ODCINEK 6

Nazajutrz, po powrocie do Unisławowego Źrebu, wstaję dosyć późno. Wstyd mi się przyznać, lecz po prostu nie mogłem się jakoś zmobilizować, ażeby opuścić przytulne posłanie. Niuk zmęczony trudami dwudniowej wędrówki, także nie wykazywał zbytniej ochoty na wczesne porzucenie legowiska. Tak więc, pomimo iż obudził nas wcześnie ruch w obejściu, uchyliłem tylko jedno oko po to, aby stwierdzić, że już jasno i przewróciwszy się na drugi bok, postanowiłem jeszcze trochę pospać. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to nie udało. Gdy się budzę ponownie, jest dziesiąta. Teraz już szybko wyskakuję z betów i ogarnąwszy się cokolwiek, opuszczam półziemiankę. Niuk również ma dosyć spania i pewnie jest gotowy do nowej eskapady.

     Przed drzwiami wpadamy na oczekującego nas niecierpliwie szarego czworonoga. Biedny Niuk nie ma nawet czasu na porządne wysikanie, gdyż wilczek rad by natychmiast przystąpić do zabawy. Niezbyt to się widzi mojemu czarnuchowi, ale sprowokowany przez wilczka pędzi za nim, a dopadłszy, łapie zębami za kark i przewraca na ziemię. Wilczek czyni efektownego fikołka, lecz równie szybko jak padł powstaje i znów napastuje Niuka. Ten czyni parę uników i ponownie kładzie napastnika na łopatki. Z domu wybiega Stacho uradowany, że przecież w końcu wyleźliśmy na Boży świat. Już myślał, że prześpimy cały dzionek. Przy tym zaraz mi komunikuje, że Unisław z Mirkiem wybrali się do warzelni soli. Zabrali ze sobą dużą nową michę, którą ostatnio zrobił Unisław. Mają zamiar pozostać tam do wieczora.   Wprawdzie pogoda nie jest zbyt zachęcająca – nadal wieje zimny, północny wiatr i prawie całe niebo pokrywają chmury, poprzez które czasami tylko na krótko zdoła się przedrzeć słońce, ale w lesie, przy solankowej szczawie, niezbyt odczują zimne podmuchy. Co najwyżej szum sosen i świerków oraz zwiędłych dębowych liści, wciąż krzepko się trzymających gałęzi, urozmaici im nudną pracę warzelników. No, może to znów nie taka nudna praca – przecież muszą pilnować ognia pod michami ze solanką i uważać, aby nie przypalić całego interesu. Zaś w międzyczasie należy zadbać o zapas drewna nad podziw szybko niknącego w buzujących żarem paleniskach. Nie ma więc zbyt dużo czasu na nudy, ale samo zajęcie nie wydaje mi się zbytnio atrakcyjne, chociaż kto wie czy obecnie nie najbardziej dla mnie odpowiednie?

Wchodzę ze Stachem do izby, witając krzątającą się tam Zbisławę. Na nasz widok uśmiecha się szeroko. Podobnie jak Stacho sądziła, iż prześpimy dzień. Widocznie jednak nie była tego znów aż taka pewna, skoro na stole wnet ląduje śniadanie dla zgłodniałych łowców przygód. Teraz to już Niuk nie odstąpi mnie ani na krok, póki się nie napcha. I nic go nie obchodzi popiskujący wilczek.

  – Nie ma jak to sobie podjeść z rana, prawda piesku? – Niuk jest oczywiście tego samego zdania.

Po sutym śniadaniu postanawiam wybrać się do Mirka. Mogę zastąpić Unisława przy warzeniu soli. Pewnie w gospodarstwie czeka na niego jeszcze niejedno ważne zajęcie, szkoda więc by mitrężył cały dzień na coś, co mogę zupełnie dobrze za niego wykonać. Wracam do swego lokum po ciepły kubrak i broń, a następnie w towarzystwie obu czworonogów wybywam „dołami” na wschód. W ostatniej chwili dołącza do nas Stacho. Pewnie jest ciekaw mych przygód podczas ostatniej wyprawy, zatem nie obejdzie się drogą bez przynajmniej stu pytań. Jednak wróci z ojcem do zagrody i wtedy będę miał dosyć czasu, aby spokojnie pogadać z Mirkiem. Mam nadzieję, że przy tym wymyślimy coś mądrego, co by Przecławowi – Łasce i jego tajemniczym mocodawcom pokrzyżowało niecne zamysły. Już my się tam dobrze postaramy, aby z tego spisku wyszły nici!

Drogą na chwilę przystajemy przy źródle dla ugaszenia pragnienia, a potem, już bez zbędnego marudzenia, podążamy w kierunku „drugich dębów”. Przy okazji opowiadam Stachowi o porwaniu Bogny i awanturze z draczami nasłanymi przez Ninogniewa. W ten prosty sposób unikam owych stu pytań i ani żeśmy się obejrzeli, a już jesteśmy na miejscu.

Wkrótce Unisław ze Stachem wraca do domu. Na odchodnym obiecuje przysłać obiad po południu, z czego jestem bardzo rad. Niezbyt by mi się widziało siedzieć tutaj do nocy o pustym żołądku. Przecież po śniadaniu wkrótce pozostaną mi jedynie nikłe wspomnienia!

Na czterech kamiennych paleniskach wrze solanka w dużych panwiach. Opodal sporego stosu krótko porąbanych szczap stoi gliniane naczynie na sól, zamykane zgrabną pokrywką.

Dolewamy solanki i przyłożywszy drewna do ognia, mamy chwilę wytchnienia. Siadamy wygodnie na kłodzie pod jednospadowym daszkiem wspartym na czterech żerdziach. To zadaszenie na wypadek niespodziewanego deszczu zmajstrował Mirek z ojcem w czasie mojej wyprawy na Swarogową górkę. Mirko pewnie ma nadzieję usłyszeć szczegółową relację z wyprawy, gdyż zagaduje czy wczoraj opowiedziałem już o wszystkim, co mi się w trakcie niej przytrafiło? Roześmiałem się tylko i klepnąwszy go w plecy uspokajam:

  – Nie powiedziałem nawet połowy, ale na to będzie dosyć czasu w domu. Nie chciałbym powtarzać tego samego dwa razy. Wczoraj, utrudzony drogą, nie miałem ochoty na długie gadanie. Jeszcze by nam nocy brakło. Ale dzisiejszego wieczoru opowiem przynajmniej  o części wydarzeń. Lecz jest Mirko rzecz, o której powiem tylko tobie. I wspólnie uznamy, co dalej robić? – Tu opowiadam, starając się niczego nie pominąć, o spotkaniu tajemniczego jeźdźca, którego tropy zawiodły mnie nad leśny parów i co z tego następnie wynikło. Wymieniam przy tym imiona Sławoja i Przecława. Mirko, podobnie jak i ja, nie kojarzy zrazu Przecława z Łaską. Tego się spodziewałem. Możliwe zresztą, że po prostu nawet nie zna jego prawdziwego imienia, zadowalając się używanym powszechnie przezwiskiem. Wobec tego uświadomienie mu tej rzeczy pozostawiam na zakończenie. Ciekawy jestem efektu. Ten zaś okazuje się ponad moje najśmielsze oczekiwania. Mirko zaniemówił z wrażenia. Spoziera na mnie szeroko otwartymi oczami, z niedomkniętą w pół słowa buzią.

  – Cóżeś tak gębę rozdziawił? Dziwne ci?

  – Łaska – z niedowierzaniem wykrztusza po chwili.

  – Ano Łaska, Mirku! Wierny druh Radosza! Ja także gębę rozdziawiłem, zobaczywszy jego twarz.

Daję Mirkowi troszkę czasu, by się oswoił z myślą, że nie zawsze druh jest nim rzeczywiście, a dopiero później wyłuszczam powody, dla których wolałem całą rzecz na razie zachować w tajemnicy. Po chwili namysłu przyznaje mi rację. 

 – Źle byłoby przed czasem ujawnić zdradę Łaski. Radosz, już to nawet tylko swym zachowaniem mógłby go ostrzec, że się czegoś domyśla i tym sposobem zniweczyć szansę ujęcia zdrajcy na licu[1]. – A do tego już się zdążył zapalić. Bynajmniej mu się nie dziwię. I ja zareagowałem identycznie. Zresztą sami powiedzcie, czy to nie duża frajda pokrzyżować misterny spisek i udowodnić niecną zdradę, a przy okazji uratować z opresji samego żupana? Któż by dobrowolnie wyrzekł się takiej przygody, a jeszcze bardziej – wynikającego stąd splendoru[2]? Niestety we dwu nie damy rady. Musimy mieć sprzymierzeńców w grodzie. I tutaj oczywiście zaraz samo się narzuca, że do tajemnicy należy przypuścić naszych towarzyszy z wyprawy w góry dla uwolnienia Unisława. Tak, Gniewko i Przemko nie puszczą pary z ust. Musimy z nimi jak najszybciej pogadać. Przecież Łaskę trzeba mieć na oku zwracając szczególną uwagę, z kim przestaje? Musimy znać każdy jego krok, aby w porę poznać wspólników zdrady. Tych zaś pewnie wnet zacznie sobie kaptować.

Mirko nieśmiało pyta, czy by także nie wtajemniczyć Unisława? Jako mąż doświadczony mógłby nam wiele doradzić. Nie odrzucam takiej możliwości, lecz wpierw pogadajmy z Gniewkiem i Przemkiem. Przecież nic, ponad to co widziałem i słyszałem, nie wiemy. Gdy już wyniuchamy coś więcej, wtedy możemy powiedzieć o wszystkim Unisławowi. Kto wie, czy by nam teraz nawet uwierzył? Wobec tego postanawiamy nazajutrz wybrać się do Radoszów.

Zajęci snuciem planów zdemaskowania Łaski, zapominamy o właściwym celu naszego tutaj pobytu, w efekcie czego ogień omalże by nam wygasł pod michami. W ostatniej chwili dostrzegam niebezpieczeństwo grożące przerwaniem cyklu produkcyjnego warzelni. Dopadamy palenisk i dołożywszy suchej jedliny, dmuchamy w przygasły żar. Jednak mija trochę czasu zanim na powrót udaje się rozniecić ogień. Po dolaniu solanki do panwi można wrócić pod daszek. Teraz już pilnujemy, żeby się nie zaniedbywać w pracy i nie dopuścić ponownie do niedawnej sytuacji. Przy okazji opowiadam Mirkowi o porwaniu Bogny i całej awanturze w Czciborowej zagrodzie. Siedzi zasłuchany, a gdy przerywam na chwilę, aby przyłożyć do ognia, zaraz niecierpliwie pyta:

  – I co? I co dalej? Przecie już rzeknij! – Kontynuuję więc opowiadanie, nie chcąc próżno wystawiać jego cierpliwości na próbę. Ostatecznie kończę opowieść na mym przyjeździe do Borzysława. Gdybym teraz zaczął snuć jej dalszy ciąg, wieczorem opowiedziałbym już niewiele i to nie dlatego, abym wyczerpał temat, lecz gardło pewnie by mi odmówiło posłuszeństwa.

Patrząc na zawiedzioną minę przyjaciela parskam śmiechem:

  – Nie trap się Mirko. Zetrwaj aby do wieczora. Daj wytchnąć mej gębie.

I prawie wtedy, jak na zawołanie, przychodzi z odsieczą Stacho, przynosząc obiad w dwojaku. Zabieramy się natychmiast za spóźniony posiłek, aczkolwiek muszę przyznać, iż zajęty robotą i gadaniem, do cna zapomniałem o jedzeniu. I wątpię, żebym sobie o nim przypomniał przed zachodem słońca. Jednakże Mirkowa mama o nas pamiętała. Spożywamy przysłane wiktuały, dzieląc się z naszymi czworonogami. Chociaż gdyby chcieć zaspokoić ich oczekiwania, wątpię aby całego obiadu wystarczyło tylko dla nich obu. Nam by co najwyżej pozostało jedynie wylizanie dwojaka. Dlatego dostają tylko parę kąsków, zaś porządnie sobie podjedzą dopiero po powrocie do domu.

Potem, już do zmroku, krzątamy się przy panwiach, odparowując solankę z takim wyliczeniem, żeby robotę zakończyć równo ze zmierzchem i zebrać sól pokrywającą dna panwi. I muszę przyznać, że się to nam nieomal powiodło. Tylko w jednej misie pozostała jeszcze na dnie odrobina solanki. Tę dosyć szybko odparowujemy. Zebrawszy sól, dokładnie zalewamy żar na paleniskach i składamy michy dnem do góry pod daszkiem. Panwie są nadal gorące i chcąc to zrobić, musimy wykazać sporą zwinność.

Mirko podejmuje z ziemi naczynie ze solą, po czym wracamy do zagrody. Wypoczęte wilczyska ganiają wokół nas uradowane, że wreszcie ruszyliśmy tyłki z miejsca, kończąc ich prawie że całodzienną bezczynność. No, może nie była ona aż tak stuprocentowa, gdyż dużo czasu spędziły na myszkowaniu po okolicy, ale nie oddalając się zbytnio i co jakiś czas powracając dla sprawdzenia czy nadal pozostajemy na miejscu.

W drodze powrotnej kilka chwil wytchnienia przy źródle. Prawie cały dzień spędzony w zasięgu żaru bijącego od palenisk robi swoje. Jestem tak spragniony, iż mam wrażenie, że wychłepczę całą zawartość cembrowiny. Szczęściem źródło wciąż uzupełnia powstałe braki, więc wody nie zabraknie i dla reszty towarzystwa. Za naszym przykładem idą czworonogi. Na koniec myję się pobieżnie w strumyku odpływającej ze szczawy wody.

Polanę osiągamy już w zupełnym mroku. Drzwi do chaty uchylone. Pada z nich wąska smuga migotliwego światła. Zaraz zresztą rozwierają się na oścież, gdy uradowane wilczyska wpadają do izby.

Mirko przekazuje mamie plon dzisiejszej pracy. Stacho oczywiście zdążył opowiedzieć rodzicom o porwaniu Bogny i napadzie na Czcibora. Teraz więc rzucają pytania, chcąc się wszystkiego dokładnie dowiedzieć. Jestem z tego bardzo zadowolony, gdyż zajmie to o wiele mniej czasu niż opowiadanie wszystkiego od początku. Uwijam się z tym dosyć szybko i potem mogę przystąpić do opowieści o rozwikłaniu zagadki tajemniczego strzelca.

Za okienkiem mrok. Kaganek i przygasający ogień na palenisku rzucają na ściany ruchliwe blaski i cienie. U naszych stóp trzaskają gnaty miażdżone wilczymi kłami, zaś ja snuję swą opowieść.

Jest już głucha noc, gdy kończę, obiecując ewentualne uzupełnienia nazajutrz. I nawet nikt nie protestuje. Czas najwyższy udać się na spoczynek!

Wilczyska dawno posnęły. Teraz je budzi ruch w izbie. Wychodzimy na zewnątrz. Mirko ze Stachem ryglują drągiem wrota, a nasze czworonogi mogą w międzyczasie ulżyć sobie po wieczornej uczcie, aby ich przypadkiem nie trapiły ciężkie sny.

Spoglądam na ciemne niebo dokładnie pokryte chmurami tak, że nie prześwieca ku nam żadna gwiazda. Wiatr jak gdyby troszkę stracił na swej mocy, ale i tak dmucha wystarczająco, by skutecznie chłodzić człeka rozgrzanego długim pobytem w niezbyt dużej izbie, opodal wygasającego, lecz wciąż ciepłego pieca. Wnet się rozstajemy, życząc sobie dobrej nocy.

Na wychodnym odpalam od kaganka smolne łuczywo, przez Tatę zwane przekornie „szlajzką”. Muszę przyznać, iż wtedy, gdy byliśmy jeszcze razem, jakoś nie za bardzo sobie ową „szlajzkę” wyobrażałem. I nigdy bym nie przypuścił, że kiedyś sam będę czegoś takiego codziennie używał. Któż by jednak mógł przypuścić taki obrót sprawy?

Będąc już w swej izdebce, szybko przebieram się do snu. Tutaj muszę się pochwalić, że w międzyczasie sprawiłem sobie koszulinę i gacie z grubego płótna służące mi za piżamę.

Na koniec jeszcze wieczorna modlitwa i hyc na posłanie, gdzie się szczelnie zakopuję pod dwoma derkami i małą stertą skór baranich. Teraz mi zimno, że aż kłapię zębami, ale niebawem pewnie tak się rozgrzeję, iż wykopię z posłania połowę ocieplaczy. Lecz nad ranem chyba będę się do nich na powrót przepraszał, jako że noce są zimne.

 

 

 

 

Jestem już na nogach, gdy ponad borem dopiero wstają ranne zorze. Tak jak to przewidywałem wieczorem, wykopałem się nocą spod ciepłych skór, na których to Niuk nie omieszkał zaraz rozłożyć swej zacnej psiej osoby. Obudziwszy się wczesnym rankiem zziębnięty, nie miałem na co liczyć, gdyż pies ani myślał ruszyć tyłka z ciepłych i puszystych skór. Wpierw byłem na niego zły i zacząłem ciągnąć skóry do siebie, chcąc je wyszarpać spod wilczyska. Niestety ono nie miało najmniejszej ochoty na to przystać i co którąś skórę mu wyszarpałem, łapało ją natychmiast zębiskami i ciągnęło na powrót do siebie. Ja do siebie i on ku sobie. Ja pokrzykuję, on warczy. Zabawa na sto dwa. Ostatecznie dostrzegam komizm sytuacji i parskam śmiechem. Psisko, z szeroko rozłożonymi łapami, spogląda na mnie zdziwionym wzrokiem, wciąż dzierżąc skórę w zębach. Dla draki więc zarzucam na niego derkę i w czasie, gdy się pod nią szamocze, szybko wdziewam ubranie. Potem, już „rozgrzany” zabawą, jeszcze raz spowijam w międzyczasie oswobodzone psisko  derką i przysypuję skórami. Zaśmiewam się patrząc, jak wypełza spod tego kramu.

Efekt porannej szarpaniny jest taki, że sen opuszcza nas bezpowrotnie i nie ma mowy o powrocie na posłanie. Wychodzimy na świat, cokolwiek już rozjaśniony poranną zorzą. Wczorajsze chmury pokrywające całe niebo dzisiaj bez pożegnania powędrowały gdzieś dalej. Oby tak wytrzymało do wieczora!

Odsuwam drąg ryglujący wrota i wychodzimy poza obejście. Założyłem na nogi ojcowskie saperki, zatem nie straszne mi mokre trawy. Zaimpregnowana skóra nie przepuści wilgoci.

Podążamy do źródła. Wpierw przemywam twarz, a następnie piję, zaczerpnąwszy parę razy wody dłonią. Pies chlipnął kilka łyków, lecz bardziej dla towarzystwa niż z pragnienia. Na koniec napełniam dzbanek i wolno wracam do zagrody. Tymczasem Unisławowie także wstali, z wyjątkiem Stacha, któremu jeszcze pozwalają dłużej pospać. Wilczek pędzi do nas poprzez zarośnięte rżyska i po chwili oba kudłate czworonogi ganiają pośród mokrych traw rozległej polany. Ostatecznie wracają mokre i zziajane, gdy już od dawna siedzimy przy stole i w oczekiwaniu smakowitej polewki, podjadamy wczorajsze podpłomyki. Na palenisku trzaska ogień, zaś w kociołku bulgocze wrząca zupka. Mówię Unisławowi o zamiarze udania się z Mirkiem do gródka. Obiecujemy zabawić niedługo. Chcemy jedynie odwiedzić Przemka i Gniewka, wrócimy zatem około południa. Mirko uzyskuje przyzwolenie na wyjazd. Oczywiście wyruszymy dopiero wtedy, gdy polewka na tyle przestygnie, że będzie ją można zjeść bez obawy poparzenia języka. By to przyspieszyć, dmuchamy w każdą łychę gorącej strawy. Potem jeszcze tylko wyprowadzenie reszty naszej gawiedzi na pastwisko i można siodłać konie. Zabrawszy broń, opuszczamy Unisławowy Źreb. Bez broni nikomu bym nie radził puszczać się w drogę i to nie dlatego, żeby za każdym drzewem lub krzakiem czaił się żądny mordu lub grabieży zbój. Tych jest niewielu i szansa spotkania istnieje raczej jedna na tysiąc. Lecz zawsze to lepiej dmuchać na zimne i w przypadku, gdy się okaże, iż człowiek ma pecha i jest prawie tym tysięcznym – mieć coś na podorędziu, żeby nie pozwolić się ułowić, czy też zarżnąć jak baran.

Słońce na jesiennym niebie dopiero zaczyna swą dzienną drogę, a my już zdążamy leśną dróżką wiodącą wzdłuż Kłodnicy, ku zachodowi. Obok koni biegną obydwa wilczyska – szary i czarny. Nie spieszymy się zbytnio, nie chcąc za wcześnie stanąć w Radoszowym gródku. Zamierzamy zresztą spotkać się z przyjaciółmi poza jego obrębem. Tak będzie bezpieczniej i wygodniej. Zaczekam z końmi przed bramą aż Mirko ich sprowadzi.

Pozostawiwszy na koniec dolinę Kłodnicy za plecami, szlakiem wspinającym się łagodnie na skos stoku wzgórza, bierzemy kurs na północ. Tym razem droga wydaje mi się o wiele krótsza niż poprzednio. Ale tak podobno zawsze jest.

I oto wyjeżdżamy z boru na rozległą polanę pod szczytem mającej kształt rozległego, owalnego placka, nadmiernie rozciągniętego w kierunku zachodnim. Otoczony solidnym ostrokołem gródek wznosi się opodal szczytu wzgórza, już bardziej w północno – wschodniej ćwiartce owalu polany. Obecnie już nie mieści wszystkich mieszkańców. Część strzechą krytych chat wyległo poza ostrokół otaczający okół gródka. Najdalej na wschód wysunięta jest kuźnia Suligniewa. Mieszkający poza obrębem umocnień mają do dyspozycji zdecydowanie więcej przestrzeni niż grodzianie, jednak w przypadku jakiegoś napadu marną szansę ocalenia dobytku, nie mówiąc już o głowach, których mogą nie zdążyć na czas unieść cało do grodu.

Zeskakujemy z koni obok niewielkiego kopca z pięcioma dębami. Przytrzymuję wierzchowce, podczas gdy Mirko idzie do grodu. Obiecuje szybko wrócić. Niuk zostaje przy mnie, wobec czego i wilczek również nie kwapi się towarzyszyć Mirkowi. Przywiązawszy szkapy do drzew, siadam na szczycie kopca i spoglądam za druhem do czasu, aż niknie w otwartej bramie zwieńczonej czatowniczą zwyżką – samborzem, pokrytą dranicami[3]. Przy najbliższej okazji obiecuję sobie rzucić z samborza okiem na okolicę. Sądząc z tego co widać z kopca, to stamtąd musi roztaczać się rozległy widok. Koniecznie muszę sprawdzić, jak wygląda stąd nasza polana?

Na południu horyzont zamyka wał Wzgórz Mikołowskich. Gdzieś tam, bardziej z prawa, leży gródek Mikuły. I głowę daję, że w razie nagłego zagrożenia, z obydwu gródków dobrze widać dawane sobie nawzajem sygnały dymne lub świetlne. Tego jestem pewien. Przecież obydwa gródki to ostatnie golęszyckie placówki najdalej wysunięte na północ. Dalej niczego już, prócz bezkresnego boru nie ma, chociaż wiedzie tam wąski trakt niknący gdzieś w bezmiernym lesie. I jedynie ciągnący nim od czasu do czasu wędrowcy świadczą, że to nie koniec zamieszkałego przez człowieka świata i gdzieś tam, hen za lasami, również żyją ludzie.

Dosyć długo oczekuję na powrót Mirka. Już zaczynam się niecierpliwić i to bez żadnego powodu, bo przecież do nikąd mi nie spieszno, gdy raptem dostrzegam nadchodzących przyjaciół.

  – No tak! Niepotrzebnie się niecierpliwię, przy okazji zapominając o podstawowym wymogu stałej obserwacji otoczenia. To, co winienem był zobaczyć przed dobrą chwilą, dostrzegam dopiero teraz. Przecież Mirko z towarzyszami zdążył już przebyć połowę dystansu dzielącego mnie od gródka. Oj Sławku – popraw się!

Wilczyska wybiegają na przeciw nadchodzącym, okazując wielką radość. Witam towarzyszy wyprawy przeciwko łapaczom, a potem siadamy pod dębami na kopcu. Nie tracąc daremnie czasu, z miejsca przystępuję do sprawy. Dokładnie powtarzam to, co powiedziałem wczoraj Mirkowi i podobnie jak wtedy zachowuję na koniec ujawnienie kim jest Przecław. Ciekawe czy odgadną? Chłopaki słuchają zafrapowani i ani im w głowie połączyć tajemniczego jeźdźca z Łaską. Tutaj postanawiam ich troszkę pomęczyć i każę zgadywać, kim też może być Przecław spotkany w leśnym jarze. Długo kombinują. Ułatwiam im zadanie mówiąc, że go dobrze znają, lecz to nie wystarcza, aby ich naprowadzić na właściwy trop. Mirko resztkami sił powstrzymuje wybuch śmiechu. Teraz mu wesoło, gdy przyjaciele się męczą bezskutecznie, ale poprzednio i on sam także nie skojarzył Przecława z Łaską. Im to o wiele trudniej, gdyż Łaskę mają za Radoszowego przyjaciela i domownika, a podobno zawsze  najciemniej jest pod latarnią i najtrudniej znaleźć to, co leży przed nosem.  Aby ich zatem dłużej nie dręczyć, „strzelam” Łaską. Początkowo nie pojmuj. Ja z kolei się dziwię, dlaczego oni wciąż nie kapują, chociaż im powiedziałem imię zdrajcy. Mirko parska długo tłumionym śmiechem i aż mu łzy ciekną z oczu. Nasi grodzianie spoglądają na nas podejrzliwie sądząc, że robimy ich w konia.

  – No, Przemko, wszak to wasz Łaska, czyli Przecław! Nie wierzysz, ojca pytaj czy mu nie Przecław na miano?

Dopiero teraz pojmują. Reakcja taka sama, jak u Mirka. Po prostu nie chce im się w to wierzyć.

  – Czy aby dobrze widziałem? Na pewno Łaska? – Niestety co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Przemko czerwienieje ze złości. Widocznie dopiero teraz w pełni sobie uzmysłowił podłość czynu rzekomego ojcowskiego przyjaciela. Zrywa się, natychmiast gotów pędzić do gródka i zdemaskować gada. Z trudem go powstrzymujemy, aż minie pierwsza złość. I nawet sobie nie zadaję trudu, żeby mu tłumaczyć bezsens takiego działania. Próżne są słowa, gdy rozum wrze z wściekłości. Trzeba poczekać by nieco „ostygł” i dopiero wtedy wyłożyć swe racje.

Gniewko szybciej ochłonął, lecz wciąż kiwa głową, jak gdyby mu się to nie mogło w niej pomieścić. Ostatecznie i Przemko przychodzi do siebie na tyle, że można z nim zacząć normalnie rozmawiać. Gniewnie parska jeszcze parę razy, ale jest już gotów do rozsądnego działania.

Długo radzimy nad powstałą sytuacją. I chociaż padają różne propozycje, w jednym jesteśmy zgodni: rzecz całą należy utrzymać w głębokiej tajemnicy. Łaski nie można spłoszyć przed czasem, chociażby tylko krzywym spojrzeniem. W jego głowie nie może nawet powstać cień jakiejś wątpliwości, zaś najlepiej, żeby był pewny swej bezkarności. Wtedy możliwe, iż zacznie działać mniej ostrożnie i popełni błąd. Postanawiamy śledzić jego każdy krok, aby wiedzieć z kim i o czym gada. W ten sposób mamy szansę poznać jego wspólników. Zadanie to biorą na siebie nasi grodzianie. Już go tam nie spuszczą z oka! W gródku zresztą raczej trudno go stracić z oczu – chyba, żeby wyjeżdżał. Obecnie raczej wątpliwe, aby gdzieś ruszył. Wspólników ma sobie jednać na miejscu. Gdyby jednak miał zamiar wyjechać, Przemko postara się tak sprawą pokierować, żeby z nim się zabrać. Gdy to się nie powiedzie, jest oczywistym, że jedzie na spotkanie w leśnym parowie. Jedynie tam musi jechać bez świadków.

I tutaj powracamy do obozu w jarze. Gniewko chciałby bardzo na niego rzucić okiem. Przemko oczywiście również, zaś Mirkowi tylko w to graj. Próżno im tłumaczyć, że to w tej chwili nie takie ważne. Zgadzam się zatem zaspokoić ich ciekawość. Postanawiamy ruszyć nazajutrz – niby to zobaczyć odkryty przeze mnie bobrowy zalew. Mam nadzieję, że Unisław nie będzie przeciwny tej eskapadzie. Konie zostawimy w Unisławowym Źrebie. Jedynie by nam przeszkadzały. Dużo prędzej obrócimy o własnych nogach, a i przy okazji nie pozostawimy rzucających się w oczy śladów.

Gdy tak gadamy, Mirkowi nagle wpada do głowy wspaniały pomysł: A gdyby tak Gniewko pozwolił się skaptować przez Łaskę? Przecież ten będzie pilnie poszukiwał wspólników spisku. Gniewko mógłby na przykład przy Łasce, najlepiej przy piwie, niby mimochodem, wyrazić się niezbyt pochlebnie o żupanie. Najlepiej, żeby poddał w wątpliwość jego odwagę. Wszak nie ruszył w góry za umykającym Wyszomirem. Pewnie to będzie mile przez Łaskę odebrane i co najważniejsze – nie wzbudzi jego podejrzeń. Z całej Radoszowej wyprawy jedynie on podążył z nami Unisławowi na ratunek. Zatem wyda się naturalne i Łaska gładko powinien przełknąć haczyk. Zawsze to dużo lepiej mieć pośród spiskowców swe oko i ucho. I chociaż Gniewko wpierw się zżyma, gdyż niezbyt mu odpowiada taka rola, jednak w końcu ulega naszym perswazjom.

Uporawszy się z oporami Gniewka, już mamy kończyć naradę, gdy sobie uzmysławiam, że nie ustaliliśmy żadnych sposobów szybkiej łączności pomiędzy nami. Przecież trzeba wiedzieć, jak sprawy stoją. I zupełnie sobie nie wyobrażam takiej sytuacji, że będziemy ganiali jeden za drugim, a najlepiej wszyscy za sobą naraz, aby wiedzieć, co jest grane? Łaska pewnie by szybko dostrzegł nasze „manewry” i Gniewko mógłby pewnego dnia, gdzieś na ustroniu, stracić swą głowę. Przy tym uchodząc za Przecławowego poplecznika, nie wypada mu zbyt często spotykać się z Przemkiem. Oczywiście nie może go też demonstracyjnie unikać, gdyż to by natychmiast zwróciło uwagę innych. I zawsze w ten sposób może rozwiać ewentualne wątpliwości podejrzliwego Łaski. Spotyka się z Przemkiem, by nie zwracać na siebie uwagi. Niech więc znajdą sobie jakieś ustronne miejsce, w którym by mogli spokojnie pogadać. Jeśli zaś o nas chodzi, to niczym nie ryzykując, możemy otwarcie przyjechać do gródka i odwiedzić – już to Przemka czy Gniewka. Nikogo to nie zdziwi. Przecież jesteśmy towarzyszami zwycięskiej wyprawy. A i oni bez przeszkód zawsze mogą zawitać w Unisławowym Źrebie.

Ustalamy jeszcze, iż raz w tygodniu do gródka zaglądnie Mirko albo ja, zaś w następnym – Przemko lub Gniewko przybędzie do nas. I tak się będziemy spotykali na przemian, nie zwracając niczyjej uwagi. Z tym się rozstajemy. Oni wracają do gródka, my zaś, dosiadłszy wierzchowców, puszczamy się w powrotną drogę. Stajemy jeszcze na chwilę u źródła bijącego spod kamieni opodal drogi. Zaczerpnąwszy kilka razy dłonią wody, gasimy pragnienie, a potem – już bez postojów – wracamy na rodzinną polanę. Niewiele przesadziliśmy zapowiadając swój powrót około południa. Rozkulbaczone i napojone konie wędrują na pastwisko. Wprawdzie już jesień, ale zawsze coś tam jeszcze skubną.

Do obiadu pozostało trochę czasu, idę więc do siebie, chcąc w końcu rozpakować ruchomy dobytek przywieziony z wypadu na Swarogową górkę. Jakoś dotychczas mi się z tym nie spieszyło. Wyjąłem jedynie derkę z wora i sakwę ze srebrem, resztę rzuciwszy w kącie. Przykre to, lecz prawdziwe! Teraz chcę nadrobić swe zaniedbanie. Wywalam wszystko z wora na rozpostartą derkę. Brudy na osobny stosik. Zaraz po obiedzie zabiorę się za przepierkę przy tamie. Zdobyczną broń kładę osobno. Muszę z niej obmyślić jakąś zgrabną kompozycję i zawiesić na ścianie. Zdaję sobie przy tym sprawę, że dopiero w nowo zbudowanym domku będę mógł odpowiednio wyeksponować moje trofea. Tutaj na to brak miejsca.

Uporawszy się ze zawartością wora, otwieram juki. Te przynajmniej nie zabiorą mi zbyt wiele czasu. Wyjmuję wszystko po kolei, odkładając zaraz na półki. I tutaj niespodzianka: Na samym dnie wymacuję nieznane mi zawiniątko. Cóż to takiego? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, abym coś podobnego wkładał w juki.

Ujmuję w dłoń – ciężkie! Wyjęte na światło dzienne okazuje się niewielkim, skórzanym tłumoczkiem, omotanym rzemieniem. Nie namyślając się dużo, rozsupłuję rzemień i rozwijam skórę.

  – No nie, ale ten Zbyszko ma pomysły! – Na rozwiniętej skórze błyszczy chyba z połowa Radowitowego srebra. Przecież mnie wystarczy skarbu znalezionego w świepiocie. Po cóż mi jeszcze dodawał ze swego? Jest mi po prostu głupio. Nie wiem czy powinienem przyjąć ten dar? Na razie więc zawijam na powrót srebro w skórę i chowam w strzechę obok krokwi w narożniku ściany. Tam będzie bezpieczne.

W międzyczasie nadchodzi pora posiłku. Słysząc wołanie Mirka, opuszczam izdebkę, by podążyć do chaty.

 

 

 

Krótkie już popołudnie schodzi mi na przepierkach. Na tyłach obejścia rozciągam sznur i rozwieszam mokre pranie. Niechaj wisi spokojnie przez noc i jutro schnie – jeżeli oczywiście dopisze pogoda. Mam nadzieję, że tak będzie. Chcemy przecież się wybrać do jaru w borze. Gdyby lało, wtedy nici z zaplanowanej wyprawy.

O zmierzchu znów siadamy w izbie i kończę opowieść. Unisławowie aż gęby porozdziawiali, słysząc o mauretańskim srebrze. Żeby go przypadkiem nie mieli za jakąś abstrakcję, idę do siebie i przyniósłszy sakwę, ostrożnie wysypuję jej zawartość na stół. Patrzą z nabożnym skupieniem w pokaźny stosik dirhemów piętrzący się na stole. W migotliwym blasku kaganka układam monety po dziesięć, a gdy się już z tym uporałem, proszę Unisława, aby dobrze ukrył nasz skarb.

  – Źle byłoby zostawić go w chacie, gdzie może się stać łatwym łupem. – Ten zaś się zżyma, że to niby mój łup. To duży majątek!

 – Nie mój, lecz nasz – poprawiam. – Razem żyjemy w Unisławowym Źrebie, dlatego i zdobyte srebro winno być wspólne. Używać go też będziemy dla wspólnego dobra i tyle!

Potem jeszcze muszę przytaszczyć naręcze zdobycznej broni, gdyż wszyscy chcą ją zobaczyć. Unisław, jako znawca, ocenia poszczególne sztuki. Nad bronią Radowita aż cmoka z uznaniem.

Nim się rozejdziemy na spoczynek, mówię o zamierzonej na jutro wyprawie do lasu – oczywiście jeśli dopisze pogoda. Przemko z Gniewkiem prosili, abym ich zawiódł nad bobrowy zalew. Unisław jakoś nie ma w tym względzie żadnych obiekcji, chociaż uprzednio coś tam napomykał o młóceniu zboża. Widocznie zaskoczyłem go tym srebrem i po prostu nie wypada mu teraz oponować przeciw mojemu zamysłowi. Zresztą dzień zwłoki niczego tu nie zmieni.

Już dawno zapadł cichy zmierzch i ciemności spowiły okolicę. Wychodzimy przed dom. Wilczyska wybiegają poza obejście, myszkując na polanie. Nasze wierzchowce odpoczywają w stajni. Jutro nie grozi im żaden wysiłek.

Potem jeszcze tylko zamykamy i zakładamy drągiem wrota, zabezpieczając w ten sposób obejście przed wizytą jakiegoś drapieżnika łasego na nasz inwentarz. Dla człowieka chruściany płot nie stanowi przeszkody. I ta myśl naprowadza mnie na pomysł, czy aby nie byłoby dobrze umocnić zagrody wysokim ostrokołem, z pomostem biegnącym dookoła lub chociażby tylko kilkoma stanowiskami dla strzelców na podwyższeniu. Przecież już mieliśmy dwa napady i nikt nie może przewidzieć czy nie będzie następnego. Lepiej więc coś zrobić zawczasu, aby się przeciwko temu zabezpieczyć. Muszę o tym pogadać z Unisławem przy najbliższej okazji. Gdyby się ze mną zgodził, czeka nas moc roboty. A tu jeszcze dochodzi budowa mej chatki.

Tak sobie myślę, że przydała by nam się dobra piła. Przecież w tych czasach podobno takie już były. Blado sobie przypominam zdjęcie z wykopalisk archeologicznych. Pośród przedmiotów wykopanych w jakimś grodzisku znajdował się fragment wcale zgrabnej piły. Trzeba będzie zatem pogadać ze Suligniewem. Stać nas obecnie na kupno nawet i kilku. Po co się męczyć i wszystkie roboty ciesielskie wykonywać toporem? Ale o tym pomyślę po powrocie ze Sławojowego obozowiska. Przydała by się także żelazna łopata – myślę ziewając szeroko.

Chce mi się spać, wobec czego dalsze rozważania odkładam do jutra i niebawem smacznie zasypiam, dokładnie okryty derką oraz skórami. Nim jednak na dobre sen skleja mi powieki, zdążyłem jeszcze uznać, że skóry najlepiej pozszywać w jeden błam, którym wygodnie okryty, nie muszę się obawiać, iż nocą opuści posłanie. Lecz jedną wypada podarować Niukowi, aby i on mógł spać wygodnie.

 

 

 

Budzę się wcześnie. Jeżeli mamy wyruszyć do leśnego parowu, nie ma co dłużej marudzić na przytulnym i ciepłym posłaniu. I chociaż Niukowi jeszcze się wcale nie widzi pobudka, wyskakuję spod wygrzanych derek i skór, żeby co rychlej wdziać swe codzienne ubranie dostatecznie chroniące przed przenikliwym ziąbem panującym w izdebce. Nie ma co, dzisiaj pod wieczór muszę solidnie przepalić w piecu, aby wypędzić stąd wilgoć włażącą w kości. Przemywam twarz, prychając przy tym tak, że aż Niuk spogląda na mnie zdziwiony. Wytarłszy się w sfatygowaną koszulę pamiętającą jeszcze górską wyprawę, a która obecnie służy mi za ręcznik, wychodzę z półziemianki. Pies, acz niechętnie, podąża za mną, przeciągając się i poziewując. Siada zresztą zaraz na trawie i długo się drapie łapą – a to za uchem, a to znów po brzuchu czy bokach.

 – Przestań piesku, bo jeszcze sobie sam wygarbujesz skórę! – Jednak moje ostrzeżenia zupełnie go nie wzruszają.

  – Ee, rób sobie jak uważasz!

Na dworze mgła. Wprawdzie nie znów aż tak gęsta jak mleko, lecz i tak skutecznie ogranicza widoczność. O tej porze roku to nie żadna niespodzianka. Teraz jedynie czekać czy się podniesie, czy też opadnie na ziemię? Mam nadzieję, że opadnie. W przeciwnym wypadku – żegnaj słoneczko!

Wrota do zagrody otwarte, zaś przed domem dostrzegam Unisława. Witam go, życząc dobrego dnia. Po chwili przez wrota na podwórze wkracza Mirko. Zdążył już wyprowadzić na pastwisko nasz żywy inwentarz. Pozostaje zatem tylko zjeść śniadanie i cierpliwie oczekiwać na przyjazd przyjaciół. Sądzę, że nie będą z tym zwlekali. Dobrze wiedzą, jak daleka nas czeka droga.

Moje obawy okazują się płonne. Nawet nie zdążyliśmy dojeść śniadania, gdy nadjeżdżają. Szybko wpycham ostatnie kęsy, zaś Gniewko z Przemkiem rozkulbaczywszy swe wierzchowce, wyprowadzają je ku reszcie pasących się zwierzaków.

Na drogę zabieramy sakwę z żywnością i broń. Zastanawiam się chwilę czy oprócz kuszy i noża zabrać też „syrenkę”. Ostatecznie decyduję ją zabrać. Nie jest znów aż tak ciężka, a zawsze się może przydać w potrzebie. W międzyczasie mgła zaczyna opadać. Westchnąłem z ulgą. Teraz, już nie zwlekając, ruszamy w drogę. Towarzyszą nam obydwa wilczyska. Jak by się przecież coś bez nich mogło obejść?

Gdy mijamy bocianie gniazdo, opadają resztki mgły i z błękitnego nieba spogląda ku nam jesienne słońce, złocąc swym blaskiem wszystko dookoła. Przekraczamy rozwidlenie Kłodnicy i wzdłuż odnogi odbijającej z lekka w prawo, zagłębiamy się w gęstym borze.

Stajemy na chwilę przy bobrowym zalewie. Przytrzymując wilczyska i zastygłszy w bezruchu, oczekujemy pojawienia się bobrów na wodnej toni. Znikły zawczasu ostrzeżone skrzeczeniem sroki. Musimy odczekać dobrą chwilę nim się pojawił – wpierw łeb strażnika, a dopiero później reszta towarzystwa. Napatrzywszy się do woli, ruszamy w dalszą drogę. Według zaciosów na drzewach odnajdujemy zwierzęcy trakt do wodopoju, który onegdaj mnie przywiódł do strumienia. Teraz możemy przyspieszyć, zważając jednak by nie przegapić miejsca, w którym należy opuścić ścieżkę. I chociaż bardzo się staram, o mało co byłbym przegapił swój znak. Po prawdzie, to go minąłem i tylko przypadek sprawił, że się prawie obejrzałem na Mirka, przy tej okazji dostrzegając bielejący na pniu świeży zacios informujący, iż opuszczając wygodną ścieżkę, należy skręcić w lewo.

Poprawiamy znak tak, aby był widoczny i z drugiej strony. Chcąc trafić na miejsce, musimy teraz trzymać się zaciosów znaczących drogę poprzez gęstwinę. Przy okazji poprawiamy niektóre, by w przyszłości nie błądzić.

Dochodzi południe, gdy osiągamy kępę choin, która niedawno użyczyła mi schronienia. Teraz posuwamy się ostrożnie, biorąc za przewodnika mój nos. Przecież tutaj nie znaczyłem drogi, myśląc jedynie o jakimś schronieniu przed zacinającą w twarz mokrą kaszą. I całe szczęście, że się tak stało.

Niuk chyba rozpoznał to miejsce, gdyż chce wyrwać do przodu. Mityguję go i każę iść przy nodze. Niezbyt mu to odpowiada, lecz wykonuje polecenie. Wobec tego i Mirkowy wilczek podąża przy nas, chociaż zapewne wolałby zwiedzać okolicę. Na to jednak nasze kudłacze będą miały dosyć czasu w drodze powrotnej. Sądzę, że Sławoj już dawno opuścił biwak,  wolę jednak zachować daleko posuniętą ostrożność. „Strzeżonego Pan Bóg strzeże!”

Lecz oto przed nami już dąb znaczący zmianę kursu. Wędrujemy stokiem w dół – ku północy. Wkrótce przed nami początek jaru. Gniewko pochyla się, chcąc odczytać nie tak przecież dawne ślady. Po chwili prostuje grzbiet i stwierdza, że z dołu wiodą tropy dwu koni, cokolwiek już zatarte. Wygląda na to, iż moi „znajomi” opuścili okolicę jakiś czas temu. Wkraczamy w jar, ostrożnie podążając dalej. Moi towarzysze czujnie rozglądają się wokoło.

Dochodzimy w miejsce, gdzie jar lekkim łukiem w prawo rozszerza się, dając wystarczająco dużo miejsca na założenie skromnego obozowiska. Obok grubej kłody leżącej na ziemi czernieje ślad po ognisku. Przemko maca popiół – zimny. Ogień dawno już zgasł.

Opodal bijącego u stóp skarpy źródła stoi szałas. Wejście do niego założone gałęziami choiny. Przy szałasie leży stosik szczap. Gniewko ostrożnie zdejmuje gałęzie broniące dostępu do wnętrza szałasu i wpełza do środka. Zaglądam ciekawie za nim. Szałas jest zbudowany z przylegających do siebie żerdzi opartych o kalenicę, wspartą na dwu rozwidlonych u góry słupkach. Na zewnątrz żerdzie są obłożone grubą warstwą choiny, skutecznie chroniącej wnętrze przed deszczem. Pod tylną ścianą, na warstwie okrąglaków, znajduje się legowisko, także grubo wymoszczone choiną. Na nim obecnie spoczywa gliniany gar, dnem do góry. Gniewko ujmuje go i mi podaje, a następnie gmera rękoma w posłaniu. Jednakże niczego więcej nie znajduje. Na koniec wyłazi z szałasu. Oglądamy garniec. Na zewnętrznej stronie dna widnieje zrobiony przez garncarza znak w kształcie krótkiej strzałki z podwójnym grotem bądź też schematycznej choinki. Tak w swym tajemnym alfabecie runicznym Tato oznaczał „sz”. Ale ten znak nie ma nic wspólnego z runami Taty. I zaraz sobie przypominam, że, prócz tego, taki znak gdzieś widziałem i w obecnej rzeczywistości. Zaraz, zaraz, gdzie to było? Myśląc intensywnie, mimo woli marszczę czoło. Tak, chyba widziałem go u Czcibora. Oczywiście! Jestem tego pewien. Ale i prawie natychmiast przypominam sobie także dno rozbitego garnka z zatrutymi jagłami. Wszak i tam widniał takiż znak!

Najlepiej będzie w tej kwestii dyskretnie popytać Unisława. Może nas cokolwiek oświeci w tym względzie? Znając producenta, można by z grubsza zlokalizować miejsce zamieszkania Sławoja. Wątpię bowiem, ażeby wyroby garncarskie przewożono na duże odległości. Już tam prędzej ceramikę wyrabia się na miejscu, zaopatrując lokalny rynek. To tak jak Unisław, który zaspokaja potrzeby w gródkach Radosza i częściowo Mikuły. A i tak z przewozem gotowych naczyń jest cały cyrk, by drogą nie zamienić ich w skorupy, tak bardzo później poszukiwane przez archeologów.

Zaspokoiwszy ciekawość, Gniewko ponownie wpełza do szałasu. Podaję mu gar. Odstawia go na poprzednie miejsce. Opuściwszy szałas, ponownie zatyka wejście jedliną, starając się to uczynić identycznie jak Sławoj. Sięgając po ostatnią gałąź, nagle się pochyla i podnosi coś spomiędzy zeschłych liści. Wyciąga otwartą dłoń, ukazując znalezisko.

  – Guzik? – Dopiero po chwili się orientuję, że to co początkowo wziąłem za guzik, jest niewielką monetą, chyba miedzianą, sądząc po jej ciemnym kolorze. Moneta wędruje z rąk do rąk, gdyż każdy chce się jej przypatrzeć z bliska. Jestem ostatni w kolejce. Okazuje się już dobrze sfatygowana, lecz i tak rozróżniam uwieńczony profil głowy i niewyraźne litery biegnące wokół. Sądząc z resztek napisu, moneta jest chyba rzymska. Próbuję zębem – tak, to nie złoto ani srebro. Najwyraźniej miedź lub mosiądz. Oddaję znalezisko Gniewkowi: 

  –  Zachowaj na szczęście i nie zgub, tak jak Sławoj.

Ostatnia gałąź jedliny wędruje na swe miejsce, a my dokładnie lustrujemy obóz. Jednak niczego ciekawego już nie odnajdujemy. Potem, siedząc na kłodzie, zabieramy się za posiłek. Czworonogi oczywiście też chcą coś na ząb, lecz niestety muszą poprzestać na paru kąskach. Popijamy wody ze źródła i tak, dla ciekawości, wędrujemy jeszcze jarem w dół wraz z biegiem strumyka. Gniewko co chwilę spogląda na ziemię, nie chcąc nie przegapić ewentualnych śladów. Lecz nie odkrywa niczego ciekawego.

Ostatecznie jar się kończy, zaś strumyk pomyka dalej w dół bardzo już łagodnego zbocza, wijąc się pomiędzy drzewami boru. Zawracamy. Dzisiaj nie ma czasu na dalszą wędrówkę. Najwyższa pora brać się ku domowi, jeśli nie chcemy, by nas zmrok zastał w borze.

Jeszcze tylko parę łyków wody ze źródła na odchodnym i obieramy kurs powrotny. Nasz tropiciel pilnie patrzy za śladami koni Sławoja i Łaski. Obok dębu tropy się rozchodzą. Jeden odbija na południowy wschód, zaś drugi biegnie ku zachodowi. Ten, to niechybnie pozostawił Łaska. Najchętniej ruszyłbym tropem Sławoja, lecz niestety w obecnej sytuacji nie możemy sobie na to pozwolić. Ruszamy z powrotem. Gniewko proponuje podążyć śladem Łaski. Mam jednak wątpliwości. Trop zapewne z dala omija naszą polanę, biegnąc wprost do gródka. Po co więc nadkładać drogi? Przecież ich wierzchowce zostały u nas. Powrót chłopaków bez koni mógłby wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie. Lepiej nie kusić licha. Wracamy zatem znajomym szlakiem, osiągając Unisławowy Źreb jeszcze przed zachodem słońca. W domu już czeka obfity posiłek. Pałaszujemy, aż się uszy trzęsą, w czym dzielnie sekundują wygłodniałe wilczyska.

Skoro zaś czerwone słońce chowa się za wierzchołkami drzew, nasi przyjaciele dosiadłszy koni, ruszają z kopyta, chcąc jeszcze przed zmrokiem stanąć w domu. Mam nadzieję, że im się to powiedzie. Konie mają wypoczęte. My również patrzymy jak najprędzej kropnąć się spać. Wprawdzie wędrówka nie była uciążliwa, ale zawsze to cały dzień na nogach. Wilczyska, nie czekając na nas, śpią w najlepsze, uwaliwszy się pod stołem.

Opowiadamy pokrótce o wyprawie. Prócz podziwiania bobrów, powędrowaliśmy jeszcze spory kawałek mym szlakiem, znacząc drogę zaciosami na drzewach. Wiosną będzie jak znalazł.

Unisław pochwala nasze działanie. Przynajmniej próżno nie zmitrężyliśmy dnia. By mu więc udowodnić, że prócz tego myślałem także o naszym bezpieczeństwie, przedstawiam projekt otoczenia zagrody solidnym bródłem. Tym to zabiłem Unisławowi kolejnego klina i czuję, że to bynajmniej nie ostatni.

Mirko spogląda na mnie z uznaniem. Widać pomysł przypadł mu do gustu. Kuję więc żelazo póki gorące i gadam o piłach oraz żelaznych łopatach. Jeżeli zdecydujemy się na roboty zwiększające nasze bezpieczeństwo, potrzebujemy odpowiednich narzędzi. Przecież mamy ciąć drzewa na mój domek, więc równocześnie możemy pomyśleć o ostrokole, który nie musi znów być zrobiony z grubych pni. Zupełnie dobrze wystarczą cieńsze koły – tak z dziesięcio lub piętnastocentymetrowej średnicy. Wyjmuję z kieszeni zwijaną miarkę i demonstruję, ile to jest. Patrzą zdziwieni.

  – Oczywiście! Jak mogłem zapomnieć! Przecież im miarki jeszcze nie pokazywałem.

Unisław ujmuje ją ostrożnie, wyciąga taśmę i patrzy ciekawie na cyfry znaczące centymetry. Puszcza koniec taśmy, a ta – smyk do pudełka! Stacho aż gębę rozdziawia. Także chce popraktykować tego cudu. Jedynie Mirko demonstruje całkowitą obojętność, okazując swą wyższość w tym względzie. Temu się nie dziwię. Tylko on z rodziny już miarkę widział i zdążył się nią pobawić na zapas.

  – Zresztą, jeżeli nawet nie zdecydujemy się na ostrokół – ciągnę dalej – to i tak dobrze by mieć piłę i łopaty. Wobec tego w najbliższym czasie wybiorę się do gródka, ażeby pogadać ze Suligniewem. – I tutaj Unisław jest ze mną zgodny.

Wychodząc z izby zabieram z paleniska płonącą szczapę. Muszę przecież przepalić w piecu. Obok półziemianki mam przygotowany spory zapas drewna. Potem już tylko dorzucam drew do ognia, patrząc jak je wnet ogarnia płomień. Od pieca bije żar. Zaraz też w izdebce robi się przytulniej.

Przyjemnie tak sobie leżeć na posłaniu i patrzeć w tańczące płomienie, strzelające iskrami. Dobrze, że piec jest na tyle głęboki, że większość iskier zatrzymuje w sobie, zaś podłogę stanowi polepa z uklepanej gliny. W przeciwnym wypadku mógłbym wnet spłonąć wraz dobytkiem.

Gdy w końcu zaczynają mi się kleić powieki, wkładam w palenisko trzy grube, bukowe klocki. Te powinny jeszcze długo podtrzymać żar, zapewniający przytulne ciepło. Podziękowawszy Panu za dobry dzień i polecając się Jego opiece, smacznie zasypiam, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Niuk już dawno pogrążył się we śnie, od czasu do czasu posapując głęboko.

 

 

 

Następne dni są tak wypełnione rozlicznymi czynnościami, że ani się obejrzałem kiedy przeleciały. Wieczorem nawet nie miałem ochoty przepalić w piecu, chociaż noce były zimne. Zmęczony padałem na posłanie i błyskawicznie zasypiałem. Ale i też odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Przez kilka dni z zapałem wymachiwaliśmy cepami, młócąc resztę naszego zboża. Po pierwszym dniu młócki myślałem, że się nazajutrz nie ruszę. Jednak rankiem zwlokłem się jakoś z barłogu i krzywiąc gębę z bólu przy każdym ruchu, znów stanąłem z cepem przy gumnie. Przez pierwszą godzinę zdawało mi się, iż padnę przy każdym następnym ruchu. Ale nic takiego nie następowało. Z zaciśniętymi zębami machałem cepem, od czasu do czasu ocierając rękawem pot zalewający mi oczy. Potem ze zdziwieniem skonstatowałem, że nadal żyję i wcale się już nie zanosi, abym miał umierać w najbliższym czasie, a co gorsza – wciąż jeszcze mogę machać tym przeklętym cepem. I chociaż nadal mnie wściekle bolały gnaty przy każdym ruchu, było już dużo lepiej niż rano.

Po wymłóceniu ostatniego snopa odłożyłem cep i odetchnąłem z ulgą. Niestety oddech ten był przedwczesny. Okazało się, że to wcale nie koniec! Przecież ziarno należało jeszcze oczyścić z plew. A to wcale nie takie łatwe. Szczęściem pogoda była bezdeszczowa, a dni wietrzne, co znakomicie sprzyjało naszym zamierzeniom. Drewnianymi łopatami podrzucaliśmy ziarno najwyżej, jak tylko potrafiliśmy. Tam zaś wiatr wykonywał resztę roboty. Ciężkie ziarno spadało opodal, a lekkie plewy niesione jego podmuchami płynęły dalej, by opaść dopiero niedaleko płotu.

Ostatecznie uporaliśmy się z omłotami i ziarno wypełniło kolejne trzy spore jamy w kształcie bek, dokładnie wyklejone gliną i dodatkowo wymoszczone słomą. Zabezpieczeniem jam zajął się Unisław z Mirkiem, zaś ja wreszcie mogłem wyskoczyć do Radoszów, aby porozmawiać ze Suligniewem o piłach i łopatach, a przy okazji i z chłopakami o Łasce. Tutaj jednak nie było jeszcze żadnych rewelacji. Radoszowy totumfacki grzecznie siedział w grodzie, nie czyniąc podejrzanych ruchów. Gniewko zdążył już ze dwa razy przepić z nim po kubku piwa, ale jeszcze nie dał mu okazji poznać swej rzekomej dezaprobaty dla Radosza. Z tym wolał trochę poczekać, aż się cokolwiek bardziej spoufalą. Wyjeżdżanie od razu z krytyką żupana byłoby zbyt nachalne i mogło się wydać podejrzane. Gniewko nie narzucał się Łasce, dbając aby nawiązana przy piwie bliższa znajomość się rozwijała.

Ze Suligniewem sprawę załatwiłem pomyślnie. Obiecał w niedalekiej przyszłości uwzględnić nasze potrzeby. Zamówiłem dwie piły i tyleż łopat. Te ostatnie miał sam wykonać. Naszkicowałem na piasku kształt sztychówki o lekko zaokrąglonym ostrzu. Trochę podyskutowaliśmy o szczegółach i odjechałem bardzo z siebie zadowolony.

Niezbyt mi się spieszy do domu – do czekającej tam roboty. Postanawiam więc nie wracać przed obiadem. Jeżeli już mi się udało wyrwać na chwilę, to nie po to, abym zaraz wracał i znów harował. Nie ma głupich!

Zatrzymuję się wpierw przy źródle, pojąc Ilvę, a następnie na skraju nadkłodnickich łęgów – w miejscu, gdzie zaczyna się ścieżka do Unisławowego Źrebu. Jesienne słońce nawet  przygrzewa – oczywiście w chwilach, gdy go nie zasłaniają wędrujące z wiatrem chmury. Owinąwszy się szczelnie swą opończą, kładę się pod sosną, wystawiając buźkę do słońca. Spoglądam na bure obłoczki popędzane zachodnim wiatrem. Chyba to już ostatnia okazja cieszenia się słońcem, gdyż zapewne lada dzień nadejdą jesienne szarugi.

Na samo wspomnienie o tym ogarnia mnie smutek. Ale po chwili mówię:

  – Głupiś, Sławku! Troski i smutki pozostaw na potem. Ciesz się z dnia dzisiejszego i próżno sobie głowy nie zawracaj.

Aby odpędzić smutek, zaczynam myśleć o budowie mego domku. Już go widzę w wyobraźni. Zawczasu wszystko w nim dokładnie zaplanowałem. Ba, nawet i zdążyłem urządzić jego wnętrze. Teraz jedynie pozostaje realizować zamierzenia. Następnie rozmyślam o budowie ostrokołu wokół zagrody i w przybliżeniu obliczam, ile na to wyjdzie kołów? I aż się dziwię uzyskanemu wynikowi. Toż to cała masa drewna! Będzie co ciąć. A gdzie tu jeszcze do końca roboty? Przygotowanie materiału to dopiero początek.

I w tym momencie wpadam na pomysł, czy aby tymczasem nie byłoby dobrze cokolwiek zamaskować wylotu naszej ścieżki na trakt? Niewidoczna, próżno by nie kusiła niebieskich ptaszków. Podnoszę się z ziemi, chcąc to ocenić z bliska. Chwilę stoję u jej początku, zastanawiając się co zrobić, by ją uczynić bardziej niewidoczną. Psisko stoi obok i pewnie się dziwi, że dalszą drogę zamierzam odbyć piechotką.

Ścieżka nie jest zbyt szeroka i nie biegnie prosto, wijąc się pomiędzy wiekowymi drzewami. Nie jest przy tym pożłobiona koleinami, gdyż Unisław dopiero niedawno stał się właścicielem wózka, który – nawiasem mówiąc – trudno było nawet przepchać tędy na naszą polanę. Sądzę więc, iż wystarczy przesadzić ze dwa, trzy drzewka i sprawa załatwiona. Oczywiście należy pozacierać ślady biegnące ku niej oraz pamiętać to robić przy każdym następnym przejeździe. Pogadam z Unisławem zaraz po powrocie i mam nadzieję, że przyzna mi rację. A póki co, wracam na dotychczasowe miejsce pod sosną. Rozczarowany Niuk spoziera na mnie i machając ogonem, zachęca do dalszej drogi. Widząc iż to nie odnosi skutku, zrezygnowany zwija się w kłębek obok mnie i zamknąwszy oczy udaje, że zasnął, kichając na cały świat. Wystarczy jednak żebym się ruszył, a już będzie na nogach, gotowy do dalszej drogi. Wcale się nie dziwię, że mu spieszno do domu. Tam jest jego miska i kudłaty kompan rozlicznych zabaw oraz reszta towarzystwa, które uznał za swe stado. Zaś, co jak co, lecz stado lubi mieć w komplecie. By mu więc umilić chwile rozłąki, głaszczę wpierw jego kudłaty łeb, a gdy już oczy swe otworzyć raczy, przewracam trutnia na grzbiet i tarmoszę za kudły. Potem oczywiście odbywa się nieunikniona gonitwa i ostatecznie lądujemy zziajani nad brzegiem Kłodnicy.

Słońce zbliża się do zenitu, zatem najwyższa pora wracać do domu. Odpoczywamy jeszcze chwilę, by ochłonąć po zwariowanej gonitwie. Na koniec odwiązuję długą linkę, na której przywiązałem Ilvę do drzewa, by mi przypadkiem nie zwiała do domu, przedkładając rozkosze pełnego żłobu ponad moje zacne towarzystwo. W domu stajemy w sam raz, aby nie musieć zajadać odgrzewanego obiadu. Zdaję sprawę, co załatwiłem ze Suligniewem.

  – Wyskoczę ponownie do gródka za jakiś tydzień zobaczyć, jak się mają nasze sprawy? Może już będzie coś do odebrania? Do tego zaś czasu mamy co robić. Przecież zima na karku, więc wypada się spieszyć, aby wszystkie prace zostały zakończone.

Zbisława przy okazji stwierdza, żeby nie zaszkodziło mieć więcej soli. Jeżeli nam będzie na niej zbywało, zawsze można jej nadmiar wymienić albo i sprzedać. Podejmujemy się z Mirkiem warzenia. Przypominam sobie pomysł zamaskowania dróżki wiodącej od traktu na naszą polanę. Zagaduję Unisława, co on na to?

Chwilę się zastanawia i na koniec potakująco kiwa głową. Tak, warto spróbować. Wprawdzie dla mieszkańców gródka to i tak nie będzie żadną przeszkodą w trafieniu do nas, lecz my przecież nie z ich strony spodziewamy się zagrożenia. To nasi przyjaciele. Nieraz dawali tego dowody. Obawiać się trzeba obcych, a tych aż kusi taka steczka odbijająca od traktu, na której końcu można się spodziewać smakowitego kąska.

  – Prawyś, Sławko! Dawno już trza było tak uczynić. Wszelako z tym zetrwaj, aże Suligniew sprawi nowe łopaty.

Obiad zakończony. Zbieramy się z Mirkiem do warzelni. Wprawdzie niewiele czasu pozostało do zmroku, jednak możemy popracować dłużej i wrócić późnym wieczorem. Towarzyszą nam nasze czworonogi. Jak by się też coś bez nich mogło obejść? Gdzie my, tam i one. Nam zaś będzie raźniej w ich towarzystwie. Przynajmniej nie musimy się pilnować przed drapieżnikami. Już nas w tym wyręczą, ostrzegając zawczasu. Aby nie musieć krzesać ognia, niesiemy żar w glinianym garncu. Przynajmniej rozpalenie ognia na paleniskach nie zabierze wiele czasu. Niebawem ogień buzuje pod panwiami z solanką, my zaś z zapałem rąbiemy drwa. Później poleniuchujemy, pilnując jedynie ognia pod michami i uzupełniając solankę, lecz wpierw trzeba przygotować odpowiednią ilość opału.

Z wolna zapada wczesny, jesienny zmierzch. Jednakże blask bijący od palenisk wystarczająco oświetla polankę. Mając teraz dosyć czasu rozważamy, któż może być mocodawcą Sławoja? Niestety zapomniałem zapytać Mirkowego ojca o znak z dna garnca. Szkoda, może byśmy już coś wiedzieli? A tak – nici! Natychmiast po powrocie muszę popytać Unisława. Próżno bowiem w swych rozważaniach wciąż się kręcić w sferze hipotez i przypuszczeń.

W międzyczasie robi się nam głodno. Spoglądam na zegarek. Jest dziesięć minut po ósmej. Najwyższa pora kończyć. Szczęściem w panwiach zostało niewiele solanki. Kończymy robotę o dziewiątej. W mig zalewamy żar na paleniskach i zabrawszy dzisiejszy urobek, wracamy do domu. Jest chłodno. Zadowolone wilczyska biegną przodem. Już niedaleko polany spotykamy Unisława, radośnie obskakiwanego przez pieski. Właśnie szedł do warzelni mitygować naszą nadgorliwość. Zaraz sobie przypominam o znakach garncarskich, jednak nie ma sensu pytać go o to teraz. Poczekam do wieczerzy. Wtedy będę mógł nawet narysować interesujący nas gmerek[4] z dna gara.

Gdy już nasze wilcze apetyty zostały zaspokojone, przystępuję do sprawy. Odwracam pustą miskę i ciesielskim ołówkiem rysuję „choinkę”, taką samą jak na garze z szałasu. Zdziwiony Unisław patrzy na mnie nie pojmując, dlaczego obok jego znaku mającego kształt iksa wpisanego w koło, rysuję inny?

  – Nie wiecie aby Unisławie, któż tak znakuje swe dzieła[5]? – Mirkowy rodzic zastanawia się przez chwilę, marszcząc brwi. Nagle klepie otwartą dłonią w czoło:

  – Jakem mógł przepomnieć! Przecie to znak Miłosza z Plessa. On znakuje swe skorupy taką podwójną płoszczą. A skąd ci, Sławko, przyszło do głowy o to pytać? – Tym razem to ja muszę udzielić odpowiedzi i to dosyć szybko.

  – Ano, na garncu ze zaprawionymi jadem jagłami, które podesłał mi Radowit, widniał takiż znak. A i u Czcibora też widziałem taki na dzbanie.

  – Tedy skorupy[6] mieli od Miłosza z Plessa i najpewniej tamże je kupili, chociaż niekiedy Miłosza można trafić i u Mikuły, wszakże niezbyt często. Ja mu się z mymi skorupami nie pcham do Plessa, tedy i on się stara zbytnio nie leźć mi w drogę. A i droga od Plessa ku nam daleka i śladna[7].

Prowadzona jeszcze przez jakiś czas rozmowa schodzi w końcu na sprawę naszego bezpieczeństwa. Widać, iż leży to Unisławowi głęboko na sercu. Przez tyle lat wiedli na polanie spokojny żywot, a tu masz – dwa napady pod rząd! Wprawdzie nie miały ze sobą nic wspólnego, ale jednak. Przypadek? A może się czasy zmieniają na gorsze? Przy najbliższej okazji musi pogadać z Radoszem. Nie zawadzi, żeby żupan miał lepsze oko na trakt i ciągnących nim wędrowców. Powie przy tym Radoszowi o zamiarze ukrycia wylotu naszej ścieżki na trakt. Po cóż ma się zdziwić zobaczywszy zmianę? Może i też co przy okazji uradzą? Zaś niezależnie od tego, otoczymy zagrodę porządnym ostrokołem. To postanowione. Zaczniemy robotę, jak tylko Suligniew uwinie się z naszym zamówieniem.


 

[1]        licu – na gorącym uczynku.

[2]        splendor – chwała.

[3]        dranice – łupane deski.

[4]        gmerek – znak rzemieślnika.

[5]        dzieło – wyrób.

[6]        skorupy – naczynia kamionkowe (gliniane).

[7]        śladna – kiepska.

Skip to content