie nie pociąga. Bardziej już wolę włóczęgę po tej zamierzchłej przeszłości i różne ucieszne przygody. Zawsze o nich marzyłem, zazdroszcząc tacie. Pewnie, że nie w każdym przypadku przygody są przyjemne, lecz przecież życie nie składa się tylko ze samych przyjemności.

Synem Swaroga jest Swarożyc – księżyc. Aha, słońce – książę, zaś syn – księżyc. Nawet ładnie. Nazywają go także Miesiącem, a jego fazy regulują prawie że wszystkie czynności, zarówno rolnicze, jak i hodowlane oraz magiczne. A w ogóle, to magia jest wszechobecna. Gdzie by nie popatrzeć, tam jest i właściwie bez niej nic się nie może obejść. W czas pełni księżyca urządza się wesela, polowania, połowy ryb, gdyż jest to czas sytości i bogactwa oraz wszelkiej pomyślności.

– No, no, to by się nawet trochę zgadzało. Przecież nasze łowy przypadły w czas pełni. Ale jaja! Jeszcze się „nawrócę” i zostanę Swarogowym neofitą!

Podobnie jak na słońce, tak i na miesiąc, nie wolno wskazywać ręką czy palcem. Przynosi to bowiem niechybnie chorobę lub inne nieszczęście, zesłane przez obrażonego boga. Podobnie ostrożnie należy chodzić koło ognia. Nie można go urazić, a tym bardziej „skaleczyć mu głowy”. Rozpalony ogień wita się kornym pokłonem i krótkim westchnieniem do boga. A już najgorszym bezecwieństwem jest weń pluć, sikać, czy też zalanie go brudną wodą lub pomyjami. To czyste świętokradztwo wołające o pomstę! I tu nawet bóg nie musi się osobiście fatygować z karą, gdyż wnet zostanie w tym względzie wyręczony przez człowieka. Lepiej zatem nie ryzykować, jeśli komu życie miłe.

Idziemy spać bardzo późno. A wszystko przez tę górę mięsa. A i tak nie całe zostaje przerobione. Wobec powyższego, pozostający na miejscu kompani będą się jutro nadal wokół tego trudzili. Część mięsa zostawimy Czciborowi. I tak objedliśmy go już omal do szczętu.


 

1 kleć – szopka, pomieszczenie gospodarcze

2 gon – polowanie, łowy.

Skip to content