ODCINEK 10

 


Następne dni przelatują tak szybko, że ani bym przypuścił. Bo i jest to czas ze wszech miar pracowity oraz brzemienny w decyzje. Odbyliśmy dwie narady, goszcząc w Unisławowym Źrebie Wszebora i Więcława. Unisław bowiem uznał, że lepiej z nimi najpierw pogadać niż zaraz zawracać głowy żupanom. Przecież ci na wszystko spoglądali z innej perspektywy. I chyba dobrze się stało. Narady trwały długo, a my nie mogliśmy się uskarżać na niedopuszczenie „młodzi” do głosu. Ba, nagadaliśmy się za wszystkie czasy. W efekcie zostały podjęte decyzje, co do dalszego postępowania w obliczu niecnej zdrady, a przy okazji losu spiskowców, chociaż ci nieświadomi tego nadal sądzili, że to oni wciąż kierują wydarzeniami. Nieszczęśni, nie dostrzegali ciemnych chmur gromadzących się nad ich głowami. Z pogodną gębą i niecierpliwością w sercach oczekiwali bliskiego już dnia zamachu, który ich miał wywyższyć, zmieniając dotychczasowy byt podwładnego i sługi – w pana i rządcę. Biedacy! Ani by który w chwili czarnowidztwa przypuścił, jakie rozczarowanie będzie ich udziałem. Niestety my nie mieliśmy na nich wpływu. Tylko oni sami byli kowalami swego losu.

A tymczasem zima zagościła już na dobre. Śnieg, sypiąc przez kilka dni, okrył wszystko grubym, białym piernatem. Szczęściem mróz dotychczas nie był duży. Ot – taki – w sam raz, ażeby nie stanowić zbytniego utrapienia.

Załatwiwszy „spiskowe” sprawy i pozbywszy się odpowiedzialności za pomyślne ich załatwienie, możemy znów się zabrać za wycinkę. Wprawdzie podczas mej nieobecności Unisław z Mirkiem nie próżnowali, a i Przemko także często zaglądając na porębę nie stronił od pomocy. Robota zdecydowanie rusza do przodu, chociaż musimy dodatkowo zabawiać się ze śniegiem. Niezbyt rozumnie byłoby ciąć drzewa nie przygotowawszy sobie uprzednio wygodnej drogi ucieczki. Po kolana w śniegu nijak w porę odskoczyć. Zaś drzewo nie zawsze tak padnie, jak człowiek by chciał.

Ścinamy zatem drzewa spokojni o Łaskę i spiskowców. Już tam w grodzie Wszebor trzyma rękę na pulsie, pilnując przy okazji Radosza przed fałszywym krokiem. Życie w Unisławowym Źrebie biegnie spokojnym trybem, odmierzane wschodami i zachodami słońca, zaś dzień pracy dzielą posiłki, dając pożądane chwile wytchnienia. W ciągu tych paru dni Miłka odżyła, wtapiając się tak w Unisławową rodzinę, iż wydawać by się mogło, że była tu zawsze. A i Mirkowi rodzice jakby odmłodnieli. Gdyby jeszcze nie wisząca wciąż nad nami zmora spisku!

Do godów pozostał jeszcze tydzień, jednakże nic się nie dzieje. Pogoda ustabilizowała się, śnieg przestał sypać, nie ma więc na co narzekać. Wprawdzie niezbyt wygodnie jest brodzić niemal po kolana w śniegu, ale niestety niczego przeciw temu nie można poradzić. Niewielki mróz również nie psuje nastroju. Gdy więc po dniach pochmurnych wreszcie wyjrzało słońce, uznajemy z Mirkiem, że przydałoby się cokolwiek wytchnąć od roboty i przy tej okazji przegonić nasze kobyły. Unisław też widać chwilowo uprzykrzył sobie cięcie, gdyż jakoś gładko przystaje na naszą nieśmiałą propozycję wyskoczenia do Radoszów i odwiedzenia druhów. Przy okazji dowiemy się nowin i wrócimy około południa.

Wyprowadzamy konie ze stajni, siodłamy, a zabrawszy broń, wskakujemy na grzbiety wierzchowców i gwizdnąwszy na wilczyska, ruszamy z kopyta. Jak to przyjemnie galopować zaśnieżoną dróżką, gdy śnieg tryska koniom spod kopyt, a człek co chwilę uchyla głowę przed grubo ośnieżoną, obwisłą gałęzią. Musimy jednak dbać, by niepotrzebnie nie zgonić zastanych przecież koni. Zwalniamy, przechodząc z galopu w lekki kłus. Wkrótce doganiają nas zziajane wilczyska. Zwalniamy jeszcze bardziej, aby psiska mogły cokolwiek wytchnąć. Im przecież dużo trudniej poruszać się w głębokim śniegu. Nasze czworonogi okazują się wcale nie takie głupie. Puszczają konie przodem i posuwają się za nami już przetartym szlakiem.

Dotarłszy do końca ścieżki, zsiadamy z koni i klucząc pomiędzy drzewami, wychodzimy na trakt. Mirko przytrzymuje wierzchowce, ja zaś gałęzią choiny zacieram nasze ślady, by  kogoś niepotrzebnie nie kusiły.

Droga do Radoszów okazuje się nawet nad podziw dobrze przetarta. Musiała być ostatnimi czasy uczęszczaną. Prócz licznych końskich tropów widnieje na śniegu także i podwójny ślad sań.

Zatrzymawszy się na chwilę, dajemy wilczyskom chwilę wytchnienia. Potem, dosiadłszy koni, ruszamy w górę łagodnie opadającego zbocza. I prawie natychmiast Mirko gwałtownie ściąga wodze. Wyciąga rękę, ukazując na słup ciemnego dymu bijącego w niebo ponad koronami drzew. To w stronie gródka! Przyspieszamy. Lecz zanim dobijemy rozległej grodowej polany, minie jeszcze sporo czasu. Dym jaśnieje, nabierając koloru niebiesko – szarego, a po jakimś czasie wije się ku niebu tylko cienką smugą. Jeżeli coś się paliło, to obecnie ogień albo opanowano, albo też – co bardziej prawdopodobne – zdążył się już załatwić ze swą ofiarą. Nie ma więc sensu się spieszyć. I tak przybędziemy za późno. Zwalniamy.

W tyle zostało już źródło przy drodze i wkrótce otworzy się przed nami wolna przestrzeń Radoszowej polany. Nagle klepię się w czoło i gwałtownie ściągam wodze. Na drodze brak śladów sań! Zajęty obserwowaniem dymu, nie zwróciłem na to uwagi. Gdzież się podziały? Zawracam. Wkrótce znów je dostrzegam. Kierują się z traktu na źródlaną polankę. I tutaj rzut oka na ziemię wystarcza, by stwierdzić, iż w tym miejscu saniom wypadł dłuższy postój. Śnieg skopany, porozrzucane siano, koński nawóz. Nie trzeba być detektywem, żeby uznać, iż trop należy do jednych i tych samych sań, które przybyły od strony grodu Mikuły i po postoju odjechały w tę samą stronę.

  – Cóż za licho? Jeździłby kto po wodę do źródła? Nie, to bzdura! Śnieg przy szczawie mało jest zdeptany. Gdyby ktoś czerpał z niej wody, nie tak by to wyglądało. Przy tym śnieg byłby zlany wodą. Przecież przy czerpaniu nie sposób jej nie rozlać. – Dostrzegam również głęboki ślad wiodący w bór. Zeskakuję z Ilvy, podchodząc na skraj polany. – Tak, śnieg został udeptany kilkoma parami butów. Po kiego czarta brnęli tak po kolana w śniegu? Czyżby łowcy? Nieśliby złowioną zwierzynę?

  – Lecz chociaż patrzę uważnie, nigdzie nie dostrzegam nawet śladu kropelki krwi. Zaś ze złowionego zwierza ciec winna posoka. Zatem nie łowcy. Po co jednak chodzili w bór? Tego niestety nie mogę dociec. Ostatecznie zniechęcony daję sobie z tym spokój. Wilczyska nawet ruszają za śladem w bór. A niech tam sobie troszkę pomyszkują. To im nie zaszkodzi. Wskakuję na siodło, chcąc kontynuować przerwaną podróż, gdy nagle słyszę Mirka i niemal równocześnie stłumiony śniegiem tętent końskich kopyt. Daję Ilvie ostrogę, lecz na trakt wyskakuję o moment za późno, aby zagrodzić drogę pędzącemu od gródka jeźdźcowi. Śwista mimo ucha ostrze miecza, zaś przygarbiony nad końskim karkiem drab pędzi dalej, pewnie prowadząc wierzchowca lewą ręką.

  – Mordesz[1]! Ubić mnie chciał – słyszę krzyk Mirka. Jednym ruchem zrywam z pleców kuszę, naciągam, a założywszy bełt, biorę na cel zgarbione plecy jeźdźca podskakującego na końskim grzbiecie. Jeszcze chwila, a zniknie za zakrętem!

Jęknęła zwolniona cięciwa, bełt ze świstem pomknął za celem. Spinam Ilvę – i wio za uciekającym! Minąwszy zakręt, gwałtownie ściągam wodze, by wyhamować rozpędzonego konia. Dalszy pościg nie ma sensu. Przede mną droga pusta, a to oznacza, że nie trafiłem draba. Co najwyżej świstający mu blisko ucha bełt zdopingował go do zwiększenia tempa ucieczki. Dopiero teraz dołączają do mnie wilczyska, które widać zbyt późno zorientowały się w sytuacji. Niebawem z góry nadjeżdża również Mirko. Stanąwszy obok, jeszcze drżącym z emocji głosem rzuca:

  – Przeczże ubić mnie chciał? Sławko, przeczże? Wszak mu w niczym nie zawiniłem! Zaczem tedy żelazem godził we mnie? – Tu pokazuje rozciętą kurtę na ramieniu.

Tego niestety nie wiem i wątpię, aby nam ktoś wyjaśnił dlaczego. Ale wygląda na to, że zaczęło się dziać coś złego.

  – Bierzmy się do grodu. Nic tu po nas! Jedźmy, Mirku!

Dopiero po jakimś czasie dochodzi do mnie, że Mirko przecież pokazywał rozciętą kurtę.

  – Ranionyś?

  – Nie, aby końcem żelaza zawadził. W porę się uchyliłem.

  – To i szczęście! Cóż bym rzekł twym rodzicom, gdyby cię zabił?

Wyjeżdżamy z lasu. Po drugiej stronie polany – z lewa od gródka – dymią zgliszcza jakiejś kleci. Szczęściem stała na uboczu i nic więcej się od niej nie zajęło. Wokół pogorzeliska czernią się grodzianie. Przy bramie gródka spotykamy naszych druhów. Też byli przy ogniu, lecz nie było tam co robić. Kleć ogniem buchnęła i tyle! Dobrze, że wiatr nie wiał w stronę gródka.

  – A co na to ojciec, Przemku? Przecież kleć tak sama od siebie nie zagorzała. Szukano na pogorzelisku?

W następnej chwili niemal się nie wściekam. W ciągu paru chwil wyrzucam z siebie tyle wyzwisk pod adresem Wszebora, że się później sam sobie dziwię. Szczęściem chłopaki nie bardzo kapują, gdyż wnerwiony, ulżyłem sobie po swojemu. Okazuje się, że zaraz z rana Radosz z Wszeborem poszli w bór. Powzięli bowiem wiadomość o stadzie turów kręcących się podobno gdzieś niedaleko. Poszli zatem wyśledzić ów łakomy kąsek – w sam raz na gody.

 – Kto powiedział o turach – rzucam pytanie, hamując wciąż jeszcze rozsadzającą mnie wściekłość.

  – Ano stary Świerad przyszedł z tym wczoraj do Radosza.

  – I Wszebor przystał na tę wyprawę? Nie odmawiał aby Radosza?

  – Nie. Wziąwszy łuki i oszczepy, poszli w bór o pierwszym brzasku. Niebawem winni wróci.

Tu znów nagła złość dławi mi gardło tak, że dopiero po chwili mogę wykrztusić:

  – Diabła tam wrócą! Nie pojmujecie, że już ich pojmano? Jeśli żyją, są daleko. Nie ustrzegł Wszebor żupana. Głupi cap, bodaj skapiał!

Przemko blednie gwałtownie, zaś Gniewko chce jeszcze o coś pytać, jednak nie daję mu na to czasu.

  – Biegnijcie po konie! Ciepło się ubrać i broni nie zapomnijcie! Nie zwlekajcie! -Gdy polecieli, mogę odpowiedzieć Mirkowi na nieme pytanie, jakie wyczytuję w jego oczach.

  – Nie pojmujesz? Wszak jeden ze Sławojowych wojów zabić cię chciał! Pewnie ten, co podpalił kleć, dając znać ku Mikułowemu gródkowi, że Radosz wpadł w sieć. Wzięli go na sanie – te, co czekały u szczawy. W śniegu z boru trop głęboki wiódł ku polance. Widziało mi się, iż to łowcy zwierza taszczyli, wszakże zwątpiłem, nie widząc posoki na śniegu. Lecz trop postawili łowcy i to jacy! Samego żupana złowili, a i Wszebora także. Obym się mylił, Mirko. Obym się mylił!

W niewiele czasu później stajemy na polance przy źródle. Wyjaśniam druhom moje przypuszczenia. Nim ruszymy w pościg, trzeba sprawdzić, co się wydarzyło w borze? Nie ma jednak sensu, żeby wszyscy tym się zajmowali. Za tropem podąża Gniewko z Przemkiem, my zaś z Mirkiem czekamy na nich przy źródle. Po jakimś czasie Mirko, zniecierpliwiony długim czekaniem, także rusza za tropem w bór. Psiska podążają za nim. Zostaję sam z tabunem koni. Smakowity kąsek dla ewentualnego rabusia. Aby się zabezpieczyć, na wszelki wypadek, szykuję kuszę do strzału. Nigdy za wiele przezorności! Gdyby Wszebor o tym pamiętał, nie byłoby teraz kłopotów.

Czas oczekiwania się dłuży. Ostatecznie mam już dosyć siedzenia w siodle. Zeskakuję na ziemię i nerwowo krążę wokół źródła.

  – Cóż oni tam robią tyle czasu? Wybrali się na biegun północny?

W pewnym momencie słyszę wracających. Odetchnąłem. Wpierw z boru przybiegają psiska, a dopiero po dłuższej chwili pośród drzew dostrzegam Przemka z towarzyszami. Coś niosą. W paru susach jestem przy nich.

  – O jasny gwint! Przecież to Wszebor! Żyje?

  – Dycha, jeno niczego nie świadom.

Spoglądam w ośnieżoną twarz Radoszowego zastępcy. Rozcięty kaptur kurty opadł na plecy, ale na głowie ma jeszcze taki grubo dziergany, śmieszny „namordnik,”[2] ze sterczącym na czubku głowy, na kształt korony, okrągłym wałkiem, naciętym obecnie niemalże przez środek. Dotykam tej „korony”. Pod spodem wyczuwam solidną, metalową obręcz. Sprytne urządzenie! Coś, jak gdyby namiastka misiurki chroniącej głowę przed ciosem. To mu ocaliło głowę przed rozpłataniem.

Ostrożnie kładziemy Wszebora na śniegu. W ciemnej krwawej plamie pod lewą łopatką sterczy złomek strzały. Gniewko rozpina kurtę i tutaj nowa niespodzianka. Pod spodem jest długa, pikowana kamizela, jednakże pomiędzy stebnowaniem, zamiast waty czy wełny, znajduję coś sztywnego. Wkrótce wiem, że to płytki twardego drewna. Właśnie w jedną – niemal w środek – trafiła strzała. Wprawdzie przebiła płytkę, lecz straciwszy pierwszy impet, nie miała już siły zadać śmiertelnego ciosu. Udało się Wszeborowi w tym „opancerzeniu”. Co do jednego jestem pewien – wstrząs mózgu murowany. Chociaż metalowy krążek na głowie zapobiegł rozłupaniu czaszki, to przecież miękka podkładka pod obręczą nie zamortyzowała całej siły ciosu.

Po prowizorycznym opatrzeniu rany i ubraniu na powrót Wszebora, ładujemy go na konia. Przemko zamierza rannego odstawić do Radoszów.

  – Oszalałeś?! Jeśli spisek ruszył, nie do gródka trzeba nam wieźć Wszebora. Tam by wnet zmarł, nie odzyskawszy świadomości. Już w tym Łaski głowa. Zbierajmy się do Unisławów Źrebu i to szybko, nim kto nas zobaczy! – Gniewko przyznaje mi rację:

  – Lepiej by Łaska nie wiedział, że znaleziono Wszebora i to żywego. – Nie tracąc już ni chwili ruszamy, przywiązawszy rannego do Gniewka, by nie spadł.

Jakież było zdziwienie Mirkowych rodziców, gdy ujrzeli kogo przywieźliśmy. Zbisława załamała ręce, lecz nie tracąc głowy, wnet zakrzątnęła się z Miłką wokół wciąż nieprzytomnego nieboraka. Pomagamy na ile nas stać, zaś równocześnie opowiadam, co się przydarzyło. Tylko nic nie mówię o śmierci, która jedynie o centymetry minęła Mirka. Po co niepotrzebnie straszyć Zbisławę? I tak niczego to nie zmieni, a i bez tego ma na głowie poważne zmartwienie. Gdy na koniec ostrożnie kładziemy Wszebora na posłaniu, ten otwiera oczy, parę razy mruga i ostatecznie zatrzymuje wzrok na Unisławie. Rozpoznał go, gdyż lekko się uśmiecha i szeptem pyta o Radosza.

  – Cii! Nie frasujcie się, Wszeborze. Nie turbujcie się. Spocząć wam teraz trza!

    Zbisława z Miłką ostrożnie poją rannego jakimś naparem, zaś Unisław bez słowa szykuje się do drogi. Zdążyłem jeszcze skoczyć do swej izdebki po zapas bełtów i potem – już na stojąco – szybko podjadam coś przed wyjazdem. Nasze panie tymczasem pakują w sakwę zaopatrzenie na drogę.

W około godzinę po naszym przybyciu do zagrody ponownie wyruszamy na szlak. Zamykający pochód Gniewko wiedzie za sobą jucznego luzaka. Przecież nie wiadomo, jak długo pozostaniemy w drodze?

Jadąc tak szybko, jak to jest możliwe – lecz tak, żeby nie zgonić niepotrzebnie koni, posuwamy się w stronę Mikułowego gródka, pilnie drogą patrząc za śladami sań uwożących żupana. Przy okazji sprawdzamy tajny szlak, czy aby przypadkiem tamtędy nie powieziono jeńca? Jednak tropy świadczą, iż zamachowcy jedynie tamtędy przyjechali. Unisław zdołał naliczyć osiem koni. Tylu jeźdźców przybyło od strony Gilowa. Do tego należy jeszcze doliczyć sanie. Te pewnie przybyły normalnie traktem od Plessa.

 Jeszcze przed południem stajemy na skraju mikułowskiej polany. Zatrzymujemy się w lesie, zaś Unisław z Mirkiem jadą do gródka.

Długo czekamy ich powrotu. Mija bowiem dobre pół godziny, nim się ponownie pojawiają w rozwartej bramie. Psiska wyskakują im na przeciw. Spojrzawszy w twarz nadjeżdżającego Unisława zaraz wiem, że coś nie tak. I się nie mylę.

  – Więcław ubit[3] – rzuca Mirkowy ojciec. – Mikuła z trzema wojami wraz skoczył ścigać ubijcę[4], wszelako po czasie wrócił pieszo ino Racisław głosząc, iże wpadli w zasadzkę. Dwu jego druhów padło, zasię żupana obskoczyło kilku draczy. Aby on zdołał ocaleć, jako że zmitrężywszy nieco, jechał na ostatku. Poniechawszy konia, zbieżał w bór. Dostał wprawdzie dwie strzały, atoli te go ino drasnęły. Przytajony w gęstwinie widział, jako dracze, dawszy Mikule po łbie, rzucili żupana w sanie, które prawie nadciągnęły od grodu. Dopiero gdy odjachali, mógł wrócić, niosąc złe wieści. Sulisław – Mikułów syn, a Brońkowy ojciec – wraz skrzyknął wojów, chcąc pędzić ojcu na ratunek. Ale Racisław skutecznie gasił ich zapał. Nie dadzą rady napastnikom, a jedynie ludzi daremnie wygubią. Trza słać do Radosza, wzywając pomocy. Sulisław, acz niechętnie, musiał mu przyznać rację – tym bardziej, że Racisława poparli inni. Ruszył zatem goniec do Radoszów. Tymczasem Sulisław miotał się po domu pełen niepewności, pomny słów Brońka, iż Racisław jest zdrajcą. Sam już nie wiedział, co robić? Więcław leżał w domu martwy, zdradziecko zabity, nie było więc kogo się poradzić. I takim go zastał Unisław.

Minęło troszkę czasu nim każdy powiedział, co mu było wiadome i na koniec uzgodnili dalsze postępowanie. Sulisław wprawdzie wpierw obstawał przy tym, aby ścigać porywaczy, ostatecznie jednak zgodził się z Unisławem, że pościg jest już bezcelowy. Od momentu porwania upłynęło wystarczająco dużo czasu, a poza tym porywacze będą w pogotowiu, spodziewając się pościgu. Wystarczy, żeby puścili sanie przodem, zostawiwszy silną straż tylną. Ba, mogą się zasadzić w borze i nas wystrzelać. Wiemy natomiast dokąd uwożą żupanów i to jest naszą przewagą. Znamy przy tym bliższą drogę. Mamy więc szansę zasadzić się na nich i to już w pobliżu Gilowa – tam, gdzie się nas nie będą spodziewali. Uzgodnili jeszcze, że dla zmylenia spiskowców, Sulisław z Brońkiem wyruszą w jakiś czas po nich. Będziemy czekali na skraju polany. Racisław już tam pewnie pilnie śledzi ich każdy krok, zatem obrany kierunek – w stronę Radoszów – zapewne go zmyli. Będzie więc spokojny. Przecież dobrze wie, że i Radosza porwano.

Czekamy niedługo. Po krótkim powitaniu kawalkada natychmiast rusza w stronę tajnego szlaku. Obyśmy tylko drogą nikogo nie napotkali.

Przy kępie dębów schodzimy z koni i prowadzimy je w bór, pilnując zaciosów na drzewach, aby nie pobłądzić. Potem jeszcze tylko krótki postój na polance. W tym czasie Mirko z Przemkiem i Brońkiem wracają do drogi, by zatrzeć ślady naszego przejazdu. Byłoby nieroztropnie zostawiać za sobą wyraźny trop. Skoro wrócili, wskakujemy na konie i w drogę! Stawkę otwiera Unisław, za którym podąża Brońkowy ojciec. Gniewko z jucznym luzakiem zamyka pochód. Jadę przed nim, mając przed nosem zad Mirkowej Strzały. Niuk trzyma się boku Ilvy, a za nim pomyka Chwatacz. Widzę, że psom niezbyt wygodnie brnąć w śniegu. Przepuszczam Gniewka i teraz ja jestem tylną strażą. Za to wilczyska mają bardziej przetarty szlak. A gdy zechcą, mogą podążać za Ilvą.

Czas leci, drogi ubywa, a my ze sobą mało co gadamy. Inna sprawa, że nie ma na to nawet możliwości. Wąska ścieżka z biedą mieści jeźdźca. Jedynie podczas krótkiego postoju przy wyjeździe na zaśnieżony pas nadgostyńskich łęgów, zamieniamy ze sobą parę słów. Jeżeli chcemy zaskoczyć Sławoja wypada zaraz ruszać. Ma wprawdzie przed sobą dłuższą drogę, ale i też znaczną przewagę w czasie. Jedyna nadzieja, że porywacze staną może krótkim postojem w Plessie. Tam, czując się bezpiecznie, mogą się posilić i przepłukać spragnione gardła czymś ciepłym. Wątpię, żeby się oparli takiej pokusie. Przecież już wczoraj musieli wyruszyć z Gilowa i prócz drogi, mają za sobą także zimną noc spędzoną w siodłach.

Drogą rozmyślam, gdzie by tu się na drabów zasadzić? Rozważam wszystkie za i przeciw. Wychodzi mi, że najlepszym miejscem będzie jankowicka grobla wiodąca poprzez mokradła nad Dokawą. Wprawdzie jeszcze nie ma Jankowic i zapewne długo nie będzie, ale to mi bynajmniej nie przeszkadza tak ją właśnie nazywać. Wystarczy się zasadzić przy obu jej krańcach, poczekać aż ścigani wejdą na groblę – i wtedy łuki do roboty! Nie ma możliwości, aby któryś zdołał umknąć. Bo i dokąd? Przecież nie w bagno, chociaż teraz już cokolwiek ścięte mrozem.

Gdy więc stajemy na polance kończącej tajny szlak, podchodzę do starszyzny i przedstawiam swą propozycję.

 – Niestety istnieje niebezpieczeństwo, że nie zdążymy obsadzić na czas grobli. Wtedy przyjdzie nam przyjąć bój na drodze. Najlepiej zatem zaraz podzielić siły na dwie grupy. Przecież Sławoj nie będzie chyba atakował każdego napotkanego na drodze jeźdźca? Może mniejszą grupę przepuści, nie podejrzewając podstępu?

Starszyzna spogląda po sobie i bez zbędnych ceregieli akceptuje plan. Bezzwłocznie wyprowadzamy zmęczone wierzchowce na drogę. Słońce skryło się już za koronami drzew i zapada wczesny zmierzch. Nie ma chwili do stracenia. Wątpliwe bowiem, aby Sławoj zbyt długo popasał w Plessie. Przecież późną nocą nie będzie się plątał po borze. Jeżeli jest to konieczne – mówi się: trudno, lecz gdy można tego uniknąć, nikt niepotrzebnie nie ryzykuje. Nam niestety dzisiejsza noc wypadnie w drodze, jeśli oczywiście nasze przypuszczenia okażą się prawidłowe. Z równym powodzeniem Sławoj może już dzisiaj nie wyruszyć z Plessa. Wtedy przyjdzie nam noc przeczekać w borze. Jednak przed czasem próżno sobie głowę zawracać i trapić się na zapas. Jakoś pokładam nadzieję w Sławoju. Przecież wie, że Włodzisław niecierpliwie ich wygląda, dlatego zapewne nie zawiedzie szefa i nie każe mu zbyt długo oczekiwać na wynik tajnej misji.

Jedno mnie martwi – po ciemku dużo trudniej przyjdzie nam celnie strzelać. Wprawdzie jeźdźcy będą wyraźnie odbijali na tle śniegu, ale zawsze to nie to co za dnia. Niestety niczego w tym względzie nie zmienimy – siła wyższa!

Wprawdzie już dawno zapadł zmrok, lecz wcale nie jest znów aż tak bardzo ciemno.

 I oto wreszcie przed nami jankowicka grobla. Jest pusta. Jadący przodem Unisław, Mirko, Sulisław i Brońko, zostawiwszy konie, pomykają natychmiast na drugą stronę. Tam poczekają u wylotu grobli, blokując drogę odwrotu do Plessa. Reszta towarzystwa również zsiada z wierzchowców i przywiązawszy je do drzew, zajmuje dogodne stanowiska. Pozostaje jedynie czekać, wierząc mocno w subordynację[5] Sławoja. A co będzie, jeżeli przez przypadek napatoczy się nam ktoś inny? Nie można tego przecież wykluczyć. Niestety nikt jakoś nie przewidział takiego rozwoju sytuacji. Jeśli złoży się tak pechowo, padną niewinne ofiary. Trudno, gdzie drwa rąbią, tam i drzazgi lecą! Jednakże powątpiewam, żeby nocą prawie ktoś inny wybierał się z Plessa w naszą stronę. Bo i dokąd? Jedynie Sławoj ma ku temu powody. Nie pozostaje nam nic innego, jak mocno wierzyć, że rychło nadciągnie.

Kuszę od dawna mam przygotowaną do strzału, zaś w zasięgu ręki tkwią w śniegu bełty. Opieram się wygodnie o pień grubego wiązu. Na jego tle jestem z grobli niewidoczny. Zresztą dodatkowo chroni ciemna ściana boru za plecami. Wątpię, by nas nawet sokół wypatrzył. Za to nadciągający groblą będą jak klopsy na patelni. Marne ich widoki! Mogą jedynie prasnąć w śnieg i tyle.

I raptem w tym dziwnym, jasnym mroku dostrzegam grupę jeźdźców na grobli. Posuwają się za saniami, które ciągnie para koni. Podnosząc wysoko kuszę, biorę na cel pierwszego jeźdźca. Dystans jest duży, więc i strzał wątpliwy. Nie zdążyłem już niczego więcej pomyśleć, gdy w spokojnie dotąd posuwającej się grupie zapanowało zamieszanie. Jeźdźcy nagle się skłębili, ktoś pada na ziemię, ktoś inny wyrywa do przodu. Puszczam bełt, ponownie błyskawicznie sposobię kuszę do strzału i teraz, już z bliższego dystansu, walę w nadjeżdżających galopem. Równocześnie świstają strzały mych towarzyszy. Ponowne złożenie do strzału – i bęc! Ktoś zawraca, lecz niestety wkrótce spada na ziemię zdmuchnięty z siodła strzałą. Jedynie sanie wciąż tkwią w miejscu, gdzie je atak zaskoczył.

Dwu jeźdźców usiłuje się przebić z powrotem do Plessa. Spinają konie do skoku, leżąc im na karkach. Jaki jest wynik tego desperackiego kroku – nie wiem. Jeźdźcy rozpływają mi się na tle ciemnego boru. Jeżeli im się powiodło, nie ma czego tutaj dłużej czekać!

Rzut oka na groblę, ale tam już nikt nie siedzi w siodle. Spłoszone konie biegają jeszcze nerwowo w jedną i drugą stronę. Któryś wlecze za sobą jeźdźca zaczepionego nogą w strzemieniu. Wyskakujemy na drogę w samą porę, aby złapać trzy nadbiegające rumaki. Uspokajające klepnięcie dłonią po karku i odprowadzamy je ku reszcie koni.

Przemko zostaje na miejscu, zaś ja z Gniewkiem i wilczyskami biegniemy w stronę sań. Broń gotowa do strzału. Dopadłszy sań, rozglądam się za woźnicą. I nagle ruch pod saniami. To nasze wilczyska kogoś tam dopadły. Wściekłe warczenie, bolesny okrzyk i Gniewko wywleka na drogę trzęsącego się człeka. Gdy z bliska ujrzałem jego twarz, mało nie padam z wrażenia. Przecież to zacny Miłosz! Wiózłby skorupy do Gilowa zamiast oczekiwanych przez nas jeńców? O niech to! Gdy jednak odkrywam derkę leżącą na słomie, którą wyładowane są sanie i odgarniam jej warstwę, oddycham z ulgą, widząc dwie postacie spowite derkami i omotane sznurem.

  – Ciach, ciach – nożem po powrozach i złapawszy derkę za koniec, szarpię ku sobie. I oto w słomie turla się Radosz. Siada oszołomiony, mrugając oczyma. Szarpię drugą derkę, uwalniając z zawoju Mikułę. Ten wydaje się być rannym, gdyż głowę spowija mu okrwawiona szmata.

Gniewko tymczasem trzyma trzęsącego się niczym galareta zduna, przytykając mu sztych miecza pomiędzy łopatki. Jeden niepotrzebny ruch i niechybnie zostanie nadziany na ostrze, jak kurczak na rożen. Ale Miłosz zdaje sobie z tego sprawę i stara się tkwić nieruchomo, chociaż zachowanie kamiennego spokoju niezbyt mu wychodzi. Biedakowi szczęki latają, jak w ataku febry.

  – Witam, Miłoszu, witam! A to ci miła niespodzianka! Ostatnimi czasy przyszło nam się nagle rozstać bez pożegnania. Tym chętniej was spotykam. Jak widzę, nie tylko skorupy wozicie, a i zacnych żupanów starannie owiniętych także. Wprawdzie żupan nie skorupa, lecz to się wam chwali, że wygodnie – w słomę ułożonych – gościcie w swych saniach. Jeszcze bez tego gotów by który głowę urazić, co wszakże, jako widzę, nie ominęło gospodzina Mikułę. Pewnie to wam za złe poczyta, ale to już między wami sprawa.

Od boru nadciąga Unisław z towarzyszami. Drogą podnoszą padłych i ciągną ku saniom. W ostatecznym rozrachunku wypada, że grono nieboszczyków powiększyło się o trzech dzielnych wojów. Pięciu, podziurawionych strzałami – w tym Sławoj – jeszcze oddycha. Nikt nie umknął. Krótko radzimy, co z nimi począć? I chociaż rozsierdzony Mikuła najchętniej by ich zostawił w śniegu, ostatecznie decydujemy się to całe martwe i półżywe towarzystwo załadować na sanie. Niechaj Miłosz wraca z nimi do Plessa. Wyrok na nim zostaje chwilowo zawieszony, lecz sprawiedliwość szybko go dosięgnie.

  – Wiedz to – napomina go Sulisław.

  – Bierzmy się ku Gilowie! Wszak towarzysze czekają! A i Włodzisław winien rychło zapłatę dostać – rzucam Unisławowi, mrużąc przy tym znacząco oko. Ten w lot pojmuje w czym rzecz, gdyż niezwłocznie dodaje:

  – Zgorzeje Gilów, zgorzeje! A to się Włodzisław dziwował będzie! Cudzym grodom włodzić umyślił, a tu mu rzyć we własnym zgorzeje!

Wybieramy ze zdobyczy czapkę dla Mikuły. Nie wypada, żeby podróżował z gołą głową. Miłosz trzęsącymi rękoma ujmuje wodze i wciąż szczękając zębami, zawraca konie na wąskiej grobli, po czym idąc obok sani, wolno rusza w stronę Plessa. Na kopiasto wyładowanych saniach brakuje dla niego miejsca. My także, nie zabawiając się zbytecznie, podjąwszy z ziemi broń pobitych, ruszamy do koni. Tutaj oswobodzeni żupani wybierają z broni coś dla siebie i dosiadłszy zdobycznych wierzchowców, czekają na nas. Szybko pakujemy resztę zdobyczy na jucznego luzaka i wkrótce jesteśmy gotowi do drogi. Ruszamy w kierunku tajnego szlaku. Postanowiliśmy bowiem wracać natychmiast. Przecież bezzwłocznie należy się rozprawić ze spiskowcami pozostałymi w gródkach, aby ci w międzyczasie nie zdążyli narobić większych szkód.

Tymczasem wokoło zapanowały przysłowiowe egipskie ciemności. Ponad nami ciemne niebo, podziurawione przynajmniej tysiącem świetlistych punktów. W południowej stronie nieba rozpoznaję skośno leżący czworokąt Oriona, z trójgwiezdnym pasem przez środek. Ba, widać nawet bladą jego tarczę. Zawsze lubiłem wypatrywać tej konstelacji na zimowym niebie. Kieruję ciepłe myśli ku utraconej rodzinie. Może jakoś dotrą do niej poprzez stulecia? Albo i przynajmniej przyśnię się Mamie czy Tacie?

Czoło pochodu staje. Tak, to już tajny szlak. Zeskakuję z Ilvy i poklepuję po łbach łaszące się u nóg wilczyska.

  – Zaraz wypadnie nam krótki postój na posiłek. Nie bójcie się pieski, dostaniecie swe porcje.

Na małej polance nie ma miejsca dla wszystkich koni. Zostają zatem wyprowadzone na ścieżkę. Z dala dolatuje wilcze wycie. Chłopaki w mig rozniecają ognisko. W kociołku topnieje śnieg. Gdy ostatecznie woda się gotuje, Unisław sypie w nią dwie garście jakiegoś ziela i wkrótce napój gotowy. Gniewko rozdziela suchy prowiant, nie zapominając o zgłodniałych psiskach. Przy posiłku Unisław opowiada żupanom o spisku. Radosz aż zgrzyta zębami na wieść o skrytym wrogu tkwiącym tak blisko niego.

  – O przeniewierca! I to Łaska? Zali mu źle było przy mnie?! – Za to Mikuła jest zupełnie spokojny. Domyślił się roli Racisława już w momencie porwania. Ten nie tylko, że nie stanął w jego obronie, lecz jeszcze pomógł draczom, dźgając mieczem w plecy swego towarzysza.

  – Nie minie go odpłata! – W to nie wątpię, ale wpierw musimy szczęśliwie wrócić, a następnie dostać się do grodu. A z tym Mikuła może mieć trudności. Racisław najpewniej swymi wspólnikami obsadził bramę. Zatem wypada dobrze pomyśleć, w jaki sposób przemycić Mikułę do środka. I tutaj wpadam na pomysł, który na razie zachowuję dla siebie. Drogą sobie jeszcze wszystko przemyślę.

Kończymy spóźnioną wieczerzę. Od ogniska odpalono dwie pochodnie – tych zabraliśmy na luzaka całe naręcze. Przecież wilki nie próżnują! Miejmy jednak nadzieję, że się nie natkniemy na nie.

Ruszamy. Jedna pochodnia na przedzie, a druga z tyłu. Tym razem pochód zamyka Radosz z Przemkiem. Podążamy w milczeniu pośród mrocznego boru. Gdyby nie śnieg rozjaśniający nieco mrok panujący pomiędzy drzewami, byłaby to podróż ze wszech miar uciążliwa. Jedynie z przodu błyska pochodnia, strzelając od czasu do czasu iskrami. Podobnie zapewne jest i na końcu kawalkady. Tego niestety nie widzę, gdyż zajęty wypatrywaniem drogi przed sobą i gałęzi czyhających w mroku, aby znienacka smagnąć człowieka w twarz, nie mam czasu na oglądanie się za siebie. Konie zmęczone przebytą drogą, wloką się z nogi na nogę. Tyłek mnie już rozbolał od tkwienia w siodle. Gdyby się nam nie zachciało wczesnym rankiem konnej przejażdżki ani byśmy wiedzieli, co się wydarzyło, a i Radosz z Mikułą gościłby teraz we Włodzisławowej jamie. Nie żal więc bólu w „podogoniu”, gdyż cierpię dla dobrej sprawy. I tak się pocieszając, obmyślam sposoby dostarczenia żupanów do ich gródków. Zobaczymy zresztą na końcu tajnego szlaku, jak oni widzą tę sprawę?

Mija prawie cała noc nim stajemy wreszcie na miniaturowej polance. Zmachane konie stoją ze spuszczonymi łbami. Starszyzna składa naradę – co dalej czynić? I w tym miejscu dzielę się swymi przemyśleniami. W żadnym wypadku żupani nie mogą otwarcie stanąć w swych gródkach. Spiskowcy na pewno obsadzili wszelkie ważne posterunki. W obawie o własne głowy nie zawahają się zabić „zmartwychwstałego” szefa. Zawsze mogą powiedzieć, iż wzięli go za dracza i tym sposobem wykpić się ze sprawy. Najlepiej byśmy wpierw zjechali do Unisławowego Źrebu i trochę wytchnęli, a chociażby nawet nie my, to naszym koniom taki wypoczynek jest nieodzowny. Potem, już za dnia, skoczymy wpierw do Radoszów i to podzieleni na grupy. Wpierw Sulisław z Brońkiem – niby to pytać czy Radosz się odnalazł. Następnie Unisław z Mirkiem saniami, załadowawszy na nie słomę i dla zmylenia spiskowców, na wierzch parę skorup. Radosz z Mikułą i Przemkiem legną w słomie pod skorupami. Na koniec – Gniewko i ja. Sulisław w tym czasie będzie zawracał głowę Łasce. Reszta winna być łatwa. Mając Łaskę, dostaniemy i resztę. Zobaczywszy Radosza wnet wyśpiewa, kto jeszcze bierze udział w spisku. Uporawszy się ze zdrajcami w Radoszowach, możemy podobnie postąpić i u Mikuły. Przemycimy go wraz z Sulisławem i Brońkiem do gródka w słomie. Nikogo raczej nie zdziwią Unisławowe sanie ze skorupami. Ucapiwszy Racisława, pozbawimy spiskowców głowy. Dobrze przyciśnięty, wyjawi kto z nim jeszcze w zmowie.

Starszyźnie plan przypada do gustu. Jedziemy zatem wpierw do nas.

Zaledwie poranne zorze rozświetliły panujący dotąd mrok, stajemy przed zamkniętymi wrotami. Mirko przeskakuje płot i otwiera wierzeje. Ucieszone psiska pędzą pod drzwi i radośnie popiskując, skrobią w nie łapami. Wjeżdżamy w obejście. Unisław na powrót zamyka wrota. Zdejmujemy szkapom uprząż i siodła. W międzyczasie Zbisława otwiera drzwi domu. Psiska z wielkiej uciechy mało jej nie przewrócą.

Unisław zaprasza gości do izby. Lecz wpierw młódź zajmuje się napojeniem i oporządzeniem zdrożonych koni. Na koniec część szkap wędruje do stajni, zaś reszta pozostaje na dworze. Prowadzimy je na tyły obejścia, gdzie za chatą każdy dostaje sporą wiązkę wonnego siana. Z westchnieniem ulgi wchodzimy do izby i zrzuciwszy wierzchnie odzienie, siadamy na ławach, wyciągając wygodnie nogi. Ze sakw na stół wyjeżdża reszta zabranych w drogę wiktuałów. Nie ma więc problemu z przyrządzaniem porannego posiłku. Jedynie wypada poczekać by woda zewrała.

Rozmawiamy półgłosem, nie chcąc budzić śpiącego w komorze Wszebora. Po śniadaniu Unisław zarządza odpoczynek, lecz nie za długi. Jest przecież prawdopodobne, że spiskowcy powezmą wieści o uwolnieniu żupanów, aczkolwiek w obecnej sytuacji misja posłańca byłaby nad wyraz ryzykowna. Jednak i to należy brać pod uwagę. Zdrzemniemy się cokolwiek i jeszcze przed południem przystąpimy do działania.

W izbie zostaje Unisław z żupanami. Pozostali wędruje na słomę do stodoły. Gniewko zachodzi do mnie. Mała izdebka niestety więcej nas nie pomieści. Niuk natychmiast wyciąga się na swym legowisku i wnet zasypia.

 

Nie wiem jak długo spałem. W każdym razie wydaje mi się, iż dopiero co przyłożyłem głowę do posłania. Budzi mnie szczekanie Niuka. Że też mu się jeszcze chce po takiej wyprawie? Z zewnątrz słyszę jakieś głosy. Czyżby nasi towarzysze już się szykowali do drogi?

  – Zbierajmy się, Gniewku, byśmy nie byli ostatnimi! – Ziewając wkładamy buty oraz wierzchnie ubrania, a zapiąwszy w końcu pasy z bronią, opuszczamy izdebkę. Niuk przodem, nerwowo węsząc. Przechodzimy przez Unisławowy warsztat i już mam otworzyć wejściowe drzwi, gdy ręka zastyga mi w połowie ruchu. Słyszę bowiem podniesiony głos Łaski:

  – Kres włodzeniu Radosza! Póki co, mnie w gródku włódź sprawować – to wiedzcie Unisławie! – Nie słuchając dalszego ciągu tyrady zacnego Przecława, ciągnę Niuka na powrót do izdebki. Bardzo mu się to nie podoba. Zamykam drzwi i podpieram kołkiem, aby przypadkiem nie wyszedł za nami. Napinam kuszę i zakładam bełt. Teraz wolniutko uchylam drzwi.

  – Dobra jest! Zasłania nas dom. W międzyczasie musiała przejść krótka śnieżyca, gdyż nasze ślady wiodące od chaty są dokładnie przysypane. Droga wolna! – Wymykamy się za dom, obchodząc spokojnie stojące konie. Gniewko trzyma w ręku łuk z założoną na cięciwie strzałą.

Rzut oka zza węgła – można przeskoczyć za stajnię. Parę susów i już tulimy się do grubo ogaconej ściany. Leżąc na ziemi, ostrożnie wystawiam głowę zza narożnika.

Unisław wyszedł na podsienie, zaś na majdanie przed domem stoi pięciu jezdnych, z dumnie wypinającym pierś Łaską na czele.

  – Pilno durniowi puszyć się władzą? Sam lezie w nasze ręce. Tylko tak nadal! – Chowam głowę.

  – Gniewko – szepczę, ukazując druhowi oczyma stodołę. Z duszą na ramieniu pokonujemy dzielącą nas od niej przestrzeń.

  – Uff – oddycham z ulgą. – Udało się!

Asysta Łaski zajęta tym, co się dzieje przed domem, nie patrzy po bokach. Nasi towarzysze w stodółce chyba wciąż śpią, nieświadomi niczego. Przytykam ucho do ściany. Nic, żadnego ruchu. Za to wyraźnie słyszę miarowe posapywanie śpiących. Nie ma rady, muszę wywalić otwór w ścianie, żeby się dostać do środka. Odkładam kuszę i „awarką” zaczynam pruć suche witki. Przy tym odnoszę wrażenie, że słychać mnie aż na krańcach polany. Ale pilnujący u węgła Gniewko stoi spokojnie, więc z zaciśniętymi zębami tnę nadal suchą plecionkę. I ostatecznie dziura gotowa. Wpełzam do środka.

Tak jak przypuszczałem, wszyscy śpią. Szarpię Mirkiem, przytykając mu równocześnie usta. Potem, już we dwu, budzimy resztę towarzystwa. Szeptem wyjaśniam sytuację.

  – Sam łeb tka pod topór – kwituje Sulisław.

Chwilę trwa nim w półmroku panującym w stodole wymacują na słomie swe łuki i strzały. Wypełzam na powrót przez dziurę, a za mną Mirko. Reszta pozostaje w stodole. Podejmuję z ziemi kuszę. Mirko z Gniewkiem aż do ucha naciągają cięciwy łuków. Daję głową znak, równocześnie kopiąc w ścianę. Wyskakujemy zza węgieł, mierząc w nieproszonych gości. Lecz oni, zajęci słuchaniem Łaskowej tyrady, zrazu nas nie zauważyli. Dopiero gwałtownie rozwierające się drzwi stodoły zwracają ich uwagę.

Aż gęby porozdziawiali ze zdumienia, widząc sześć strzał gotowych w każdej chwili pomknąć ku nim. Z tej zaś odległości raczej trudno mówić o pudle. Jedynie Łaska, podbuzowany rolą władcy, nadal się podnieca swym głosem.

  – Zamilcz wreszcie! Nie brusz[6] ozorem po daremnicy! – Łaska przerywa w pół słowa, odwracając ku nam głowę, aby dojrzeć któż to taki śmiał się doń tak prostacko odezwać?

Co potrafi sprawić jedno spojrzenie! Dumny dotąd i wyniosły włodyka nagle flaczeje, jak dziurawy balon. Ulatuje z niego całe dotychczasowe dostojeństwo i pewność siebie. Aby jego szczęście było pełne, drzwi chaty się otwierają i oto staje oko w oko z Radoszem. Twarz Przecława raptownie staje się kredowo biała. Chyba zmroziło biedaka, gdyż tkwi w siodle bez ruchu. Za Radoszem wychodzi Mikuła, z łukiem gotowym do strzału.

  – Przeczże, Łasko, wyżynąć[7] chcesz Unisława z jego źrebu? Nie ty sam włodzisz[8]! Wszakeś nie żupan! Złaź z konia przeniewierco!

W następnej sekundzie Łaska gwałtownie spina konia i galopem rzuca się w stronę rozwartych wrót. Za nim gna trzech jego towarzyszy. Tylko jeden nadal stoi spokojnie na dotychczasowym miejscu. Zaśpiewały zwolnione cięciwy. Pochyleni nad końskimi karkami jeźdźcy, trafieni w biegu, zaczynają bezwładnie padać na ziemię. Ktoś tam jeszcze usiłuje kontynuować jazdę, chwiejąc się w siodle, lecz nadlatujące strzały wnet rozstrzygają sprawę. Po zaśnieżonym polu galopują uwolnione konie, ale i one rychło stają, nie czując na grzbiecie powodujących nimi jeźdźców. Radosz podchodzi do leżącego przy wrotach Łaski, ujmuje jego głowę i podnosi. Gardło przeszyte strzałą. Druga tkwi pod lewą łopatką. Sen o władzy skończony!

 

 

 

 

Minęło południe, gdy stajemy na skraju Mikułowej polany. W planie gry nastąpiła zmiana. Mikuła uznał bowiem, że nie przystoi, aby żupan cichcem i to w dodatku pod słomą, wjeżdżał do swego gródka. Trudno nie przyznać mu racji, chociaż, jeżeli o mnie chodzi, wolałbym nie ryzykować. Wobec tego wpierw my wjedziemy za bramę, a dopiero potem Mikuła z Radoszem. Aby cokolwiek zabezpieczyć jego cenną osobę przed ewentualnymi niespodziankami, wymusiliśmy by pod kożuszek wdział „pancerną” kamizelę Wszebora oraz na głowę założył ów przemyślny, chociaż obecnie troszkę sfatygowany „namordnik”. Ponadto Unisław użyczył mu na tę okazję obszerną opończę z kapturem. Zawsze to duży plus, jeżeli zostanie jak najpóźniej rozpoznany przez pilnujących bramy strażników. Wprawdzie będziemy mieli na nich oko, lecz bynajmniej nie wyklucza to jakiejś niespodzianki.

Z Mikułą pojedzie Radosz. Sulisław z Brońkiem i Mirko przemycą się pod słomą i skorupami. Tak będzie bezpieczniej. Niestety Przemko musi zostać przy koniach pasażerów sań. Wprawdzie bardzo mu się to nie podoba, jednak taka jest wola Radosza.

Ruszamy w kierunku gródka. Przodem Unisław na saniach, zaś parę kroków za nim Gniewko i ja. W obecnej niepewnej sytuacji nikogo nie powinna zdziwić taka eskorta. Na saniach usadowiły się także nasze wilczyska. Zaraz na początku drogi uznały, że nie ma co ganiać o własnych łapach, skoro jest do dyspozycji środek lokomocji. Niuk widać sobie przypomniał naszego łazika i z miejsca dał susa do sań. Chwatacz poszedł za jego przykładem. Miło patrzeć, gdy tak sobie siedzą obok Unisława – niczym ministranci przy wielebnym udającym się po kolędzie.

Brama do gródka otwarta, chociaż z nadbramnego samborza lustrują nas aż trzy pary oczu. Unisław beztrosko zagaduje czatowników, pytając czy Mikuła przypadkiem już nie wrócił?

Zaraz za bramą do sań podchodzi jeszcze jeden strażnik, lecz zobaczywszy wystające ze słomy naczynia oraz siedzące obok woźnicy wilczyska, jakoś nie ma większej ochoty przyjrzeć się z bliska ładunkowi. Macha ręką, zezwalając na przejazd.

Odetchnąłem z ulgą. Sanie zajeżdżają za Sulisławową chatę. Zeskakujemy z koni i żwawo odsuwamy skorupy ze słomy. Następnie tak ustawiamy szkapy, aby zasłaniały sanie. Pasażerowie błyskawicznie wyskakują i nikną w domu.

  – Dobra, pierwszy etap za nami.

Napinam kuszę i zakładam bełt. Gniewko trzyma łuk w pogotowiu. Cofamy się w stronę bramy. Unisław również już dzierży łuk gotowy do strzału. Zaraz winien nadciągnąć Mikuła z Radoszem. Jeżeli czatownicy należą do spisku, można się spodziewać, że uczynią wszystko, żeby zaalarmować swych kompanów i nie dopuścić Mikuły do gródka. Wypada więc mieć oko na wszystko.

I już poprzez rozwarte wrota dostrzegamy dwu przygarbionych jeźdźców. Na pochylonych głowach kaptury osłaniają im twarze. Czatownicy na zwyżce patrzą na nadjeżdżających. Na samborzu od strony gródka nic ich nie osłania, nie licząc trzech poprzecznych żerdzi stanowiących ochronną barierkę. Na dole czwarty strażnik wstaje od ogniska i wolnym krokiem zbliża się do bramy. Czatownik z góry rzuca pytanie – kto nadjeżdża?

Mikuła zdołał jeszcze nieco skrócić dystans i dopiero potem, unosząc głowę rzuca:

  – Żupanaś nie uznał, Spycimierzu? – I natychmiast jego koń, dostawszy ostrogę, daje susa w rozwartą bramę. Radosz za nim.

Zaskoczenie na czatowni trwa jedynie kilka sekund. Czwarty strażnik zatrzymuje się w pół kroku, gwałtownie zrywając łuk z ramienia. Jest to jednak jego ostatnia świadoma czynność. Trzy strzały w mig eliminują go z dalszej gry. Tymczasem na samborzu czatownicy już się opamiętali. Jeden unosi róg do ust.

  – Też się znalazł grajek!

    Jego towarzysze, ukazujący dotychczas nam swe plecy, odwracają się gwałtownie. W ręku napięte łuki! Chcą dostać Mikułę, skoro tylko minie bramę. Sulisław jednak trzyma rękę na pulsie. Niedoszły trębacz puszcza róg i oburącz obłapiając gardło, wykonuje nieskoordynowane ruchy, ostatecznie osuwając się na pomost. Strzelcy wprawdzie zdążyli wypuścić strzały, ale już niezbyt celnie. Szyki im mieszają nasze pociski, które i tym razem są celne. Jeden daje nura przez barierkę, lecąc na łeb w dół. Drugi, pomimo dwu strzał w nim tkwiących, nie rezygnuje. Ale zażarty! Ponownie bierze Mikułę na cel, lecz o ułamek sekundy wcześniej poszybowały ku niemu nasze strzały. W takiej sytuacji musiałby mieć stalowe nerwy, aby wytrzymać do końca.

Zerwany strzał i Mikule jedynie strzała bzyka mimo ucha, trafiając w strzechę pobliskiej chaty. „Ostatni Mohikanin” z czatowniczej zwyżki zaczyna przypominać jeża, czemu się jednak nie należy dziwić, gdyż tylko on w tej chwili jest naszym celem. Wprawdzie jeż ma znacznie więcej igieł, lecz przy odrobinie wyobraźni można jakoś tych braków nie dostrzec.

Fikołek poprzez barierkę i krótki lot zakończony twardym lądowaniem. Pierwsza runda za nami. Ta jest nasza!

Mikuła z Radoszem zeskakują z koni. W ręku obnażone miecze. Gdzie szukać Racisława? Nie mam zielonego pojęcia. Ale Mikuła ma nosa. Nie od parady włada gródkiem od tylu lat. Ukazuje mieczem na jedną z chat. W paru susach dopadamy ścian. Brońkowy dziad jednym szarpnięciem rozwiera drzwi i daje nura do środka. Radosz za nim, a następnie Sulisław i Brońko. Jestem u węgła chaty. W drzwiach za Unisławem właśnie niknie Gniewko, mając na karku Mirka. Będę zatem ostatnim. Odstawiam pod ścianą kuszę i wyjąwszy „awarkę”, czynię krok w stronę wciąż rozwartych drzwi. Z wnętrza słychać zgiełk i szczęk oręża. Nagle, tuż nad głową trzask i na łeb mi lecą szczątki okienka, a w ślad za nimi jakiś drab, usiłujący rozpaczliwym szczupakiem opuścić widać niezbyt bezpieczna izbę. Obaj padamy w śnieg, przy tym wypuszczam miecz z ręki. Oszołomiony nagłym upadkiem przez chwilę niezbyt kontaktuję. Wykorzystuje to uciekinier. Błyskawicznie łapie leżącą w śniegu „awarkę”. Ręka wzniesiona do ciosu. W ostatnim momencie toczę się w bok, unikając razu. Żelazo nieprzyjemnie śwista mimo ucha, mijając tylko o centymetry gardło. Wyrywam nóż zza pasa, usiłując równocześnie powstać. Niestety mój przeciwnik jest szybszy. Jedynie dzięki gwałtownemu rozpłaszczeniu się na ziemi unikam godzącego we mnie ostrza. Turlam się w bok. Za wszelką cenę muszę powstać! Jeżeli nie dam rady – zadźga mnie, jak wieprza! Ostatecznie udaje mi się tylko przyklęknąć na jedno kolano. Nie zdołam powstać! Szczupak w bok, zakończony efektownym fikołkiem i z rozpędu staję wreszcie na nogach. Zamigotał wzniesiony do ciosu miecz. Bez chwili namysłu ciskam nożem. W tej samej chwili Niuk ląduje drabowi na karku, zaś Chwatacz – cap za nogę. Mój przeciwnik ryje nosem w śnieg, lecz nie wypuszcza miecza z garści. Ja zaś jestem bezbronny.

Skok na wyciągniętą do przodu rękę. Pod butem trzaska łamana kość. Zaciśnięte dotąd na rękojeści palce rozwierają się. Łapię „awarkę” za brzeszczot, przerzut i już błyska miecz w mej dłoni.

Aczkolwiek jestem uzbrojony, nie muszę już czynić użytku z odzyskanej „awarki”. Niuk zupełnie dobrze sobie radzi z powalonym. Ucapiwszy za kark leżącego twarzą do ziemi, skutecznie niweczy w zarodku jakąkolwiek chęć ruchu. Chwatacz tymczasem używa sobie zębami na nodze pokonanego spiskowca. Stoję obok z mieczem w ręku i ciężko dyszę.

  – Uff! Chyba mi się tylko cudem udało! Przecież niewiele brakowało, żeby mnie dziabnął. Dzięki, Panie, dzięki za ocalenie!

Pozostawiam leżącego wilczyskom. Już go tam skutecznie przypilnują.

Zaglądam poprzez rozwarte drzwi do izby. Na stole walają się powywracane kubki oraz skorupy rozbitych dzbanów. Ich zawartość spływa na ziemię. Zaskoczeni na zwycięskiej uczcie spiskowcy nie zdążyli stawić skutecznego oporu. Teraz większość leży bez życia na polepie. Trzech stoi przed Mikułą, szczękając zębami. Na wyścigi, jeden przez drugiego, usprawiedliwiają się, oskarżając Racisława. Ten zaś ani nie zaprzecza, ani przytakuje, jako że jego głowa cokolwiek się oddaliła od reszty ciała. W takiej sytuacji trudno się czegokolwiek po nim jeszcze spodziewać.

Prawie wznosił toast za Włodzisławowe rządy i pomyślność zdradzieckiego towarzystwa, gdy nagle zamilkł w pół słowa, jak gdyby zobaczył upiora. I takim go właśnie spotkało ostrze Mikułowego miecza, rozwiewając definitywnie słodkie marzenia o władzy.

  – Przeklęty Łękosław[9]! Za letko zdechł – sapie wciąż jeszcze rozeźlony Mikuła. – A tych do jamy – wskazuje na jeńców.

 

 

 

 

Słońce chyli się już ponad borem, oświetlając okolicę czerwonawym blaskiem. Wygląda na to, że nocą przyciśnie mróz. Najwyższa zatem pora kończyć rozpoczęte przez Sławoja dzieło. Wprawdzie nie po jego myśli, lecz to nie szkodzi. Każda rzecz ma swój początek i koniec, a że pani Przygoda czasami tak wszystko pogmatwa, gotując nieoczekiwane rozwiązanie, to już inna para kaloszy – wszak to jej przywilej.

Składamy krótką naradę. W zasadzie powtórzymy mikułowski wariant, z pewnymi modyfikacjami. Tutaj jednak sądzimy mieć ułatwione zadanie. Ponieważ Łaska z trzema towarzyszami zdążyli już kopnąć w kalendarz, zatem radoszowscy spiskowcy nie mają przywódcy. Pewnie nadal obsadzają bramę gródka, pilnie wyglądając powrotu gospodzina Przecława.

Zgodnie z planem wpierw pojadą sanie z rannym Wszeborem. Na saniach Gniewko i ja z wilczyskami. Widok Wszebora winien tak zaabsorbować strażników, że reszta towarzystwa w międzyczasie bez przeszkód wjedzie do gródka. Przy tym musimy być w pogotowiu, gdyż spiskowcy zapewne będą zaraz chcieli skończyć z Radoszowym zastępcą i tym się właśnie ujawnią.

W ostatnich blaskach zachodzącego słońca wjeżdżamy w bramę obsadzoną trzema wojami – dwu na czatowni i jeden na dole. Wiadomość kogo wieziemy działa jak piorun. Czatownicy w jednej chwili są przy saniach. Jeden uchyla derkę okrywającą Wszebora. Ten, zgodnie z instrukcją, leży nieruchomo z zamkniętymi oczyma.

  – Na isto, Wszebor[10]! – Patrzą na niego w napięciu. Jednak ten nadal leży, jak bez ducha. Wymieniają między sobą znaczące spojrzenie.

 – Prawieście uczynili[11] do dom go wioząc. Zawsze doma lekciej zemrzeć niźli w boru. By się tedy snadź sporzej nie morzył, wraz mu odelżym[12]. Tu drab spokojnie wyciąga nóż zza pasa, krzywo się przy tym uśmiechając.

W jednej chwili zeskakujemy z sań, dzierżąc w dłoniach miecze gotowe do akcji. Obaj czatownicy łapią za topory i na nas! Zadźwięczało żelazo. W tej sytuacji ich wódz rezygnuje z noża. Pewniejszy jest miecz.

Odbijam „awarką” topór i zaraz potem zasłaniam jej ostrzem Wszebora przed ciosem zdradzieckiego miecza. W ostatniej chwili uchylam głowę przed toporem.

  – Gdzie jest Radosz?!

Niuk skacze na grzbiet „memu” toporczykowi. W samą porę, gdyż muszę się zająć tym z mieczem. Mimo wszystko uparł się bestia wyprawić Wszebora w zaświaty.

Skrzyżowały się ostrza, sypnęło skrami, zadźwięczało żelazo. Ponownie paruję cięcie. Zwód, odskok i ciach z półobrotu. Koniec sztychu „awarki” gracko przejeżdża przez grdykę mego przeciwnika. Siknęła krew z rozoranego gardła, miecz wylatuje z dłoni i pada w śnieg. W tym momencie do gródka wpada Radosz z towarzyszami. Gniewko właśnie kończy sprawę ze swym przeciwnikiem, zaś wilczyska obrabiają trzeciego. Zaraz go też łapiemy, a mój druh płazem miecza przykłada mu po łbie. Walka skończona. Radosz nie ma już nic do roboty.

Podprowadzamy sanie pod Wszeborowy dom. Niebawem ranny znajduje się pod troskliwą opieką swych najbliższych. Spod słomy wyciągamy Łaskowego towarzysza schwytanego w Unisławowym Źrebie. Wraz z ogłuszonym wartownikiem wędruje do jamy. Tam poczekają, aby w odpowiedniej chwili zdać sprawę ze swych czynów. Ujmujemy dwu ostatnich spiskowców, których uprzednio wskazał nam jeniec. Ci właśnie, bez żadnych skrupułów, gospodarowali w Radoszowym domu. Jakież jest ich zaskoczenie, ujrzawszy powracającego gospodarza. Po prostu baranieją, więc nie sprawiają nam żadnego kłopotu. Jama przyjmuje nowych lokatorów.

 

 

 

 

Jest już ciemno, gdy wreszcie wracamy do domu. Radosz posłał z nami trzech wojów, aby zabrali Łaskę i jego poległych towarzyszy. Przerzucamy zwłoki przez siodła, przywiązując solidnie, by drogą nie spadły. Smutna kawalkada rusza, my zaś prowadzimy nasze szkapki do stajni. Jakiś czas trwa obrządzanie, lecz w końcu zamykamy drzwi stajni i wycierając ręce w śnieg, kierujemy się do chaty. Najwyższy czas odetchnąć po pracowitym dniu, a właściwie to przecież po dwu i jednej nocy.

Jak to miło usiąść na ławie, wygodnie wyciągając zmęczone nogi i w przyjemnym cieple izby czekać rychłego posiłku. Spracowaliśmy się bardzo. „Żniwo” było wielkie, zaś robotników niewielu. Lecz chociaż jesteśmy zmęczeni, kamień spadł z naszych serc. Misternie zadzierzgnięty spisek wyszedł bokiem jego wykonawcom. I jest rzeczą raczej wątpliwą, aby w najbliższym czasie Włodzisław próbował go ponowić. Już tam będzie się musiał dobrze natrudzić, chcąc uchronić swą głowę. Golęszyce potrafią być okrutni. My tymczasem możemy się wreszcie spokojnie zająć swymi sprawami. Przecież to już Gody za pasem! Najwyższy zatem czas rozpocząć przygotowania.

 

                                                      Katowice-Ligota, 22 XII 1991 r. – 20 III 1993 r.


 

[1]        mordesz – morderca.

[2]        namordnik – kominiarka.

[3]        ubit – zabity.

[4]        ubijca – zabójca.

[5]        subordynacja – karność, posłuszeństwo.

[6]        brusz – miel.

[7]        wyżynąć – wygnać, wypędzić.

[8]        nie ty sam włodzisz – nie ty tutaj władasz.

[9]        Łękosław – dosł. zdradą sławny; gra słów wynikająca z imion mających konkretne znaczenie (Racisław – bojami sławny).

[10]      na isto Wszebor – rzeczywiście Wszebor.

[11]      prawieście uczynili – dobrze (prawidłowo) zrobiliście.

[12]      by się tedy snadź…. – by się więc bardziej (więcej) nie męczył, zaraz mu ulżymy.

Skip to content