ODCINEK 9

Nazajutrz wstaję późno. Aczkolwiek słyszałem wcześnie rano krzątającego się po izbie Borzysława, to jednak jakoś nie miałem ochoty uchylić chociażby tylko jednej powieki. I dobrze zrobiłem. Zasnąłem ponownie, pogrążając się w głębokim śnie i nawet powrót żerzcy po porannych modłach mnie nie budzi. Niuk widocznie także ma chwilowo dosyć wędrówek i niezbyt mu spieszno opuszczać ciepłe legowisko. Dopiero po powrocie Borzysława wychodzi się przewietrzyć, a powróciwszy do izby, nie może już teraz ścierpieć mojego dalszego leżenia. Przywołuje mnie szybko do porządku, aplikując kilka niezawodnych „ślap – ślapów”. Chcąc nie chcąc, muszę z żalem opuścić przytulne posłanie. A tak mi dobrze było! To pierwsza znowu noc, podczas której mogłem sobie pozwolić na pełne odprężenie i spać spokojnie. Tutaj nic mi nie zagrażało.

Wstaję w samą porę, żeby mnie Zbyszko nie zastał na posłaniu. Szybko uwijam się ze śniadaniem. Borzysławowi spieszno do Lubora, a i ja chcę załatwić do końca nasze sprawunki. Chciałbym jeszcze dzisiaj wieczorem powrócić do Czcibora. Może już nasi Gile będą mieli jakieś wieści o spisku? Jeżeli nie, to poczekamy jeszcze najwyżej dzień i zmywamy się do domu. Lubora mamy z głowy. Tej zimy już na pewno nie ruszy na południe. Zatem Wojsław może spać spokojnie. Nic mu nie grozi – przynajmniej ze strony naszego byłego jeńca.

Ciekawe czy Lubor odzyskał świadomość? Przecież jedynie wtedy Gniewko mógł spróbować z nim pogadać. Pytam Zbyszka. Niestety nie wie. Z wieczora legli spać i tylko Gniewko jeszcze przez jakiś czas czuwał przy rannym.

 

Na podwórzu zajazdu spotykamy Zbyszkową mamę. Właśnie z Miłobratem skończyła oporządzanie koni w stajni. Trochę mi głupio, że nas wyręczyła w naszych powinnościach. Okazuje się jednak, że Gniewko prawie całą noc czuwał przy Luborze i teraz odsypia zaległości.

Borzysław ze Zbyszkiem idą do pacjenta. Wolę nie przeszkadzać. Zaglądam do stajni. Wychodząc po jakimś czasie, dostrzegam Zbyszkowego brata stojącego wciąż opodal. Czyżby czekał na mnie? Zagaduję do niego i niebawem zupełnie przyjemnie ze sobą gawędzimy. Popisuję się przy tym, pokazując kilka sztuczek Niuka. Chłopakowi aż śmieją się oczy, ja zaś chwilowo zapominam o wszystkich troskach. I pewnie bawilibyśmy się tak jeszcze długo, gdyby nie ziąb wciskający się za kołnierz.

Wchodzimy do izby. Gniewko już zdążył wstać i właśnie pałaszuje spóźnione śniadanie. Mruga na mnie porozumiewawczo znad miski parującej polewki. Zaglądam do komory. Lubor śpi, oddychając równomiernie. Wydaje mi się lepiej wyglądać niż wczoraj. Rankiem podobno gadał zupełnie świadomie ze Zbyszkową matką i przełknął nawet parę łyżek strawy. Żerzca na razie poniechał śpiącego, nie chcąc go budzić. Uznał, że wobec tego, gdy tylko Gniewko upora się z posiłkiem, ruszymy na sprawunki. Jakoż i wkrótce zachodzimy do Sulisława, by po krótkich targach sprawić memu druhowi zupełnie przyzwoity kożuszek – wprawdzie bez kaptura, lecz to nie zmartwienie. Dostaje bowiem na dodatek futrzaną czapę.

U Derwana siedzimy dłużej. Przecież to już mój stary znajomy, zatem wypada wpierw pogawędzić, a dopiero później przystąpić do interesów. Ale nie jest to próżno stracony czas. Derwan okazuje się człekiem bywałym. Wiele razy bawił w wiślańskich dziedzinach i teraz mam okazję cokolwiek usłyszeć o tych stronach. A muszę przyznać, że tymi ziemiami coraz bardziej się interesuję. Kto wie czy latem nie wybiorę się w tamte strony? Bardzo bym tego chciał, więc przed drogą wypada powziąć jak najwięcej wiadomości o interesującej mnie krainie.

Gdy w końcu opuszczamy chatę Derwana, ściskamy pod pachami piękne buty z cholewkami, podbite futrem. W nich to nam nogi nie zmarzną. Nie ma strachu – solidna robota.

Wróciwszy do gospody, zastajemy Lubora wciąż jeszcze śpiącego. Gniewko bardzo by chciał zobaczyć świętą górkę z bliska. Jeszcze tu nigdy nie był. Borzysław się waha czy zostać przy rannym, czy też ruszyć z nami, by czynić honory gospodarza. Jednak Zbyszko wybawia żerzcę z kłopotu. Pójdzie z nami, żeby go wyręczyć.

Miłobrat nieśmiało pyta czy może nam towarzyszyć, spoglądając przy tym prosząco na mnie. I chociaż Zbyszko wpierw się krzywi, staje na tym, że chłopak idzie z nami.

Ta relaksowa wycieczka zajmuje dużo więcej czasu niż przypuszczałem. Gniewko przecież musi wszystko dokładnie pooglądać. Przy tej okazji jestem zmuszony jeszcze raz, acz w skrócie, opowiedzieć o awanturze z Radowitem, pokazując, gdzie się nam co ze Zbyszkiem przytrafiło. Schodzimy nawet do Swarogowego źródła, a następnie ruszamy w stronę lędzińskiej polany. Po drodze krótki postój pod dębem, zza którego Radowit do mnie strzelał. Na koniec piwniczka w skalnej pieczarze i zahaczywszy jeszcze o wciąż pustą chatkę Zelmiry, wracamy do zajazdu. Jest już dobrze po południu i najwyższa pora ruszać w powrotną drogę. Lecz wpierw zasiadamy do stołu. Borzysław jest zadowolony stanem Lubora. Jeśli nie nastąpi jakieś nagłe pogorszenie, będzie żył. Ale do wyzdrowienia droga daleka. Pytam czy ranny może tutaj pozostać. Czy aby nie będzie stanowił zawady?

Na to pani Gościmiła autentycznie się oburza. No cóż, strzeliłem głupstwo zapominając, że to nie mój dwudziesty wiek. Przepraszam natychmiast za nietakt i wszystko w porządku.

Dobrze nam siedzieć przy zastawionym stole i aż żal się ruszyć z ciepłej izby, niestety najwyższa już pora jechać, aby nas noc nie zastała w drodze. I tak na Czciborową polanę dotrzemy o zmroku, ale o to mi właśnie chodzi. Po cóż narażać się na nieprzewidziane spotkania? Wątpię bowiem, aby po ciemku jakiś gilowianin plątał się na drodze.

Wdziewamy na skórę nasze nowe nabytki, resztę odzienia pakując w zgrabny tobołek. Krótkie pożegnanie i dosiadłszy koni ruszamy w drogę, obiecując sobie następne spotkanie wiosną. Chociaż kto wie czy nie zobaczymy się aby dużo prędzej? Los zadecyduje.

Skoro tylko dziedziniec zajazdu zostaje za nami, pytam Gniewka czy Lubor ocknął się nocą, gdy przy nim czuwał. Na potwierdzające skinienie głowy rzucam:

  – Rzekł ci co?

  – Ano rzekł, wszelako o tym spokojnie pogadamy w Czciborowej izbie przy ogniu. Po co drogą daremnie ziąb brać w gębę? – I muszę mu przyznać rację, chociaż aż mnie skręca z ciekawości. Nie ma co strzępić sobie ozora, gdy w twarz ciągnie chłodem.

Podróż przebiega bez żadnych emocji. Na ciemnym zimowym niebie świecą już liczne gwiazdy, my zaś wciąż jesteśmy w drodze, chociaż do celu nie pozostało jej zbyt wiele. Ostatni odcinek, od brodu na Małej Wiśle, przebywamy bardzo ostrożnie. Głupio byłoby wpaść w tak prozaiczny sposób. Miałby Włodzisław uciechy, że aż hej! My zaś wcale nie mamy ochoty gada radować.

Ostatecznie stajemy w Czciborowej zagrodzie. W obejściu cicho i pusto. Rozkulbaczywszy wierzchowce i wytarłszy do sucha wiechciami siana, wprowadzamy je do stajenki, a nałożywszy pełen żłób wychodzimy, zamykając starannie za sobą drzwi.

Gniewko zabiera się za krzesanie ognia. (Gdybym w każdej potrzebie miał używać zapalniczki, wnet by się okazało, że zapas gazu uległ wyczerpaniu). Uporał się z tym dosyć szybko. Cóż jednak znaczy wprawa. Aczkolwiek i ja niejednokrotnie próbowałem tej sztuki, lecz w najlepszym wypadku zajmowało mi to czterokrotnie więcej czasu. Trudno mnie zatem porównywać z błyskawicą.

Odpalam od ognia kaganek. Wprawdzie kopci to – to i śmierdzi, ale zdecydowanie dłużej świeci niż łuczywo, będąc przy tym bezpieczniejszym w użyciu. Potem już tylko pozostaje wyciągnąć z sakwy darowane przez Zbyszkową mamę wiktuały i wnet wieczerza gotowa. W międzyczasie zewrała nastawiona woda. Gniewko przyrządza swój „nieśmiertelny” ziołowy trunek i możemy się zabrać za konsumpcję. Wprawdzie wieczerzy daleko do Lukullusowej uczty, ale zupełnie dobrze zaspokaja nasze potrzeby.

Zaś po wieczerzy, wyciągnąwszy rozzute z butów nogi w stronę ognia, możemy spokojnie porozmawiać o Luborze i jego sprawach. Dziwię się sam sobie, że aż dotąd z tym wytrzymałem. Postanowiłem jednak w niczym Gniewka nie poganiać, zatem wypadało wytrwać w swym postanowieniu.

Tutaj mój przyjaciel, chociaż z natury małomówny, rozgadał się nad podziw, wykazując przy okazji świetną pamięć w dosłownym cytowaniu słów Lubora.

Ten zaś ocknął się grubo po północy, ale zrazu nic nie gadał. Pewnie bardzo się zdziwił, widząc Gniewka w nikłym blasku kaganka. Mój druh wpierw tego nie zauważył. Dopiero wyszeptane jego imię przywołało go do porządku. By nie robić rannemu w głowie zamętu, opowiedział w paru słowach, gdzie jest i jakim sposobem tu trafił. Lubor, już to lekkim skinieniem głowy, już to tylko zmrużeniem oczu potwierdzał, że rozumie. Na koniec zapytał rannego czy może odpowiedzieć na parę pytań. Jest słaby, dlatego jeżeli nie będzie trzeba, niechaj jedynie przymknie oczy dla potwierdzenia lub też zaprzeczy. Uzyskawszy potwierdzenie, zapytał wpierw czy miał zamiar wracać do domu?

  – Potwierdzenie.

  – Zaczem tedy nie rzekł nic Radoszowi?

  – Łaska doradził.

  – To Łaska cię słał do Plessa i Gilowa?

  – Potwierdzenie.

  – Do Włodzisława?

  – Nie.

  – Do Sławoja?

  – Tak. – Tu ranny zaczął wykazywać znaczne podniecenie, chcąc powiedzieć wiele na raz, lecz osłabienie niezbyt mu na to pozwalało. Wyszeptał jedynie: Łaska łękę knuje… Na Gody… Ułapią Wszebora i Radosza… Sławoj z Gilowiany…Łaska rzekł, iże gilowski gospodzin miecz da… Bez miecza nijak do dom wracać… Swaty słać do Wszebora… Jantar dla Sławki… Włodzisław kazał do dom jachać… Zjednać dlań dwie dziesiątki Obrów… Sławoj ich wiesną przywiedzie… Miecza nie dał… Obiecał wiesną… Ratuj Wszebora… Ja nie przeniewierca… Radoszów gródek chce… – tu przerwał wyczerpany, zaś Gniewko rzekł, iż niczego więcej już mówić nie musi. Wiemy wszystko i na Łaskę mamy oko. Po chwili jednak się zreflektował, że przecież nie wie z czym Łaska słał Lubora do Sławoja. Zapytał więc o to. Lubor wolno wyszeptał:

  – Na Gody najskładniej gon[1] złożyć!”

  – I to żeś ino miał rzec Sławojowi?!

  – Potwierdzenie.

  – Któż ci tedy rzekł, co zamierzają uczynić?

  – Sławoj. Wziął za swego.

 Na tym się wyczerpały siły Lubora. Nic ponadto powiedzieć już nie potrafił, chociażby i chciał. By się więc nie dręczył, Gniewko opowiedział mu, jak to spotkałem w borze Łaskę ze Sławojem i podsłuchałem ich rozmowę. Odtąd nie spuszczamy Łaski z oka. Sam wpadnie w zastawione przez siebie sidła.

  – Tedy się nie turbuj. Rychło zdrowiej, byś wiesną słał swaty do Wszebora – zakończył. Tu Lubor się uspokoił i nawet coś na kształt bladego uśmiechu zagościło na jego twarzy. Patrzał tylko na Gniewka, a gdy ten ujął go za rękę, wkrótce usnął. Wobec tego i Gniewko, posiedziawszy jeszcze trochę przy nim, zdmuchnął na koniec kaganek i legł spać.

Tak więc sytuacja się klarowała. Łaska przesłał hasło, a zarazem termin zamachu na żupana – wcześniejszy niż przypuszczałem. Oczywiście pomyślał również o Wszeborze. Bez tego jego misterny plan byłby diabła wart. Ułowić żupana miał Sławoj z Gilowianami, więc w żadnym wypadku nie mogło się to odbyć w gródku. Już tam pewnie nasz zacny Przecław zamierza w jakiś sposób wywabić Radosza i Wszebora za ostrokół, zaś tam będą na nich czekali ludzie Włodzisława. Może i nawet przy jednej okazji powiedzie się także ułowić Mikułę? Tylko jednoczesne pochwycenie obu ma szansę powodzenia. Kolejno – nie da rady! Zniknięcie jednego zaalarmuje drugiego – i po zabawie.

Będąc na miejscu Sławoja, tak bym właśnie postąpił. Wysłał bym Łaskę, niby to w imieniu Radosza, z pilnym wezwaniem do Mikuły. Potem jedynie czekać w odpowiednim miejscu. Ucapiwszy Mikułę, można słać Racisława do Radosza i Wszebora, również z nie cierpiącym zwłoki wezwaniem. Nie ruszywszy tyłka z miejsca, ma się wkrótce ich w ręku. Czyż nie proste? I teraz albo daję im natychmiast w łeb lub – co bardziej korzystne – zawożę jeńców do Gilowa. Wtedy dysponuję większym polem manewru, a mam przy tym widoki na okup, który przecież zawsze można przyjąć, nie zwróciwszy jeńcom wolności, bo i po co? Mając Radosza w Gilowie, Włodzisław może także sobie pofolgować, mszcząc się za wścibianie latem nosa w nie swoje sprawy i napędzenie mu stracha. To go przecież najbardziej boli – urażona duma. Tymczasem w gródku włada Łaska – niby to w imieniu Radosza – zaś Włodzisław ma wolną drogę. Plan prosty, lecz ze wszech miar skuteczny. Zatem nie mamy już po co dłużej tutaj siedzieć. Pora wracać do domu i przygotować przeciwdziałanie. Poczekamy jednak jeszcze jutro na Gilów, czy aby przypadkiem nie powiedzą nam czegoś ciekawego? Chociaż osobiście w to wątpię, żeby Włodzisław komukolwiek pozwolił wtajemniczyć w te sprawy swego poczciwego brata. Już to chociażby dlatego, że poczciwy.

Z powtórzonej rozmowy zrozumiałem wszystko, z wyjątkiem „jantaru dla Sławki”. Jednakże nie wydaje mi się to istotne. Przyjdzie czas – pewnie samo się wyjaśni.

Pogadawszy jeszcze trochę, uznajemy w końcu, że najwyższa pora spać. Życząc sobie dobrej nocy, gasimy kaganek i zamknąwszy oczy, wnet zasypiamy.

 

 

 

Jeszcze nawet świt nie zdążył na dobre rozjaśnić panujących wokoło ciemności, a my już jesteśmy na nogach, krzątając się po izbie. Spaliśmy nędznie, budząc się nocą kilkakrotnie. Czyżby rychła perspektywa powrotu do domu tak na nas podziałała? Najchętniej zaraz ruszylibyśmy ku domowi, nie oglądając się na Czcibora, lecz tak nie wypada. A poza tym trzeba poczekać na ewentualne wieści z Gilowa. Zjadamy spokojnie śniadanie, zaś dopiero potem, niezbyt się spiesząc, zwijamy dobytek, aby mieć już wszystko przygotowane do wyjazdu. Niestety nasza cierpliwość zostaje tym razem wystawiona na długą próbę. Mając w końcu dosyć bezczynnego siedzenia w izbie, zarzucam kuszę na ramię i wychodzę z Niukiem w bór. Zostawiwszy ścieżkę z boku, klucząc pomiędzy drzewami, idziemy w kierunku traktu. Jeżeli właśnie teraz nadciągnie Czcibor albo ktoś z jego rodziny, przepuszczę go, a następnie zaskoczę od tyłu. Niechaj wie, że beztrosko nie śpimy.

Zasadzam się blisko traktu pomiędzy dwoma świerczkami. Z nawyku napinam kuszę i zakładam bełt. Psisko zostaje wzięte na powróz. Zobaczywszy Czcibora, zaraz by do niego pognało.

Nawet jeszcze nie zdążyłem zziębnąć, gdy słyszę odgłosy stąpania konia po zmarzłej grudzie. Ale miałem nosa! Zdążyłem w samą porę.

Jeździec zbliża się lekkim truchtem, ale od strony brodu. Jeszcze chwila i winien ukazać się u wylotu ścieżki. Jakoż i jest. I niemal równocześnie zaciskam dłonie na kuszy. To nie żaden z naszych Gilów! W następnej sekundzie wiem, że mam przed sobą zacnego Sławoja. W mig rozpoznaję jego gębę, chociaż twarz częściowo zasłania mu kaptur.

Zatrzymuje konia i spogląda na ziemię. Robi mi się gorąco.

 – Czyżby dostrzegł coś podejrzanego? O niech to! Przecież na zamarzniętej ziemi nie powinno zostać żadnych śladów. Za czym więc tak ślepi?

  – No, zmywaj się stąd, bym cię nie musiał poczęstować bełtem – mruczę pod nosem. Ten zaś nie tylko, że nie chce posłuchać dobrej rady, lecz zeskoczywszy z konia, zaczyna „węszyć” już na ścieżce.

  – Trudno, nie mam wyboru! Jeżeli się pofatyguje do Czciborowej sadyby, będzie to ostatnia rzecz jaką w swym życiu uczyni. Żywym nie wróci! – Mając go na celu, czekam na dalszy rozwój wydarzeń.

Pokręcił się jeszcze nieco i ostatecznie wolno wraca do swego wierzchowca. Poprawia coś przy siodle i już zamierza włożyć nogę w strzemię, gdy od Gilowa nadjeżdża Czcibor. I tutaj bartnik wykazuje klasę. Nie zmieszany bynajmniej nagłym widokiem prawej ręki Włodzisława, przyjaźnie do niego zagaduje. Chwilę beztrosko papla. Sławoj sprawia wrażenie spiętego. Za to Czcibor jest na zupełnym luzie. Ba, zaprasza nawet Sławoja do siebie!

  – Jeśli mu nie spieszno, mógł by pomóc przy okazji poprawić pochylony płot. Wprawdzie Borzysław obiecał pomoc, ale wpierw musi z ojcem obrządzić konie, dlatego najpewniej nie tak szybko nadciągnie. Jeżeli zatem Sławoja nic nie pili – tu czyni zapraszający gest ręką w stronę polany.

  – Byliście to kiedy teraz u siebie – przerywa pytaniem Sławoj.

 – Przecie rzekłem, iże płot pochylon. Wczora Witomir ze Sławkiem był. Wszakże sprawiwszy dziurawą strzechę, nijak im się już było za płot brać. O ćmoku godzi się bardziej domu patrzać niźli roboty. – Tu Sławoj machnął ręką:

  – To i dobrze. Widziało mi się, iże kto cudzy jachał steczką. Ziemia zamarzła, tedym pewien nie był. Skoro wczora Witomir tędy jachał, tom spokojny. Bywajcie Czciborze! Brat wasz mnie czeka. Pora mi w drogę. Już tam z płotem zetrwajcie na Sławka. – Jednym skokiem ląduje w siodle i spiąwszy konia, rusza z kopyta.

Odetchnąłem z ulgą. Czcibor długo spogląda za jeźdźcem, a ostatecznie westchnąwszy głęboko, cmoka na konia i wolno rusza w stronę polany.

Teraz już nie mam najmniejszej ochoty kogokolwiek zaskakiwać. Wychodzę z ukrycia, pilnując jednak, żeby Niuk nie robił próżnego hałasu. Jeszcze Sławoj gotów psa usłyszeć. I tym razem Czcibor nie wydaje się być zdziwionym. Skinąwszy mi głową, lekko się uśmiecha.

  – Widzę, Sławko, iże na wszytko masz baczenie. To dobrze! Tak mi się widzi, iżby to Sławoj tym razem zaskoczon był. Ani tego przypuścił. A jużem się troskał co czynić, jeśliby jachać ze mną zamierzał. Byłbyś go, Sławku, ustrzelił? Prawym – dodaje po chwili.

  – Bez dwu słów, Czciborze. U waszej furty byłby jego kres.

Potem, już siedząc w ciepłej izbie, wysłuchujemy co Czcibor ma nam do powiedzenia. Niestety w sprawie spisku nadal nic. Dobrze strzegą tajemnicy. Za to mamy sprawę nową, której jestem mimo woli sprawcą.

Włodzisław nie jest w ciemię bity. Nie dostawszy mnie u Miłosza, pomimo całej wściekłości, przecież myślał. Wpierw jednak ulżył sobie na Ostromirze. Miłosz tymczasem, po wypiciu przeznaczonego dla mnie trunku, spał jak niemowlę. Jego przerażona baba, załamując ręce zaklinała się, iż twardo usnąłem w kleci. Lecz kleć, chociaż kołkiem zaparta, była pusta. Wkrótce odkryto dziurę w ścianie, a potem przy świetle pochodni podążono mym tropem aż do tajnej ścieżki przez bagno. I wtedy Włodzisław domyślił się, że zawczasu ostrzeżony, zakpiłem z Miłosza, a i nie tylko z niego. Pomstując strasznie i odgrażając się, że nazajutrz łatwo dojdzie, kto mi dopomógł, szedł spać do Radogosta. I tutaj Miłka popełniła błąd. Wystraszona pogróżkami Włodzisława, wcześnie rano zwiała od Miłosza. Zdołała nawet opuścić osadę. Wnet jednak dostrzeżono jej nieobecność. Wodzisław w mig się połapał, co jest grane i natychmiast zarządził pościg. Nie uciekła daleko. Przywiedziona przed oblicze gilowskiego gospodzina i potraktowana kijem, szybko wszystko wyśpiewała. Wściekły Miłosz wpierw ją oćwiczył, a następnie dobrze związał i zamknął w kleci. Może i by ją zaćwiczył na śmierć, ale po swym smakowitym likworze jeszcze mu pewnie we łbie ćwiekało i niezbyt dostawało sił. Postanowił więc, że niewdzięczną dziewkę sprzeda. Jako i nadarzała się ku temu okazja. Na dniach miał ze wschodu wracać mauretański kupiec Ali. W Gilowie spodziewano się go w każdej chwili, gdyż z wiślańskich dziedzin przyszły już pewne wieści o jego karawanie. Maurowie zaś zawsze byli łasi na lnianowłose dziewki, płacąc za nie dobre ceny, więc Miłosz był dobrej myśli i się spodziewał, że szybko z Alim dobije targu, gdy ten tylko stanie w Plessie. Dla dobrej zapłaty gotów był przetrzymać i karmić Miłkę jeszcze chociażby i nawet parę dni.

Skąd o tym wiedział Czcibor? Ano, opowiedział to Witomirowi nieszczęsny Ostromir, którego Włodzisław zdegradował z woja do roli pachołka przy bydle. Witomir niby to się użalił nad poturbowanym nieborakiem i nie tylko, że nie gnał go zaraz do roboty, ale jeszcze piwem uraczył. Wtedy to niedawny Włodzisławowy przyboczny wyżalił się przed życzliwą duszą.

Usłyszawszy Czciborowe nowiny, mało mnie szlag nie trafia.

  – Bodaj Miłosza mrówki żywcem zżarły! Podła bestia i tyle! Nie mogąc mnie dosięgnąć, mści się na Miłce, a przy tym ma jeszcze widoki na zysk. Nieźle sobie to wykombinował! Muszę coś szybko zadziałać, aby pokrzyżować jego zamysły.

  – Trzeba Miłkę ratować! Pomożesz Gniewku? – Nie musiałem nawet o to pytać, gdyż memu druhowi wydaje się to rzeczą oczywistą.

Ciekawe czy aby Miłosz nie będzie się spodziewał, że zechcę ratować Miłkę? Jeżeli tak, to zapewne postara się przygotować na mnie pułapkę. Gdybym w nią wpadł – zysk podwójny. Biorąc to pod uwagę, wypadało by, iż raczej nie możemy się pokazywać w Plessie samotnie, nawet w przebraniu. Strażnicy przy bramie na pewno zostali specjalnie wyczuleni na takich samotnych wędrowców. Tajna ścieżka przez bagna też pewnie znajdzie się pod obserwacją. Ale bym ich ucieszył, leząc przez moczary. Już by mi tam zgotowali gorące przyjęcie tak, żebym szybko zapomniał o mokrych butach i spodniach!

  – A gdyby tak drogą przyłączyć się do Maura Alego – proponuje Czcibor.

  – Ba, byłoby to świetne rozwiązanie, ale czy nas przyjmie?

  – Sądząc z wieści jakie Włodzisław powziął o karawanie, to chyba tak. Podobno ma teraz jedynie ośmiu wojów dla jej ochrony. Skąpstwo kupca skutecznie zniechęciło Wiślan dotąd pilnujących jego bezpieczeństwa. A i pewnie nadciągająca zima zaważyła na decyzji Wisława i jego ludzi, by pożegnać Alego – tym bardziej, iż ten bynajmniej nie kwapił się zjednywać ich przychylności sięgając do kiesy. Pozostało więc tylko ośmiu pochodzących z południa. Ci, chcąc wrócić do domu i tak muszą jechać dalej. Jest zatem prawdopodobne, że kupiec przyjmie nas z otwartymi rękoma – tym prędzej, jeśli poprzestaniemy na skromnym wynagrodzeniu. Zaś kupca Włodzisław spodziewa się w Gilowie nawet jeszcze dzisiaj. Zatem na jutro musimy być gotowi.

  – Dobra nasza! Pozostaje jedynie problem Niuka. W żadnym wypadku nie mogę psa zabrać ze sobą. Musi tutaj pozostać aż do naszego powrotu. Może ze dwa dni, może i zresztą krócej. Wszystko zależy od tego, jak się sprawy ułożą?

 Czcibor, pomyślawszy przez chwilę, podejmuje się zaopiekować wilczyskiem. Zaprosi na ten czas do siebie Borzysława i Bognę z Burą, więc Niuk będzie miał towarzystwo nie tylko Czuja. Kamień spadł mi z serca i teraz już spokojnie mogę się zająć przygotowaniami do wyprawy. Tutaj zaś najważniejszym wydaje mi się zmienić nieco swą powierzchowność. Wpadam na pomysł, żeby sobie pod nosem sprawić słuszny wąs. Gdy o tym mówię Czciborowi, ten spogląda na mnie zdziwiony, lecz przecież ostatecznie znajduje kawałek odpowiedniego futra. Zabieram się natychmiast za robotę. Ostrożnie wycinam nożem łatkę odpowiedniego kształtu tak, aby spod przyciętego włosa nie wyglądała skóra. Parę razy przymierzam, poprawiając to i owo. Ostatecznie przyklejam żywicą wąs pod nosem. Przed występem należy przeprowadzić generalną próbę. A nuż żywica puści pod wpływem ciepła? Kiepsko byłoby ze mną, gdyby coś takiego mi się przytrafiło drogą albo i w Plessie! Paraduję zatem do wieczora z przyklejonym wąsem, wzbudzając u mych towarzyszy wielką uciechę. Czcibor tylko pokręcił głową z niedowierzaniem. Zupełnie nie ten Sławko! Mogę śmiało stanąć nawet oko w oko z Miłoszem. Nie ma obawy, nie pozna. Jeżeli w dodatku naciągnę kaptur na głowę, nikt mnie nie rozpozna.

Gniewko nie potrzebuje się uciekać do takiej maskarady. Jemu nikt z bliska nie zaglądał w gębę. Wystarczy samej zmiany ubioru. Zresztą nie będziemy się niepotrzebnie plątali po osadzie. Pilnując kupieckiego dobra zgromadzonego na wozach, po prostu nie będziemy mieli na to czasu.

Czcibor opuszcza nas przed wieczorem, obiecując przybyć, gdy tylko Ali wyruszy z Gilowa. Może to być jutro, a może i pojutrze. Musimy cierpliwie czekać. Nie ma obawy, żeby nam umknęli. Wozy ciągną wolno, więc bez trudu je dogonimy.

Po wyjeździe naszego gospodarza jeszcze długo rozważamy różne warianty akcji w Plessie. Samo uwolnienie Miłki wydaje się nam być łatwiejsze niż późniejsze opuszczenie osady. Ale coś tam już wymyślę. Zawsze mi przychodzą do głowy dobre pomysły, gdy naglą czas i okoliczności.

Przed zaśnięciem przygotowujemy się do drogi tak, żeby w razie czego móc bezzwłocznie ruszać. Odrywam wąs, krzywiąc się niemiłosiernie. Żywica okazuje się zupełnie niezłym lepiszczem.

W nocy dręczą mnie ciężkie sny i budzę się parę razy. To dają o sobie znać nerwy. Lecz nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło. Podczas bezsennych chwil przypominam sobie Ninogniewową gospodę, dzięki której niepostrzeżenie przemknęliśmy obok Gilowa. Zaledwie poranne zorze rozświetlają świat za okienkiem, jestem na nogach. Zdziwiony Niuk patrzy, cóż to ze mnie za ranny ptaszek? Przeciąga się i poziewuje, nie wstając z posłania. Widząc jednak, że zdecydowanie nie mam zamiaru wrócić na posłanie wstaje, kierując się do drzwi. Wychodzimy. Zaraz też łapie nas za nosy mrozik przypominając, że zima u progu.

Gniewko krząta się około śniadania, ja zaś zachodzę do komory i odnalazłszy Czciborowy kołczan, wyjmuję z niego trzy długie strzały. Dłużej mi zeszło z odszukaniem konopnych pakuł. Ostatecznie dostrzegam niewielki wiecheć wiszący w kącie. Okręcam nimi brzechwy u nasady grotu, tłuszcząc je przy tym oględnie. I tym sposobem wkrótce mam trzy zapalające pociski. Zawsze mogą się przydać. Od przybytku głowa nie boli.

Po sutym śniadaniu siadamy przy ogniu i gawędząc, oczekujemy Czcibora. I mało co, a byłbym zapomniał o wąsie. Przypomniawszy sobie jednak o nim w porę, co prędzej przyklejam pod nosem misternie wymodelowaną łatkę, wzbudzając ponownie w Gniewku uciechę.

Przykro mi, że na wyprawę muszę wyruszyć bez Niuka, lecz niestety jest to nieodzowne. Tym razem nie da rady go zabrać. Natychmiast by nas zdemaskowano.

Oczekiwanie się przedłuża. Dawno już osiodłaliśmy konie, przytraczając u siodeł jedynie niezbędny ekwipunek. Lepiej zbytnio nie obciążać wierzchowców. Nigdy nie wiadomo czy przypadkiem nie wypadnie nam zmykać w błyskawicznym tempie.

Dochodzi południe. W pewnym momencie Niuk nastawia uszu i po chwili biegnie do furty. Radosne szczekanie i na dziedziniec wkraczają z dawna oczekiwani. Psiska galopują jak zwariowane, my zaś możemy przywitać przybyłych. Bogna jakby urosła i wydoroślała. Tymczasem Czcibor ponagla nas do drogi. Karawana Alego dawno wyruszyła z Gilowa. Pewnie jest już na trakcie za brodem. Najwyższa pora ruszać. Drogę do rzeki winniśmy mieć wolną, jako że nikt z Gilowa nie wybierał się w tę stronę. Zresztą, machniemy ją raz – dwa, zaś za rzeką nic nam nie grozi. Ali chce stanąć w Plessie na dzień lub dwa, a potem, już nie zwlekając, ciągnąć na południe.

   Będzie zatem dosyć czasu, żeby na miejscu zadecydować, w jaki sposób dostać Miłkę. Wszystko zależy od tego, kiedy Miłosz dostarczy dziewczynę kupcowi. Lecz po co się trapić przed czasem? I tak jesteśmy zmuszeni improwizować zależnie od rozwoju sytuacji.

Dziękujemy Gilom za wiadomości i pożegnawszy gospodarzy, bierzemy się ku osiodłanym koniom. Jeszcze raz proszę o opiekę nad mym wilczyskiem i ze ściśniętym sercem żegnam czarnucha. Ten zaś, będąc w dobrym psim towarzystwie, bynajmniej się nie przejmuje rozstaniem. Przykazuję mu czekać cierpliwie powrotu pana i aby ukryć wzruszenie, szybko wyprowadzam Ilvę za furtę. W chwilę później galopujemy traktem, nie oglądając się za siebie. Wątpię, żeby ktoś w Plessie rozpoznał nas w nowym zimowym odzieniu.

Przebywszy rzekę, kierujemy się traktem na zachód. Kuszę po staremu schowałem w tłumoku przytroczonym za siodłem. Dla lepszego efektu pożyczyłem sobie duży łuk Czcibora. Teraz, przewieszony przez plecy, sporo sterczy ponad mym ramieniem. A w ogóle, to wyglądamy nad wyraz wojowniczo – tacy poobwieszani wszelaką bronią. Dlatego już tylko dla samego wyglądu zacny Ali winien nas zaangażować w charakterze ochroniarzy swych dóbr.

Jako w niewiele czasu później doganiamy wolno ciągnące wozy. Tylna straż niezwłocznie bierze nas na cel. Wozy stają, zaś od czoła karawany nadjeżdża trzech zbrojnych. Siedzimy spokojnie w siodłach, odpowiadając na pytania zadawane nieco innym niż nasz, lecz bardzo podobnym językiem, przez starszego faceta o szpakowatej brodzie. Widocznie jest to szef ochroniarzy. Jego czoło ponad lewym okiem znaczy ukośna blizna.

Opowiadamy się mieszkańcami gródka nad Mleczną, zdążającymi do Międzyświecia, a jeśli będzie trzeba, nawet do Lubomii, mając nadzieję znalezienia służby w tamtejszej drużynie wojów. Tych przecież zawsze potrzeba, dlatego jesteśmy dobrej myśli – tym bardziej, że podobno Obry na południu znów się ruszyli.

Przepytujący nas mąż daje znak, byśmy poczekali i zawróciwszy konia, wraca na czoło karawany. Dobra jest. Obecnie już nikt nas nie ma na celu. To dobry znak.

Po jakimś czasie wraca szpakowatobrody. Tym razem jest bardziej uprzejmy. Z uśmiechem na twarzy przedstawia się jako Radwan – przewodnik i dowódca straży kupieckiej wyprawy. Odwzajemniamy się, podając zmyślone imiona. Gniewko jest Gniewomirem, ja zaś Borzysławem. Możemy więc bez obawy wpadki nadal mówić do siebie po staremu. W następnej chwili Radwan proponuje nam zajęcie.

  – Jedziemy w tę samą stronę, może byśmy więc przystali na służbę w straży u dostojnego kupca Maura Alego, gdyż to właśnie jego są wozy. Na początek do Międzyświecia. Jeżeli zaś służba przypadnie nam do smaku, a on będzie z nas zadowolony, to i nawet dalej. Możemy przy tym zjechać kawał świata, nie kłopocząc się o strawę. Ba, wręcz jeszcze zyskamy.

Krótko niby się naradzamy, ostatecznie przystając na Radwanową propozycję. Wiedzie nas zaraz przed oblicze zacnego Maura. Ten siedzi na pierwszym wozie, okutany we futra od stóp do głów i pewnie jeszcze szczęka zębami. Nic dziwnego – pochodzi przecież z dużo cieplejszych stron.

Kłaniamy się głęboko, zaś ja, przypomniawszy sobie w porę arabskie pozdrowienie, traktuj go niezwłocznie: „Salem alejkum”.

Gniewko aż gębę rozdziawia. Kupiec odpowiada na pozdrowienie, a następnie coś niezrozumiale „bulgocze”. Widząc jednak, iż nie bardzo pojmuję, przechodzi na słowiański, kalecząc przy tym okrutnie słowa. Można wszakże zrozumieć o co mu chodzi. Potwierdza to, co nam mówił uprzednio Radwan. Skłaniamy powtórnie głęboko głowy i na znak Radwana cofamy się trochę. Karawana rusza, my zaś zajmujemy wyznaczone przez szefa miejsca pomiędzy wozami.

  – Uff – odetchnąłem z ulgą. – Pierwszy etap mamy za sobą.

 

 

 

Słońce już niemal dotyka koron drzew, gdy po raz drugi w ciągu tygodnia znów zjeżdżamy traktem w dół zbocza doliny Małej Wisły, w stronę pobliskiej osady na bagnach. Przed rozwartymi na oścież wrotami karawana staje, zaś Radwan opowiada się, kto zacz? Po chwili daje sygnał i ruszamy. Wozy kierują się w stronę zajazdu, ale nie wjeżdżają na jego dziedziniec. W zwartej grupie, jeden obok drugiego, stają opodal. Woźnice wyprzęgają konie i prowadzą do koryta przed zajazdem.

Karawana składa się z dziewiętnastu niezbyt dużych wozów o pełnych kołach, krytych opończami, każdy ciągnięty przez dwa koniki. Tak więc napojenie tego tabunu zajmie sporo czasu. Do tego jeszcze dochodzą konie eskorty. Aby zbyt długo nie czekać w kolejce, proponuję Radwanowi napojenie naszych szkap przy studni z żurawiem. Uzyskawszy zgodę, prowadzimy je z jeszcze trzema ochroniarzami, trzymając każdy za uzdy po dwa wierzchowce. Dzięki temu jesteśmy na powrót przy wozach, gdy zaczyna szarzeć. Na biwaku płoną już dwa ogniska, nad którymi wiszą spore kociołki. Krząta się przy nich dwu mężów. Pewnie są to kucharze albo i też pełniący jedynie tę funkcję przy okazji. Najważniejsze, że wieczerza w drodze.

Nasz pryncypał[2] ze swymi pomocnikami staje w zajeździe. Przynajmniej wygrzeje zziębnięte gnaty. Ochrona oczywiście zostaje przy wozach. Przecież pilnowanie zgromadzonych tam dóbr jest jej zajęciem, chociaż tutaj – w osadzie – jest to raczej działanie symboliczne, gdyż wątpliwe, żeby ktoś podniósł rękę na gościa lub jego mienie.

Woźnice będą spali na sianie w kleciach zajazdu oraz przy koniach w stajni. Nasze szkapy z resztą koni straży pozostają przy wozach. W stajni zajazdu po prostu brak miejsca dla takiej masy koni, dlatego pierwszeństwo mają te od wozów. Bardzo nam to na rękę. Przynajmniej w razie czego odpada kłopot wyprowadzenia wierzchowców ze stajni. Lecz w tej chwili nie to jest najważniejsze. Aby coś zdziałać, wpierw Miłosz musi sprzedać dziewczynę Alemu. I tutaj zaczynam się denerwować, gdyż – jak dotąd – zduna ani widu, ani słychu. Przy czym jeszcze niezbędne są i dobre chęci zacnego Maura. Może na przykład nie mieć ochoty na Miłkę. Jak zdążyłem się zorientować, w naszej karawanie brak jest ludzkiego towaru.

Czekam cierpliwie, pilnie obserwując najbliższą okolicę. Niestety moja cierpliwość zostaje wystawiona na długą próbę. Mija bowiem sporo czasu nim wreszcie dostrzegam zdążającą ku nam znajomą postać. Pyta o naszego chlebodawcę. Kuchcący przy pierwszym ognisku Dalibor kieruje Miłosza do zajazdu. Odczekawszy chwilę, aż zdun zniknie we wrotach gościnicy, szepczę Gniewkowi, by ruszył za nim. Do wieczerzy mamy wolne i możemy robić co chcemy. W nocy zaś wozy pilnowane są przez dwójkę zmieniających się wojów. Nocne warty Radwan ustala dopiero po wieczerzy. Korzystając z tego, wszyscy wolni ochroniarze – z Radwanem na czele, od dawna siedzą w zajeździe przy grzanym piwie.

Gniewko rusza w ślad za Miłoszem. Delektując się Radogostowym piwskiem, spróbuje podsłuchać, co Miłosz powie Alemu.

Oczekując powrotu przyjaciela z gospody, siedzę jak na szpilkach, zaś minuty wloką się niczym godziny. W międzyczasie do gościnnicy wchodzi jeszcze jakiś mieszkaniec osady, lecz niebawem wraca, a wraz z nim podąża nasz poczciwy Miłosz.

Wieczerza gotowa. Dalibor kopnął się do zajazdu po zgłodniałych wyrobników naszej ekspedycji. Chlebodawca ze swymi pomocnikami zazwyczaj jada osobno, korzystając z usług zajazdów bądź gościny miejscowej władzy. Czasami do stołu przypuszcza także Radwana, ale nie za często, by się przypadkiem nie czuł z kupcami zbyt spoufalony. – Powiedział mi to Dalibor zadowolony, że zostałem przy taborze, gdy prawie wszyscy pozostali nad jego towarzystwo przedłożyli uciechy płynące z pełnego kufla. Miał przynajmniej do kogo gębę otworzyć, a i ja przy tej okazji starałem się wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji.

Po wieczerzy Radwan dzieli warty. Miałem nadzieję, że będę stróżował wraz z Gniewkiem. Tutaj jednak się przeliczyłem. Widocznie szef nie jest nas zbyt pewnym, dlatego każdemu przydziela inną wartę, chociaż służby przypadają zaraz jedna po drugiej i to już po północy. Ciekawe w jaki sposób odmierzają czas warty? Moja ciekawość w tym względzie zostaje wnet zaspokojona. Radwan wyjmuje z juków zgrabną klepsydrę[3]. Służba wartownicza trwa cztery przesypania piasku. Wypada jedynie pilnować, aby w porę odwrócić zegar. O to jednak w swym własnym interesie dba każda zmiana.

Po wieczerzy Radwan wraca do gospody. Jest zły, iż nie został zaproszony wraz z kupcami przez Bolczesta na wieczerzę. A trzeba wiedzieć, że mąż opuszczający zajazd wraz z Miłoszem był samym naczelnikiem osady, który przyszedł prosić Alego do siebie w gości. Gniewko był tego świadkiem, podobnie jak i uprzedniej rozmowy naszego zacnego zduna z Maurem.

Miłosz oczywiście natychmiast nie wyskoczył z propozycją sprzedaży Miłki. Zaczął rozmowę pytając o interesy oraz nowiny z Kraju Wiślan, z którymi podobno także prowadzi różne przedsięwzięcia. Dopiero później napomknął o Miłce. Tutaj jednak Maur nie wykazał zrazu większego zainteresowania. Miłosz kluczył, znów nawracał do propozycji i tak się bawili w ciuciubabkę. Zabawę przerwało przybycie Bolczesta. Wtedy Maur oznajmił zdunowi, żeby dziewkę przyprowadził nazajutrz. Oglądnie ją w świetle dnia i wtedy zadecyduje. Przy okazji Bolczest zaprosił na wieczerzę i Miłosza.

  – A niech to! O wiele bardziej by mi odpowiadało, gdyby Miłka już dzisiaj znalazła się w taborze kupca. Niestety nie wyszło.

Siedzimy przy ognisku w niewesołych nastrojach. Nasi towarzysze pracy w części śpią – ci których czeka bliska warta, w części bawią w zajeździe przy kuflu. Jestem wściekły. Na  świecie ziąb. Jakby nie dosyć na tym, że spać mamy przy wozach, a do tego jeszcze ich pilnować, to żarcie jest marne, nie mówiąc już o zapłacie.

  – I tu jeszcze czekaj bracie, aż czcigodny Miłosz raczy przyprowadzić dziewkę nie mniej czcigodnemu Alemu, zaś ten pewnie będzie jeszcze wybrzydzał, chcąc zduna przetrzymać dla maksymalnego zbicia ceny. Siedzą sobie teraz stare ramole u Bolczesta przy suto zastawionym stole, żrąc smakołyki i żłopiąc sycony miód, a my musimy cierpliwie czekać, nie mogąc nic ponad to uczynić. Nie! Co za nadto, to niezdrowo! Muszę natychmiast coś zdziałać, gdyż nie mam najmniejszej ochoty dłużej cierpieć niedostatku dla nędznego widzimisię nędznych handlarzy żywym towarem! – W tej chwili klepię się w czoło. Czcibor powtarzając co mówił Ostromir powiedział przecież, że rozsierdzony Miłosz dziewczynę zamknął w kleci. Jeżeli ją tam wtedy zamknął, to zupełnie możliwe, iż przebywa tam nadal. Jakoś fakt ten umknął mej uwadze. Zagaduję więc Gniewka, czy aby dobrze zapamiętałem.

  – Ano Czcibor tak prawił.

  – Zatem, Gniewku, śpij! Odpoczywaj póki czas. Nim słońce wzejdzie, czeka nas moc roboty.

Wstaję od ognia, kierując kroki ku gospodzie. Tam, za jedną z kleci stojącą na uboczu przeskakuję płot i biorę kierunek najbliższych zabudowań. Pewny już, że nikt za mną nie patrzy, wolno podążam – wpierw do studni z żurawiem, a następnie w stronę drugiej bramy na przeciwległym krańcu osady. Gdy dostrzegam płonące przy niej ognisko, odbijam w stronę nadrzecznych toplawisk i następnie ich skrajem wracam, wychodząc w ten sposób na Miłoszową sadybę. Chwilę czujnie lustruję okolicę, czy aby ktoś, pomimo spóźnionej pory, nie kręci się w obejściu? Jednak wygląda na to, iż wszyscy – z wyjątkiem gospodarza bawiącego u Bolczesta, już legli spać. Idąc w tę stronę mijałem Bolczestowe domostwo o rozświetlonych okienkach, pełne gwaru podpitych gości.

Przykucnąwszy za krzakiem rozważam, w której też kleci Miłosz zamknął dziewczynę? Ostatecznie postanawiam zacząć od tej „mojej”. Skradam się do drzwi. Zamknięte na zasuwkę i dodatkowo podparte kołkiem. Dobra nasza! Dla siana będącego wewnątrz, nikt by nie zapierał drzwi. Siano ma to do siebie, że raczej samo nigdzie się nie wybiera, więc zabezpieczanie drzwi jedynie dla niego nie ma sensu. Już się mam zabrać za ich otwieranie, gdy słyszę wpierw głosy, a niewiele później zbliżające się kroki. W momencie niknę za krzakiem, rozpłaszczając się na ziemi. Po chwili wiem, że to zdrowo podpity Miłosz wraca do domu, odprowadzany przez któregoś z Bolczestowch domowników. Ma jeszcze na tyle przytomności, aby sprawdzić drzwi kleci. Odchodzi zadowolony, mrucząc coś pod nosem. Towarzysz zduna wymawia się przed drzwiami chaty od poczęstunku. Musi wracać co rychlej do Bolczesta, lecz nie odmówi kubka miodu nazajutrz. Zdun jeszcze coś tam mamrocze przed domem. Równocześnie okienko chaty rozświetla migotliwy blask łuczywa, drzwi się otwierają i gospodarz zostaje wciągnięty do środka. Jeszcze przez jakiś czas słyszę przytłumione głosy dochodzące z chaty, lecz ostatecznie światło gaśnie i zapada cisza.

Nie czekając dłużej podpełzam pod tylną ścianę kleci i wyjąwszy miecz z pochwy, bezzwłocznie przystępuję do robienia dziury w plecionce. Trwa to o wiele krócej niż za pierwszym razem. Ba, lecz wtedy dysponowałem jedynie nożem. Wywaliwszy sporą dziurę, wpełzam do środka, trzymając w jednej ręce miecz ponad głową – tak, na wszelki wypadek, gdyby jeszcze ktoś, prócz Miłki, był w środku. Zastygam na moment w bezruchu, pilnie nasłuchując.

Zaszeleściło coś z boku. Jednym susem odbijam w przeciwną stronę i sprężony do nowego skoku, na ugiętych kolanach, znów zamieniam się w słuch.

Nic.

  – Miłka – szepczę – to ja, Sławko! – Przytłumiony odzew z kąta i prawie równocześnie gwałtowny ruch od strony drzwi. Odruchowo uchylam się w bok. W samą porę! Mało co, a miałbym atakującego na karku. Rozminął się ze mną tylko o centymetry. Czuję lekki powiew na twarzy – i bęc coś u mych stóp! Bez chwili namysłu – klep płazem miecza w to miejsce, gdzie spodziewam się głowy.

Zduszony jęk. Natychmiast rzucam się na przeciwnika, przyciskając go do ziemi. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby wydał z siebie jeszcze jakikolwiek dźwięk. Jednak leży nieruchomo. Czyżbym go zabił?

Ostrożnie obmacuję delikwenta. Leży twarzą do ziemi. W wyciągniętej do przodu ręce wymacuję długą klingę miecza. Niewiele, a byłby mnie nadział, jak kurczaka na rożen! Odwracam bezwładne ciało na plecy. Pstryk zapalniczką. W nikłym blasku płomyka rozpoznaję twarz Miłoszowego syna. Przykładam ucho do piersi. Serce bije. Kark także wydaje się mieć nieuszkodzony. Za to na głowie, troszkę ponad lewą skronią, wymacuję sporego guza. Tam właśnie musiał oberwać płazem miecza.

Oddycham z ulgą. Byłoby mi łyso, gdybym zabił szczeniaka. Niestety wątpię, aby on miał w tym względzie jakieś zahamowania. Świadczy o tym wymownie moja „awarka” w wyciągniętej ręce chłopaka. A swoją drogą, to udał się Miłoszowi chłopak! Sprytniejszy niż stary. Moje szczęście, że najpewniej usnął czatując przy drzwiach, zaś ja ostatecznie z nich nie skorzystałem. Nie zwlekając, biorę się w przeciwległy koniec kleci, skąd poprzednio doleciał stłumiony jęk.

Znów pstrykam zapalniczką. – Ruszający się podłużny kształt spowity derką i omotany sznurem. Jednym ruchem przecinam sznur, wkładam miecz do pochwy i ująwszy derkę, szarpię do siebie. Ponownie zapalam zapalniczkę. I oto widzę leżącą Miłkę. Mruży oczy. Ujmuję jej dłoń i pomagam powstać.

Z boku dochodzi jęk. Czyżby Miłoszowy chłopak wracał do przytomności? Jednym susem ląduję przy nim. Trzymaną w ręku szmatą zatykam mu usta. W niewiele czasu później jest już po szyję dokładnie owinięty derką. Głowę pozostawiam na zewnątrz, żeby się biedaczek przypadkiem nie udusił. Przyświecając następny raz zapalniczką stwierdzam, że zdążyłem w samą porę. Podczas gdy sprawdzam węzły na powrozie omotującym derkę, jego oczy patrzą na mnie już zupełnie przytomnie.

  – Mógłbym cię zarżnąć jak wieprza, ale tego nie uczynię – szepczę mu w ucho. – Rzeknij ojcu, żem nie taki gad jako on. Lecz jeśliby jeszcze za mną niuchać zamierzał, nędznie skończy! To mu powiedz. Pamiętaj!

I na odchodnym, już nieco głośniej do Miłki – tak, żeby słyszał syn zduna:

  – Nie straszno ci, Miłko, leźć steczką po ciemku przez toplawiska? Dadzą bogi, szczęśliwie przejdziemy, jak i dotąd przelazłem. Innej drogi nie ma.

Wypełzamy dziurą w ścianie i obierając taki kierunek, ażeby obszedłszy z dala leżące na naszej drodze domostwa, wyjść w pobliżu postoju kupieckiego taboru.

  – To nie steczką przez plesso umykamy – dziwi się Miłka.

  – Aby tak rzekłem, iżby Miłoszów szczeniak słyszał.

Opodal naszego obozowiska zostawiam dziewczynę przy kępie krzaków. Obiecuję wnet podrzucić jej derkę, by nie zziębła nim przygotujemy ucieczkę. Odchodzę znów na tyły gościnicy, skok poprzez płot i wychodzę wrotami. Niebawem siadam na swym dawnym miejscu obok leżącego Gniewka. Okrywam się dwoma derkami. Chwilę siedzę, a następnie powstawszy, podążam do naszych koni. Podchodzę do Ilvy żującej owies. Poklepawszy klacz po karku i pokręciwszy się troszkę przy koniach wchodzę w cień i pomykam do Miłki. Zdążyła już trochę zziębnąć. Natychmiast okrywa się szczelnie derką i przysiada na powrót pod krzakiem.

  – Czekaj aż po ciebie przyjdę. I nigdzie nie łaź, choćby i kije z nieba leciały! Przyjdzie pora, nie możemy stracić ni chwili. No, to bywaj!

Wracam do ogniska. Gniewko nie śpi. Szeptem zdaję sprawę z tego co zdziałałem. W pierwszej chwili nie wierzy, że już zdołałem podebrać dziewczynę Miłoszowi. Widząc jednak, iż nie żartuję, kiwa z uznaniem głową. Lecz co dalej? Bramy do osady pilnowane i dobrze na noc zamknięte. W żaden sposób nie możemy wyjechać.

  – Pamiętasz, Gniewku, jak nam płonąca gospoda Ninogniewa pomogła przemknąć obok Gilowa?

  – Chcesz zagorzeć Radogostową gościnicę?! Miej że litość! Toż rozświetlisz ino wierzeja[4] jako słońcem! Nie umkniemy – wraz ułapią!

  – Nie Radogostową gościnicę Gniewku. Nie głupim! Co byś rzekł na dom Bolczesta? – Tu Gniewko zaniemówił z wrażenia. Dopiero po chwili zdołał wykrztusić:

  – Szalejuś się nażarł? Sławko, co ty?!

  – Nic ja, Gniewku! Natychmiast podpalę Bolczesta! Chociażby i za to, że dla Włodzisława wraz z Miłoszem chciał mnie złapać. Jeśli tak umiłował gilowskiego gospodzina, może go ten przygarnie w złej doli i nie da zmarnieć na mrozie? Albo i Miłosz kleć jakąś odstąpić raczy?  – Wyjmuję z tłumoka kuszę, a następnie zapalające bełty. Chowam wszystko pod okrywającą mnie derką.

  – Pójdź, Gniewku, już czas!

Rozglądam się za wartownikami przy wozach, gdyż musimy odejść niepostrzeżenie. I tutaj mamy szczęście. Zmęczenie i Radogostowe piwo zrobiły swoje. Trzymając się cienia, pomykamy w stronę okazałej chaty miejscowej władzy otoczonej kilkoma kleciami. Zachodzimy domostwo od tyłu, w bezpiecznej odległości znajdując odpowiednie miejsce za krzakiem rosnącym na skraju bagniska. Tutaj wyłuszczam swój plan:

  – Wraz podpalimy strzechę. Skoro zacznie płonąć, dajemy nogę. Ty, Gniewku, pobiegniesz ku południowym wrotom. Warować przy niej będzie jeden albo i dwu czatowników. Wrzaśniesz, że płonie Bolczestowe domostwo, wzywając na ratunek. Pewnie pobiegną. Jeżeli nie obaj, to może jeden. Jeżeli który zostanie, dasz mu niespodziewanie po łbie i zatkawszy pysk, spętasz. Rozewrzesz nieco zamknięte wrota i szybko wrócisz do wozów. Tylko tak rób, żeby cię nie schwytano! Pojmujesz? Ja pobiegnę ku drugim wrotom i także czatowników będę słał Bolczestowi z pomocą.

Odrzucam derkę i naciągnąwszy kuszę, zakładam pierwszy pocisk zapalający. Przesuwam się troszkę w bok tak, abym mógł strzelać w drugą połać dachu wystawioną bardziej do słońca, zatem i suchszą. Z naszej strony dach pewnie jest wilgotniejszy i porośnięty mchem, więc i trudniejszy do podpalenia. Podaję Gniewkowi kuszę do potrzymania i zapalniczką przypalam owinięte wokół brzechwy natłuszczone pakuły. Odbieram kuszę, złożenie do strzału i ciach! Bełt, sypiąc iskrami po drodze, wnet grzęźnie w strzesze. Nie czekając rezultatu, ślę za nim drugi i trzeci.

Kusza pod pachę, derka na grzbiet i chodu!

  – Spraw się dobrze – szepczę Gniewkowi i już mnie nie ma. Drogą zmieniam plan. Wpierw zahaczę o nasz biwak, by zostawić derkę i kuszę. Nawet lepiej. W tym czasie ogień bardziej się rozhula.

Wkrótce jestem przy ognisku, które w międzyczasie zdążyło prawie że wygasnąć. Chowam kuszę w tobołek i rzucam na niego derkę. Bez chwili zwłoki taszczę siodła ku naszym koniom. Wartownicy nadal śpią na wozach. Tymczasem ogień na dachu buzuje aż miło! Słyszę pierwsze, przytłumione odległością krzyki, zwiastujące że niebezpieczeństwo zostało dostrzeżone. Psy, dotąd senne, teraz omal nie dostają spazmów. Rzucam siodła i chodu ku bramie!

Chrapliwe dźwięki rogu wołającego na trwogę łapią mnie w połowie drogi. Zaraz też dolatuje odzew od strony południowej bramy.  Podbiegam do wrót, ciężko dysząc.

  – Bolczestowe domostwo gore – krzyczę. – Ze zwyżki wychylają się dwie głowy. – Wierzeje dobrze zaparte? – rzucam po sekundowej przerwie dla nabrania tchu.

  – A jużci!

  – Tedy bieżajcie ratować! Gore[5]!

Kątem oka dostrzegam sylwetki biegnące w stronę pożaru. Krzyknąwszy więc jeszcze raz „gore”, pędzę niby to również w tę stronę, lecz po paru krokach daję susa w cień i przytaiwszy się, czekam na rezultat swej akcji.

  – Powiedzie się czy nie?! No, ruszcie tyłki gamonie, wszak to płonie dom szefa – ponaglam w myśli czatowników. Widocznie emitowany przeze mnie ładunek energii jest dostateczny, gdyż niebawem mijają mnie obydwaj, pędząc wyciągniętym kłusem w stronę rozświetlonej pożarem osady.

W parę chwil jestem przy naszym niemal wygasłym ognisku. W samą porę, by niby to się zerwać na równe nogi wraz z pozostałymi śpiochami. Z zajazdu przybywa Radwan. Aż się pali do gaszenia. Dziwi mnie to, lecz jedynie przez chwilę. Przecież przy ratowaniu nikt nie patrzy „strażakom” na ręce. Niejedno więc się może do nich przykleić i to bez żadnej obawy. Dlatego tak mu spieszno. Bolczestowe klecie kryją w sobie najprzeróżniejsze dobra. W przeciwnym wypadku wątpię, żeby narażał siebie i swych ludzi na niebezpieczeństwo dla ratowania obojętnej dla niego osady – tym bardziej, że taborom nic nie grozi, chociażby i nawet cała spłonęła.

  – Kto ostanie przy wozach? – rzuca pytanie.

  – Ja – wyrywam się. – I ja – wtóruje mi zza pleców Gniewko.

  – Dobrze! Dajcie pilne baczenie! A zginie co, obedrę ze skóry! – I już widzę jego plecy, zaś w następnym momencie przy ognisku robi się pusto.

  – Jak ci się, Gniewku, powiodło? Posłuchali?

  – Jako żywo! Wraz pobieżali za mną i wrychle[6] wyprzedzili, tak im było spieszno, tedym nie bardzo musiał wracać. Rozwarłem wierzeje, jakoś rzekł i jestem.

Biegnę po Miłkę, a w tym czasie mój druh siodła konie. Teraz cenna jest każda sekunda. Bez zbędnych słów łapię dziewczynę za rękę i ciągnę za sobą. W parę chwil troczę swój tłumok za siodłem, a ująwszy Ilvę za uzdę, trzymając się cienia, prowadzę w stronę bramy, omijając Radogostowy zajazd szerokim łukiem. Przed bramą wyskakuję do przodu, oddając wodze Miłce. Mam nadzieję, że brama nadal nie jest pilnowana, ale trzeba to sprawdzić.

Oddycham z ulgą stwierdziwszy, iż się nie mylę. Psykam na Gniewka i wkrótce we dwu zabieramy się za otwieranie zawory[7]. Miłka tymczasem przytrzymuje nasze szkapy, chroniąc je tym sposobem przed głupimi pomysłami. Czort wie, co takiej kobyle może do łba strzelić, gdy poczuje ogień? Uporawszy się z drągami ryglującymi wrota, uchylamy jedno skrzydło.

  – Wio koniki!

Powstrzymuję Gniewka chcącego wskoczyć na siodło:

  – Wrota trza zawrzeć i zaprzeć drągami. To dla zmylenia, żeby nas później nie ścigali w tę stronę. Po toś przecież zostawił rozwartą bramę po tamtej stronie, by sądzili, że umknęliśmy na południe. Ziemia zmarznięta, więc nie pozostał po nas żaden trop. Pojmujesz?

 Po zamknięciu wrót – hyc na drugą stronę bródła. Miłka pojedzie wpierw ze mną, a następnie z Gniewkiem. Nie możemy zbytnio zmęczyć wierzchowców. Tym razem mają jeszcze wiele przed sobą.

 

 

 

Zaczyna się przedświt, gdy docieramy do Czciborowej sadyby, witani jazgotem trzech psów. Stęskniony Niuk musi się wyżalić. Przewracam wilczysko na grzbiet i uspokajam, poklepując po brzuszysku oraz boczkach. Czcibor i Bogna zajmują się swymi psami i wnet znów jest cicho. Gile ciekawie spozierają na Miłkę. Ta zaś biedna szczęka zębami. Chociaż okryta dwoma derkami, zziębła drogą. Gospodarz roznieca ogień i w jakiś czas później pijemy gorący wywar słodzony miodem. Jedząc wczesne śniadanie, opowiadamy o ostatnich przygodach. Młode Gile słuchają z zapartym tchem.

  – I zagorzeliście Bolczestowe domostwo – z niedowierzaniem pyta Czcibor.

  – Tak wyszło. Wszakże wydaje mi się, że nie wszytko zgorzało. Coś tam pewnie uratowano, więc się chyba rychło ogarnie. Już tam zadba, by grodziany[8] zbytnio się nie lenili przy robocie. Wnet mu nowy dom postawią.

  – A ty, Miłko, co teraz poczniesz – zwraca się Czcibor do dziewczyny. – Toć Miłosz rad by cię dostać i spod ziemi!

  – Zabierze się z nami – uprzedzam jej odpowiedź. – Tu nie może zostać. Natychmiast by Włodzisław miał trop. Odpoczniemy troszkę – i w drogę. Tu zbyt niebezpiecznie. Im rychlej wyruszymy, tym lepiej. Któż wie, co się później może wydarzyć?

Jakoż w dwie godziny później telepiemy się znów w siodłach. U pasa na powrót dynda mi odzyskana „awarka”. Wzięty ze świętej górki miecz zostawiłem dla Lubora. Niechaj ma nieborak. Przy najbliższej okazji Gile dostarczą go adresatowi.

Po przebyciu Pszczynki obieramy kurs na Plesso, ale dostrzegłszy na drzewie znak zwiastujący początek starego celtyckiego szlaku, kierujemy konie w bór i klucząc pomiędzy drzewami, osiągamy polankę na początku ścieżki. Miłka aż buzię rozdziawiła ze zdziwienia. Tego się nie spodziewała. Dziwne jej było, że wracamy ku Plessie, lecz nic nie mówiła, nie będąc pewną co zamierzamy.

Raźno ruszamy przed siebie. Przecież dzień jest krótki, a tu przed nami szmat drogi. Ponad głowami bure niebo pokryte chmurami. Dzisiaj słońca najpewniej nie zobaczymy. Za Korzeńcem znów zagłębiamy się w borze i właśnie wtedy zaczyna prószyć śnieg. Wpierw pojedyncze, leniwie wirujące płatki wolno spadają na ziemię, lecz z upływem czasu jest ich coraz więcej. Wygląda to tak, jak gdyby z rozprutej pierzyny wpierw piórka wylatywały małą dziurką. Jednak ta powiększając się powoduje, że piernat zaczyna gubić coraz więcej ze swej zawartości. Bór zamarł. Nic w nim nie szeleści i nic nie gada. Widać wiatr uznał, że przed zimą wypada troszkę wypocząć. Leci więc spokojnie z nieba biały puch, a żaden – nawet najmniejszy podmuch wiatru nim nie zakręci. Jest tak cicho, iż wydaje się, że słyszymy padające na ziemię płatki. Jedynie odgłosy stąpnięć naszych koni wydają się być dysonansem w tej wielkiej ciszy. Dziwne to, lecz dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że nie słyszę wilczego wycia. Przecież ostatnio wciąż nam towarzyszyło! Czyżby dzisiaj zamilkły, obawiając się profanować tę świętą i wszechogarniającą ciszę? Albo i też może zaczęły jakieś wilcze dni skupienia przed Godami?

Lecz i nas wkrótce także nie będzie słychać, gdyż wciąż rosnąca warstwa śniegu zaczyna skutecznie tłumić odgłosy jazdy.

Nadgostyńskie łęgi przebywamy jeszcze niezbyt przysypane – tak, że z biedą można rozeznać którędy biegnie ścieżka. Potem, wjechawszy znów w bór, pomimo gęsto już padającego śniegu, nijak nam pobłądzić. Ścieżka sama nas zaprowadzi do celu.

Zaczyna zapadać wczesny zmierzch – tym wcześniejszy, że niebo pokryte grubą warstwą śniegowych chmur przepuszcza niewiele słonecznych promieni. Ale i nam coraz bliżej do celu. W szarówce kończącego się dnia stajemy na polance u krańca tajnego szlaku. Nie mitrężąc ni chwili zsiadamy z koni i ująwszy je za wodze, prowadzimy w kierunku pobliskiego traktu. Przy kępie dębów urządzamy krótki postój. Skaczemy dla rozgrzewki i rozprostowania kości. Niuk leży na ziemi i tylko ziaja. Nie ma najmniejszej ochoty z nami się pobawić. Ciskamy w siebie śnieżkami, usiłując się w porę uchylić przed pociskami przeciwnika. W końcu i Miłka zaczyna w nas prać śniegiem. Bardzo dobrze, przynajmniej na chwilę zapomni o swych troskach. Drogą niewiele mówiła, zaś biorąc pod uwagę, że jest dziewczyną, wniosek nasuwa się sam: poważne zmartwienia zaprzątają jej głowę. I bynajmniej się temu nie dziwię. W jej sytuacji  również bym był solidnie zestresowany niepewnością jutra. Lecz mam nadzieję, że jej sprawy ułożą się pomyślnie. Tak w skrytości ducha myślę sobie, iż najlepszym rozwiązaniem byłoby przygarnięcie jej przez Unisławów. Jest mniej więcej w wieku Jarki i podobnie jak ona ma długi, jasny warkocz. Może Zbisława użali się nad sierotą? Daj to Panie Boże!

Ostatecznie znów siadamy na zmęczone szkapy – i w drogę! Tym razem Miłka siedzi na tłumoku za mną. Zaraz na początku drogi wyjąłem z niego kuszę i przewiesiłem przez plecy. Teraz przekładam ją ponownie na pierś, by nie wadziła dziewczynie. Aby nie spaść z konia, obejmuje mnie rękoma i już ma pewnie dosyć jazdy. My, mając przynajmniej oparcie w strzemionach, możemy amortyzować wstrząsy, zaś ona biedna dynda swobodnie nogami w powietrzu. Ale już wkrótce koniec podróży. W niecałą godzinę winniśmy stanąć w Unisława Źrebie. Gniewko postanowił, że i on tam pojedzie. Brama do gródka jest już pewnie zamknięta, dlatego nie ma się co tam pchać. Wprawdzie na pewno by mu ją otwarto, lecz po cóż robić niepotrzebny cyrk i wszystkich zawiadamiać, iż to zacny Stoigniew wrócił z tajemniczej wyprawy. Zresztą najwyższy już czas w sprawę zmowy wtajemniczyć Unisława i wspólnie się naradzić, co dalej czynić?

W gęsto sypiącym śniegu dobijamy nadkłodnickich łęgów. Rzeka już stanęła skuta lodem. Sądzę, że jest podobnie mocny, jak na dotąd mijanych potokach. Gniewko przejeżdża po lodzie na drugi brzeg, ja jednak opuszczam siodło. Wolę nie ryzykować. Ucieszony Niuk łasi się u stóp.

  – No piesku, rychło koniec wędrówki! – Przeprowadzam kobyłę na drugi brzeg.

  – Biedna Miłko, pewnie masz dosyć? Lecz się nie martw, wnet staniemy w domu.

Mrok i sypiący śnieg tak nas zmylił, że niewiele, a byśmy minęli ścieżkę wiodącą na naszą polanę. Oczywiście zamaskowanie jej wylotu na trakt choinkami nie ułatwiało zadania. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Znalazłszy się na ścieżce, nawet zmachane szkapy jak gdyby nabierają wigoru. Ostro ruszają do przodu i teraz, wraz z Miłką, musimy się dobrze trzymać, aby nie sfrunąć z końskiego grzbietu.

I oto na koniec drzewa zostają za nami. Wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń polany, kierując wierzchowce w stronę ledwie widocznego zza śnieżnej zasłony ciemnego kształtu zagrody. Wkrótce stajemy przed zamkniętą bramą. Wprost z siodła przesadzam płot i podniósłszy ryglujący drąg, otwieram wrota. Niuk sadzi do drzwi, a zastawszy je zamknięte, skacze i piszczy, drapiąc po deskach. Zaraz też się uchylają i wystrzela z nich Chwatacz.

Cóż to była za uciecha! Zaledwie zdążyłem na powrót założyć zaworę, gdy przed dom wysypują się Unisławowie. Mirkowy ojciec trzyma w dłoni wysoko uniesioną pochodnię, ale i tak w gęsto padającym śniegu niewiele to daje.

Podprowadzamy konie pod sam okap dachu. Pomagam Miłce zleźć na ziemię. Zdziwieni Unisławowie patrzą, kogóż to przywieźliśmy? Przedstawiam dziewczynę:

  – To jest Miłka, co za uratowanie mnie w złej przygodzie sama popadła w niedolę. Ale jak było, opowiem później. Teraz ledwie żyjemy, tacy jesteśmy zmachani.

Zrzucam na ziemię wpierw cały dobytek przytroczony do siodła, a na koniec samo siodło. Podobnie czyni Gniewko. Mirko ze Stachem biorą nasze szkapy i wiodą do stajni. Unisław z pochodnią podąża za nimi, zaś Zbisława zaprasza do izby i objąwszy Miłkę, wchodzi pierwsza. Podejmujemy z ziemi tłumoki i wchodzimy za nimi. Siodła poczekają pod okapem aż je zabierzemy idąc spać do mnie.

Zdejmujemy wierzchnie odzienie. Z westchnieniem ulgi wyciągam stopy w stronę ognia. Jak to dobrze znów być w domu.

Odsapnąwszy cokolwiek po wyczerpującej jeździe i ogrzawszy się, odzyskuję ochotę, by coś przekąsić. Nie jest to wprawdzie głód ssący wnętrzności, lecz zaledwie lekkie pragnienie wrzucenia czegokolwiek na ruszt, a już najbardziej wypicia czegoś ciepłego. Lejemy w spragnione gardła wpierw po dwa kubki gorącego lipowego naparu słodzonego miodem, a dopiero później zagryzamy kilkoma podpłomykami. Jednak wygłodniała Miłka pobiła nas w tym względzie na głowę. Myślę, że chyba nie przeraziła Unisławów swym apetytem?

Widząc zaś, że niecierpliwie czekają naszej opowieści, uśmiechnąwszy się pod nosem, zaczynam sprawozdanie. Wprawdzie staram się czynić to w jak najbardziej zwięzłej formie, lecz nie zawsze mi to wychodzi. Czasami proszę Gniewka, żeby mnie wyręczył i co dziwne, małomówny dotąd Gniewko potrafi się rozgadać. A gdy nam obu zasycha w gardłach, przychodzi kolej na Miłkę. Mówi o swej smutnej sierocej doli, niby to z litości przygarniętej przez Miłoszową żonę, która wypadała jej daleką krewną. I co ciekawe, okazuje się, że nagła śmierć jej ojca miała jakiś związek z Włodzisławem. Niestety Miłka tego nie pamiętała, sądząc o tym jedynie z matczynych niedomówień i jej ogromnej niechęci do gilowskiego gospodzina. Nigdy otwarcie córce nie powiedziała, jak się rzeczy miały. Nie wiadomo czy to na skutek obawy, czy też nie chcąc przecież jeszcze dziecku zaprzątać umysłu okrutnymi sprawami. Na koniec niespodziewanie zmarła, nie zdążywszy już niczego więcej córce powiedzieć.

Ja tymczasem przez cały czas spod oka obserwuję Mirkową mamę i nie trzeba wcale być Sherlockiem Holmesem, aby zauważyć, iż Miłka od pierwszego wejrzenia przypadła Zbisławie do serca. Bardzo mnie to cieszy, jako że życzę dziewczynie jak najlepiej. A i Stacho z Mirkiem jakoś szybko do niej przywykli. No cóż, przecież nie tak wcale dawno mieli siostrę w podobnym wieku i obecnie, chyba zupełnie podświadomie, zaczęli traktować Miłkę tak jak Jarkę. Najlepiej zatem pozostawić sprawy swojemu biegowi.

Unisław dziwi się, że Lubor zawędrował do Gilowa. Czyżby jakieś „zaległości” po letniej wyprawie Stroimira? Wskazywał by na to jego pobyt w obozie. I tutaj dotykamy sedna sprawy. Czeka mnie znów długie gadanie. Na szczęście w ostatniej chwili mi świta, że przecież Mirko może mnie w tym wyręczyć. Po cóż sobie ozór strzępić, jeżeli i tak już mnie w gardle drapie.

  – No Mirko, teraz na ciebie czas! Rzeknij ojcu wszystko o Łasce, tylko po kolei.

Unisław spogląda na mnie zdziwiony, lecz zaraz przenosi wzrok na Mirka, gdy ten zaczyna opowiadać o niespodziewanym spotkaniu Łaski w borze. A muszę przyznać, że z każdym zdaniem się rozkręca i nawet sam z ciekawością słucham jego opowieści, chociaż we wszystkich tych wydarzeniach przecież brałem udział. Unisław siedzi nieruchomo i tylko knykcie mu pobielały na zaciśniętych palcach. Kiedy Mirko kończy, przejmuję natychmiast pałeczkę i prowadząc dalej sztafetę, mówię o misji Lubora w Gilowie, powtarzając przy tym, co powiedział Gniewkowi. Ten zaś potwierdzająco kiwa głową. Gdy kończę, w izbie zalega przejmująca cisza. Unisław siedzi wyprostowany, z zaciśniętymi ustami. W końcu nie wytrzymuje:

  – I znając to wszystko, nie rzekliście trutnie ni słowa?!

  – Ano tak wypadło. Mało trosk i bez tego macie? Chcieliśmy sami Łaskę przyłapać na wiarołomstwie, lecz widząc jak się sprawy mają, żadną miarą nie można tego nadal ukrywać. Ale tak mi się wydaje, iż byłoby źle teraz powiedzieć o wszytkim Radoszowi. Nie wytrzyma! Prędzej już trzeba gadać z Wszeborem. Ten bardziej skryty. A rzecz całą tak ułożyć, żeby się wydało, kto jeszcze z Łaską jest w zmowie, a dopiero potem wyłapać wiarołomców. Wiemy co zamierzają i kiedy. A i Mikułę przestrzec trzeba. Zresztą uznajcie czy gadać z Mikułą, czy też z Więcławem? Wypada przecież złapać nie tylko Racisława, ale i jego druhów.

Zbisława spogląda na nas pobladła. I pewnie jest przerażona klującą się zdradą, a my gadamy sobie o tym – ot tak – zwyczajnie. A już sama myśl, że za spiskiem może się kryć Medzamir, dobija ją zupełnie. By ją więc uspokoić, mówię zaraz, co sądzi Borzysław:

  – Za zmową nie stoi pewnie nikt poza Włodzisławem. To on zapragnął zostać kniaziem. Świadczy o tym chociażby chęć skaptowania sobie drużyny Obrów. Gdyby Medzamir lub inny kniaź wyciągał łapy po nasze gródki, Włodzisław by nie kazał Luborowi zjednywać dla niego Obrów, których później ma mu przyprowadzić Sławoj. Kniaź posłałby swych wojów i tyle. Obrom trzeba płacić. Darmo łbów dla Włodzisława nastawiać nie będą. Ten zaś nie będzie płacił zamiast kniazia. Do tego on nie taki skory.

  – I toś wszytko sam, Sławku, wydumał – dziwi się pani Zbisława. Toć masz głowę!

 – Nie wszystko ja wymyśliłem. Po prawdzie wspólnie z Borzysławem doszliśmy, że Włodzisław kniaziem być zamyśla. Wszak już tylko jego imię głosi, że władaniem jest sławny.

Jeszcze jakiś czas gadamy o spisku. Przy okazji Unisław zadaje parę pytań, chcąc wyjaśnić kilka niejasnych dla niego spraw.

Jest już późno, a my mamy dosyć na dzisiaj. Przecież ostatnimi czasy nie próżnowaliśmy. Jutro także będzie dzień!  Powstajemy od stołu i życząc wszystkim dobrej nocy, idziemy do mnie. Po drodze trzeba jeszcze zabrać leżące przed domem siodła. Przyświecając pochodnią, zdążamy do półziemianki. Śnieg nadal sypie i tak mi się wydaje, że teraz już nie tak rychło zejdzie. Zima rozpoczęła się na dobre.

Otwieram drzwi do mej izdebki. Z wnętrza ciągnie chłodem. Wypada przepalić w piecu. Zapalam kaganek, zaś Gniewko przytrzymuje pochodnię. Raz, dwa przynoszę naręcze drewna i układam na palenisku. Pochodnia wędruje do pieca i niebawem aż huczy w kominie! Dokładam następną porcję połupanych szczap i w czasie, gdy pośród trzasku strzelających z niego iskier pożera je ogień, mościmy sobie wygodne posłania. Potem, już okryci derkami, patrzymy w tańczące płomienie. Przyłożywszy ostatecznie w piec trzy grube bukowe szczapy, zdmuchuję kaganek.

  – Dobrej nocy, Gniewku! Dobrych snów!

Spokojnie zasypiam, wygodnie się ułożywszy na przytulnym posłaniu.


 

[1]        gon – polowanie.

[2]        pryncypał – szef, zwierzchnik.

[3]        klepsydra – zegar piaskowy.

[4]        wierzeja – wrota.

[5]        gore – pali się.

[6]        wrychle – szybko.

[7]        zawora – zamknięcie.

[8]        grodziany – tu mieszkańcy osady.

Skip to content