ODCINEK 3

Słońce chyli się już ponad borem. Do końca dnia zostało już niezbyt wiele czasu. Z Mirkiem i Zbyszkiem tkwimy w siodłach u przeprawy przez Kłodnicę, tęsknie wyglądając powrotu Gniewka z wyprawy do Plessa. Powiódł się nasz zamysł, czy też nie? Przyjął Miłosz „kukułcze jajo” czy rozpoznał podrzutka? A jeżeli nawet przyjął, to czy poniósł je dalej – do Włodzisławowego gniazda? Dopiero tam spełni ono cel swego istnienia. Jedynie w Gilowie mógł się z niego wykluć ów „słodki ptak zemsty”, wiodący na łowy Wyszomira z kompanią. Z równym powodzeniem Miłosz mógł wiadomość puścić mimo uszu bądź po prostu ją zlekceważyć. Mało to miał kłopotów przez Włodzisława? Czekamy więc z niecierpliwością, wyciągając szyje, aby jak najwcześniej dostrzec nadciągający z przeciwka zaprzęg. Gotowy do dalszej drogi wierzchowiec Gniewka stoi obok. Powie nam Gniewko tylko jak się sprawił i zaraz ruszy do Radoszów. Przecież i tam żupan czeka na niego nie mniej niecierpliwie.

Tym razem nasza cierpliwość zostaje wystawiona na długą próbę. Dopiero gdy słońce w krwawej łunie niknie za borem, dostrzegamy na drodze obiekt naszych oczekiwań. Spiąwszy konie, wyskakujemy na przeciw.

– Powiodło się?

– A jużci! Małom co dojechał dróg rozstaju, skoro Miłoszów smyk jeno wedle mnie smyrgnął. Tak mu było spieszno! A to Włodzisław rad będzie.

– Zatem jutro w drogę. Rzeknij Radoszowi, że tu czekać nań będziemy. No, to bywaj!

Gniewko z widoczną ulgą przesiada się z wózka na wierzchowca i rzuciwszy z siodła krótkie pożegnanie, spina konia, ostro ruszając do przodu.

Złazimy z siodeł, by wspólnymi siłami przeprowadzić wózek na ścieżkę. Tam Mirko siada na nim i ująwszy wodze, cmoka na zmęczonego konia. Wolno ruszają w stronę polany.

Wracam ze Zbyszkiem po nasze wierzchowce i podążamy w ślad za nim. Chociaż nikt z nas tego nie mówi, stawiam głowę, że wszyscy jesteśmy myślami przy jutrzejszej wyprawie, gdyż co do tego, że jutro ruszymy z Radoszem, nie mam najmniejszej wątpliwości. Przecież dobrzy strzelcy są w cenie! A i żupan nie musi z gródka zabierać tylu wojów. Zupełnie wystarczy z pięciu. Siedząc w zasadzce, niezbyt się wystawimy na wrogie ciosy. Przy tym najpewniej do bezpośredniego spotkania i walki wręcz nie dojdzie.

Po wieczerzy każdy szykuje na jutro niezbędny ekwipunek i potem, bez zbędnych ceregieli, idziemy spać. Jak zwykle, emocje biorą górę i mam trudności ze zaśnięciem. Jednakże w końcu zasypiam.

Jest jeszcze ciemno, gdy Unisław czyni pobudkę. Raz, dwa, wskakujemy w ubrania i objuczeni rynsztunkiem, stawiamy się w izbie. Na stole już czeka śniadanie. W skupieniu zjadamy dary boże, nie strzępiąc zbytecznie języków. Lecz apetyty jakoś nam niezbyt dopisują. No cóż, podjemy sobie później, gdy już będzie po wszystkim.

W szarówce budzącego się dnia wyprowadzamy konie ze stajni. W ostatniej chwili decyduję się zabrać hełm i darowaną przez Borzysława tarczę. W kołczanie przerzuconym przez plecy mam komplet bełtów – w tym również parę żelaznych.

Zaledwie przedświt różowi niebo, ruszamy w drogę żegnani przez nasze panie i Stacha. Wpierw sądziłem, że Unisław zostanie w domu. Przecież jeszcze nie w pełni doszedł do siebie. Cóż, kiedy uparł się jechać. A zresztą któż go wie, może mu właśnie tego potrzeba?

Stajemy u kłodnickiej przeprawy jeszcze przed grodzianami, ale i oni nadciągają niebawem. Wymieniwszy powitania, kolejno wjeżdżamy w niezbyt szeroko rozlane nurty rzeczki, a sforsowawszy wodną przeszkodę, ruszamy dwójkami w stronę Mikułowego gródka. Jest nas tuzin. Z powodzeniem powinno wystarczyć, chociażby i napastnicy przewyższali nas liczebnie. I tak będziemy mieli przewagę wynikającą ze zaskoczenia.

Po jakimś czasie osiągamy szlak łapaczy. Teraz nasza kawalkada wyciąga się w długiego węża, gdyż wąska dróżka z biedą mieści jednego jeźdźca. Zamykam pochód, mając przed sobą Zbyszka i Mirka, zaś za mną podążają nasze wilczyska. Jeżeli tak często będziemy tędy jeździli, to jeszcze gotowe kiedyś się same wybrać do Czcibora!

Radosz, chcąc jak najwcześniej stanąć nad Gostynką, utrzymuje dobre tempo. Przecież nie wiemy kiedy Wyszomir wyruszy z Gilowa? Na pewno nie będzie się z tym spieszył, ale i też zbytnio marudził. Wypada zatem się postarać, aby nas przypadkiem nie ubiegł. Ale byłby cyrk, gdyby przed nami osiągnął Gostynkę! Jednak Radosz jest pewien, że zdążymy na czas. Dlatego też, gdy emocje biorą górę, powtarzam sobie:

– Nie nerwowo, Sławku! Radosz wie co czyni. Nie ma strachu, zdążymy na czas. – I tak się pocieszając, jadę za towarzyszami, zaliczając kolejne kilometry. Na koniec mija ten ostatni i kawalkada staje. Zsiadamy z koni dobre trzysta metrów przed łęgiem. Wiążemy wierzchowce do drzew, a na pyski zakładamy paśniki z obrokiem. Żując smakowity owies, będą mniej skore do przypadkowego rżenia.

Załatwiwszy sprawę z końmi, bezzwłocznie ruszamy na skraj boru. Rzut oka na łęg – jest pusty. Radosz poleca zajmować stanowiska za drzewami po obu stronach ścieżki. Proponuję, żeby także obsadzić skraj lasu za rzeką. Wtedy mamy okazję wziąć drabów we dwa ognie. Niestety Radosz uznaje to za zbyt ryzykowne. Woli mieć wszystkich przy swym boku.

– A gdyby tak dwu lub trzech strzelców schować w pobliskiej kępie łozin? Wtedy mamy możliwość ostrzału bocznego, który zawsze jest skuteczniejszy od czołowego.

Radosz chwilkę myśli i ostatecznie skinieniem głowy wyraża zgodę. Podejmuję z ziemi mą starą tyczkę pozostawioną tu w ostatniej podróży i nie zwlekając, rozpoczynam wędrówkę poprzez łęg w stronę niedalekich łozin. Sondując przed sobą tyką, sprawdzam czy droga bezpieczna. Mym śladem podąża Zbyszko i Gniewko. Idzie też z nami moje wilczysko. Mirko z Chwataczem pozostał przy Unisławie.

Co chwilę niespokojnie spozieram ku czerniejącej za rzeką ścianie boru, czy aby nie pojawią się tam jeźdźcy z Gilowa? Ale nie. Dochodzimy spokojnie na upatrzone miejsce. Jeszcze rzut oka za siebie czy przypadkiem nie pozostawiliśmy za sobą zbyt wyraźnego śladu. Lecz nie jest tak źle. Ubiegłoroczne trawy częściowo jeszcze sterczą ku górze, częściowo zaś leżą powalone na ziemi, poprzerastane świeżymi odrostami, dlatego trudno się zorientować, gdzie trawę przydeptały nasze nogi. Niezwłocznie mościmy sobie stanowiska. Wkładam hełm na głowę, a przed sobą stawiam Borzysławową tarczę, zarzuciwszy wpierw na nią kapotę, żeby mnie przypadkiem nie zdradziła swą jaskrawą barwą. Jestem zmuszony wyłamać z krzaku parę gałęzi ograniczających pole widzenia i wadzących przy ewentualnym ostrzale niezbyt odległej ścieżki. Wbijam przed sobą kilka bełtów tak, aby je mieć pod ręką do szybkiego użycia. Szykuję kuszę do strzału i kładę przed sobą. Niuk leży przy mnie. Dla pewności przywiązałem go do gałęzi powrozem. Teraz pozostaje jedynie cierpliwie czekać mocno wierząc, że podesłanymi wieściami sprowokowaliśmy nieprzyjaciela do działania.

– Nie, Włodzisław nie przepuści takiej gratki! – Sądzę, że nawet gotów sam wyruszyć z Wyszomirem. – A to się zdziwi! Nieszczęsny Miłosz znów podpadnie. Lecz tym się nie przejmuję. Niech zna, iż nadgorliwość nie popłaca.

Leżę więc w krzakach, starając się przyjąć jak najwygodniejszą pozycję, ale po pewnym czasie coś mnie zaczyna uwierać. Niestety brak miejsca, aby się ułożyć wygodniej. Jeżeli przyjdzie nam dłużej czekać, wyjdę stąd jak połamany. Dobrze, że to dopiero początek wiosny i nie ma jeszcze zbyt wiele komarów. Ale i tak każdy z nas zdążył już zatłuc po parę sztuk tego plugastwa.

Słońce mija zenit i zaczyna zaliczać swą popołudniową drogę, zaś oczekiwanych wciąż nie ma. Czyżby Wyszomir nie złapał przynęty? Zaczynam się niecierpliwić. Przecież, chcąc zdążyć do Unisławowego Źrebu na czas, powinni byli już być! Wiercę się niespokojnie. Wszystko mi wadzi. Tylko Niuk zmęczony długim biegiem wyciągnął się wygodnie i obojętny na wszystko, smacznie śpi lekko posapując. Spoglądam przez jakiś czas na niego, a gdy na powrót przenoszę wzrok w stronę wylotu szlaku na łęg za rzeką, czuję gwałtowny skurcz żołądka. Na otwartą przestrzeń zaczynają wyjeżdżać jeźdźcy. Jeden, dwu, trzech – liczę półgłosem. Druhowie również ich już dostrzegli. Ostrożnymi ruchy, aby przypadkiem niepotrzebnie nie trącić gałęzi, wyjmują z kołczanu po strzale, zakładają na cięciwy i nieruchomieją w oczekiwaniu.

Pochód otwiera jeździec znacznie wysforowany do przodu. Pewnie szperacz. Mam nadzieję, że go Radosz przepuści. Przecież zależy nam na reszcie jego towarzyszy. Tymczasem szperacz przebył już rzekę i zbliża się ku nam. Po chwili jest już na trawersie kryjącej nas łoziny. Co chwilę omiata wzrokiem okolicę, lecz widać, że czując się bezpiecznym, czyni to raczej dla formy. Kogóż by tu się miał spodziewać? Chwilkę stoi na skraju boru i jeszcze raz zatoczywszy wzrokiem w koło, odwraca się w stronę towarzyszy, by dać ręką znak, że droga wolna. W następnym momencie niknie pośród drzew boru. Pozostali jeźdźcy forsują Gostynkę i za mężem w spiczastym hełmie, raźno ruszają w naszą stronę. Wytrzeszczam oczy, żeby rozpoznać, kogo też przyjdzie nam wkrótce powitać? Wyszomir czy Sławoj? A może nawet sam Włodzisław? Po chwili już wiem. Pochód otwiera sam gilowski gospodzin! Tak mu pilno na Radoszu mścić doznane porażki? Zaraz za nim, po charakterystycznej bliźnie na twarzy, rozpoznaję Wyszomira. Nie ma co, doborowe towarzystwo!

Wyciągnięci w węża jeźdźcy suną poprzez łęg. Jest ich czternastu.

Do pierwszych drzew pozostaje Włodzisławowi jeszcze kilkanaście kroków, gdy nagle z boru niesie się ostrzegawczy okrzyk. To szperacz pewnie wpadł na nasze konie.

Włodzisław gwałtownie ściąga wodze, zaś jadący w trop za nim Wyszomir omal się nie ładuje na zad jego szkapy. Zaśpiewały cięciwy łuków, śląc pozdrowienia gilowskiej drużynie. Moja kusza czyni to samo. Celem naszej trójki są jeźdźcy zamykający pochód. Strzał okazuje się celny. Trafiony w lewe ramię drab spada z konia. Chlupnęło. Jego wierzchowiec szarpie w bok. Dwaj sąsiedzi trafionego także się chwieją w siodłach. Znów zaświstały strzały. Jeden z wierzchowców staje dęba. Jeździec leci na ziemię. Drugi wolno osuwa się z końskiego grzbietu. W międzyczasie zdążyłem ponownie naciągnąć kuszę. Zakładam żelazny bełt i biorę na cel niezbyt odległy hełm na Włodzisławowej głowie. Śwista zwolniona cięciwa i zaraz – paff! – Bełt, trafiwszy metalowy szłom1, przebija go jak gliniany garnek i wychodzi przodem. Zatrzymuje się jednak w otworze wlotowym zaklinowany blaszanymi lotkami. Hełm zjeżdża zacnemu Włodzisławowi na nos.

Raptem z boru wypada powracający szperacz – wprost na Włodzisława! Skłębiły się konie! Trzask, kwik… i jeźdźcy lecą z siodeł. W plecach szperacza zdążyłem dostrzec najmniej trzy strzały, bielejące pierzastymi lotkami. Reszta Włodzisławowej drużyny zdziera z ramion łuki i śle strzały w skraj boru. Dajemy z łozin trzecią salwę, ale i my stajemy się celem. Gwałtownie zbudzony Niuk szarpie do przodu. Przytrzymuje go powróz, lecz już sam ruch w łozinach wystarcza, aby zdradzić naszą pozycję.

Stuknęła strzała w tarczę przede mną, a w następnej chwili psyka rykoszet na hełmie. Szczęściem druhowie eliminują z gry zajętych mną strzelców.

– Stać! – gromki okrzyk Radosza niesie się po łęgu. – Stać! – powtarza – A nie, wraz wszytkich ustrzelim!

Wyszomir spogląda za siebie. Cóż, kiedy tam już w siodłach nie ma nawet i połowy drużyny. A przecież dopiero minęły pierwsze chwile boju. Przy czym i droga szybkiego odwrotu także jest zatarasowana.

– Rzucić łuki – rozkazuje Radosz – a bystro! I zaraz ostrzega: Szyć będziem2!

Towarzysz Wyszomira błyskawicznym ruchem naciąga łuk, mając najwyraźniej zamiar trafić Radosza. Marny pomysł! Nie zdążył nawet do połowy naciągnąć cięciwy, a już w nim tkwi parę pocisków. Puszczona strzała śwista Wyszomirowi mimo ucha, aż biedak gwałtownie wciąga głowę pomiędzy ramiona. Pozostali natychmiast tracą resztki chęci do dalszej walki. Ciskają łuki na ziemię. Tymczasem Włodzisław powstaje z błota. W ręku trzyma swój przestrzelony hełm. Pewnie się zdziwił. A może i też przypomniał sobie bełt tkwiący ongiś w belce gilowskiej stajni?

– Stać! – zwraca się do swoich. Radosz, z napiętym łukiem w garści, przystępuje bliżej, a zza drzew wychodzi reszta naszego towarzystwa.

– Patrzcie jeny! Toż to sam gilowski gospodzin na postrzyżyny do Unisławów Źrebu jedzie! Przetom wybiegł witać zacnych gości – kpi Radosz.

– Czego chcesz? – warczy Włodzisław.

– Ano tego chwatacza! Mam ci z nim na pieńku. Wyszomira dostać bym rad! Wraz obwiesim gada, iżby więcej nie kąsał!

– Jeno tela?

– Reszta się zda na mą wolę.

– Zgoda – kiwa głową Włodzisław. Odwraca się do Wyszomira – Złaź z konia!

Ten jednak jak gdyby zastygł. Patrzy ponad głową Włodzisława na Radosza.

– Zleź z konia – powtarza gilowski gospodzin.

– O niech to! Po kiego licha Unisław wylazł z boru?! Przecież to w niego tak ślepi Wyszomir, jakby zjawę zobaczył!

– Złaź – wrzeszczy poirytowany Włodzisław i postąpiwszy ku niemu, wyciąga rękę, by ściągnąć łapacza z siodła.

Błyska miecz, ze świstem przecinając powietrze. Włodzisław gwałtownie uchyla się do tyłu, łapiąc prawicą za głowę. Wierzchowiec Wyszomira czyni raptowny zwrot w miejscu i w następnej sekundzie, roztrąciwszy stojących za nim, gna w stronę rzeki. Skłębiły się konie! Któryś, bez jeźdźca, gna za nim. Świstają strzały, niestety Wyszomir awarską sztuczką niknie z siodła, schowany pod koniem.

Z bezsilną wściekłością zaciskam dłonie na kuszy. Biegnący za Wyszomirem luzak skutecznie zasłania cel. Bryzga woda roztrącana końskimi kopytami i w następnej chwili Wyszomirowy rumak gna już poprzez łęg za Gostynką. Jeszcze chwilka i niknie w borze.

– Bodaj go piorun spalił! – Cóż, kiedy niebo jest czyste i nie ma najmniejszej szansy, by skądś wykrzesało chociażby tylko najmarniejszą błyskawicę.

– Znów nam drab zwiał. Miałem nosa chcąc obstawić przeciwległy skraj boru. Byłby się nie wymknął, a tak mamy figę z makiem! I co stokroć gorsze, zobaczył Unisława żywego. Po kiego licha Mirkowy ojciec wyszedł zza drzew?

Wolno wracamy z Gniewkiem poprzez łęg do swoich. (Zbyszka prosiłem, aby został jeszcze w ukryciu. Lepiej, żeby się nie pokazywał gilowianom. Dam mu znak, gdy będzie mógł do nas dołączyć). Tymczasem ocaleli z pogromu gilowianie stoją już rozbrojeni. Włodzisław się słania na nogach. Z rozoranej głowy cieknie krew. Siedmiu uczestników nieszczęsnej wyprawy leży pośród traw. Trzech już nie dycha, patrząc w dal niewidzącymi oczyma. Chociaż mi nie żal Włodzisława, przykro mi patrzeć na krew cieknącą po jego twarzy. Jakoś nikt z jego podwładnych nie kwapi się pospieszyć mu z pomocą. Starym sposobem oddzieram ze spodu koszuli pas płótna i wraz z Mirkiem prowizorycznie opatrujemy ranę.

Radosz aż kipi z wściekłości. Wcale mu się nie dziwię. Wyszomir umknął zraniwszy Włodzisława. A już go żupan widział na gałęzi. Do tego nie ma się przed kim puszyć zwycięstwem, gdyż ranny Włodzisław najwyraźniej nie za bardzo kontaktuje. Machnąwszy w końcu ręką, każe niedobitkom ładować poległych oraz rannych na konie i wracać do Gilowa. I niechaj sobie to zakarbują we łbach, by nigdy więcej nie ważyli się ku nam chadzać z bronią w ręku. Chyba, że któremu żywot niemiły!

– I to samo rzeknijcie Włodzisławowi, jeśli wyżyje – kończy.

Długo spoglądamy za żałosnym pochodem wlokącym się przez łęg. Wołam Zbyszka, gdy ostatni gilowianin niknie w borze za rzeką. Woje Radosza zbierają porzucony rynsztunek pokonanych, po czym ruszamy w stronę koni. Niewiele czasu później, wyciągnięci w długiego węża, wracamy do domu. Znów zamykam pochód i teraz, skoro minęły emocje, mogę spokojnie wszystko rozważyć. Nasza ekspedycja, chociaż zakończona sukcesem, nie całkiem się powiodła. Zamysły Wyszomira spaliły na panewce – to fakt, lecz niestety sam Wyszomir umknął, zobaczywszy w dodatku wpierw Unisława. Jesteśmy zatem znów w punkcie wyjścia. Wiadomo, że teraz musi umykać jak najdalej od Gilowa i w przyszłości już w nim nie znajdzie oparcia. Włodzisław, jeśli przeżyje, nie przepuści zniewagi. Jeżeli zaś zemrze, Gilowem będzie władał Witomir, więc tam już Medzamirowy sługa nie ma czego szukać. Ale więcej niż pewne, że nas nie poniecha i przy najbliższej okazji ponowi zamach. Teraz to jego „być albo nie być”. Sądzę, że jednak upłynie sporo czasu nim wyruszy na nową wyprawę. Wobec tego, w najbliższej przyszłości, mamy go raczej z głowy. Niestety później trzeba się strzec. Dziwi mnie jedna rzecz: pośród napastników nie było Sławoja. A tak się podobno palił do tej wyprawy. Czyżby Włodzisław nakazał mu zostać w Gilowie? Najprawdopodobniej tak, gdyż w przeciwnym wypadku pewnie by nas nie minął wątpliwy zaszczyt zobaczenia jego wrednej buźki.

– Szkoda, może przy odrobinie szczęścia jego duszyczka już by właśnie błądziła w zaświatach? Lecz co się odwlecze, to nie uciecze. – I na takich rozmyślaniach schodzi mi większość drogi. Zastanawiam się również, co by uczynić, by w przyszłości zapobiec wrogim działaniom Wyszomira? Pomysłów mam ze sto, a każdy lepszy od poprzedniego. Ostatecznie daję sobie z tym spokój. Jednak czas ten w końcowym rozrachunku okaże się nie ze wszystkim stracony, gdyż jedna z myśli, która mi wówczas zaświtała, po pewnej modyfikacji i przekształceniu, zostanie później wprowadzona w czyn.

Tymczasem nasza kawalkada dociera do końca tajnego szlaku i wkrótce osiągamy trakt biegnący ku Radoszowom. Zajmuję miejsce obok Zbyszka i Gniewka. Droga tutaj jest na tyle szeroka, że pozwala na jazdę w trójkę. Później, bliżej Kłodnicy, znów będzie można jechać tylko parami. Zmęczone wilczyska odstają troszkę za nami.

Umawiam się z Gniewkiem i Przemkiem na jutro u nas. Wypada uradzić, co dalej wypada nam czynić?

Dzień się nachylił i wkrótce zacznie zmierzchać. Przebywszy Kłodnicę, stajemy u wylotu naszej dróżki. Żegnamy żupana i resztę ekspedycji zdążającej do Radoszów. Unisław wszystkim dziękuje za pomoc. Zadowolony Radosz machnął tylko ręką na znak, że to niby nic. Przetrzepaliśmy Włodzisławowi skórę i zażegnali wiszące nad nami niebezpieczeństwo. Wprawdzie łupy są marne, lecz cóż to znów była za wyprawa? Parę puszczonych strzał i po wszystkim. Oby tak zawsze bywało!

Przeprowadziwszy wierzchowce na ścieżkę, wskakujemy na siodła i niezbyt się spiesząc, ruszamy w stronę domu. I było się czego rano martwić?

W szarówce kończącego się dnia osiągamy polanę. Konie same przyspieszają, chcąc jak najprędzej stanąć u pełnego żłobu. Nawet wilczyska żwawiej przebierają łapami. Pokrzykując wesoło wpadamy w obejście i z fasonem, zadzierając konie, stajemy przed domem.

– Hop, hop – pokrzykuje Mirko – jesteśmy!

Rzut oka na cichą chatę mrozi mi krew w żyłach. W ułamku sekundy jestem na ziemi i w dwu susach dopadam uchylonych drzwi. W belce zrębu, tuż obok rozłupanych drzwi, głęboko tkwi strzała o lotkach z ciemnych piór! W sekundę później i Unisław milknie w pół słowa. Gwałtownie blednie. Mirko, jak bomba, wpada do izby. Jedynie Zbyszko zajęty koniem jeszcze się nie zorientował w sytuacji. Dopiero gdy wilczyska podbiegają do nas od koryta z wodą i stanąwszy raptownie przed drzwiami zaczynają warczeć, pojmuje że coś nie tak.

Unisław niknie w izbie, a psiska wraz z nim. Mnie natomiast nogi jak gdyby wrosły w ziemię. Nie mogę postąpić ni kroku. Inna sprawa, że wcale na ten krok nie mam ochoty. Ostatecznie, westchnąwszy głęboko, przestępuję próg, spodziewając się najgorszego. Lecz w izbie, poza niewielkim nieporządkiem, nie ma niczego nadzwyczajnego. Jedynie skrzynie są pootwierane i część dobytku wala się na polepie. Przewrócona ława przy stole, ale poza tym nic specjalnego. Jedynie brak domowników.

Przeszukujemy natychmiast obejście. Żywy inwentarz jest na swym miejscu, jednakże nigdzie ani śladu Zbisławy, Miłki i Stacha! Unisław z Mirkiem bezzwłocznie przystępują do badania śladów. Niestety w obejściu niezbyt jest co badać. Zajeżdżając z fasonem przed dom skutecznie wszystko zatarliśmy. Nie zrażeni tym faktem tropiciele wytrwale patrzą na ziemię, przyświecając sobie pochodnią. Cóż, kiedy ich wysiłki nie przynoszą spodziewanego rezultatu. Nie ma co, trzeba psy włączyć do akcji. Bierzemy je na powrozy, a Mirko podtyka im pod nos zapaskę matki, ja zaś mówię:

– Szukaj, szukaj pani!

Nasze kudłacze, z nosami przy ziemi, ostro ruszają ku rozwartym wrotom, zaraz za nimi skręcając w lewo – wzdłuż ogrodzenia. Ale wnet porzucają płot i ciągną wprost w północno – wschodni zakątek polany.

I oto przed nami ciemna ściana boru. Las w tym miejscu jest cokolwiek podmokły. I właśnie liczę na to, że – gdzie jak gdzie – ale na podmokłym gruncie musiały pozostać jakieś ślady. Wypada jedynie to miejsce odszukać. Niebawem okazuje się, że moje przewidywania były słuszne. Na wilgotnej, gliniastej ziemi wyraźnie widnieją odbitki obutych stóp. Przytrzymuję ze Zbyszkiem prące do przodu wilczyska, zaś Unisław z Mirkiem, przyświecając sobie pochodnią, pochylają się nad tropem. Nie trzeba wcale być rasowym tropicielem, by rozpoznać trochę zatarty późniejszymi tropami potrójny ślad, biegnący w stronę polany. Taki sam prowadzi także w stronę przeciwną, ale temu ostatniemu towarzyszą odciski mniejszych stóp. Bez wątpienia są to ślady zaginionych domowników. Trop wiedzie wprost na „kępę”. Po kiego licha właśnie w tym kierunku? Przecież tam, oprócz boru, niczego nie ma! Żadnej ścieżki!

Nagle zaczyna coś mi świtać w głowie. Powstrzymuję tropicieli chcących ruszać w dalszą drogę:

– Zaczekajcie aby chwilę! Zaczekajcie! – Myślę intensywnie, marszcząc czoło. Reszta towarzystwa spogląda na mnie zdziwiona. Unisław wydaje się nawet być zniecierpliwiony. Mniejsza z tym. Byle nie przeszkadzał.

– Tak, to nawet ma ręce i nogi. Trzech napastników – rzucam pytanie. Unisław potwierdza skinieniem głowy.

– Dokąd ich wiodą? Wszak tam bór tylko! – Tego tropiciele niestety także nie pojmują.

– I o toś jeny chciał pytać – niecierpliwi się Unisław. – Ruszajmy!

– Poczekajcie, Unisławie, przynajmniej na chwilę! Już mówię, co mi do łba wpadło. Pamiętasz, Mirko, Sławoja obóz w jarze przy źródle?

– A jużci!

– Którędy zaś Łaska do niego chadzał z Radoszowego gródka? Ano właśnie tam gdzieś, dokąd trop wiedzie! Pojmujesz? – Widząc po jego minie, że niezbyt – dodaję:

– Przecież Sławoj nie pojechał z Wyszomirem i Włodzisławem! Widać gad coś przeniuchał. Nie dał wiary Miłosza nowinie. Najpewniej postanowił, bez Włodzisława, sam rzecz z nami załatwić. Głowę stawiam, że to on porwał Zbisławę, Miłkę i Stacha. Pewnie do tego jaru brańców chce zawlec. Sądzi, że nikt, prócz niego, miejsca tego nie zna. Tam ich więc znajdziemy. Nie musimy draczy ścigać, idąc ich tropem.

Jednak Unisław niezbyt jest przekonany.

– Któż inny miałby porywać naszych domowników – przekonuję – i to jeszcze w tym czasie? Nie, to mógł uczynić jedynie Sławoj. Chce pomścić Łaskę, a także swoją porażkę i rany. Radosza mu trudniej dostać, dlatego wybrał nas. Pewnie noc spędzą w obozie przy źródle. Miejsce wygodne i pewne. Wszak Sławoj jest pewny, że tylko on je zna. Skąd ma wiedzieć, że i my również znamy, a i to, jak tam dotrzeć drogą dużo krótszą niż ta – Łaskowa. Jedyna trudność, by nie pobłądzić nocą w borze.

Ostatecznie Unisław przyjmuje moje racje. Wracamy do domu, aby się posilić i wytchnąć przed drogą. Wystarczy jeżeli ruszymy, gdy księżyc wzniesie się trochę wyżej.

Wyruszamy przed północą. Na wygwieżdżonym niebie lśni wąski sierp. Wolałbym, aby była pełnia, lecz to niczego nie zmieni. Musi wystarczyć to co jest. Zabrawszy na wszelki wypadek kilka pochodni, podążamy wpierw „dołami” na wschód, a następnie wzdłuż prawej odnogi Kłodnicy, aż do bobrowego zalewu. Pomimo księżycowego oświetlenia pośród drzew boru niestety panuje mrok. Brniemy mozolnie do przodu wzdłuż strumienia, patrząc pilnie, by nie przegapić ścieżki zwierzaków do wodopoju. Tutaj są bardzo pomocne nasze zaciosy wyznaczające szlak, jednak po ciemku łatwo taki znak przegapić. Ostatecznie robimy użytek z pochodni. Szczęściem poszycie jest dosyć wilgotne, więc nie ma obawy o przypadkowy pożar od strzelających z pochodni iskier. Osiągnąwszy ścieżkę, gasimy pochodnię. Przyda się później. Teraz raczej byłoby trudno pobłądzić. Wypada jedynie dobrze wytrzeszczać oczy, by nie przegapić zaciosu w miejscu zmiany kursu. Wypatrujemy zatem z Mirkiem naszego znaku, prąc do przodu wąziutką ścieżką wijącą się pomiędzy drzewami ciemnego boru. Po jakimś czasie uznajemy, żeby jednak zapalić pochodnię. Coś zbyt długo nie ma znaku. Czyżbyśmy, pomimo wytężonej uwagi, minęli zacios? W mroku bór wygląda zupełnie inaczej niż za dnia i trudniej się zorientować w przebytej drodze. Postanawiamy pójść jeszcze ścieżką pięć minut. Jeżeli w tym czasie nie znajdziemy znaku – wracamy. Szczęściem nasze obawy okazują się przedwczesne. Przed upływem wyznaczonego terminu dostrzegam zacios. Z westchnieniem ulgi skręcamy w lewo, wolno sunąc od zaciosu do zaciosu. Potem na wschodzie niebo jaśnieje i mrok nieco zelżał. Dobra nasza! I chociaż każdy ma już dosyć, przyspieszamy kroku. Niebawem mijamy pamiętną kępę choin. Jeszcze trochę i już ów gruby dąb znaczący zmianę kursu na północ. Spływamy w dół zbocza, pilnie wypatrując jaru. Raptem czuję dym. Już niedaleko! Zaraz też Mirko trafia na jar.

Składamy krótką naradę. Podzielimy siły. Unisław z Mirkiem zostaną po lewej stronie jaru, zaś ja ze Zbyszkiem i wilczyskami ruszymy ponad jego prawą krawędzią. Tym sposobem weźmiemy drabów w ogień krzyżowy. Trzykrotnym kukaniem Mirko da sygnał ataku. Zaś strzelać trzeba celnie i szybko, ażeby przeciwnik nie zdążył uczynić sobie z brańców osłony. Pewnie też któryś będzie trzymał straż, zatem – czuj duch!

Przez moment obawiałem się, by Chwatacz nie pociągnął za Mirkiem. Wolimy, aby w czasie akcji psy były razem. Na szczęście szare wilczysko podąża spokojnie obok Niuka. Wolno pełzamy wzdłuż parowu, bardzo się pilnując, aby przypadkiem nie przystąpić jakiejś suszki. Ostatecznie stajemy ponad biwakiem. Niestety jego lokatorzy już nie śpią. W dole płonie ognisko, zaś w garze coś się gotuje. Sławoj właśnie stanął z toporem przy kłodzie i zaczyna rąbać szczapy. Drugi woj miesza warzechą w garze. Za to trzeci, z łukiem na kolanach, siedzi obok szałasu. Rozglądam się za jeńcami, lecz ich nigdzie nie widać. Pewnie są w szałasie. Nawet i dobrze. Tam będą bezpieczni.

Szepczę Zbyszkowi, żeby się jeszcze posunął parę kroków w dół jaru. Ja zostanę z psiskami na dotychczasowej pozycji. Naciągam kuszę i zakładam bełt. Niezbyt mi jednak wygodnie z psimi powrozami w ręku. Postanawiam więc na czas akcji przywiązać je do młodego dębczaka rosnącego zaraz obok. Zostawiwszy kuszę, pełzam w stronę drzewka. Nagle Chwatacz szarpie w stronę zbocza! Niuk natychmiast przyłącza się do akcji – przecież nie jest gorszy. Próżny wysiłek, aby je zatrzymać! Szoruję za nimi na brzuchu, jak wór pierza. Ryję nosem w ściółkę i w następnym momencie, z oczami zapapranymi zbutwiałymi liśćmi, zjeżdżam na łeb ze stromego zbocza. Szczęściem powrozy jakoś mi się wyślizgują z dłoni. Lecz, aby szczęście było pełne, walę w coś głową i nic już więcej nie pamiętam.

Przywołanie mnie do świadomości okazuje się niezbyt przyjemne. Na głowę spada mi istny potop zimnej wody. Niemal bym się nią zadławił! Prycham gwałtownie, siadając na ziemi i po chwili zupełnie przytomnie spoglądam wokoło. Widząc mych towarzyszy stojących przy mnie, oddycham z ulgą. Dostrzegam też Mirkową mamę, Miłkę i Stacha, przy których wyskakują ucieszone wilczyska. A gdzie Sławoj z kumplami? Dopiero gdy powstaję, dostrzegam przy kłodzie trzy nieruchome ciała.

– Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – nachodzi mnie smutna refleksja. – No cóż, ja po nich płakał nie będę.

Przyjaciele widząc, że mi już lepiej, zajmują się poległymi. Unisław z Mirkiem odciągają ciała w dół jaru. Tam je pochowają pod płytką warstwą ziemi. Gdy kończą, siadamy przy ognisku. Zmęczone psiska wyciągnęły się obok i śpią w najlepsze. Ba, nic dziwnego, ostatnio nagoniły się za wszystkie czasy.

Zbisława opowiada o napadzie. Było już około południa. Ledwie zdążyli wpaść do izby, zamknąwszy drzwi w ostatniej chwili. Lecz i tak na nic to się zdało. Drzwi wkrótce puściły i zostali pojmani. Jeden z napastników miał zamiar rabować, lecz Sławoj popędzał do odwrotu. Spieszno mu było opuścić zagrodę. Spętawszy jeńcom ręce, zaraz ich pognali w bór. Do jaru dotarli o zmierzchu. Sławoj kazał jeńcom wleźć do szałasu i nie wyścibiać zeń nosa. Chyba, że któremuś życie niemiłe. Z rozmowy draczy wynikało, że nazajutrz – skoro świt – ruszą w dalszą drogę.

Dowiaduję się także o dalszym rozwoju wypadków po moim niespodziewanie twardym lądowaniu na dnie jaru. Zrazu moi druhowie do cna zdurnieli, zaskoczeni niespodziewanym rozwojem sytuacji. Widocznie wilczyska wyczuły obecność zaginionych i pociągnęły do nich, powodując mój nagły zjazd ze zbocza. Dziwnym trafem ciągnące się za psami powrozy zaczepiły o stelaż z garem przy ognisku. Podekscytowane psiska pewnie nawet nie poczuły szarpnięcia, które wyrwało stelaż z ziemi i gar bluzgając wrzącą zawartością, wylądował na nieszczęsnym kucharzu. Strażnik przy szałasie natychmiast dał nura do wewnątrz, jednocześnie wyrywając nóż zza pasa. Tu, za sprawą Miłki, doznał niespodzianki. Ta, wykazując błyskawiczny refleks, być może uruchomiony podświadomie krótkim jak błysk widokiem pędzących ku nim psów, kopnęła z całej mocy w zęby wpełzającego do szałasu. Cios musiał być potężny, gdyż cisnęło nim do tyłu, po czym padł bezwładnie na ziemię i tak już pozostał, nieczuły na Chwataczowe kły. Dopiero później się okazało, że biedak upadł tak nieszczęśliwie, że się nadział na własny nóż. Tymczasem Sławoj, wykazując duże opanowanie, cisnął we mnie toporem. Na szczęście nie trafił, a to jedynie dlatego, że wyrżnąwszy w drzewo rosnące u podnóża skarpy, zatrzymałem się na moment. Dzięki temu topór prędzej wbił się w ziemię, niż ja osiągnąłem to miejsce. Sławoj zaraz po rzucie wyrwał miecz z pochwy i hyc w moją stronę. Tu moi kompani zdążyli ochłonąć i już bez kukania, zgodnie posłali mu celne strzały. Po nich Sławoj nie był już zdolny niczego zdziałać. Poparzony kucharz, gdyby nie imał się łuku, a szukał ratunku w ucieczce, pewnie by ocalał. Cóż, kiedy ubrdało mu się strzelać do Zbyszka, który nieopatrznie wylazł zza drzewa. Jednakże nie zdążył wypuścić celnej strzały. Już mu tam Mirko z ojcem łukami szybko wybili ze łba głupie pomysły.

Na placu boju „trup się słał gęsto”, a tymczasem psiska dawały upust swej radości z odnalezienia zaginionych, omal przy tym nie rozwalając Sławojowego szałasu.

Teraz, gdy jest już po wszystkim, siedzimy przy ogniu beztrosko paplając, mnie zaś jeszcze cokolwiek szumi w głowie. Ale nie mam do psów pretensji za niefortunną przygodę. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nic to, że przy okazji wyszedłem na durnia. Ważny jest efekt końcowy. Pozwalam druhom kpić sobie z mej przygody, śmiejąc się wraz z nimi. Potem dobieramy się do zapasów Sławoja i posiliwszy się, odpoczywamy aż do południa. Wtedy Unisław uznaje, iż najwyższa pora zbierać się w powrotną drogę. I tak do domu wrócimy najpewniej o zmroku. Zabrawszy broń zabitych, ruszamy w górę jaru. Stachowi drogą nie zamyka się buzia – taki wszystkiego ciekaw. Muszę również pokazać kępę choin, z której ongiś zobaczyłem Łaskę zdążającego na spotkanie ze Sławojem.

Pomimo zmęczenia – przecież na nogach jesteśmy od wczorajszego poranku – tym razem droga mija nam jakoś dużo szybciej. A może to zresztą jedynie złudzenie? W każdym razie docieramy nad bobrowy zalew prędzej, niż bym się tego spodziewał. Następuje „obowiązkowa” przerwa w podróży. Siadłszy nad brzegiem, dłuższą chwilę podglądamy życie bobrowej kolonii. Cóż, kiedy czas nagli. Trzeba ruszać, żeby nas mrok nie zastał w drodze. I chociaż przyjemnie nam siedzieć nad wodą, trzeba się podnieść.

Niezbyt przesadził Unisław twierdząc, że wrócimy na polanę o zmroku. Słońce znikło już za borem, gdy wreszcie osiągamy jej wschodni skraj. Na widok zagrody zaraz nam raźniej. Nie ma to jak w domu!

Dopiero teraz przypominam sobie o zaproszeniu Gniewka i Przemka. A to się pewnie zdziwili, nie zastając nas w domu. Mam nadzieję, że się zorientowali w sytuacji. Ciekawe jak zareagowali?

Minąwszy wrota, wkraczamy w obejście. Wilczyska przodem. Z chaty wychodzi Gniewko i w chwilę później Przemko. Jest i Lubor. Na nasz widok najwyraźniej im ulżyło.

Zastawszy zagrodę opustoszałą, Gniewko bezzwłocznie przystąpił do badania śladów. Co do tego, że miał tu miejsce napad, niedwuznacznie świadczyły rozłupane drzwi i strzała tkwiąca w belce zrębu. Na świeżej trawie dosyć szybko odkrył tropy wiodące w odległy zakątek polany. Wkrótce znalazł też owe wilgotne miejsce z wyraźnymi tropami. Tutaj jednak stanął przed zagadką: Dlaczego nie poszliśmy dalej za tropem? Coś się za tym kryło, lecz nie mogli dojść przyczyny. Postanowili zatem cierpliwie czekać naszego powrotu. Potem jednak Przemko postanowił powiadomić o wszystkim ojca. Pognał do Radoszów. Żupan polecił nadal czekać cierpliwie. Gdybyśmy nie wrócili do rana, mieli dać znać. Przy wyjeździe z gródka Przemko natknął się przy bramie na Lubora. Ten, usłyszawszy z czym przybył, postanowił mu towarzyszyć. Przecież może się Gniewkowi przydać w potrzebie. Skracając czas oczekiwania, obrządzili nasz żywy inwentarz.

Dziękujemy za pomoc i troskę o nas. Panie zajmują się wieczerzą, a my opowiadamy grodzianom o wypadkach ostatniej nocy i dzisiejszego poranka.

– Nie, na to by nie wpadli, że niezależnie od Wyszomira i Włodzisława, Sławoj zaatakuje z drugiej strony. Widać był bardziej bystry niźli gilowski gospodzin. Pewnie dokładnie przemyślał zimową klęskę i fiasko spisku. Czasu miał dosyć. Czyżby więc się domyślił także roli Czcibora i Witomira? Jeżeli tak, to czy podzielił się podejrzeniami z Włodzisławem? A może jedynie przestał ufać Miłoszowi? Tego już niestety się nie dowiemy. Ale na wszelki wypadek trzeba ostrzec naszych Gilów. Nigdy za wiele przezorności!

Lecz oto i wieczerza gotowa. Pałaszujemy dary boże, wykazując przy tym wprost wilcze apetyty. Temu się nie należy dziwić. Opadły emocje, a do tego długotrwały ruch na świeżym powietrzu robi swoje. I właśnie podczas wieczerzy – tak jakoś samo od siebie – dochodzi do zasadniczej narady nad dalszym postępowaniem. Wyszomir uciekł, to fakt. Obecnie już nie znajdzie oparcia w Gilowie. I to już jest coś. Ale jaki poweźmie następny krok? Gdyż co do tego, że nas nie poniecha nikt nie wątpi nawet ani przez chwilę. Zobaczył Unisława, dlatego stanie nawet na głowie, żeby go unicestwić. Dziwne, że Wojsław nas nie ostrzegł. Czyżby popadł w jakieś tarapaty? W tej sytuacji widzimy dwa wyjścia, nad którymi długo dyskutujemy, rozważając ich plusy i minusy. Owszem, można nadal siedzieć na miejscu, umocnić zagrodę oraz ewentualnie poczynić jeszcze pułapki na dróżce wiodącej od traktu i w ciągłej gotowości czekać na Wyszomira. Jednak czy się ustrzeżemy? Jak długo wytrzymamy w ciągłej gotowości? Cóż to za życie w nieustannym napięciu! Można także, biorąc byka za rogi, ruszyć w kniaziowe dziedziny i tam spróbować rzecz załatwić. U siebie Wyszomir najprawdopodobniej nie będzie się pilnował, więc capniemy gada i dawszy po łbie, by zbytnio nie wrzeszczał, potaszczymy w jakieś ustronie i przycisnąwszy trochę, wydobędziemy z niego wiadomości o Wojsławie. Kto jak kto, lecz on winien znać losy Unisławowego druha. Potem postaramy się dostarczyć jeńca przed golęszycką radę starszych, żeby o nim postanowiła. Tutaj Lubor obiecuje dostarczyć na miejscu konnego wozu. Na nim bez trudu wywieziemy jeńca. Wprawdzie wyprawa jest niebezpieczna, gdyż leziemy wilkowi w paszczę, lecz takie rozwiązanie ma tę zaletę, że tam nikt nie będzie się nas spodziewał. Po drodze możemy udawać obieżyświatów chętnych przystać na służbę u kniazia. I chociaż Unisław wpierw stanowczo oponuje, jednak w miarę roztrząsania wszystkich za i przeciw, zaczynamy się coraz bardziej przychylać do właśnie takiego rozwiązania. Tu Gniewko nawet proponuje, by Unisław sięgnął po książęcą władzę. Przecież mu się to po ojcu słusznie należy! Na pewno będzie dużo lepszym kniaziem niż Medzamir, a i ludzie wciąż ciepło wspominający czasy Dobręty, zapewne udzielą mu poparcia. Drużyna obrosłych sadłem Awarów nie oprze się powszechnemu zrywowi. Niestety to zupełnie nie odpowiada Mirkowemu ojcu. Dawno się wyzbył marzeń o władzy.

– Nie, Gniewku, włódź sprawować nie żadna lubość3. Człeka miernego4 rychło znieprawia, trując mu serce. Tak mu się widzi, iże tylko on wie, jak drugim szczęście dać. Owszem, człek głupi rad ją ma, już to tylko chociażby dlatego, by swą rzekomą mocą się puszyć. Przy tym wnet chętny ziomkom danin przyłożyć, by się wzbogacić. Dlatego niebawem przez wszytkich jest znienawidzony. Drży więc wciąż o swój stołek i żywot. A przecież i tak pewien być może, iże na koniec otrzyma sprawiedliwą zapłatę – najpewniej marnie zarżnięty przez kogoś żądnego jego bogactwa i władzy. Marna włódź taka i zachodu niegodna! Człek roztropny wie, że sprawowanie rządów to ciężka powinność. Tak czynić musi, iżby ziomki radzi byli i żywot wiedli dostatni. Przeto wciąż wokół tego zabiega, małowiela5 z żywota dla siebie i swych bliskich mając. Mało to razy widziałem, jako się ojciec natrudził? Na ostatek, krom dobrej o sobie pamięci6, mało co zostawi. Nie, Gniewku, lepiej człekowi wieść żywot spokojny, dobro rodziny mając na względzie. Nie dla mnie kniaziowanie. Abo mi tu źle z wami?

Zostawiamy więc sprawę Unisławowego kniaziowania, chociaż – prawdę powiedziawszy – bardzo by się to nam podobało. Cóż, kiedy Unisław jest o całe swe życiowe doświadczenie od nas mądrzejszy. Widocznie życie syna plemiennego wodza nie było znów aż tak przyjemne. Dlatego woli zaoszczędzić rodzinie powtórki tych wątpliwych rozkoszy.

Pogodziwszy się z myślą, że Unisław w żadnym wypadku nie pozwoli się skusić książęcym stołkiem, powracamy do planu wyprawy. Jesteśmy zgodni co do tego, żeby Unisław został w domu. Wprawdzie jego znajomość terenu byłaby dużym plusem, ale pojawienie się Medzamirowego bratanka w rodzinnych stronach mogło być odczytane jednoznacznie za próbę odebrania kniaziowi władzy. A to już zupełnie coś innego niż obecność paru nikomu nie znanych młodzików. Ci przecież nie stanowią zagrożenia dla kniaziowego stolca. Dlatego chociażby i nawet komuś się nie spodobali, kniaź nie kiwnie nawet palcem, aby ich dostać w swe ręce. W tej sytuacji możemy sprawę z Wyszomirem załatwić dyskretnie. I niczego tu nie zmienią protesty Unisława, który nie chce nas puścić samych.

– Wszak Lubor także świetnie zna swe rodzinne strony – argumentuję – a może i nawet lepiej niż Unisław? Nawet jeszcze rok nie minął jak stamtąd wyjechał.

Nasz były jeniec, dostrzegłszy w oczach Unisława błysk niepewności, klnie się na bogi, że nas nie zdradzi i bezpiecznie zaprowadzi do kniaziowego grodu. Przecież dwukrotnie uratowaliśmy mu życie. Gdy zaś spoglądamy na niego zdziwieni, tłumaczy z uśmiechem, że biorąc go do niewoli w Unisławowym Źrebie, ocaliliśmy go od niechybnej śmierci. Będąc w obozie przy Małej Wiśle, najpewniej dał by gardło podczas ataku Radoszowej drużyny, tak jak reszta towarzyszy. Zatem, chociaż nieświadomie, uratowaliśmy go od pewnej zguby.

Ruszymy w piątkę, gdyż jest rzeczą wątpliwą, żeby mama puściła Zbyszka z nami. Przy tym mam również wątpliwości co do udziału w wyprawie Przemka. Widząc jednak jego pewność siebie, nic nie mówię. Sam musi z ojcem całą rzecz uładzić.

Skoro ekspedycja zostaje już postanowiona, wypada ustalić jej trasę. Wprawdzie w tym względzie nie mamy wielu możliwości, jako że w grę wchodzą jedynie dwa warianty, albo ruszymy kupieckim traktem przez Plesso, Międzyświeć i duży golęszycki gród Podobora nad Olzą, a następnie zboczywszy nieco ku wschodowi, dalsza podróż na południe tak, ażeby wydostać się nad Wag. Droga ze wszech miar wygodna, zarówno dla konnej jazdy, jak i ewentualnego zaliczenia piechotą, gdyż i taką możliwość bierzemy pod uwagę. Wprawdzie wyprawa piesza potrwa dłużej, lecz ma tę zaletę, że odpada troska o konie i całą energię można skupić na wytkniętym celu. Zaś przy okazji mniej się rzucamy w oczy. Kupiecki trakt ma jeden minus – pozostaje pod stałym nadzorem leżących przy nim strażnic, które nie tylko strzegą bezpieczeństwa kupców. Medzamir, wietrząc dla swej władzy zewsząd zagrożenie, ma zapewne pilne oko na drogi, chcąc zawczasu wiedzieć, co w trawie piszczy? Nawet gdyby się nam powiodło w jakiś sposób strażnice obejść, łatwo wpaść na przydrożną czatę. Możemy też na miejsce dotrzeć korzystając z tajnego szlaku, który ubiegłego lata rozpoznawała Manswetowa ekspedycja. Drugi wariant trasy wydaje się bardziej obiecujący. Wybierając tę drogę przyjdzie nam wędrować pieszo, taszcząc na plecach niezbędny ekwipunek. No cóż, nie ma róży bez kolców! Rozważywszy wszystkie zalety i wady, decydujemy się na tajny szlak. I w tym momencie wpadam na pomysł, czy aby nie spróbować część drogi odbyć lekkimi łódkami? Chyba i takie, prócz znanych mi już dłubanek, także są w użyciu? Natychmiast pytam o to.

Lubor coś tam słyszał o aldiji7, plecionej na kształt kosza i pokrytej płatami brzozowej kory. Tu włącza się Zbyszko, który rzecz taką widział w grodzie nad Mleczną – wprawdzie niezbyt dużą, gdyż mieściła tylko dwu ludzi.

– Ba, to nam wystarczy. Jeśliby się nawet z czasem okazało, że dalsza żegluga łodziami po Sole jest trudna, zawsze możemy aldije ciągnąć na powrozie, pozostawiwszy w nich ekwipunek. Łatwiej łódź ciągnąć za sobą, niż taszczyć na grzbiecie solidny wór. – I na tym właściwie kończymy naradę. Jest już późno i czas najwyższy iść spać. Nasi goście zostają na noc. Z powodzeniem wystarczy, gdy wrócą do Radoszów wczesnym rankiem. Życzymy sobie dobrej nocy i towarzystwo udaje się na spoczynek. Przed zaśnięciem gorąco dziękuję Panu za szczęśliwe zakończenie sprawy z Wyszomirem i Sławojem oraz zachowanie mnie przy życiu w ostatniej przygodzie. Niewiele brakowało, aby Sławojowy topór osiągnął cel!

Potem, już leżąc wygodnie na posłaniu, okryty ciepłą derką, gadam jeszcze przez chwilę ze Zbyszkiem. Chciałby bardzo ruszyć z nami, jednak zdaje sobie sprawę, że jego szanse w tym względzie są nikłe. Już na wypad do nas mama kręciła nosem, ulegając ostatecznie tylko woli żerzcy. Wątpliwe, żeby przystała na tak daleką i niebezpieczną ekspedycję. Tak więc Zbyszko, acz z bólem serca, jakoś się już wewnętrznie godzi z tym, iż najprawdopodobniej pozostanie w domu. Bardzo mi żal przyjaciela. Chętnie bym go widział pośród członków wyprawy, lecz nie mam na to żadnego wpływu.

Nazajutrz, po wczesnym śniadaniu, nasi goście ruszają w drogę. Pewnie Radosz niecierpliwie wygląda powrotu Przemka, a Gościmiła także się denerwuje przedłużającą nieobecnością Zbyszka, nie mówiąc o Borzysławie, który od dawna oczekuje wieści. Mam nadzieję, że nie będą mieli do mnie pretensji o wciągnięcie Zbyszka w akcję. Ja jestem z tego bardzo rad, gdyż chłopak czegoś się nauczył, a przede wszystkim zobaczył, że życie to nie piękna bajka i spacer ścieżką wysłaną kwiatami. Chociażby i nawet w przyszłości został żerzcą, przyda mu się takie życiowe doświadczenie. Przynajmniej nie będzie bujał w obłokach, pewnie stąpając po ziemi.

– Ba, lecz ja tu zaczynam ględzić jako ten człek w świecie bywały, co to z niejednego pieca jadał chleb. A przecież i mnie jeszcze bardzo wiele brakuje, bym mógł się uznać za doświadczonego! Kończę zatem i przystępuję do dalszej opowieści.

Jakoż w tydzień później ruszamy wczesnym rankiem, żegnani przez resztę domowników. Jest nas czterech oraz Niuk. Do końca nie było wiadome czy Przemko weźmie udział w wyprawie. Radosz długo ważył wszelkie racje, lecz ostatecznie wyraził zgodę na udział syna w tej zwariowanej wyprawie. Ale właśnie dlatego, że zwariowana, ma szansę powodzenia. Cichaczem przesmykniemy się starym celtyckim szlakiem w pobliże Medzamirowego grodu i przytajeni poczekamy, aż Lubor na miejscu rozezna sytuację. Dobrze, iż zrezygnowaliśmy z koni. Lubor wracający z niewoli pieszo, będzie bardziej wiarygodny. Przecież niby to udało mu się zbiec. Nie wiadomo czy Wojsław właśnie z tego powodu nie popadł w jakieś tarapaty? Wracając pieszo, byłby mniej narażony na ewentualną podejrzliwość kniazia.

Chwatacz zostaje w domu. Unisław musiał zamknąć wilczka w izbie, aby nie poleciał za nami. Zabieram również ongiś znaleziony w Wyszomirowym szałasie klucz. Może będę miał okazję przypasować go do jakiejś dziurki – myślę przekornie. Ekwipunek z biedą pomieścił się czterech worach zaopatrzonych w skórzane pasy. Te przynajmniej mniej uwierają w ramiona. Lubor zawczasu dostał instrukcję na wykonanie plecaka. Pewnie jest już od dawna gotowy i spakowany.

Machając jeszcze od lasu Unisławom rękoma na pożegnanie, podążamy skrajem „dołów” na wschód. Postanowiliśmy dotrzeć na świętą górkę moim szlakiem, mając nadzieję stanąć na miejscu jeszcze dzisiaj przed nocą.

A tymczasem na bożym świecie króluje wiosna. Kwiecień był ciepły, więc się wszystko szybko zazieleniło. Teraz zaś już mamy pierwszą dekadę maja – trawieniem zwanym. Wpierw nie bardzo pojmowałem dlaczego mu nadano taką nazwę. Dopiero Mirko mi to wytłumaczył. Powód jest prozaiczny: Właśnie w tym czasie wypędza się bydło na pastwiska, gdzie po zimie trawa już na tyle urosła, że umożliwia wypas domowych zwierzaków.

Pogoda zapowiada się piękna, więc jestem dobrej myśli. Wprawdzie w skrytości ducha żywię obawy, czy aby w górach śnieg już zeszedł, jednak nie dzielę się nimi z towarzyszami. Nim tam dotrzemy minie jeszcze trochę czasu i sytuacja może ulec zmianie. Zobaczymy na miejscu.

Tym razem droga schodzi nam jakoś szybciej. Wprawdzie od dębu, opodal Sławojowego biwaku, tempo marszu wyraźnie spada, lecz nie ma się czemu dziwić. Przecież ten odcinek drogi przebyłem tylko raz i to w dodatku błądząc. Nie rozstaję się z kompasem ani na chwilę. Lecz gdy słońce zaszło i gęstwinę boru zaczyna ogarniać mrok, stajemy w siodle pod szczytem Swarogowej górki. Tym razem nie będzie odwiedzin Borzysława. Schodzimy do osady. Nie ma co przed nocą zawracać żerzcy głowy. Zanocujemy u Zbyszka. Tak będzie lepiej i wygodniej, zaś na szczyt pójdę rano.

W zajeździe wyglądają nas już od dawna. Po jakimś czasie wyjeżdża na stół wieczerza dla wygłodniałych wędrowców. Najbardziej niecierpliwie wyglądał nas Lubor, który już od dwu dni jest gotowy do drogi. Może ruszyć chociażby i natychmiast. Tak jak przewidywałem, Zbyszko zostaje w domu. Gościmiła ani nawet słyszeć nie chciała o jego udziale w wyprawie. Pewnie jest mu przykro, lecz starannie to przed nami ukrywa.

Zdejmujemy ubłocone i mokre buty, a otarłszy je, stawiamy z boku. Po obmyciu rąk zasiadamy do wieczerzy. Podczas posiłku pytam o łodzie. Powiodło się?

– Żeby nie Borzysław i Derwan, pewnie byśmy musieli liczyć tylko na własne nogi. Wszakże im udało się nabyć dla nas dwie aldije i to zupełnie przyzwoite, gdyż z powodzeniem mieszczą nawet trzyosobową załogę. Łodzie czekają w grodzie nad Mleczną.

– Zatem jutro popróbujemy żeglowania na Gostynce i pobliskiej Wiśle. Wypada przecież nabrać wprawy w prowadzeniu łodzi.

Skoro tylko pierwsze zorze zaróżowiły świat, wstaję z posłania i w parę chwil jestem gotowy do wyjścia. Niuk zrazu nie reaguje, uchyliwszy jedynie na chwilkę powieki. Słysząc, że wychodzę, ponownie oczy otworzyć raczy, przeciąga się rozkosznie i powstawszy, rusza za mną. Wychodzimy przed zajazd. Pies zaraz biegnie do jeszcze zamkniętych wrót. Przez moment rozważam, czy by je otworzyć, ale uznaję ostatecznie, że na to za wcześnie. Zupełnie dobrze mogę przesadzić płot, co też bezzwłocznie czynię. Niuk, w ślad za mną, zgrabnym susem ląduje na szczycie płotu i natychmiast z niego zeskakuje na drugą stronę. Poklepuję kudłacza po łepetynie, chwaląc piękny skok. Psisko jest bardzo łase na wszelkie pochwały, o czym stale wypada pamiętać i gdy się tylko zdarzy okazja, daję natychmiast wyraz swego zadowolenia i aprobaty. Za to wilczysko odpłaca mi sercem i obydwaj mamy powody do satysfakcji. I cóż tu dużo gadać, czy aż tak wiele do szczęście potrzeba?

Wziąwszy za cel ścieżkę wiodącą na szczyt świętej górki, w parę chwil nikniemy w lesie. Bezchmurne niebo płonie. Wkrótce wzejdzie słońce. Niestety nie zdążymy na szczyt przed wschodem. Może i nawet dobrze. Przynajmniej nie przeszkodzimy Borzysławowi w spełnieniu porannej powinności. Poczekam na skraju polany, by zakończył modły i dopiero potem wyjdę mu na przeciw. Zwalniam tempo i teraz, zupełnie się nie spiesząc, wolno kroczymy dróżką w stronę szczytu. Powietrze jest wonne i rześkie, a rozliczne ptaki zaczynają koncert w gałęziach drzew, już od świtu wielbiąc Pana. Wobec tego i ja odmawiam modlitwę poranna, prosząc przy okazji gorąco o powodzenie naszej misji:

– Prowadź nas, Panie, byśmy szczęśliwie wrócili do domu. Strzeż też od wszelkiego złego i oddal zasadzki nieprzyjaciół czyhające po drodze. Wzdycham przy tym także za Mamą i Tatą oraz braćmi. Wprawdzie nie jest mi tutaj źle, ale już bardzo się za nimi stęskniłem. No cóż, może mi jeszcze będzie dane kiedyś ich zobaczyć?

Doszedłszy na skraj lasu przy szczycie, stajemy pomiędzy ostatnimi drzewami. Spoglądam na głaz ofiarny i bielejącą przy nim postać żerzcy. Niuk chce natychmiast popędzić do niego, jednak go przytrzymuję za obrożę.

– Trzeba Niuku poczekać! Nie wolno przeszkadzać. Borzysław się musi wpierw pomodlić – pojmujesz? – Głaszczę czarną łepetynę psa i skrobię za czujnie sterczącymi uszami. Wilczysko macha ogonem i wciąż spoglądając ku żerzcy, nerwowo się oblizuje. Skoro tylko Borzysław odstępuje od ołtarza, puszczam obrożę i Niuk rusza do niego galopem. Wychodzę zza drzew, z daleka machając ręką na powitanie. W parę chwil później padamy sobie w ramiona. Zazdrosny Niuk skacze wokoło poszczekując. Musi zatem Borzysław i jemu zaaplikować odpowiednią dawkę czułości, a dopiero potem możemy już się spokojnie przywitać.

Do śniadania pozostało jeszcze nieco czasu, proponuję więc byśmy się zatrzymali na skraju polany i siadłszy pod drzewem na naszym starym miejscu, popatrzeli na panoramę gór oświetloną promieniami wschodzącego słońca. Widoczność jest tak dobra, że można rozróżnić nawet pojedyncze drzewa. Ponad pierwszym wałem gór, od południa zamykających horyzont, widnieją dalekie szczyty, ostro bielejące czapami śniegu. Jedyna pociecha w tym, że nie musimy się przecież wspinać na nie, lecz przesmyknąwszy się w miejscu najdogodniejszym, spłyniemy w doliny – już po ich południowej stronie.

Mówię Borzysławowi o celu zamierzonej wyprawy, przytaczając nasze rację. Kręci głową, nie bardzo wierząc w powodzenie akcji. Odetchnął wyraźnie usłyszawszy, że zamierzamy jedynie pojmać Wyszomira, aby go postawić przed golęszycką radą starszych. Zbyszko mu tylko powiedział, że chcemy dostać Wyszomira, co uznał za równoznaczne ze zabiciem, tego zaś nie pochwalał. Oddycha z ulgą i dalsza rozmowa nabiera zaraz innego charakteru. I takimi znajduje nas Zbyszko. Najwyższy czas na posiłek.

Po śniadaniu żegnam Borzysława. Jeżeli chcemy popraktykować żeglugi, pora ruszać do Bierunia. Wprawdzie Gostynka nie przedstawia się zbyt imponująco, jednak stąd niezbyt daleko do Wisły, której – prawdę powiedziawszy – także jeszcze daleko do dużej rzeki. Cóż, musi nam wystarczyć to co jest. Niczego innego pod ręką nie ma. Borzysław zwalnia Zbyszka, by mógł z nami popływać.

Zbiegamy na wyścigi dróżką do osady i wkrótce jesteśmy w zajeździe. Niuk, jak zwykle, zdecydowanie nas zdystansował. Trudno z nim wygrać! W niewiele czasu później już nas nie ma na lędzińskiej polanie. Jest dosyć wcześnie i słońcu do zenitu jeszcze sporo brakuje. Zanim dojdziemy nad Mleczną i rozpoczniemy próbny rejs, pewnie południe będzie tuż, tuż. Ale nic nas nie goni i na próbne żeglowanie możemy poświęcić nawet i dwa dni. Nabrawszy zawczasu wprawy, później dużo łatwiej przyjdzie pokonywać ewentualne trudności. Zaś z tym należy się liczyć, jako że popłyniemy w górę dosyć bystrej rzeki.

Będąc już na miejscu, Zbyszko odszukuje Ziemysła – dostawcę łodzi. Niebawem stajemy przy sporej kleci i w parę chwil wyciągamy aldije nad wodę. Potem jeszcze tylko Ziemysł przynosi sześć dosyć krótkich i lekkich wioseł o stosunkowo wąskich piórach. Pytam czy po powrocie możemy łódki znów ulokować w kleci?

– Jest do naszej dyspozycji.

Dziękujemy mistrzowi i spuściwszy aldije na wodę, lokujemy się wewnątrz. Jako pierwsi wypływają Gniewko z Przemkiem i Luborem, zaś reszta – tzn. Mirko, Zbyszko i ja z Niukiem – za nimi. Trochę nam ciasno, lecz można wytrzymać. Psisko siedzi spokojnie, spoglądając wokoło ciekawie.

Zrazu wiosłowanie wychodzi nam niezbyt składnie. Łódka płynie zygzakiem, kilkakrotnie omal nie wpadając na brzeg. Podobnie jest zresztą i z pierwszą załogą. Jednakże z upływem czasu oraz w miarę przyrostu przebytej odległości, nabieramy wprawy i jest coraz lepiej. Leniwe nurty Gostynki wspomagane pracą wioseł niosą aldije ku niedalekiej Wiśle. Przy ujściu zatrzymujemy się na chwilę, chcąc ustalić trasę dalszego rejsu. Staje na tym, że wpierw spłyniemy z prądem w dół rzeki – aż do ujścia Soły. Następnie zawrócimy i żeglując pod prąd, popłyniemy z powrotem.

Nie mija nawet godzina rejsu, gdy rzeka zmieniwszy zdecydowanie dotychczasowy kierunek na południowo wschodni, odbiera z lewej spory dopływ. To pewnie Przemsza.

Jeszcze około godziny i oto już ujście Soły. Lądujemy na prawym brzegu i wyszukawszy suche miejsce, zabieramy się za posiłek. Wnet nikną przygotowane przez Zbyszkową mamę wiktuały. Apetyt dopisuje i każdy najpewniej jeszcze chętnie by cokolwiek przekąsił. Lecz nie ma się czemu dziwić. Nic podobno tak nie wzmaga apetytu, jak praca na wodzie. Niuk także otrzymuje swą porcję. Najadłszy się, trochę gania po okolicy, myszkując w nadbrzeżnych zaroślach. Przy okazji płoszy rozliczne ptactwo. Z głośnym kwakaniem i trzepotem skrzydeł zrywają się kaczki. Gniewko najwyraźniej miałby ochotę zapolować. Ale teraz coś innego mamy w planie. Z ciężkim westchnieniem odkłada do aldiji łuk i żeby go więcej kaczki nie kusiły, wsiadamy do łodzi, obierając powrotny kurs. Tym razem musimy dobrze machać wiosłami. Przy tym trzeba uważać, ażeby łodzie płynęły po bardziej spokojnych wodach. Lecz i tak się nie obywa bez forsowania bystrego nurtu. Wtedy przychodzi żwawiej wiosłować, zaś łódź znacznie zwolniwszy, z trudem przebija się do przodu. Jednak nic straconego. Przynajmniej wzrastają nasze żeglarskie umiejętności. A w ogóle żegluga aldiją do złudzenia przypomina mi pływanie kanadyjką. Swego czasu pływałem czymś takim w Harcerskim Ośrodku Wodnym w Wiśle Wielkiej. Teraz przynajmniej te nędzne doświadczenia okazują się do czegoś przydatne.

Droga powrotna do ujścia Gostynki zabiera prawie dwukrotnie więcej czasu niż spław w odwrotnym kierunku. Dobiwszy ostatecznie do brzegu, ciężko dyszymy. Chwilowo mamy dosyć. Aldije lądują w cichym zakolu Gostynki, oddalonym od ujścia kilkadziesiąt kroków. Stajemy przy brzegu gęsto porośniętym łozinami. Łodzie zostają zacumowane do zwisających nad wodą gałęzi, po czym wracamy lądem nad Wisłę, gdzie ponad podmokłym terenem góruje piaszczysta łacha, częściowo także porośnięta wikliną. Układamy się na przygiętych do ziemi gałęziach. Leży się wygodnie, jak gdyby na sprężynujących materacach. Nawet Niuk wydaje się być zmęczonym. Wyciąga się natychmiast na piachu i wnet zasypia.

Po godzinnym wypoczynku uznaję, że czas najwyższy ruszać. Słońce już stoi nisko ponad borem. Budzę drzemiących w najlepsze towarzyszy.

– Pora ruszać moi mili!

Wolno idę w stronę łodzi. Za mną Zbyszko i Przemko, a na końcu Niuk. Już mam odcumować aldiję, gdy dopada nas Lubor i uprzedzając pytanie, znacząco kładzie palec na ustach.

– Cii! Z dołu rzeki nadpływa duża łódź. Ukryci w łozinie Gniewko i Mirko przypatrzą się jej z bliska.

Na wyciąganie łódek na brzeg i ich ukrycie nie ma już czasu. Raz, dwa, nikniemy w gęstych krzakach, trzymając broń w pogotowiu. Lepiej być na wszystko przygotowanym, żeby nie pozwolić się zaskoczyć. Spoglądam w stronę ujścia Gostynki, gdzie przytaili się nasi kompani. Wkrótce dolatują mnie strzępy prowadzonej rozmowy, lecz chociaż głos dobrze się niesie po wodzie, nie mogę rozróżnić poszczególnych słów. Jednak Mirko z Gniewkiem są bliżej, zatem liczę na nich. Ciekawe czy łódź wpłynie na Gostynkę, czy też pożegluje w górę Wisły? Jeżeli będzie się nadal trzymała wiślanych nurtów, to pewnie jej celem będzie Gilów. Chociaż z równym powodzeniem może Pszczynką pożeglować do Plessa. Wszystko zależy od tego, jak duża jest łódź. Chętnie bym na nią rzucił okiem – cóż, kiedy na to jest już za późno. Sterczę więc na dotychczasowym miejscu, przezornie przytrzymując wilczysko. Te zaś najpewniej wyczuło obcych, gdyż zapamiętale wietrzy. Szeptem go uspokajam, nakazując spokój.

Wciąż słyszę głosy dochodzące zza gęstych nadwiślańskich zarośli, jednak łódź nie wpływa na Gostynkę. Czyżby się zatrzymała u ujścia? Niestety nie ma sposobu, by to sprawdzić. Wypada jedynie cierpliwie czekać na dalszy rozwój wydarzeń.

W pewnym momencie nad brzegiem Gostynki ukazuje się dwu mężów. Stoją chwilę, patrząc w górę biegu rzeczki. Szczęściem nasze aldije są poza zasięgiem ich wzroku, zasłonięte krzakami, zaś piaszczysta łacha z śladami naszej bytności nieco z boku. Wystarczy jednak, aby się posunęli w naszą stronę zaledwie kilka kroków i klops!

– Któż to być może? Kupcy, czy też łasi rabunku włóczykije? Są uzbrojeni, zaś jeden ma nawet spiczasty hełm na głowie. To jednak jeszcze o niczym nie świadczy. Zarówno kupcy jak i rabusie chadzają dobrze uzbrojeni. Szczególnie kupiec nie ruszy się z domu bez broni. – Czekamy w napięciu na dalsze posunięcia przybyszów. Ci, popatrzywszy na niezbyt szeroką Gostynkę, wracają ku Wiśle. Znów dolatują nas odgłosy żywo prowadzonej rozmowy. Trwa długo. Przynajmniej czegoś się dowiemy, gdyż Gniewko z Mirkiem mają ich pod bokiem.

Na koniec coś zastukało, głosy przybyszów słychać nadal, lecz po chwili dochodzą już jakby z innego miejsca. Są przy tym coraz cichsze. Jeszcze trochę i znów panuje cisza. Pozostajemy nadal na swych miejscach. Dopiero na widok chłopaków wychodzących zza wikliny porzucamy dotychczasowe pozycje.

Ciekawe co usłyszeli? Jakoż niebawem są przy nas i zaraz się okazuje, że wieści są doprawdy ważkie. Z podsłuchanej rozmowy niedwuznacznie wynika, że sześciu przybyszów w długiej łodzi zmierza do Gilowa, jednakże bynajmniej nie w kupieckich interesach. Są to jacyś znajomkowie bądź pociotki Sławoja, przez niego pilnie wezwani z Wiślańskich dziedzin. Przewodzi im Ludomir – rodowy Sławoja.

Nie myliłem się sądząc z ostatniej akcji Sławoja, iż mając zimą dosyć czasu na rozmyślania, rozszyfrował rolę naszych Gilów. Widocznie jednak nie mógł swych racji poprzeć ważkimi dowodami, zatem nie poszedł z tym do Włodzisława, lecz postanowił sam całą rzecz dyskretnie załatwić. A może właśnie takie rozwiązanie bardziej mu odpowiadało? Któż go tam wie, jakie snuł plany? W efekcie posłał skrycie pilne wezwanie Ludomirowi, aby, przybywszy w rejon Gilowa, cichcem zlikwidował Czcibora oraz Witomira z rodziną. Rzecz nie przedstawiała poważnych trudności, gdyż obydwaj mieszkają poza gródkiem. Łatwo ich więc zaskoczyć – najlepiej późną nocą. Obu Gilów należy bezwzględnie natychmiast zabić. Co do reszty Witomirowych domowników, Sławoj pozostawiał zamachowcom wolną rękę. Albo również ich zabiją, albo uwiozą, by następnie sprzedać. Z rozmiarów łodzi można wnosić, że i takie rozwiązanie jest brane pod uwagę. Dracze chcą się wpierw rozprawić z Witomirem, a dopiero później dorwać Czcibora. Przy czym mają nadzieję wpierw jeszcze spotkać Sławoja.

– A to mogą sobie na niego długo czekać! Przecież aby spełnić ich oczekiwania, wcześniej by musiał zmartwychwstać. Czy nieprzybycie Sławoja powstrzyma akcję? – Bardzo w to wątpię. Jeśli przesłał im tak dokładne informacje oraz dyspozycje, z równym powodzeniem mogą przystąpić do działania i bez niego. Przecież zawsze coś może mu przeszkodzić w przybyciu na umówione spotkanie.

Składamy natychmiast naradę, aby zadecydować co czynić. Że Gilom należy pospieszyć z pomocą, jest sprawą tak oczywistą, iż nikt nawet tym sobie daremnie nie strzępi języka. Trzeba jedynie ustalić, jak zadziałać najskuteczniej. Najlepiej byłoby ostrzec o grożącym napadzie, lecz w jaki sposób? Podążając w trop za łodzią Sławojowych pociotków, możemy nie znaleźć okazji, żeby ich wyprzedzić. Wystarczy by się zatrzymali przy łodzi na brzegu rzeki.

Można wprawdzie popłynąć w górę Pszczynki i zostawiwszy łódki przy brodzie, podążyć do Witomira. Cóż, kiedy to droga daleka i po prostu możemy nie zdążyć na czas. Innym rozwiązaniem jest ostrzeżenie Czcibora, chociaż on w tym wypadku jest prawie przewidziany na drugi ogień. Gdyby jednak miał w zagrodzie konia, to zupełnie inna sprawa. Któryś z nas mógłby skoczyć do Witomira i uprzedzić o napadzie. Lecz czy bartnik ma konia pod ręką? Z równym powodzeniem jego szkapa może być w Gilowie. I to jest nawet prawdopodobne. Po cóż mu teraz wierzchowiec? Obecnie jedynie pszczoły mu w głowie i robota przy barciach. Niezbędne zaopatrzenie najpewniej dowozi Witomir lub młody Borzysław. Wychodzi więc na to, że nijak nam w porę uprzedzić Gilów. Zbyt mało czasu, aby ryzykować. Pozostaje zatem śledzenie przybyszów tak, aby podążać zaraz za nimi i w decydującym momencie uderzyć od tyłu. Gdzie jednak staną biwakiem? Wątpliwe, żeby płynęli aż do gilowskiej przeprawy. Już tam pewnie zatrzymają się gdzieś wcześniej, by nikomu niepotrzebnie nie leźć w oczy. I tu mi się natychmiast przypomina nasze ubiegłoroczne oczekiwanie przy Wiśle na Wyszomira. Tak, to zakole rzeki jest w sam raz. Dla nas niestety gorzej, gdyż stamtąd jest dobrze widoczny spory odcinek dolnego biegu rzeki. Wypadnie więc wcześniej wylądować i resztę drogi przebyć pieszo. Chyba, żeby skorzystać z mroku i nim wzejdzie księżyc, podpłynąć niepostrzeżenie? Ustalamy jeszcze, że aldije popłyną w pewnym od siebie oddaleniu. W przypadku niespodziewanego spotkania śledzonych, będziemy udawali Gilowian posłanych przez Sławoja, który dla niepoznaki został w gródku. Wtedy drogę do Witomirowej zagrody wypadnie nam odbyć wspólnie z Wiślanami. Ale tym będziemy się później martwili. Nie ma co sobie zaprzątać głowy przed czasem.

Zajmujemy miejsca w łódkach, by ponownie wypłynąć na Wisłę. Śledzona łódź pewnie jest już daleko w przedzie.

Słońce zaszło i z wolna zaczyna zapadać zmierzch. Niezbyt jest przyjemne żeglowanie po ciemku. Machamy żwawo wiosłami, aby jeszcze przy ostatnich blaskach gasnącego dnia dotrzeć w pobliże Gilowa. Pilnie wypatrujemy wiślańskiej łodzi, lecz – jak dotychczas – spokój. Potem brzeg z prawej strony zaczyna się podnosić, co jest nieomylnym znakiem bliskości Gilowa. I oto przed nami znany prosty odcinek rzeki zakończony łukiem. Jest już prawie że ciemno. Przystajemy, czekając na drugą aldiję. Poczekamy troszkę, by mrok na dobre ogarnął okolicę i dopiero wtedy podpłyniemy do zakola. Tam bezwarunkowo wysiadamy, chociażby nawet tropieni popłynęli dalej. Przecież z tego miejsca najdogodniej dotrzeć do Witomira.

W niecałe pół godziny później ostrożnie ruszmy. Znów płyniemy pierwsi. Bacznie obserwuję Niuka. To on najwcześniej winien wyczuć intruzów. Płynąc wolno przy brzegu, tak aby nas chronił jego cień, dobijamy w końcu do zakola. W ostatniej chwili spostrzegam łódź Wiślan zacumowaną przy brzegu. Z trudem udaje się uniknąć kolizji. Niuk wietrzy, lecz nie wykazuje specjalnych oznak podniecenia.

Odetchnąłem. Widać Wiślan nie ma w pobliżu. W przeciwnym wypadku pies by nie tak reagował.

Sondując wiosłem, ostrożnie przybijamy do brzegu, troszeczkę powyżej zakotwiczonej łodzi. Zaszurało dno o piasek. Wyskakujemy na ląd, uważnie spoglądając dookoła i nasłuchując. Jednak panuje spokój i nic, prócz długiej łodzi cumującej w zakolu, nie świadczy o obecności obcych. Gniewko z Luborem natychmiast wyruszają na zwiad. Reszta w pogotowiu czeka przy aldijach. I to oczekiwanie kosztuje mnie wiele nerwów. W wyobraźni już widzę drabów dobierających się do Witomira. Przecież ze zamachem nie muszą bynajmniej czekać do późnej nocy! Z równym powodzeniem mogli wyruszyć do zagrody zaraz po wylądowaniu i gdy my tu bezczynnie sterczymy, oni właśnie wykonują swą niecną misję. Nerwowo zaciskam dłoń na rękojeści „syrenki”. Bezużyteczną w ciemnościach kuszę zawiesiłem na plecach.

Szczęściem Lubor rychło wraca. Oddycham z ulgą dowiadując się, że Wiślanie stanęli na skraju boru, już na wysokim brzegu. Rozpalili nawet niewielkie ognisko i spożywszy wieczerzę, najwyraźniej czekają albo na Sławoja, albo na głębszy sen przyszłych ofiar. Wkrótce wzejdzie księżyc. Wtedy będzie im łatwiej poruszać się oraz rozeznać w nieznanej okolicy.

Ruszamy za Luborem, by jeszcze w głębokim mroku przebyć łęg i podejść w bezpośrednie sąsiedztwo Wiślan. Później może to być zbyt ryzykowne. Chcąc przez cały czas deptać przybyszom po piętach, nie możemy im pozwolić na zbyt duże wysforowanie się do przodu. Po prostu nie mogą mieć czasu na przeprowadzenie zamierzonej roboty.

Podążamy śladem Lubora. W pewnym momencie pomiędzy drzewami dostrzegam nikły odblask płonącego ogniska. A więc tam stanęła zbójecka drużyna. Szkoda, że nie bardziej w prawo. Wtedy by można przemknąć bokiem i ostrzec Witomira. W obecnej sytuacji, nic z tego!

Wolno pełzamy w kierunku biwaku, przy tej okazji omal nie włażąc na Gniewka. Pozostaję z Niukiem nieco z tyłu, żeby bliskością obcych nie drażnić psa. Jeszcze gotów nie wytrzymać i co wtedy? Reszta towarzyszy przypada do ziemi w bliskim sąsiedztwie zbójeckiego ogniska. Przynajmniej mają szansę podsłuchać o czym rozmawiają. Do mnie niestety dochodzi jedynie szmer półgłosem prowadzonej rozmowy. Trudno, wolę nie ryzykować.

W pewnym momencie powstaje jeden z Wiślan i zaraz dwu następnych, a powiedziawszy coś pozostałym, ruszają w stronę gilowskiej kotliny.

– Czyżby podzielili siły? Jednak moi towarzysze nadal spokojnie tkwią na dotychczasowych pozycjach, więc najpewniej są to tylko zwiadowcy. Rozeznają sytuację i wrócą do towarzyszy. Może i jeszcze wpierw się naradzą, a dopiero później uderzą?

-A gdyby tak pozostałym posłać nagłą salwę? Wtedy i księżyc oświetlając dodatkowo cel, będzie naszym sprzymierzeńcem. Po unieszkodliwieniu trójki przy ognisku poczekamy na powracających zwiadowców. Tak, to by nie było takie złe. Poczekam jeszcze chwilę, by zwiadowcy bardziej się oddalili i spróbuję druhom sprzedać swój pomysł. Przynajmniej wtedy minimalizujemy szansę przypadkowego oberwania. Leżę zatem nadal za drzewem, pilnie spozierając w kierunku płonącego ogniska. W międzyczasie księżyc już zdążył wychynąć na ciemne niebo i żeglując conocnym kursem na zachód, troszkę rozjaśnia panujący dotąd mrok.

Jeden z przybyszów dorzuca drew do ognia. Wnet strzela wysokim płomieniem, śląc w górę rój złotych iskier. Leżący najbliżej ogniska gwałtownie odskakuje do tyłu, klnąc swego kamrata za dołożenie zbyt dużej porcji suszu. To słyszę dokładnie. Tymczasem trzeci pilnie patrzy w moim kierunku.

– Czyżby mnie dostrzegł? Niemożliwe. Przecież leżę w głębokim cieniu za pniem drzewa. Dlaczego jednak tak wciąż patrzy?

Leżę bez ruchu, obejmując kark spokojnie siedzącego obok Niuka.

– Cóż do diaska?! Drab powolutku podnosi łuk, zakłada strzałę i nim pojmuję w czym rzecz, prawie że nie celując, śle strzałę prosto w nas. W ostatnim momencie przychodzi błysk oświecenia i równocześnie z wystrzeloną strzałą, gwałtownie przyduszam mego czarnucha do ziemi.

– O niech to! Dostrzegł oczy Niuka! Pewnie pięknie świecą.

Śwista strzała mimo ucha, z lekkim stukiem wbijając się w pień drzewa za nami. I równocześnie rusza nieprzewidziany bieg wypadków. Strzelec ciska na ziemię chwilowo nieprzydatny łuk i daje w naszym kierunku długiego susa, jeszcze w skoku dobywając zza pasa noża. Dzieje się to tak szybko, że nawet nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po nagłym strzale. Wciąż leżę, przyduszając Niuka do ziemi.

Przede mną, za drzewem, kryje się Zbyszko i teraz, zupełnie niespodziewanie, znajduje się na drodze Wiślanina. Może gdyby wytrzymał nerwowo, ten by go minął, niczego nie dostrzegając. Cóż, kiedy nerwy puściły i Zbyszko wyrywa jak spłoszony zając – wprost pod nogi nadbiegającemu. W nocnej ciszy rozbrzmiewa krótki okrzyk i obydwaj padają na ziemię. Odnoszę przy tym takie wrażenie, jakby się ziemia zatrzęsła, jednakże nie mam już czasu na dalsze analizowanie swych doznań, gdyż Niuk, szarpnąwszy gwałtownie, wyrywa ostro do przodu.

– Mam! – wrzeszczy drab, zapominając na moment o podstawowej zasadzie zachowania ciszy na obcym terenie.

Pewnie trzyma Zbyszka! Jego towarzysz startuje w ślad za nim z toporem w ręku. Łapię za rękojeść „syrenki” i jednym szarpnięciem dobywam miecz z pochwy. Ale w tej samej chwili pomiędzy drzewami rodzi się nagły ruch. Do uszu dochodzą odgłosy kilku ciosów, głuchy jęk i ktoś bezwładnie pada. Równocześnie słyszę charczenie i gardłowy warkot rozeźlonego wilczyska. Jednym skokiem ląduję przy Niuku i złapawszy za obrożę, odciągam psa od gardła nieszczęsnej ofiary. Zbyszko, korzystając z psiej odsieczy, jakoś się wyswobadza i uskakuje w bok. W następnej chwili i jego prześladowca też się zrywa z ziemi. Rusza przed siebie jak sprinter i gna – na łeb, na szyję – w stronę rzeki. Zjeżdża błyskawicznie z brzegu i już w seledynowej poświacie księżyca widać jak pędzi przez łęg ku łodzi. Jakiś cień przemyka obok mnie, lecz zaraz się zatrzymuje na skraju boru. Śwista zwolniona cięciwa. Biegnący na łęgu, rozłożywszy ramiona raptownie zwalnia, ażeby ostatecznie paść na ziemię, z wciąż rozłożonymi rękoma, jak gdyby chciał tą ziemię objąć w posiadanie.

Jeszcze ktoś przemyka ku strzelcowi na skraj boru i po chwili dostrzegam dwie sylwetki wędrujące ku leżącemu. Odwracam się w stronę ogniska, lecz tam już spokój. Podchodzę, wciąż trzymając Niuka za obrożę. Podnoszę zeschłą gałąź i przypalam, włożywszy jeden koniec do ognia. W parę chwil mam zupełnie niezłą pochodnię. Puściwszy psa, wracam na niedawny plac boju. Pochylony nad leżącymi, przyświecam sobie żagwią. Na widok krwi robi mi się nieswojo. Przezwyciężywszy się jednak, usiłuję wymacać puls wpierw u jednego, a potem i drugiego. Niestety daremne moje wysiłki. W ich piersiach nic się już nie kołacze. Powstaję. W migotliwym blasku pochodni dostrzegam Przemka i Mirka, a troszkę z boku Zbyszka. A więc na łęgu jest Gniewko z Luborem. Wkrótce zresztą wracają.

– I trzeci dracz powędrował w zaświaty. Biedacy! Ani by się tego który spodziewał! A w ogóle to wszystko przebiegło tak szybko, że się nawet nie zdążyłem połapać. – Składamy krótką naradę.

– Co dalej czynić? Podążyć za zwiadowcami czy na nich poczekać przy ognisku? – To drugie wydaje się nam być bardziej odpowiednie. Podążając teraz w stronę Witomirowej zagrody, można niespodziewanie napotkać wracających zwiadowców. Wprawdzie mamy przewagę, ale czy to tak trudno oberwać w nagłym spotkaniu? Uznajemy, że lepiej poczekać przy ognisku. Zaraz też Gniewko, Lubor i Mirko zajmują miejsca poległej trójki, zaś reszta kryje się w cieniu. Teraz tylko cierpliwie czekać. Pewnie wkrótce wrócą. Czekamy zatem bezczynnie aż zacni Wiślanie po swych towarzyszy przybyć raczą. Oczekiwanie się przedłuża, zaś moja wybujała wyobraźnia znów pracuje, podsuwając rozwój wypadków bardzo odmienny od spodziewanego. Efekt jest taki, że wkrótce mam dosyć wyczekiwania i najchętniej, mimo wszystko, natychmiast bym ruszył do akcji. Usiłuję tłumić emocje rozsądnymi racjami, te zaś każą mi nadal cierpliwie tkwić na dotychczasowej pozycji. Raptem od strony zagrody dochodzi szczekanie psa, po chwili przechodzące w żałosny skowyt. Nie zwlekam ni chwili. Ruszam biegiem w kierunku Witomirowej sadyby. Nie mam bowiem cienia wątpliwości, że trójka zwiadowców, z nieznanych nam powodów, sama przystąpiła do akcji. Jednak dlaczego? Czyżby doszli do wniosku, że zadanie jest na tyle łatwe, iż sami mu sprostają? Zresztą teraz próżno dochodzić ich racji, gdy pewne jest, że właśnie dobierają się do Witomira.

Pędzimy przed siebie na złamanie karku. Byle prędzej! Niuk, jak zwykle, wysforował się do przodu.

– Żeby mi go przypadkiem nie zatłukli! – Uskrzydlony troską o psa gnam poprzez bór, nie zwracając uwagi na możliwość połamania gnatów. Widać jednak mój anioł stróż czuwa, w efekcie czego docieram do zagrody bez poważniejszych obrażeń. Biegnąc wzdłuż wysokiego ogrodzenia, dopadam lekko uchylonych wrót. Moje wilczysko najpewniej właśnie wkroczyło do akcji, gdyż zza ostrokołu dochodzi krótki, zduszony okrzyk.

Wpadam na okół obejścia z kuszą gotową do strzału. Rzut oka na oświetlone księżycowym blaskiem podwórze wystarcza bym rozeznał sytuację: Napastnicy usiłują sforsować drzwi chaty i już im się to prawie udaje. Przecież drzwi, chociażby i nawet z najgrubszych bali, długo się nie obstoją trzem toporom! Zgodna dotąd praca łupiących nadwątlone odrzwia toporów została zmącona niespodziewanym atakiem wilczyska lądującego na grzbiecie jednego z draczy. To pewnie on tak „kwilił”, gdy poczuł ostre kły na karku. Puściwszy topór, usiłuje zrzucić z siebie intruza. Z pomocą spieszy mu jego towarzysz. Niestety nie może użyć topora, nie chcąc przy tym uszczerbić swego kompana szarpiącego się z psem. Dobywa noża i nim zamierza unieszkodliwić wilczysko.

Podrzut kuszy do oka i strzał, zanim zdąży wprowadzić zamysł w czyn. Strzał okazuje się celny. Na moment zatrzymuje draba. Nim się opamiętał, świstają przynajmniej jeszcze dwie strzały, grzęznąc w jego torsie. I zaraz powtórnie zaśpiewały zwalniane cięciwy. Trzeci zbój, dotąd zapamiętale rąbiący drzwi, wypada z gry. Puszczony topór leci na ziemię, zaś jego właściciel, ugiąwszy kolana, wolno osuwa się w ślad za nim.

Tymczasem do szarpiącego się z Niukiem przypada Lubor z mieczem w ręku. Dwa szybkie pchnięcia kończą szarpaninę. Walka skończona. Łapię za obrożę swego czarnucha i odciągam w bok. I właśnie wtedy z kotliny dochodzą chrapliwe dźwięki rogu grającego na alarm.

– A niech to! Pewnie wkrótce zwali się nam na karki gilowska drużyna. Nie ma czego tu czekać! Trudno, pogadamy z Witomirem innym razem. A swoją drogą należy przyznać, iż gilowskie straże mają nieco spóźniony refleks. Nie ma co – rychło się połapali, że u Witomira dzieje się coś złego. – Kątem oka dostrzegam rozciągniętego na ziemi psa, lecz nie jest to Bura. Tego jestem pewny. To pewnie on nas zaalarmował. Biedak, ratując pana oddał życie.

Leżącemu przy nadwerężonych drzwiach napastnikowi, jednym szarpnięciem zrywam sakwę przyczepioną do pasa. Teraz, już bez chwili zwłoki, spiesznie ruszamy w stronę Wisły. W dole, na drodze od gródka, błyskają pochodnie. Słychać także szczekanie psów. Nie ma co zbytnio marudzić! Puszczamy się biegiem i minąwszy niebawem przygasłe ognisko, szorujemy w dół zbocza. Krótki bieg przez łęg i już Wisła. W ostatniej chwili wskakuję do dłubanki tragicznie zgasłych Wiślan i zabrawszy z niej wiosła, ciskam w wodę – najdalej, jak tylko potrafię. Potem – cap Niuka za kark i wsadzam do aldiji. W parę sekund odbijamy od brzegu. Wiosła idą w ruch, nadając łódkom odpowiedniego przyspieszenia.

Od boru niesie się ujadanie idących naszym tropem psów. Czas najwyższy opuścić niezbyt bezpieczną okolicę!

Żwawo wiosłując, spływamy z prądem rzeki, coraz bardziej zwiększając odległość od Gilowa. Na szczęście niebo jest czyste i nic nie przysłania księżyca wędrującego po ciemnym nieboskłonie. Przynajmniej jesteśmy w stanie cokolwiek przed sobą dostrzec. Bez tego nasza żegluga pewnie by się wnet zakończyła na byle przeszkodzie tkwiącej w nurtach rzeki.

Po jakimś czasie zwalniamy tempo. Teraz już nic nas nie pili. Płyniemy wolno, niesieni nurtem rzeki, jedynie od czasu do czasu korygując wiosłami kurs. Mijamy ujście Pszczynki. Zaraz będzie Gostynka. Każdy z nas ma już chwilowo dosyć żeglowania. Przybijamy do brzegu na starym miejscu i przywiązawszy znów aldije do zwisających nad wodą gałęzi, wychodzimy na ląd. Stajemy biwakiem na piaszczystej kępie, która już uprzednio udzieliła nam swej gościny. Wnet płonie małe ognisko, jako tako chroniące przed zakusami żądnych krwi komarów. Podrzemujemy, zmęczeni całodziennym wysiłkiem i ostatnimi emocjami.

Z powrotem nad Mleczną poczekamy do świtu. Zostawimy łódki znów w kleci Ziemysła i natychmiast idziemy do Lędzin. Pewnie już tam o nas się niepokoją.

Czekanie przy rzece do świtu okazuje się kiepskim pomysłem. Po godzinie, pomimo palenia ognia, jesteśmy na tyle pokąsani przez komary, że każdy rad by jak najszybciej opuścić to miejsce. Dziwne, iż za dnia skrzydlate plugastwo było dużo mniej dokuczliwe. Zwijamy biwak i w parę chwil później płyniemy w stronę ujścia Mlecznej. Szczęściem niebo jest nadal bezchmurne i dzięki temu żegluga przebiega bez żadnych sensacji.

Nim jeszcze pierwsze zorze zdążyły zaróżowić świat, maszerujemy leśną dróżką w kierunku osady u stóp świętej górki. Stajemy na miejscu przed świtem. Zbyszko przeskakuje płot, by otworzyć wrota. Zaraz też w okienku błyska światło, co wskazuje, iż pani Gościmiła czuwała.

Jakie było powitanie – zamilczę. Powiem jedynie tyle, że ostatecznie jakoś powiodło nam się udobruchać gospodynię i w miarę sensownie wytłumaczyć spóźniony powrót. Uznaliśmy bowiem zawczasu nie rozpowiadać o wydarzeniach ostatniej nocy. Jedynie Borzysław ma poznać całą prawdę, zaś wątpliwe, żeby chciał komuś powtarzać usłyszane wieści, a już najbardziej Zbyszkowej mamie!

Po wczesnym śniadaniu część towarzystwa idzie pospać na siano, zaś ja z Mirkiem wybieramy się na Swarogowe wzgórze. Wyręczymy Zbyszka, zanosząc żerzcy śniadanie. Przynajmniej będziemy mogli z nim spokojnie pogadać. Z przygotowanymi wiktuałami wychodzimy z gościnicy. W jakiś czas później dogania nas Niuk, któremu jakoś zrazu nie chciało się ruszyć tyłka spod stołu. Widać po czasie zaczął się obawiać, abym go przypadkiem nie porzucił w zajeździe.

Borzysław już nas wygląda. Z nowinami przezornie czekamy aż spożyje śniadanie. Jeszcze by się nam biedak gotów zadławić z emocji i co wtedy? Gadamy więc o bliskiej wyprawie, chwaląc pomysł użycia łódek. Teraz, po próbnym rejsie, możemy stwierdzić, że dzięki temu zaoszczędzimy wiele wysiłku. Jednak dużo łatwiej płynąć łodzią, chociażby i nawet pod prąd, niźli taszczyć dobytek na grzbiecie, mozolnie przedzierając się poprzez mokradła i gęsty bór. Dopiero na końcu mówimy o spotkaniu wiślańskiej łodzi i co z tego wynikło.

Mieliśmy rację zwlekając z tym na po śniadaniu. Borzysław wpierw gwałtownie blednie, zaś potem kraśnieje na twarzy. Przezornie podaję mu kubek zimnej wody. Pije bez słowa. Przełknąwszy ostatnie krople, odejmuje naczynie od ust, z wdzięcznością skinąwszy głową. I właśnie wtedy za drzwiami czyni się rumor. Zrywamy się z ławy, a Mirko doskoczywszy do nich, odsuwa zaworę. Drzwi gwałtownie odskakują, zaś on ląduje na polepie. W następnej chwili utytłany błockiem, lecz szczęśliwy Chwatacz liże jego twarz, popiskując radośnie. Niebawem i ja otrzymuję porcję czułości, a na koniec zostaje i nawet „poślapana” ręka Borzysława. Potem szare wilczysko znów wraca do Mirka, a na samym ostatku wymienia grzeczności z Niukiem. Krótka gonitwa na polanie i bardzo z siebie zadowolone wilczyska wracają do izby, patrząc za wodą. Wychłeptały może z pół cebrzyka, a potem kładą się u naszych stóp. Dzięki tej niespodziewanej „dywersji” Borzysław ma dosyć czasu, ażeby ochłonąć po emocjonujących wieściach. Zresztą czym tu się denerwować? Niebezpieczeństwo zostało w porę zażegnane, zaś Sławoj od dawna ziemię gryzie, nie ma więc już komu ponownie sprowadzać zabójców na naszych Gilów. Niestety nie wiemy, kogo Sławoj posłał do Ludomira? Trzeba więc koniecznie sprawdzić, czy aby pośród zabitych nie było przypadkiem jakiegoś gilowianina lub kogoś znajomego. Możliwe, że posłaniec wrócił z Wiślanami. Ale tym musi się już Witomir sam zająć.

Borzysław obiecuje w najbliższym czasie zajrzeć do Gilowa i przy tej okazji pogadać na osobności ze szwagrem. Uznaje także, iż nie zawadzi puścić wieści, że Wiślan w borze, jak i w Witomirowej zagrodzie, dopadł pościg przybyły w ślad za nimi łodzią. Dużo lepiej, ażeby wyglądało to na jakąś rozgrywkę pomiędzy Wiślanami. Zabici nic już nie powiedzą, a nikt nie będzie dochodził przyczyny ich przybycia w okolice Gilowa. Zgadzamy się z nim w pełni. Wcale nam nie zależy na sławie pogromców Ludomira. Czort wie ilu pozostawił krewnych i znajomych, gotowych mścić jego śmierć? Mało to mamy kłopotów z Wyszomirem, chociaż w niczym mu nie zawiniliśmy? Sam się tutaj pchał, wiedząc czym ryzykuje. Przegrawszy, zamiast dać sobie spokój, wciąż nas nachodzi, chcąc się odgryźć za porażki. Dlatego bardzo pragniemy uniknąć podobnej sytuacji z dużo bliższymi Wiślanami. Toż byśmy ich ciągle mieli na karku!

Jak to dobrze, że brak świadków zajścia. Uznajemy zatem, że dobrze by powiedzieć Zbyszkowej mamie o spotkaniu na rzece wpierw jednej wiślańskiej łodzi, płynącej w górę rzeki, a w jakiś czas później i drugiej, której załoga, mieniąc się towarzyszami pierwszych, o nich pytała. Dużo lepiej, żeby ewentualni Ludomirowi mściciele poszukiwali sobie ofiar u siebie.

I na tym kończymy z tą sprawą. Zmęczenie zaczyna dawać znać o sobie. Pogadawszy jeszcze trochę, zbieramy się w powrotną drogę do lędzińskiej gościnicy. Wypada odespać nocne zaległości, gdyż jutro zamierzamy wyruszyć na południe. Obiecujemy Borzysławowi wpaść jeszcze nazajutrz przed wyjazdem.

Zbiegamy dróżką, ścigając się z wilczyskami. Co było do przewidzenia, przegrywamy sromotnie, lecz przecież nie to jest ważne.

Nagłe rozmnożenie naszych czworonogów budzi w zajeździe zdziwienie, lecz Zbyszko natychmiast rozpoznaje Chwatacza i „przedstawia” rodzinie. Bierzemy chłopaka na bok, by go zapoznać z poczynionymi wspólnie z Borzysławem ustaleniami. I tego musi się trzymać, jeżeli mu życie miłe. A najlepiej o Gilowie natychmiast zapomnieć.

Zbyszko wpierw blednie, lecz wnet przychodzi do siebie. Przyznaje nam rację. Nie pomyślał, że nasza nocna akcja może mieć w przyszłości takie następstwa. Dużo lepiej trzymać się „wiślańskiej” wersji. Nic nie wie o napadzie, przynajmniej do czasu, aż wieść o nim nie dotrze tutaj z Gilowa. Spotkaliśmy jedynie na rzece dwie łodzie – i kwita!

Załatwiwszy tę sprawę, idziemy spać. Biedny Zbyszko musi się niestety pomęczyć do wieczora. Już mu tam mama tak łatwo nie pofolguje, gdy robota czeka. Chyba, żeby odetchnął przy obiedzie u Borzysława. Ten jest przynajmniej bardziej wyrozumiały.

 


1 szłom – hełm.

2 szyć będziem – będziemy strzelać.

3 włódź sprawować nie żadna lubość – władzę sprawiać to żadna przyjemność.

4 mierny – słaby.

5 małowiela – niewiele.

6 krom dobrej…- oprócz dobrego wspomnienia po sobie.

7 aldija – lekka łódka.

Skip to content