ODCINEK 9

Zaledwie ranne zorze nieco rozświetliły mrok spowijający bezkresny bór, po wczesnym śniadaniu opuszczamy zagrodę. Jedziemy we trzy konie, prowadząc jeszcze jednego luzem dla Zbisławy i Stacha. Jesteśmy w pełni uzbrojeni i z niewielkim zapasem żywności na jeden dzień. Wieziemy także spory udziec jeleni, jako dar dla Borzysława.

Woda w Małej Wiśle jeszcze bardziej opadła i wypełnia już tylko koryto rzeki. Konie łatwo pokonują wodną przeszkodę, a my moczymy tylko nogawice. Uprzednio przezornie zdjąłem buty i przewiesiłem przez ramię.

Minąwszy rozdroże, bierzemy kurs ku północnemu wschodowi. Po ostatnich deszczach trakt przemienił się w rozkisłe bajoro, z dużymi kałużami w zagłębieniach. Zapowiada się jednak piękny dzień, mamy więc nadzieję, że błoto wkrótce podeschnie.

Jedziemy niezbyt się spiesząc. Z rozkoszą wdycham żywiczne powietrze. Ptaszki śpiewają, słońce na błękitnym niebie wspina się coraz wyżej, a niezbyt silny wiatr szeleści gałęziami drzew. Istna sielanka.

Niebawem osiągamy Korzeniec, jeszcze rozlany na przyległych łęgach. Znów zdejmuję buty, wzbudzając tym wesołość mych towarzyszy. Ci się takimi drobiazgami nie przejmują. Forsowanie rzeki przebiega bez przeszkód. No i już jesteśmy w Nowych Bojszowach – myślę. Przezornie nie wypowiadam tego głośno. Znów bym musiał tłumaczyć.

Droga z przyległym do niego terenem troszkę się wznosi, by po jakimś czasie zacząć znów łagodnie opadać ku Gostynce. Obok Ilvy podąża już dwukrotnie skąpany Niuk. Niestety nie na wiele mu się to zdało, gdyż i tak jest utytłany wszechobecnym błockiem. Zresztą wkrótce wykąpie się znowu przy forsowaniu Gostynki. Ta jest przecież znacznie szersza.

Jeszcze parę minut jazdy i oto przed nami otwiera się nieco szersza przestrzeń nadrzecznych mokradeł przy Gostynce, częściowo zalanych wodą. To wezbrana Wisła blokuje normalny odpływ, powodując sporą cofkę i zalanie przyległych gruntów. Zdejmuję buty po raz ostatni. Za Gostynką już nie będzie większych wodnych przeszkód. Tym razem Niuk ma dłuższą kąpiel. Odczekujemy chwilę, aby mógł spokojnie wytrząsnąć wodę z futra, a potem ruszamy przed siebie. Kawałek za rzeką trakt gwałtownie odbija w lewo i jakiś czas biegnie prawie że równolegle do jej biegu, później jednak stopniowo odchylając się ku wschodowi. Nie mija nawet godzina, gdy przed nami znów się otwiera wolna przestrzeń rozległej polany zajętej przez pola, na których uwijają się żeńcy, tnący sierpami niewysokie zboże. Na dalszym planie widnieje gródek otoczony ostrokołem, z bramą zwróconą w naszą stronę. Czyżby to miał już być Bieruń nad Mleczną? A i poza gródkiem widać także parę strzechowych dachów. Przy gródku droga się rozgałęzia. Jedno odgałęzienie biegnie na północ – w kierunku wyrastających na niedalekim horyzoncie wzgórz, zaś drugie, zakręcając na wschód, pewnie wiedzie w stronę kraju Wiślan. Co do Krakowa, to nie mam pewności czy już jest. A może dopiero książę Krak tam się sadowi? Popytam Borzysława. Przecież jako mąż bywały, będzie miał pewne wiadomości.

Pozdrawiamy żniwujących i bierzemy kurs na widniejące przed nami wzgórze. I oto znów wjeżdżamy w bór. Błotnisty trakt biegnie pomiędzy drzewami, a teren wciąż się podnosi. Nim jednak osiągniemy wzgórze przyszłej Klemensowej Górki, las się kończy i powtórnie jesteśmy wśród pól. Zboża prawie w całości zżęte, a pola pokryte wysoko sterczącym rżyskiem, na którym w kopkach stoją niewielkie snopki. Święta górka wznosi się po lewej stronie traktu, zaś kawałek dalej – po prawej – jest drugie wzgórze, nieco niższe. I tam właśnie widać jakąś osadę. Droga poprzez siodło pomiędzy wzgórzami prowadzi ku osadzie. Stoki wzgórza pokrywa las. To pewnie ów święty gaj. Za to sam szczyt jest prawie że pozbawiony drzew. Tam właśnie stoi kącina Swaroga.1 Ażeby dotrzeć na szczyt, musimy nadal jechać przed siebie i dopiero w bezpośrednim sąsiedztwie osady ostro zakręcamy w lewo, aby trochę na skos stoku, wspiąć się ku szczytowi. Wąska dróżka wyprowadza nas na kolejne siodło. Okazuje się, że wzgórze ma dwa szczyty. Prawy – północny, jest nieco niższy od lewego, wysuniętego bardziej na południe, na którym stoi kącina. W kierunku zachodnim jest jeszcze dużo niższe trzecie wzgórze, łączące się w całość ze świętą górką, coś jak gdyby taras lub bastion. Zsiadamy z koni, pozostawiając je przywiązane do drzew na niewielkiej polance. Niewysoki pleciony płot otacza kręgiem partię szczytową świętego wzgórza. Dalej można iść tylko pieszo. Wchodzimy w las. Ścieżka łagodnie pnie się w górę. I oto wychodzimy na polanę szczytową. Rosną tu z rzadka drzewa o potarganych wiatrami konarach. Opodal, z lewa, pod lasem dostrzegam zgrabny domek kryty szędziołami. Obiega go niewysoki płotek. Na kulminacji wzgórza, w południowej części rozległego owalu polany, stoi niezbyt okazała drewniana kącina Swaroga, również gontem kryta, o ostro spadających połaciach dachowych.

Zaledwie skierowaliśmy swe kroki ku domowi, wychodzi z niego wysoki mąż w białej szacie. Na ramiona opadają mu długie włosy, opięte wokół głowy przepaską. Twarz gładko wygolona. Unisław z Mirkiem witają go ze czcią. Jeśli o mnie chodzi, to drogą długo się zastanawiałem, w jaki sposób powitać Borzysława? Jak by nie było, jest przecież osobą duchowną, dlatego wypada go powitać w imię Boże. Ba, ale jak? Przecież nie powiem: „Chwała Swarogowi”, czy też „Swaróg z tobą”! Nasze śląskie – „Szczęść Boże” byłoby dobre, lecz wydaje mi się w tym wypadku za krótkie. Ostatecznie postanowiłem pozdrowić jego wielebność słowami wziętymi ze Mszy Świętej. To będzie jak najbardziej na miejscu. I tak, za ileś tam lat, stanie tutaj kościółek św. Klemensa. Biedny Borzysław! Na dłuższą metę jego Swaróg nie ma żadnej szansy.

Gdy więc kieruje na mnie swe przenikliwe, bardzo jasne oczy, mówię:

– Pan z Tobą i z duchem Twoim! I natychmiast dodaję jeszcze: Zaś błogosławieństwo Pana niechaj będzie z Tobą na wieki.

Przygląda mi się z uśmiechem. Chyba zrozumiał, chociaż mówię to zupełnie po naszemu, a nie w ich starosłowiańskim języku. Uznałem bowiem, że nie ma się co czaić, udając kogoś innego. Przecież gość jest zapewne inteligentny i nie da się zbyć byle kłamstwem. Lepiej zatem być samym sobą. Jeżeli będzie trzeba, to mu nawet opowiem o przyszłości. Ale na razie nie mam zamiaru z tym wyskakiwać. Zobaczymy, jak się rzecz ułoży? Sądzę zresztą, że łatwo by przejrzał moją grę. Chociażby już sama fryzura świadczy przeciwko mnie. Teraz nikt nie chodzi tak ostrzyżony. Muszę poczekać, aż włosy mi odrosną i dopiero wtedy będę mógł się podstrzyc tak jak oni.

Żerzca przygląda się ciekawie Niukowi, którego trzymam na krótkiej lince. Psisko także na niego spogląda. Widocznie wyczuwa w nim dobrego człeka, gdyż w pewnym momencie macha ogonem i ciągnie ku niemu. Popuszczam powróz. Pies obwąchuje sługę bogów. Ten go głaszcze po łepetynie, a Niuk – o dziwo – zupełnie sam od siebie podaje mu łapę. Niesłychane! Wszak wysoko ją sobie ceni i bardzo opornie komukolwiek podaje. Najczęściej już wtedy, gdy czegoś bardzo pragnie.

Borzysław wyraża radość z powodu szczęśliwego zakończenia awantury z łapaczami. Żal mu tylko, iż tylu mężów postradało przy tym życie. Lecz kto sieje złe ziarno, ten i nie może spodziewać się dobrego plonu.

Zostajemy zaproszeni do izby. Wchodzimy, nisko skłaniając głowy, aby nie wyrżnąć nimi o nadproże. Izba jest może tej samej wielkości co w domu Unisława i podobnie skromnie wyposażona. Rolę ław spełniają cztery dłubane w dębowych pniach skrzynie. I tutaj jest kopułkowy piec bez komina.

Z przyległej komory wychodzi chłopak, może w wieku Mirka i zaczyna podawać do stołu. Spodziewał się nas Borzysław czy co?

Unisław wręcza nasz udziec jeleni. Żerzca przekazuje go chłopakowi. To Zbyszko, który mu usługuje i ma w swej pieczy jego skromne gospodarstwo. Normalnie mieszka wraz z rodziną w osadzie u stóp świętego wzgórza, lecz prawie że cały dzień spędza u niego, pełniąc przeróżne posługi. Kto wie, może w przyszłości zostanie żerzcą?

Właśnie w domu rodziców Zbyszka zatrzymała się Zbisława ze Stachem. Stacho ma już się dobrze. Opuchlizna zeszła, a niemal zagojona rana nie przeszkadza mu ganiać po najbliższej okolicy.

– Chłopak jak iskra! Wszędy go pełno – śmieje się Borzysław. – Dziwne, iże was nie wypatrzył tutaj jadących. Aliści pewnikiem rychło się dowie o przyjezdnych i wraz przybieży obaczyć, kto zacz?

No i ma rację. Nawet nie doszliśmy do połowy posiłku, gdy się zjawia. Och, ileż to było radości ze spotkania! Rzucam w tym czasie okiem na żerzcę. Jest tak samo uradowany jak ojciec i syn. Cieszy się autentycznie z ich radości.

– Musi to być zupełnie równy gość – myślę sobie. – Dobrze byłoby mieć w nim przyjaciela. Jeżeli mu opowiem o mych dziwnych przypadkach, kto wie, może uda mi to się osiągnąć?

Kończymy posiłek. Mirko nawet go nie dojadł, tylko ze Stachem pobiegł po mamę, aby i ona mogła się z nimi cieszyć. Unisław tymczasem opowiada Borzysławowi swe dzieje od momentu rozbicia Stroimirowej wyprawy. Prawie kończy, pozostawiając dla mnie opowieść o uwolnieniu, gdy wracają chłopcy z mamą. Muszę zatem poczekać. Wychodzimy przed dom, na ławę obok wysmukłych malw. Potem już mogę spokojnie przystąpić do opowieści, którą sprawiedliwie dzielę się z Mirkiem – przecież jest nasza wspólna.

Borzysław czasami kręci głową z podziwu. Na koniec uznaje, iż bogowie są nam nad wyraz życzliwi i darzą szczęściem nasze poczynania. Jest bardzo rad, że Witomir nie wspomagał łapaczy, a wystąpił przeciwko nim, popierając dobre dzieło. Zdaje sobie przy tym jednak sprawę, co by go spotkało, gdyby Włodzisław doszedł prawdy. Lęka się przeto o rodzinę siostry.

Staramy się go uspokoić.

Boleje także nad niecnym procederem porywania brańców. Woła to o pomstę do bogów!

– No, to bogowie nie musieli się trapić, załatwiając sprawę naszymi rękoma – wpadam mu w słowo. Patrzy na mnie tak jakoś dziwnie.

Widzę, że na nowo połączona rodzina jeszcze się w pełni sobą nie nacieszyła, by im więc nie przeszkadzać, chociażby swą obecnością, pytam Borzysława czy mógłbym rzucić okiem ze świętej górki na okolicę. Przy pięknej pogodzie zapewne daleko można stąd sięgnąć okiem?

Nie tylko się zgadza, ale i nawet idzie ze mną, aby mi towarzyszyć. Chyba nie ma obaw, że mógłbym sprofanować święte miejsce? A może chce skorzystać z okazji, by pogadać ze mną w cztery oczy?

Zostawiamy Unisławów na ławce przed domem, sami idąc poprzez polanę ku szczytowi wzgórza. Tam właśnie stoi niewielka, na zrąb budowana, drewniana świątynka. Upiększają ją rzeźbione w głowy przeróżnych zwierząt końcówki co trzeciej belki w węgłach2. Pięknie do niej pasuje gontem kryty dach o ostrych spadach. Końcówki krokwi także są rzeźbione, zaś ościeżnicę dwuskrzydłowych drzwi pokrywają płaskorzeźby. Obok kąciny stoi kamienny ołtarz wykonany ze sporego głazu. Dookoła biegnie płytki rów z czarnymi plackami po palonych ogniskach.

– Musi fajnie wyglądać, gdy z mroku wyłania się ołtarz otoczony świętym kręgiem ognia i bielejąca przy nim postać żerzcy. Jasny gwint, chciałbym to zobaczyć!

Tylko w jednym miejscu ów płytki wykop ma przerwę, mniej więcej od wschodu. Gdy podchodzę bliżej, ze zdziwieniem dostrzegam rynienkę wyłożoną kamieniami. Płynie nią wąziutki strumyczek. Tu na szczycie źródło?! Jakimż to sposobem? Zaraz przypominam sobie książkę traktującą o sprawach wodnych, gdzie wielokrotnie oglądałem schematyczne rysunki różnego rodzaju źródeł. Lecz to mi nie pasuje do żadnego. Rozumiem – źródło na zboczu, czy też w dolinie, ale tutaj – na samym szczycie? W końcu dochodzę do wniosku, że musi to być źródło typu artezyjskiego, gdzie woda sama pod ciśnieniem wytryskuje z głębin ziemi, znalazłszy ku temu odpowiednią szczelinę w warstwie nieprzepuszczalnej. Ale i tak wydaje mi się dziwnym, że właśnie znalazła sobie miejsce na samym szczycie. Ciekawy jestem smaku wody z tego dziwu. Gdy się jednak schylam do cembrowanej rynienki, wyciągając rękę, by zaczerpnąć wody, żerzca mnie powstrzymuje.

– Żadną miarą czynić mi tego nie wolno! Woda jest święta, gdyż tryska w kręgu Swaroga i tylko on może z niej korzystać. Śmiertelnym nie wolno jej tknąć. Dlatego i on czerpie wodę ze źródła, które bije na zboczu wzgórza – tu wskazuje ręką na zachód. Z żalem rezygnuję z pokosztowania owej świętości. Spoglądam za strumykiem płynącym w dół zbocza. Szybko ginie w wydłużonym jęzorze bujnych traw, nie osiągnąwszy nawet skraju lasu porastającego zbocza.

Za kręgiem „zniczy ofiarnych”, po wschodniej stronie, stoją trzy zaostrzone pale. Nadziewaliby na nie ofiary? Ee, chyba nie. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Borzysława przy tak okrutnym zajęciu. Nie, to do niego nie podobne. Zresztą nie pamiętam, abym słyszał kiedyś o powszechnym zwyczaju składania przez Słowian bóstwom krwawych ofiar. Owszem, w Ameryce – u Azteków czy Inków lub Majów – tak. No, jeszcze Fenicjanie i Babilończycy – chyba także, z trudem przypominam sobie szkolne wiadomości. Że też swego czasu nie przykładałem się bardziej do nauki! Byłoby teraz jak znalazł. Niestety, mogę tylko sobie samemu czynić wyrzuty z tego powodu i konsumować skutki własnego lenistwa.

Omijając kącinę Swaroga i święty krąg z ołtarzem, dochodzimy na południowo – zachodni skraj polany. Stajemy pod niezbyt wiekowym świerkiem. Patrzę i nie mogę wprost oczu oderwać od widoku, jaki się stąd roztacza. Pode mną, jak okiem sięgnąć, widnieje leśne morze. Tylko blisko, u podnóża górki, szerszy placek polany z osadą i polami dookoła, a także bieruńska – opodal na zachód. Lecz wszędzie dalej już tylko szczyty zielonych drzew, coraz ciemniejsze w miarę wzrostu odległości. W powietrzu wisi jak gdyby niebieskawa mgiełka, nieznacznie rozmazująca dalsze kontury i czyniąca obraz mniej ostrym. Na południu horyzont zamykają góry. Odnajduję miejsce przełomu Soły oraz Bramę Wilkowicką. Nie wiedząc o nich, próżno by człowiek wytrzeszczał oczy. Zlewają się z otoczeniem i górami będącymi w tle. Pomiędzy nami a górami ciągnie się wielka dolina Wisły i Soły. Drzewa, drzewa, drzewa – jakby na równym stole. A przecież tak wcale nie jest. Okolicy daleko do idealnej równiny. Jednakże odległość i drzewa niwelują różnice. Tylko ku górom teren się wznosi, ale i tak wygląda to o wiele niższe niż jest w rzeczywistości. No cóż, odległość spłaszcza perspektywę. Ku zachodowi, jak okiem sięgnąć, leśna równina, łącząca daleko na horyzoncie puszczę z niebem. Za to na północy, od zachodu na wschód, piętrzą się nieodległe Wzgórza Mikołowskie. Za tymi wysuniętymi najdalej na zachód leży gród Mikuły – przyszły Mikołów. Przed nim, łagodne i dużo niższe wzniesienie przyszłych Tychów. Lecz obecnie niczego tam nie ma poza wszechobecną puszczą. Żaden dymek nie kala czystego nieba. W oddali, na wschodzie, widnieje Rów Krzeszowicki, dający głębszą perspektywę pomiędzy zamykającymi horyzont wzgórzami ciągnącymi się po lewej i prawej stronie. Tam gdzieś, za horyzontem, będzie leżał Kraków. Jeżeli nadarzy mi się okazja, niechybnie skieruję tam swe kroki. Bardzo jestem ciekawy, jak obecnie wygląda przyszła stolica Polsk?

Powtórnie kieruję wzrok na zachód, pragnąc zlokalizować znane mi z niedawnego pobytu miejsca. Niestety trudne to zadanie. Brak punktów odniesienia uniemożliwia lokalizację.

Ponad drzewami, zupełnie blisko, już poza tym zachodnim bastionem świętej górki, kołują na niebie dwa jastrzębie wypatrujące w dole zdobyczy. Dalej na zachód dostrzegam następny ciemny punkt zataczający kręgi wysoko ponad ciemnozieloną równiną. Czuję, że mógłbym tak stać, patrzeć i patrzeć bez końca.

– Jakiż piękny świat stworzyłeś Panie! I wszystko żywisz i utrzymujesz. Dzięki Ci za to stokrotne. Proszę także, zachowaj go od wszelkiego złego.

Zauroczony podziwianym widokiem, sam nawet nie wiem, że ostatnie zdania wypowiadam półgłosem. Dopiero reakcja Borzysława to mi uświadamia.

– Pięknie Sławko, iże pamiętasz o Panu Naszym Swarogu, który daje światło i ciepło oraz żywi, zachowując nie tylko nas przy życiu, ale i wszytkie zwierzę, jako i też ptaki niebieskie. Pięknie, iże mu dziękujesz. Nie każdy o tym pamięta. Prędzej już, gdy kto w potrzebie to prosi, zaś otrzymawszy, dziękuje.

Chwilkę się zastanawiam czy go wyprowadzać z błędu, czy też rzecz całą pominąć milczeniem. Milcząc, to tak jak bym aprobował jego pogańskie poglądy. Tolerancja tolerancją, lecz jako chrześcijaninowi tak mi nie wypada. Trudno, narażę się na jego gniew i zapewne nici z zyskania przyjaźni. A ileż gadania przede mną! Ten to mi już tak łatwo nie popuści i nie poprzestanie na byle czym!

– Żal mi Borzysławie, wszakże nie o Swaroga mi chodziło. W moich czasach, z których przybyłem, o Swarogu zostały tylko jakieś nikłe wspomnienia i mało kto zna nawet jego imię. Smutno mi to wam mówić, gdyż zapewne to was głęboko poruszy, ale nie mogę ukrywać prawdy. Nie jestem z waszych czasów. Moje dopiero nadejdą za przeszło tysiąc lat. Nie wiem w jaki sposób, ale wraz z moim Niukiem zostaliśmy nagle przeniesieni w odległe, przeszłe czasy. Miejsce było to samo – tam, gdzie mój dom – ale czas wcześniejszy o przeszło tysiąc lat! Znikł dom, ojciec, matka, bracia i wszystko co znałem dotychczas. Pojmujecie to Borzysławie? Pewnie i nie dacie mi wiary, lecz popatrzcie na mego wilka – widzieliście to kiedy takiego?

Spogląda na mnie szeroko rozwartymi, niesamowicie jasnymi oczyma i nic nie mówi. Pewnie go zatkało. Kontynuuję więc:

– A i mowa ma zdradza, że nie jestem stąd. Tu opowiadam dosyć szczegółowo o niespodziewanym przeskoku w przeszłość i perypetiach z tym związanych. Siadamy na trawie u skraju polany. Wiatr leciutko akompaniuje mej opowieści, potrząsając świerkowymi gałązkami. I tak na świętej górce, opodal Swarogowej kąciny, spotyka się przeszłość z daleką przyszłością. Borzysław siedzi bez słowa. Gdy przerywam na chwilę, prosi bym kontynuował. Chciałby wiedzieć, co czeka tę ziemię w przyszłości. Tym życzeniem zabił mi solidnego klina. Przecież historia nie jest mą specjalnością. Lepiej aby się z tym udał do Taty, lecz niestety nic z tego. Nim jednak zacznę, muszę się upewnić czy zdecydowanie tego pragnie? Przecież znajomość rzeczy przyszłych nie tylko może zasmucić, ale i zburzyć mu doszczętnie spokój serca oraz zatruć życie do końca dni. Czasami lepiej nie wiedzieć, co nas czeka i nasz świat. Przynajmniej wtedy możemy spokojnie wyglądać dnia następnego. Mam więc cichą nadzieję, że zrezygnuje ze swej ciekawości.

Chwilę rozważa moje słowa, potem jednak jeszcze raz ponawia prośbę.

– Pal licho! Jeżeli taki ciekaw, będę musiał chyba dobrze naoliwić język oraz zawiasy jadaczki, gdyż czeka mnie bardzo długie gadanie. Aby od czegoś zacząć, pytam o Wiślan i księcia Kraka. Okazuje się, że to czasy już po Kraku.

– Był taki. Dużo wojował z wrogimi Obrami, którzy zza gór leźli w wiślańskie dziedziny. Atoli zwyciężył ich we wielkiej bitwie u skraju Karpackiej Puszczy i zapewnił ziomkom pokój.

– Aha, więc to czasy jeszcze na pół mityczne i dopiero Wiślanie rosną w siłę. – Zaczynam więc od Wiślan, gdyż niebawem te ziemie wejdą w skład ich państwa. Następnie przeskakuję na misję świętych Cyryla i Metodego. Tutaj łączę los Wiślan i Morawian, no bo przecież ci ostatni rychło podbiją Państwo Wiślan i do niedawna potężny książę wiślański zostanie ochrzczony na obcej ziemi, a wraz z nim cały dwór. Nowa wiara zacznie się rozchodzić po wiślańskich dziedzinach.

– I to będzie Borzysławie początek końca waszych bogów i wiary. Wprawdzie jeszcze wiele wody we Wiśle upłynie nim nowa wiara okrzepnie i wyprze starą. Starzy bogowie długo będą się kryli w różnych zakamarkach, głuchych ostępach, uroczyskach i w głębi boru. Ostatecznie wszyscy o nich zapomną. I to jeszcze wiedzcie, gdyż może to wam sprawi jakąś pociechę, że na tej górce nadal, aż do moich czasów, będzie się wielbiło Boga przy jego ołtarzu w świątyni, która stanie na miejscu waszej kąciny.

O historii mówię tyle, ile pamiętam, zaś tego niestety jest niewiele. Najbardziej jest ciekaw nowej wiary. W tym względzie mogę udzielić troszkę więcej informacji, chociaż przy okazji ze wstydem stwierdzam, że najmniej połowa katechizmowych wiadomości i prawd wiary uleciała mi z pamięci. Pocę się przy tym, jak na trudnym egzaminie.

– Ba, nie jestem teologiem! – Ostatecznie jakoś poszło. – Uff, oddycham z ulgą.

Dziwne, lecz fakt istnienia jednego Boga przyjmuje spokojnie i nie oponuje. Czyżby go już pierwej wyczuwał?

Wprawdzie chciałby jeszcze więcej o tym usłyszeć, jednakże wykręcam się zgrabnie sianem. Wszak mam ponadto jeszcze opowiedzieć, co czeka te ziemie w przyszłości. Gadam zatem o państwie Polan, księciu Mieszku, Germanach nachodzących jego ziemie pod pozorem szerzenia wiary i chrzcie w 966 roku. Szkopuł w tym, że nie wiem, który teraz może być rok. Pewnie jeszcze przed 830, gdyż wtedy coś się działo w Państwie Wielkomorawskim. Chyba się chrzcili, czy też bili albo jeszcze coś innego. Niestety zupełnie nie pamiętam. Tylko naga data – sam nie wiem dlaczego – siedzi w mej głowie. Widocznie coś czytałem. Jednak, jak wynika z dziejów Unisława, obecnie na południu Morawianie nie w pełni zorganizowali swe państwo. Wychodzi więc na to, że Swaróg ma jeszcze trochę czasu, żeby sobie powładać na świętej górce.

Jadę dalej: Do państwa Polan zostają przyłączone również Wiślańskie dziedziny – i już prawie mamy Polskę. Galopuję przez wieki, zdając egzamin z historii Polski. Szczęściem „egzaminator” nie ma pojęcia o temacie i z równym powodzeniem mógłbym opowiadać bajkę „O żelaznym wilku”.

Zatem rozbicie dzielnicowe, zaś potem uporczywa odmowa książąt śląskich zjednoczenia swych ziem z Polską pod berłem Łokietka. Zhołdowanie królowi czeskiemu. Wszak lepszy obcy – no, może nie ze wszystkim tak zupełnie obcy – niźli swój – rodowy. Śląsk wychodzi z Polski na przeszło sześćset lat. Muszę również w przybliżeniu określić, co to jest Śląsk, gdyż mu to jakoś trudno pojąć. Mówię i o Germanach oraz ich parciu na wschód. Tutaj mogę popuścić cugli fantazji. Jeszcze trochę o Polsce, chociaż nasze ziemie już do niej nie należą. Zaś na Śląsku koła historii toczą się wolniej, jako że te ziemie są wpierw peryferiami Czech, a później Cesarstwa. Ostatecznie germańskie Prusy zdobywają ich część i teraz są podzielone pomiędzy dwa państwa, stanowiąc nadal ich senne peryferie. Dopiero odkrycie bogactw tkwiących w głębi ziemi sprawia, że życie zaczyna toczyć się w żwawszym tempie, a zmiany następują coraz szybciej. Przy tym przychodzi zagrożenie germanizacją, z utratą własnego języka włącznie. Ale przerobienie Słowian w Germanów nie całkiem się udaje. Tymczasem i Polski nie ma. Rozdrapali ją sąsiedzi, lecz po przeszło stu latach niebytu znów powstaje, tocząc boje o swe stare ziemie. I właśnie wtedy Śląsk chce do niej wrócić, mając dosyć germańskiego panowania. Trzy powstania – i część Śląska wraca do Macierzy. Osiemnaście lat wolności, jakże trudnej i znów rozbiór przez dwu nienażartych sąsiadów. Ostatecznie Polska powstaje, tym razem obejmując prawie cały Śląsk.

Gardło mnie już boli, zaś język niemal skołowaciał. Gdyby mój historyk mógł usłyszeć ów „wykład”, pewnie by wył z rozpaczy i rwał resztki owłosienia z głowy nad mą historyczną ignorancją. Ale Borzysławowi winno to wystarczyć. I tak uczyniłem mu niezły mętlik w głowie. Pewnie jeszcze długo będzie wszystko trawił. Lecz gdy już przetrawi – biada mi, jeżeli naturalnie będę pod ręką. Pewnie zada mi z tysiąc pytań, zaś odpowiedź na każde może mieć objętość książki średniej grubości.

Spoglądam na wielebnego, usiłując przełknąć przynajmniej nędzne resztki śliny. Jakoś dziwnie mi się przygląda. Pytam więc, czy aby nie za wiele, jak na jeden raz? Sądząc po drodze, którą w tym czasie przebyło słońce, gadałem dosyć długo. Może przekroczyłem jego jednorazową dawkę bitów, którą jest w stanie sobie przyswoić?

Chwilę na mnie spogląda, tak jak na gościa z zaświatów, a potem lekko kiwa głową: Istotnie, zbyt wiele jak na jeden raz. Chciałby jeszcze ze mną pogadać, ale nieco później, gdy cokolwiek nad tym wszystkim poduma. Dlatego prosi bym został na świętej górce przynajmniej do jutra. Pod wieczór moglibyśmy jeszcze pogadać.

– Co do mnie, to mogę zostać, gdyż mi nigdzie nie spieszno, ale nie wiem jak Unisławowie?

Machnął ręką. To bierze na siebie. Powstajemy z ziemi i rozprostowując kości, obieramy powrotny kurs. Pewnie już nas niecierpliwie czekają. Pies ziewa, przeciąga się i podąża za nami. Po chwili jednak wyprzedza i pędzi do Mirka, który nam wychodzi na spotkanie w pół drogi. Gdy dochodzimy do płotku, żerzca rusza przodem, podczas gdy my, sprowokowani przez psa do zabawy, przeganiamy go po łące. Łapie w zęby kawałek gałęzi i czeka aż mu ją będziemy chcieli zabrać. Wtedy ucieka, my zaś pędzimy za nim udając, iż nam na niej bardzo zależy. Zabawa trwa dłuższą chwilę. Ostatecznie pozwala sobie odebrać lipowy sękol i z wywalonym ozorem podąża w ślad za Borzysławem, w nadziei znalezienia wody. I tu ma rację. Na skinienie żerzcy Zbyszko przynosi glinianą michę wody. Psisko chłepcze łapczywie, opróżniając naczynie. W międzyczasie Borzysław już załatwił sprawę z Unisławem. Zostajemy do jutra. Zaraz też Mirko ze Zbyszkiem i wszechobecnym Stachem, idą odprowadzić konie do Zbyszkowych rodziców, którzy prowadzą coś na kształt gospody przy świętym miejscu. Tam zanocują Unisławowie. Lecz póki co, będą gościli do wieczora u Borzysława.

W czasie gdy starsi rozmawiają, biorę Niuka i wybywam rozglądnąć się po okolicy. Chciałbym zejść na ów zalesiony wzgórek od zachodu przypominający bastion. Uprzednio pytam Borzysława czy mogę? Nie chciałbym bowiem przez przypadek sprofanować im jakiejś świętości. Diabli wiedzą, co tu jest tabu, a co nie? Okazuje się jednak, że mogę tam iść bez obawy zbezczeszczenia czegokolwiek. Podążam wpierw śladem Mirka na siodło, a stamtąd, trawersując zbocze, dalej borem w obranym kierunku. Las nawet nie jest zbyt gęsty. Jako poszycie ma krzaczki borówek. Niestety czas owocowania już minął i tylko jeszcze gdzieniegdzie, z rzadka znajduję przejrzałe, ciemnogranatowe jagody. Za to – cóż za smak! Niuk oczywiście też chce. Jak by bez tego mogło się przecież obejść! Łazimy więc pomiędzy drzewami porastającymi dosyć obszerny „naleśnik” bastionowego wzgórza i szukamy spóźnionych jagódek. Od czasu do czasu nawet to się nam udaje. Zdobycz dzielę sprawiedliwie pomiędzy siebie i Niuka. Wprawdzie drań zapewne wolałby wszystko, lecz tak dobry to ja znów nie jestem.

W pogoni za jagodami schodzimy zboczem jeszcze trochę niżej, w pewnym momencie trafiając ścieżkę wijącą się między drzewami. Zaciekawiony, pozwalam się jej poprowadzić. Niedaleko uszedłem. Przede mną maleńka polana z bijącym w zagłębieniu źródłem. Przyklękam, zaczerpując wody w dłonie.

– Cóż za wyborny smak! – Psisko chłepcze ze strumyka odprowadzającego nadmiar wody, który pewnie zbierze jeszcze jej trochę po drodze nim skończy bieg w niedalekiej Mlecznej.

Właśnie ocieram buzię rękawem sfatygowanej koszuli, gdy za sobą słyszę głos. Błyskawicznie łapię prężącego się do skoku Niuka i odwracam głowę. Na ścieżce stoi stara babina, ze sporym, glinianym dzbanem w ręku. Długie siwe włosy wymykają się kosmykami spod ciemnej chusty. Psisko obszczekuje ją dłuższą chwilę, nim udaje mi się go uspokoić. Babina ze strachem, ale i z ciekawością, spogląda na Niuka. Przed chwilą coś mówiła, lecz zobaczywszy wilczysko, umilkła w pół słowa. Uspokajam ją zapewniając, że pies nic jej nie zrobi. Zaszła nas pod wiatr, zatem pies dostrzegł ją niespodziewanie i się zdenerwował. Poszczekał, ale już mu przeszło. Zresztą i ja niestety wykazałem zupełny brak czujności. Co by to było, gdyby nas tak przydybał ktoś nieprzyjazny? Ba, lecz tutaj nie spodziewam się żadnego wroga, stąd brak czujności. Postanawiam na przyszłość poprawić się i nigdy więcej nie pozwolić sobie na tak rażące zaniedbanie.

Pytam kobiecinę czy wilczysko bardzo ją przestraszyło? Odpowiada szybko i niewyraźnie, więc nie za bardzo pojmuję. Widocznie jednak jest do tego przyzwyczajona, gdyż zacinając się, powtarza kilkakrotnie wypowiedzianą kwestię – tak, że w końcu pojmuję w czym rzecz.

– Bardzo się wylękła czarnego wilka chadzającego z człekiem i pijącego wodę ze Swarogowego źródła. To zły znak, wieszczący zmiany! – Jeszcze coś tam blekocze, niestety trudno mi ją zrozumieć. Dopiero po dobrej chwili udaje mi się domyśleć, że gada coś o jakiejś wróżbie czy przepowiedni dotyczącej wilka. No i na koniec, że niby owe zło nadejdzie z południa, gdyż w tę stronę wilk miał skierowaną głowę podczas chłeptania wody.

– Nawet to zgrabnie wykoncypowała – myślę. – Ale z tymi zmianami może sobie na razie odpuścić. Przyjdą z południa, to fakt, jednak do tego czasu zapewne wiele wody w Wiśle upłynie.

Jeszcze raz ją uspokajam mówiąc, że to nie wilk, tylko mój pies i przy okazji przepraszam za strach, którego jej napędził. Następnie proszę o dzbanek i nabrawszy weń wody pytam, dokąd mam go zanieść? Wpierw oponuje niezbyt jeszcze przekonana, lecz ostatecznie wyraża zgodę. Ruszamy ścieżką, dosyć szybko wychodząc z lasu. Przed nami pola i trakt biegnący do gródka nad Mleczną i ku osadzie. Kierujemy się w stronę osady, aby na koniec stanąć u jej skraju. Tutaj stoi jej dom otoczony niskim chruścianym płotkiem. Ot – coś takiego, jak mały kurniczek. Przed furtką oddaję dzbanek, życząc babinie wszystkiego najlepszego. Odwracam się by odejść, jednak przytrzymuje mnie ręką, dając znak bym zaczekał. Stawia dzban na ziemi i kucając, nachyla się nad nim, zasłaniając chustą głowę. Spoglądam zdziwiony, co to też wyprawia, lecz się nie odzywam, aby jej nie przeszkadzać. Jakiś czas tkwi nieruchomo, ale później zaczyna mówić. Przytłumiony głos dochodzi spod chusty. Żeby to jeszcze mówiła wyraźnie! Ale i tak z urywanych zdań wnet się dowiaduję, iż niebawem śmierć ugodzi we mnie strzałą. Już się za mną czai. Śmierć z łukiem i strzałą. Ugodzi w plecy!

Gdy kończy i odkrywa głowę, patrzę na nią przez pewien czas zaskoczony, nie wiedząc co powiedzieć. Po prostu zapomniałem języka w gębie. W końcu zdołałem z siebie wykrztusić jakieś podziękowanie za przestrogę i pełen sprzecznych myśli, wracam tą samą drogą. Zadowolony Niuk biegnie przodem. Potem, już siedząc przy źródle, rozważam nad wróżbą „wiedźmy”. Babina widać ma jakieś właściwości paranormalne i w podzięce za przysługę potraktowała mnie niezbyt miłą przepowiednią. Brr, ale fajnie! Zaraz, zaraz – przecież kostucha dopiero się czai za mymi plecami! Mogę zatem ich strzec i tym sposobem wywinąć się z jej kościstych paluchów. W jaki jednak sposób strzec się od tyłu? Nie mam tam oczu. A czy w ogóle Sławku ta wróżba jest coś warta? Może baba tylko tak coś blekotała, co jej ślina na język przyniosła, chcąc przy okazji podkreślić jaka to też jest ważna? Przecież mi wieściła o rzeczach ostatecznych. Czort ją tam wie! Najlepiej zapytać Borzysława. Może mi coś mądrego poradzi?

Na odchodnym jeszcze raz w źródle gasimy pragnienie, po czym zbieramy się do powrotu na szczyt wzgórza. Słońce już się chyli nad horyzontem, zalewając złotym blaskiem zarówno leśną równinę, jak i ciągnące się od północnego zachodu wzgórza. Wracamy w sam raz na wieczerzę, podczas której jest wiele różnej gadki, lecz nic istotnego. Unisławowie zostają zaproszeni na poranne modły o wschodzie słońca. Będą wtedy mogli okazać wdzięczność Swarogowi za szczęśliwe ocalenia.

Nim mrok na dobre okrył ziemię, odchodzą wraz ze Zbyszkiem do osady. Zostajemy sami. Siadamy przed chatą. Niuk ułożył się u mych stóp. Pytam zaraz o babinę – wróżbiarkę. Żerzca śmieje się. Widocznie mam szczęście, gdyż nie tak łatwo ją spotkać. Muszę opowiedzieć o spotkaniu. Przy okazji napomykam o jej mętnej gadce związanej z wilkiem.

– Tak, słyszał o tym. Gdy człek chadzający z niezwykłym wilkiem zawita u źródła i będą zeń wodę pili, wszystko się zmieni. Nadejdą smutne dni. Dobre czasy przepadną.

Tu go uspokajam, że jednak jeszcze dosyć długo trzeba będzie na te zmiany poczekać. Możemy najprawdopodobniej w ogóle ich nie dożyć. Przynajmniej ja mam taką szansę. I tu opowiadam czym mnie babina uraczyła na odchodnym. Borzysław najwyraźniej się zasępia i długą chwilę milczy, nad czymś rozważając. Robi mi się nieprzyjemnie. Widzę, że przejął się gadaniną baby i rzecz całą traktuje poważnie. Na ostatek mówi, że musi to przemyśleć, ale później. Teraz wszakże pomówmy jeszcze o przyszłości. Opowiadam jak to jest w moich czasach. Pokazuję przy tym zamek błyskawiczny, składany nóż, zegarek wraz z kompasem. Muszę też wyjaśnić do czego służą.

Ciemno już, zatem wynosi kaganek, który z fasonem zapalam zapalniczką. Jest to wszak gwóźdź mego programu! Patrzy zafascynowany. Objaśniam jej działanie i przy okazji przygaszam jego zachwyt: Gdy w zbiorniczku braknie gazu, zapalniczka jest do niczego. Tutaj niestety gazu żadną miarą nie ma skąd uzupełnić. Dlatego używam jej jedynie w ostateczności. Następnie długo rozprawiam o naszych czasach, popisując się przy okazji umiejętnością pisania i liczenia. Na deskach ławki ciesielskim ołówkiem piszę wpierw alfabet, zaś potem pojedyncze wyrazy. Na koniec jeszcze cyfry.

Słucha i patrzy zafrapowany. Wobec tego obiecuję nauczyć go pisania przy najbliższej okazji. Mamy tutaj wkrótce ponownie przybyć na doroczne święto dziękczynienia po zbiorach, czyli prekursorkę dożynek. Ma to miejsce w równonoc jesienną. Przynajmniej od wtedy będę mógł zacząć liczyć czas. Teraz zapewne jest sierpień, gdyż wszędzie żniwa, lecz zupełnie się nie orientuję, który też może być dzień miesiąca. Ale czy liczenie czasu jest dla mnie aż tak ważne? Możliwe, iż podczas następnego tutaj pobytu posiedzę na świętej górce parę dni.

Potem rozmowa schodzi na sprawy religii. Prosi bym rzekł o świętach, żerzcach, modłach itp. Gadam długo, lecz wątpię, aby moja opowieść wypadła dobrze. Tu by musiał mieć kogoś, kto się tymi sprawami zajmuje na co dzień. Cóż, kiedy nikogo innego nie ma pod ręką. Musi mu zatem wystarczyć to co usłyszy.

Jest już chyba bardzo późno. Chce mi się spać i rad bym w końcu gdzieś głowę przyłożył, i zasnął. Księżyc już świeci na wygwieżdżonym niebie. Obok przelatuje jakieś nocne ptaszysko. Wstajemy, by się udać do chaty, gdy Niuk zrywa się zjeżony i głośno ujada. Łapię szybko psa za obrożę i przytrzymuję. Chwilę się awanturuje. Z lasu dochodzi jakieś szurgotanie, trzask łamanych gałęzi. Najpewniej jakiś zwierzak podszedł zbyt blisko i teraz ucieka spłoszony przez psa.

Późno już, a jutro przecież trzeba wstać wraz z rannymi zorzami, żeby zdążyć z modłami o wschodzie słońca. Bardzo jestem ich ciekaw! Jest mi tak jakoś dobrze i lekko na duszy, więc śpiewam na dobranoc „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Wprawdzie z mym głosem już prędzej mógłbym pójść do baletu niż opery, ale od trzech krótkich zwrotek nie zwiędną żerzcy uszy. I chyba tym śpiewaniem sprawiłem mu przyjemność, gdyż dziękuje – tak jakoś serdecznie. Potem już idę spać. Przed snem rozważam jeszcze chwilkę o wydarzeniach dzisiejszego dnia. Wątpię, ażeby Borzysław za wiele pojął z mego „historycznego wykładu”. Najpewniej prawie wszystko w nim było dlań czystą abstrakcją. I zapewne nie bardzo do niego przemawiało takie pojęcie jak: państwo, naród, itp. Przecież tutaj jeszcze nie ma nawet nędznych księstw! Owszem, jest plemienne terytorium, opola, są rody i wiece, rada starszych plemienia itp. Rzecz jasna, że już nie ma rzeczywistej równości wszystkich. Lecz czy tak naprawdę kiedykolwiek ona była? Są bogaci i biedni, jednak wiec jeszcze im daje – przynajmniej teoretycznie – równą szansę. Dopiero jednostki przedsiębiorcze i bogate, a przy tym bezwzględne, zaczynają zagarniać władzę dla siebie. A szkoda! Bardzo mi odpowiada taka pierwotna demokracja. I pomyśleć, że za ileś tam set lat, znów będziemy się starali nawiązać do zamierzchłych ideałów! Postanawiam zatem ze wszystkich sił bronić tej demokracji. Pewnie, że stanę w ten sposób w poprzek procesu dziejowego, starając się go opóźnić. Lecz czy coś mogą dać moje wysiłki? I tak nie zmienię, a tym bardziej nie zatrzymam, biegu kół historii! A może jednak – pomimo wszystko – uda mi się troszeczkę coś zmienić i temu nieuniknionemu nowemu nadać bardziej ludzką twarz? A to już gra warta świeczki. Spróbuję zatem i zobaczymy, co z tego wyniknie?


 

1 kącina – świątynia (chram).

2 węgła – narożniki.

Skip to content