ODCINEK 6

Nad zamglonymi górami zaczyna wstawać blady świt, gdy Lubor zjeżdża z drogi, kierując wóz wprost na jakieś krzaki. Konie przystają przed przeszkodą, lecz zachęcone przez woźnicę – może niezbyt elegancko – ruszają przed siebie. Padłszy na dno wozu, unikam oberwania w twarz zapewne niejedną gałęzią. Cóż on wyprawia? Oczu chce nas pozbawić?

Krzaki się kończą, Lubor ściąga wodze i wóz staje na środku malutkiej kotlinki porośniętej trawą. Nasi konni towarzysze zawczasu pozsiadali z wierzchowców i prowadząc je za sobą, podążają w ślad za nami.

Patrząc z traktu na bór, szczelnie porastający zbocza doliny ani bym przypuścił, iż kilkanaście kroków od drogi może być tak świetna kryjówka. Czy jednak nie zdradzi nas trop biegnący od drogi? Jednak Lubor z Gniewkiem natychmiast wracają na trakt, ażeby – na tyle ile to możliwe – zatrzeć ślady. Idę za nimi na skraj lasu. Jestem ciekawy, jak wyraźny po nas pozostał ślad i w jakim stopniu może być zatarty? Nie od rzeczy będzie też popatrzeć na samą robotę. Nigdy za wiele nauki. Przy okazji obcinam parę nadłamanych gałęzi. Te by się natychmiast rzuciły w oczy, lepiej więc, żeby ich w ogóle nie było. Jaśniejsze miejsca po cięciach smaruję gliniastą glebą. Nie będą odbijały na ciemnym tle. Na szczęście w miejscu opuszczenia drogi grunt jest kamienisty, a trawa niezbyt wysoka i gęsta. Łatwiej zatem przychodzi zatarcie śladów kół wozu i końskich kopyt. Uwijają się z tym dosyć szybko.

Wracamy do kotlinki. Tomir tłumaczy Gniewkowi, jak dotrzeć do ich rodowego gródka.

– Wystarczy, że pojedzie nadal w dół rzeki. Wkrótce otworzy się przed nim dolina Wagu, z kniaziowym grodem za rzeką. I wtedy winien dostrzec dróżkę odbijającą od traktu w lewo. To właśnie jest droga do ich gródka. Biegnie wąskim jarem, zaś na koniec trafi na stromy podjazd i już teraz w parę chwil stanie pośród rozległej polany z gródkiem.

Ustalamy co Gniewko ma przekazać Wyszomirowi. Nie od rzeczy będzie także szepnąć, że kniaź podejrzewa Libusza o skryte konszachty z Golęszycami. Może zatem czynić trudności z wydaniem więźniów. Dlatego niechaj zabierze tylu wojów, żeby był zdolny rozkaz wypełnić. Stanąwszy zaś przed Wyszomirem, zaraz ma mu godło kniaziowe pokazać, równocześnie ująwszy lewicą za rzeźbioną rękojeść noża, który – obok medalionu – jest oznaką kuriera. To bardzo ważne – uświadamia nas Tomir.

Gniewko potwierdzająco kiwa głową.

Mija jednak jeszcze dobre pół godziny nim w końcu rusza. Nie może przecież zbyt wcześnie przybyć do Wyszomira. Kniaź zazwyczaj nocą sypia i raczej o pierwszych zorzach nie zrywa się z łoża.

Wnet i my ruszamy w ślad za nim. Przy wozie i koniach zostaje Mirko. Także chciał z nami pójść, ale niezbyt rozsądnym byłoby pozostawienie dobytku bez opieki. Ciągniemy losy i krótki patyczek dostał się Mirkowi. Pozostawiam mu Niuka. Z dwoma psami będzie mu raźniej, zaś mnie dużo wygodniej samemu. Przytaimy się u wylotu dróżki i poczekamy aż Wyszomir odjedzie. Przy okazji zobaczymy, w jak licznym towarzystwie? Gniewko przy tym pewnie też zdoła z grubsza policzyć załogę, więc będziemy świadomi, ilu wojów zostało na miejscu. Wtedy już coś się wymyśli, aby odwrócić ich uwagę, umożliwiając Tomirowi wykopanie ukrytego dobytku.

Po mniej więcej piętnastominutowym marszu stajemy u celu. Przed nami rozwiera się w poprzek biegnąca dolina. Pośród rzadkich mgieł stojących nad rzeką czernieje dosyć spory gród, leżący już na drugim brzegu. Niestety dokładnie nie mogę mu się przypatrzeć. Przeszkadzają mgły, a i brak przy tym czasu. Schodzimy z traktu w bór i zapadamy pomiędzy drzewami z obu stronach wylotu niezbyt szerokiego jaru, którym biegnie dróżka do Tomirowych włości. Tu poczekamy na Gniewka. Mam nadzieję, że zdąży nadjechać przed Wyszomirem. Gdyby jednak nadjechał wraz z jego kompanią, tutaj ich na pewno pożegna, wziąwszy niby to kurs na gród za rzeką. Poczekamy wtedy aż do nas powróci i ustalimy plan dalszego działania. Najlepiej byłoby „wykopki” odłożyć do nocy – cóż, kiedy jest to niemożliwe. Nie stać nas na tak dużą stratę czasu. Nigdy nie wiadomo, jak się u Libusza sprawy potoczą. Zawsze istnieje możliwość, że się jakoś z Wyszomirem dogada i nasz misterny plan weźmie w łeb. Ponadto brak nam jedzenia – w przeciwieństwie do koni – dla których mamy pełen wór owsa. Nasz dobytek wraz z zapasami pozostał w leśnym biwaku na stoku góry. Teraz nawet jestem na siebie zły, że tu przybyliśmy. Trzeba było raczej się przytaić na jakiś czas i dopiero później zapolować na Wyszomira. W najgorszym zaś wypadku ustrzelić gada gdzieś na drodze i tyle. Dawno już na to zasłużył. Niestety za późno. Jesteśmy tutaj i musimy coś szybko wymyślić, aby rzecz całą załatwić jak najszybciej. Nie mam bowiem ochoty zbyt długo się plątać w pobliżu książęcego grodu. Sądzę, że i reszta kompanii jest podobnego zdania.

Czekamy już może z dobre pół godziny, a wokoło wciąż spokój, jeżeli nie liczyć bzykających nad uchem komarów, które pomimo wczesnej pory krążą wokół nas. Na szczęście nie są to aż całe roje, zaś w porównaniu do pamiętnej próby nocowania przy ujściu Gostynki, ilość tego skrzydlatego plugastwa jest właściwie znikoma. Jednak co rusz któryś opędza się przed nimi, w ostateczności lekkim klapnięciem dłoni rozgniatając co bardziej nachalne paskudy.

Gdy już się zaczynam niecierpliwić, nadjeżdża Gniewko. Zjawia się tak cicho, że nikt nawet nie usłyszał kiedy. Lubor ledwo zdążył na niego zahukać i już go nie ma. Skręca w stronę grodu i spinając konia, wkrótce niknie nam z oczu za drzewami niezbyt dużego zagajnika. Sądzę, że właśnie tam ukryje konia i do nas skrycie wróci. Ale upływa jeszcze troszkę czasu nim do naszych uszu dolatują odgłosy stąpania licznych koni. Ktoś tam z kimś gada, brzęknie trącone żelastwo. Wkrótce z jaru wyjeżdża dziesięciu jeźdźców, z Wyszomirem na czele. Najchętniej bym posłał mu zaraz bełt pod żebro, lecz tak nie można. Chyba w ostateczności, gdy nie będzie innego wyjścia. Liczę jednak bardzo na Libusza i jego posłuszeństwo rzekomym rozkazom kniazia. Cóż, kiedy i Wyszomir nie jest w ciemię bity, o czym najlepiej świadczy parokrotne wywinięcie się z ciężkich opałów. Wypada więc zachować dużą ostrożność i przewidywać także rozwiązania niezbyt dla nas pomyślne. Przecież wszystko może się przydarzyć.

Spoglądam długo za Wyszomirową kompanią. Ostatecznie jeźdźcy nikną nam z oczu. Teraz jedynie czekać Gniewka. Jako i zjawia się wkrótce. I tu zaraz pierwszy prztyczek w nos. Niestety nie udało mu się dokładnie policzyć załogi gródka. Na pewno widział trzynastu wojów, ale nie jest pewien, czy któregoś nie policzył dwa razy. Mógł i któryś odsypiać nocną straż. Nie miał możliwości wszędzie zaglądnąć. Doprowadzony przez strażnika przed oblicze Wyszomira, zdał sprawę ze swego posłania. Nie odmówił poczęstunku, jako że Wyszomir właśnie śniadał, zaś powstawszy od stołu, natychmiast się zbierał do wyjazdu – tym bardziej, że kompania Wyszomira również już stała przy bramie gotowa do drogi. Nie było zatem co z tym zwlekać.

– Niedobrze! Jak tu przystępować do akcji, nie znając sił przeciwnika? – Zrzedły nam miny i chwilę stoimy niezdecydowani. Ma Lubor z ojcem ruszać do gródka, czy też jeszcze poczekać? Może by tak wspólnymi siłami zaatakować przeciwnika od środka? Mając za sobą atut zaskoczenia, chyba zdołamy pokonać pewnie niezbyt liczną załogę? Czy jednak warto ryzykować, jeżeli są widoki na przeprowadzenie misji w skryty sposób? Wystarczy czymś zająć na niedługi czas pozostałych w gródku wojów, aby Tomir zdążył wykopać swą skrzynię. Gdy tak rozważamy, niezdecydowani co czynić, wpadam na trochę zwariowany pomysł: Pójdę po prostu do gródka, jako to niby ofiara zbójeckiego napadu na drodze, szukająca pomocy i schronienia. Na pewno zbiegnie się przy tej okazji cała załoga – przecież ludzie są żądni nowin. Policzę ich, a może i nawet uda mi się część wojów wywabić na miejsce rzekomego napadu? W najgorszym zaś wypadku wyrzucą mnie za bramę, lecz i tak będę już wtedy znał aktualną liczebność załogi. Przecież mnie nie zabiją, bo i dlaczego? Napad zaś miał miejsce wczorajszym wieczorem. Tylko ja zdołałem umknąć. Przedzierając się borem, niby to przypadkowo trafiłem na gródek. Nie mam więc pojęcia, że stąd tak niedaleko do książęcego grodu. Muszę się odpowiednio ucharakteryzować, żeby wyglądać wiarygodnie. W tej sytuacji nie mogę mieć przy sobie broni. No, może ujdzie nóż u pasa, lecz nic poza tym.

Kompanom pomysł przypada do gustu. Bezzwłocznie smaruję się błotem i tarzam w leśnej ściółce. W czasie ucieczki zapewne nie jeden raz rymsnąłem na ziemię. Pozostawiwszy druhom resztę uzbrojenia, ruszam w stronę Tomirowego domu. Drogą podnoszę jeszcze parę zeschłych liści i utykam we włosach. Teraz już chyba wyglądam w sam raz. Żebym tylko nie zapomniał o jąkaniu. To dla lepszego efektu.

Wkrótce koniec jaru, zaś dróżka ostrym łukiem pnie się w górę. I oto już przede mną rozwiera się rozległa polana, zajmująca spory taras pomiędzy zboczem góry, a podłużnym, równoległym garbem. Mniej więcej w pośrodku wolnej przestrzeni stoi Tomirowy gródek. Niezbyt obszerny owal otoczony wałem, którego zewnętrzną skarpę obłożono kamieniami. Wał zwieńcza solidne bródło, z ostro zakończonych pali. Wejścia broni nie mniej solidna brama, z dranicami krytym samborzem u góry. Pewny jestem, że w tej chwili, poprzez wąskie okienka – strzelnice, lustrują mnie z niego oczy czatownika. Ale widać nie stanowię zbytniego zagrożenia, gdyż rozwarta połówka wrót nadal pozostaje otwarta.

Zza wału sterczy niezbyt wysoka, okrągła kamienna wieża, kryta szędziołami i nieco obok stromy, dwuspadowy dach, nie za obszernego budynku mieszkalnego. Dopiero gdy jestem na dziedzińcu, widzę przy wale niższe budynki. Pewnie są to mieszkania załogi, stajnie i różnego przeznaczenia klecie. Wieża stoi prawie że w centralnym punkcie dziedzińca, a wiodące do niej małe drzwi są z dobre cztery metry ponad ziemią, zaś wąskie łukowe okienka jeszcze wyżej. Za to zrębowy dom mieszkalny stojący za stołpem1 – już opodal wału – jest bardziej okazały. Ma nawet pięterko z wąskim, na kształt pomostu gankiem, przez całą szerokość frontowej ściany. Ganek chroni przed deszczem okap dachu, znacznie wypuszczony przed płaszczyznę ściany frontowej, zaś obrzeża zgrabna barierka. Dom jest ładny i świadczy, że gospodarz gródka to nie byle kto. Zresztą i pozostałe zabudowania, chociaż parterowe, solidnością wykonania nie ustępują domowi gospodarza. Żaden nie jest strzechą kryty. Na dachach króluje gont lub dranica. Zawsze to znacznie trudniej taki dach podpalić.

Trochę z boku, po prawej stronie bramy, sterczy ponad ziemią dębowa cembrowina studni z niezbyt wysokim żurawiem. Zatem studnia nie jest głęboka. Co do reszty – nie mam już czasu na podziwianie, gdyż podchodzi do mnie młody woj z toporem u pasa. Głowy nie okrywa żadnym nakryciem. Ciemne włosy przycięte w połowie karku. Na grzbiecie ma przyniszczony kubrak. Pewnie kiedyś był brązowy, lecz obecnie już trudno ustalić jego pierwotną barwę. Spody nogawek grubych płóciennych spodni oplatają rzemienie. Na stopach buty sięgające kostek.

Nie czekając pytania, pozdrawiam strażnika i wstawiam bajkę o wczorajszym napadzie na trakcie. Oczywiście zacinam się co chwilę. Mój wygląd oraz opowieść muszą być sugestywne, gdyż słucha uważnie, rzuciwszy tylko trzy pytania dla sprecyzowania czasu i miejsca napadu. Na koniec woła jakiegoś Światozara. Z przybramnego budynku wychodzi starszy mąż bez kubraku. Ze samborza, chronionego od tyłu do połowy wysokości jedynie żerdziową barierką, przygląda mi się ciekawie uzbrojony w łuk czatownik. Mój dotychczasowy rozmówca powtarza w paru słowach Światozarowi wieści o napadzie. Ten spogląda na mnie badawczo, a następnie skinąwszy ręką, wskazuje na drzwi chałupy, z której dopiero co wyszedł. Wchodzimy do środka.

W niewiele czasu później, siedząc na ławie przy długim stole, spożywam zaserwowaną mi prażuchę, obficie kraszoną topioną słoniną. Do tego dodano dosyć spory kubek pienistego piwa. Jeżeli o mnie chodzi, zamiast niego wolałbym Gniewkowego wywaru z ziół. Cóż jednak zrobić, jeśli jest to niemożliwe? Prócz mnie przy stole siedzi Światozar, ów młody woj, którego nazywają Mściborem oraz jeszcze dwu innych. Poza nimi jest jeszcze czatownik nad bramą. Sądzę, że to wszyscy. Zresztą później spróbuję ich o to jakoś zagadnąć.

Pałaszuję zatem dary Boże, aż mi się uszy trzęsą. Przecież w międzyczasie zdążyłem już solidnie zgłodnieć. Po opróżnieniu miski muszę jeszcze raz opowiedzieć o napadzie. Jąkam się przy tym i zacinam, co mi doskonale ułatwia zadanie. Dzięki temu, w razie zaskakującego pytania, zawsze mam trochę czasu do namysłu. Wystękawszy wreszcie całą historię rzekomego napadu, ujmuję kubek i wysączam z niego resztki gorzkawego trunku. Światozar ze smutkiem kiwa głową, bolejąc nad pogorszeniem bezpieczeństwa podróżnych na drogach.

– Niestety ostatnimi czasy, kniaź zajęty bardzo knowaniami nitrzańskiego Gorazda, niezbyt ma czasu na co innego, przeto dracze natychmiast łby podnieśli. Wszelako ich niedoczekanie! Kniaź, uładziwszy sprawy z Gorazdem, rychło spokój uczyni. Kilkoro łbów spadnie i mir2 będzie. – Tu wyraża żal, że nie może pomóc mym nieszczęsnym towarzyszom. Niestety zostało ich w gródku jedynie pięciu, dlatego nie mogą ruszyć w pościg za zbójcami, zaś gospodzin dopiero co wyruszył w drogę i wątpliwym jest, żeby wrócił przed wieczorem.

– Atoli niezbyt daleko – ba, właściwie to zupełnie blisko, po przeciwnej stronie doliny, siedzi Gozdmir. On ci pewnikiem rad pomocnym będzie. Wszak już nieraz draczy gromił. Nie mieszkając tedy doń ruszajmy. U niego najdziesz ratunek i opiekę.

Tego się nie spodziewałem. Sądziłem, że mi najwyżej wskażą pobliski gród i tam poradzą szukać pomocy. Przedobrzyłem! Nie ma innego wyjścia, jak zrobiwszy dobrą minę do złej gry, okazywać wdzięczność i udać się do Gozdmira po ratunek dla mych rzekomo nieszczęsnych towarzyszy. Przecież podobno wciąż mam nadzieję uratować im życie, dlatego właśnie zawitałem w leśnym gródku. Postanawiam jednak szybko zwiać Gozdmirowi. Ciekawe kto mnie do niego zaprowadzi? Zawsze to kogoś wywabię z gródka, ułatwiając druhom zadanie.

Rzeczywistość przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Niebawem ruszamy w drogę i to konno. Towarzyszy mi sam Światozar, który do towarzystwa dobiera sobie Mścibora. Jadę jako ostatni. Szybko dobijamy traktu. Jeszcze przed końcem jaru – tam, gdzie zostawiłem mych towarzyszy, ukazuję na szeroko rozwartych palcach liczbę pozostałych w gródku wojów. Mam nadzieję, że nas w tej chwili obserwują? Na koniec pokazuję ręką, gdzie jadę oraz to, że wrócę.

Dłuższą chwilę zdążamy drogą w kierunku kniaziowego grodu, lecz po minięciu zagajnika skręcamy w stronę Kysucy i sforsowawszy bród, jedziemy wąską dróżką przez bór gęsto porastający stoki doliny. Dróżka pnie się w górę, by ostatecznie wyjść na północny stok doliny Wagu. Niebawem stajemy u wrót niewielkiej sadyby otoczonej jednak solidnym ostrokołem. Nad bramą brak krytego samborza. Jedynie sterczące nieco wyżej drewniane blanki świadczą, że kryje się za nimi pomost dla straży i ewentualnych obrońców bramy.

Światozar opowiada się, skoro tylko nasze wierzchowce wychynęły z boru na niewielką polanę otaczającą sadybę. Wrota otwierają swe podwoje i oto w parę chwil jesteśmy w środku. Przede mną niezbyt obszerny budynek mieszkalny kryty słomą i trzy dosyć nędzne klecie. Jedna pewnie jest stajnią, gdyż wiodą do niej wysokie drzwi. Na przyciasnym dziedzińcu jest i studnia. Opodal, na dwu krótkich kłodach, spoczywa koryto do pojenia koni.

– Gozdmir doma, – rzuca z siodła Światozar.

– Nie. Wczora wyjechał – odpowiada dosyć już siwy woj, który otworzył wrota. Skoro ku nam postępuje widzę, że dosyć mocno powłóczy lewą nogą. Widocznie wysłużony woj.

– Sameś tedy?

– Nie. Społem z Radzimem doma pilnujem.

Jak gdyby dla potwierdzenia jego słów, z chaty wychodzi drugi podstarzały woj. Lecz ten na pierwszy rzut oka wygląda, że mu niczego nie brakuje i jest w pełni sprawny. Zsiadamy z koni. Pewnie zaraz będę musiał znów powtórzyć bajkę o napadzie. Dobrze, że Gozdmira nie ma w domu. Przynajmniej będę miał pretekst do szybkiego opuszczenia tego miejsca. Ale wpierw Światozar z towarzyszem muszą nas opuścić.

– Ten oto Sławko – odzywa się Światozar – z druhy swe wczoraj napadnięty przez draczów był na drodze. Aby on zbieżał, w boru przytajony. Tak mi się widzi, iże to Gozdmirowi ujść zdołał, tedym go do was przywiódł, iżby miał cały społek. Dzierżyj tedy, a nie puść! Gozdmir wielce rad będzie!

Nim zdążyłem cokolwiek uczynić, już mnie złapali, wykręcając ręce do tyłu. Wnet zostaję powiązany i zawleczony ku jamie, zamkniętej od góry pokrywą z grubych żerdzi. Rzecz jasna wzięto mi pas z nożem, bym przypadkiem sobie krzywdy nie zrobił.

Radzim otwiera pokrywę, zaś Światozar zgrabnym kopniakiem spycha mą zacną osobę do środka. Twardo ląduję na dnie. Zamroczyło mnie na chwilę. Gdy przychodzę do siebie, pokrywa nad głową jest zamknięta, a zdradziecki Światozar z gościnnym Radzimem i towarzyszami pewnie już w chacie opijają sprawnie przeprowadzoną akcję.

– Ale wpadłem, nie ma co! – Takiego obrotu sprawy nigdy bym nie przypuścił. Jestem na siebie tak wściekły, że mi przed oczyma zaczynają latać czerwone mroczki.

– Kretyn! Tak się dać złowić, jak głupi smarkacz. I ty biedaku chciałeś złapać Wyszomira?

– Przeczżeś Wyszomira schwytać umyślił – niespodziewanie dochodzi mnie z kąta ciemnicy.

– Ktoś ty – rzucam zaskoczony. Ani by mi w głowie myśl powstała, że mam towarzystwo. Widocznie ostatnie obelgi pod swym adresem musiałem wypowiadać głośno, stąd reakcja współwięźnia.

– Wojsław – dochodzi mnie odpowiedź z ciemnego kąta jamy. Zaraz też zresztą coś się tam poruszyło i zbliża się do mnie przygarbiona postać.

– Wojsław – powtarzam. – Kniazia woj, a Unisławów druh?

– Cii! Skąd zaś znasz Unisława?

– Wszak jestem Sławko z Unisławów Źrebu!

– Sławko? A skądeś tu?

Spotkanie jest dla nas obu zaskoczeniem. Przez chwilę milczymy, wpatrując się w siebie. I chociaż w jamie panuje półmrok, to przecież bez trudu się rozpoznajemy. Unisławowy przyjaciel jest dosyć wymizerowany. Pewnie już tu siedzi od dłuższego czasu. Zmierzwiona broda okala jego oblicze. Wyciąga do mnie ręce. Dostrzegam spinającą je w przegubach krótką kłodę – przeszło półmetrowej długości drewniany bal rozcięty wzdłuż, z wyciętymi otworami na ręce i na powrót zbity. Natomiast nogi ma wolne. Jest zatem w lepszej sytuacji niż ja. Mnie skrępowano nogi i ręce, zaś te ostatnie wykręcono na plecy.

Wojsław kuca przy mnie. Leżę na boku z podkurczonymi nogami. Ogląda pęta na mych rękach.

– Powróz gracko zaciągnięty. Trudno rozmotać. Chyba żeby przegryźć?

Nim się za to zabierze mówię w paru zdaniach skąd się tutaj znalazłem. Aż zgrzyta zębami, słysząc o zdradzieckim zamachu na Unisława. Siedząc z rozkazu kniazia nad nitrzańską granicą, niestety nie miał o nim pojęcia. Gdy kończę na swym niespodziewanym uwięzieniu, pyta jakby się chciał upewnić:

– Powiadasz, iże jeno wojów dwu ostało? Gozdmira nie ma? Tedy bierzmy się za twe pęta. A bystro!

Już mnie chce przewrócić na brzuch, aby mieć lepszy dostęp do węzłów na powrozie, gdy przypominam sobie o składanym nożu, który winien się znajdować w lewej kieszeni spodni. Stale go tam noszę, przyczepiony na brązowym sznurze. Draby poprzestały na zdjęciu mi pasa z nożem, który miałem zapięty na kubraku. Nawet nie pomyśleli zajrzeć pod kubrak. Proszę Wojsława, by wyciągnął nóż z mej kieszeni.

Spogląda na mnie niedowierzająco, lecz na ponowioną prośbę sięga we wskazane miejsce, ujmuje za sznur przyczepiony do wąskiego paska spodni i pociągnąwszy za niego, wyjmuje „scyzoryk”. Patrzy zdziwiony – no, bo gdzie tu ostrze? Tłumaczę więc, jak ten dziw rozłożyć, żeby się stał nożem. I tutaj zaraz trudność: W jaki sposób otworzyć ostrze, mając dłonie oddalone od siebie o dobre pół metra? Nijak dostać palcami jednej ręki do ostrza trzymanego w drugiej.

– A gdybym tak ja trzymał nóż, a on otworzył złożone ostrze? – Wyciągam związane ręce w bok, najdalej jak tylko mogę, tak abym dosięgnął noża. Wpierw uniemożliwia to sznur troczący nóż do paska. Jest po prostu za krótki. Lecz gdy Wojsław przesuwa go po pasku do tyłu, nie ma już z tym problemu. Łapię nóż w zdrętwiałe palce, zaś mój towarzysz ciągnie za ostrze. Otwarło się, ale nie dociągnięte do końca, zatrzaskuje się na powrót, omal nie przycinając mi palca. Muszę wyjaśnić Wojsławowi, jak rzecz pomyślnie doprowadzić do końca. Oddycham z ulgą, słysząc trzask zaskakującego za blokadę ostrza.

– Uff, powiodło się!

Wojsław z podziwu kręci głową. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Nie czas jednak na wyjaśnienia.

Przecięcie powroza zajmuje chwilę. Czyni to tak delikatnie, że mi nawet skóry nie drasnął. Rozprostowuję zdrętwiałe ręce. Poruszam palcami, chcąc przywrócić normalne krążenie krwi. Skoro przechodzi mrowienie, odpinam karabińczyk mocujący nóż do sznura i podkurczywszy kolana, w mig rozcinam pęta na nogach. Zaraz też powstaję i z radości ściskam Wojsława.

Jestem wolny! No, może nie tak całkowicie, gdyż nadal siedzę w jamie, ale już nie skrępowany. Teraz kolej na misterne drewniane „okowy” mego towarzysza. Przyglądam im się dokładnie, aby poznać w jaki je sposób najlepiej zdjąć. Ostatecznie postanawiam wydłubać klin, którym zakleszczono kołek – nit, spajający obydwie połówki owych mini dyb. Takie nity są dwa, lecz sądzę, że wystarczy wyjąć jeden, żeby Wojsław zdołał wysunąć ręce z otworów.

Siadamy na ziemi. Wojsław opiera spinającą mu ręce kłodę o gliniaste dno jamy, ja zaś ostrzem noża dobieram się do klina. Wydłubanie go z dębowego kołka zajmuje troszkę czasu, ale w końcu mam draba! Używając niepotrzebnego mi dotąd korkociągu, wybijam kołek z otworu. Wyszedł do połowy, jednakże dalej ani rusz. Korkociąg się krzywi.

– A niech to!

Pomyślawszy chwilę, nacinam ostrzem – piłką kołek od czoła, a gdy się już zagłębiło na całą szerokość, ujmuję za brzeszczot i delikatnie zaczynam obracać w lewo i prawo, by się poluzował w otworze. Wpierw nie bardzo chce się ruszyć, ale w końcu daje za wygraną.

W lewo, w prawo i znów w lewo. I tym sposobem ostatecznie wychodzi .

– Hura! Zwycięstwo!

Niestety tym razem jest to zwycięstwo ogłoszone zbyt wcześnie. Dyby nieco się poluzowały, ale nadal skutecznie więzią Wojsławowe dłonie. Nieodzownym jest wybicie i drugiego kołka. Znów się męczę z wydłubywaniem klina. Gdy już z tym się uporałem, ostruguję troszkę uprzednio wybity kołek, ażeby miał mniejszą średnicę. Następnie biorę sterczący z ziemi kamień i wybijam nim z kłody drugi drewniany nit, używając ostruganego za wybijak. W parę chwil Wojsław ma wolne ręce. Teraz to on mnie ściska z wielkiej uciechy.

Niby jesteśmy wolni, lecz w jaki sposób wydostać się z jamy? Czasu mamy niewiele. Musimy zdążyć nim ze zbójecką kompanią powróci Gozdmir. Może się jakoś powiedzie sforsować nożem zamknięcie pokrywy? Wchodzę Wojsławowi na ramiona. Bez trudu dosięgam klapy. Jest zamknięta na drewniany skobel przetkany kołkiem. Nie powinno zatem być z nim specjalnych trudności. Sądzę, że z tym nie ma co zwlekać. Proszę Wojsława by się nieco przesunął, abym mógł łatwiej dosięgnąć skobla. Następnie zapieram się głową o pokrywę. Muszę przecież mieć swobodę ruchów, a i Wojsławowi łatwiej przyjdzie utrzymać równowagę.

Wpycham najdłuższe ostrze noża w szparę pomiędzy żerdziami. Ale w tej samej chwili słyszę także męskie głosy.

– Czyżby Gozdmir wrócił? O nie! Tylko nie to!

Wstrzymuję oddech. Niebawem wiem, że to jedynie Światozar z towarzyszem opuszcza gościnną zbójecką sadybę. Bez trudu rozpoznaję jego głos. Dziękuje za poczęstunek i śmiejąc się, żegna Radzima:

– Niczego wam nie brak krom białek3. Cóż, kiedy i u nas Wyszomir nierad je widzi. Jeny z nich zwada, rzecze.

– A to się staremu prykowi bab zachciewa! – mruczę pod nosem.

– Zasię Wojsław aby w jamie nie zdechł – kontynuuje po chwili. – Gospodzin Wyszomir tego by Gozdmirowi nie wybaczył. Do czasu aby – śmieje się. – Skoro okup zań dają, wtedy już może. I tak lepiej byłoby dlań. Kniaź, dowiedziawszy się, iże nitrzański Gorazd okup zań słał, wnet dlań palik zastrugać przykaże. Tedy lepiej mu w jamie zdychać niźli na pal nadziany!

– A jużci – potwierdza Radzim. – Wszakże żywy Wojsław, żywy. Nie turbuj się. Żrać mu dajem co dnia, tedy zdrów. Nie krzywda mu u nas.

Parskają śmiechem, po czym słyszę ruszające konie.

– No, przecież w końcu pojechali – oddycham z ulgą. Ponownie przystępuję do próby wypchnięcia kołka ze skobla. Niezbyt mi się to wpierw udaje, lecz przy kolejnej próbie kołek się ruszył. Z uciechy aż mi serce żwawiej zabiło. Niestety w następnej chwili martwieję, słysząc zbliżające się kroki. Nadążam jedynie wyszarpnąć ostrze ze szpary i syknąć na Wojsława, by się cofnął spod włazu. Na nic więcej już nie ma czasu. Pokrywa się otwiera i równocześnie dochodzi nas głos Radzima:

– Żryjcie, ino się nie zadławcie!

Na dnie jamy ląduje kawał chleba, a w następnym momencie w otworze włazu pojawiają się dwie ręce trzymające dzban uwiązany na powrozie. Dzban zaczyna wolno zjeżdżać w dół. Wstrzymując oddech, patrzę jak urzeczony na ręce popuszczające powróz omalże przed mym nosem. Dzbanowi do dna brakuje może jeszcze z półtora metra, gdy Radzim mówi:

– Rusz zadek dzban odebrać!

Bez chwili zastanawiania wychylam się do przodu, łapiąc oburącz za ręce trzymające sznur i szarpię do siebie. Nie przygotowany na to Wojsław traci równowagę, a ja lecę mu z ramion. Cel jednak zostaje osiągnięty. Radzim wali o dno jamy aż zadudniło, zaś moment później ja ląduję na nim. Dzięki temu mam tym razem miękkie lądowanie. Zrywam się natychmiast na równe nogi i nieszczęsnego Radzima z rozmachem kopię w głowę. Lecz ten nie wydaje z siebie nawet jęku. Głowa odskakuje bezwładnie. Na leżącego natychmiast skacze także i Wojsław, zatykając usta dłonią, by przypadkiem nie wzywał pomocy. Cóż, kiedy drab nie wykazuje na to najmniejszej ochoty. Ba, prawdę powiedziawszy, to nie wykazuje już na nic ochoty! Najwyraźniej jest nieprzytomny. Czyżby karkołomnym upadkiem biedaczek załatwił się odmownie?

Podczas gdy Wojsław wciąż mu zatyka dłonią usta, pochylam się nad leżącym i usiłuję na szyi wymacać puls. Niestety nadaremno. Przykładam ucho do piersi – cisza. A więc jednak! Robi mi się nieswojo, chociaż właściwie winienem być zadowolony, że o jednego zbója mniej. Niestety wciąż jakoś nie mogę się oswoić z czyjąś śmiercią – tym bardziej, gdy to ja jestem jej sprawcą, chociażbym i nawet działał w słusznej sprawie. Lecz biorę się w garść. Uświadamiam Wojsława, że niepotrzebnie się trudzi.

Wojsław niedowierzająco spogląda na mnie, po czym pochyla głowę nad leżącym. Po chwili się podnosi.

– Dobrze sprawiony – stwierdza. – Bierzmy się z jamy, a bystro! Nic tu po nas!

Podnoszę powróz, na którym Radzim opuszczał dzban. Sam dzban diabli wzięli. Leży na dnie jamy w charakterze licznych skorupek. Wojsław podsadza mnie do góry. Wyrzucam sznur z jamy i złapawszy za żerdzie okalające właz, wychodzę na zewnątrz. Opuszczam natychmiast Wojsławowi powróz, owinąwszy go uprzednio wokół skobla. W czasie gdy się gramoli się z jamy, dla pewności przytrzymuję sznur.

Raptem za plecami wrzask. To kuternoga! Odwracam ku niemu głowę, nie wypuszczając z rąk powroza. Biegnie od wrót wprost na nas, groźnie wymachując toporem. Niestety niesprawna noga skutecznie ogranicza jego szybkość. Kiepsko z tym pomyślał. Nie zdąży już nam przeszkodzić w drodze do wolności. W tej sytuacji jedynym skutecznym narzędziem byłby łuk. Cóż, kiedy o nim nie pomyślał. Czyżby go nie miał pod ręką? Przecież z nadbramnego pomostu, bez zbytniego pośpiechu i fatygi, mógłby nas wystrzelać jak kaczki!

Wojsław, zdopingowany wrzaskami rozjuszonego strażnika, w mig ląduje przy mnie. Najwyższa pora! Kuternoga już nam niemal siedzi na karkach. Nie mam najmniejszej ochoty pokosztować jego topora. Ten by najpewniej okazał się niestrawny.

Uskakuję w bok, zaś Wojsław czyni to samo, lecz w przeciwną stronę. Cel rozdzielony i teraz kulawiec musi zadecydować, którego z nas chce wpierw dostać? Naturalnie wybiera Wojsława. Ten mu się pewnie wydaje groźniejszym. Skoro tylko nierozważnie odwraca się do mnie plecami, skaczę mu na grzbiet. Drab nie wytrzymuje nagłego uderzenia kilkudziesięciu kilogramów. Ryje nosem w ziemię, nie wypuszczając jednak topora. Nie na wiele mu się to zdaje. Wojsław natychmiast przystępuje uzbrojoną rękę, zaś ja siadam na niego okrakiem. Nie mija nawet parę chwil, a mój towarzysz już trzyma topór wartownika. Bez chwili namysłu – ciach powróz owiązany wokół skobla. I chociaż jeniec szarpie się i wrzeszczy, wkrótce jest dobrze związany. W następnej chwili wędruje do jamy. Wprawdzie staramy się to czynić w miarę delikatnie, lecz obawiam się, że lądowanie ma nieco twarde. No, może nie tak w stu procentach, gdyż spada na zwłoki swego przedwcześnie zgasłego towarzysza.

Zamykamy pokrywę, przetykając na powrót skobel kołkiem. Teraz szybko do bramy! Zamykamy niedomknięte za Światozarem wierzeje i zakładamy drągiem. Musimy mieć nieco czasu na spenetrowanie zbójeckiej sadyby i dozbrojenie. Z jednym toporem niewiele zdziałamy. Przecież nie wiadomo, co nas czeka w najbliższej przyszłości!

W niewiele czasu później znów jesteśmy na dziedzińcu i to nawet nie najgorzej uzbrojeni. Mój kubrak na powrót opina odzyskany pas z nożem. Prócz tego mam za nim zatknięty topór, gdyż w domu nie było mieczy. Ponadto mamy łuki z zapasem strzał. Niestety z łuku strzelam dużo gorzej niż kuszy. Lecz tym się nie przejmuję. Wątpliwe aby w najbliższym czasie czekał nas jakiś bój. Dołączymy do kompanów pozostałych przy Tomirowym gródku. Pewnie już się uwinęli ze skrzynią? A to się zdziwią na widok Wojsława!

Prawdę powiedziawszy, nawet jeszcze nie zdążyłem go zapytać, jakim cudem wylądował w Gozdmirowym loszku? Przecież winien był się znajdować na południowych rubieżach Medzamirowego władztwa i zwracać pilną uwagę na poczynania kniazia Nitry – Gorazda. W jaki więc sposób znalazł się w zbójeckiej jamie i to niemalże pod nosem kniazia? Coś tam wprawdzie Radzim ze Światozarem gadali o okupie, który – jak zrozumiałem – miał za niego przysłać nitrzański Gorazd. Tego już zupełnie nie pojmowałem. Lecz jednego byłem pewny – w intrydze tej maczał paluchy Wyszomir, a Gozdmir był jedynie wykonawcą jego poleceń. I chociaż aż mnie korci, by Wojsława wprost o to zapytać, wstrzymuję się. Obecnie co innego jest ważne.

Bez chwili zwłoki podążamy do bramy. Czas najwyższy opuścić zbójeckie gniazdo. Jeszcze by nam tylko tego brakowało, żeby nas tu Gozdmir zastał!

Zdejmujemy drąg ryglujący wrota. W tej samej chwili dochodzi nas tętent końskich kopyt. Drąg błyskawicznie powraca na dotychczasowe miejsce, my zaś w jednej chwili lądujemy na nadbramnym pomoście. Wojsław ostrożnie wygląda zza drewnianej blanki, chcąc zobaczyć kogóż to nam diabli na kark przygnali? Sądzę, że to jeszcze nie Gozdmir, gdyż rozpoznaję chód tylko jednego konia. Zaraz zresztą słyszę głos wołający zza ogrodzenia:

– Hej, Radzim! Rozewrzyj wrota! To ja, Mścibor. Za straconym rzezakiem4 patrzę. Pewniem go zgubił, jeńca do jamy ciągnąc.

– Nie łgaj Mścibor po daremnicy! Jużem wylazł z jamy, a i mój druh Sławko takoż. Próżno Radzima wołasz. Ziemię gryzie. Długoś mi w jamie czekać kazał! Tak mi się zdało, iżeś o mnie zapomniał!

Opuszczamy pomost, zaś po chwili Mścibor wjeżdża do środka. Spogląda na nas tak, jakby nie dowierzał własnym oczom. Gdy jednak pyta Wojsława, jakim sposobem zdołał się oswobodzić, ten tylko machnął ręką.

– Zetrwaj z tym! Nie pora na gadanie! Gozdmira ino co patrzać. Bierzmy się stąd, a żwawo!

Zaraz też ruszamy. Niestety i tym razem nie jest nam dane opuścić zbójecką sadybę. Przekroczywszy zaledwie wrota, zawracamy natychmiast za ostrokół, słysząc z dala nadciągających jeźdźców. Drąg stanowiący zaworę bramy błyskawicznie znów wraca na swe miejsce, zaś Mścibor już jest na ziemi i natychmiast wdrapuje się za Wojsławem na czatowniczy pomost. Wchodzę tam ostatni. Moi towarzysze zdążyli już zdjąć przewieszone przez ramię łuki i ze strzałami założonymi na cięciwach, przytajeni za blankami, czekają na dalszy rozwój wydarzeń. Spozieram ukradkiem zza blanki. Z boru wyjeżdża czterech jeźdźców. Nie spieszą się, coś tam rozprawiając pomiędzy sobą. Za siodłami piętrzą się przytroczone toboły.

– Gozdmir wraca – szepcze Wojsław.

– Bronisz odewrzyj – niesie się zza ostrokołu rozkazujący głos.

– A jużci! Duchem lecę – odpowiada Wojsław za uwięzionego kuternogę i nim zdążyłem mrugnąć okiem, śle strzałę wołającemu. O mgnienie oka później śwista również zwolniona cięciwa Mściborowego łuku. Widząc co się święci, zrywam łuk z ramienia i założywszy strzałę, naciągam aż do ucha. Biorę na cel jeźdźca nieruchomo tkwiącego w siodle. Dziwne, lecz ani drgnie, zupełnie jakby go nagle sparaliżowało. Ale i tak moja strzała trafia go tylko w lewe ramię. Marny ze mnie strzelec! Przecież cel mam przed nosem, nie dalej niż z dwadzieścia kroków.

Strzała jednak natychmiast budzi draba z dotychczasowego odrętwienia. Błyskawicznie zawraca i spiąwszy konia, rusza z kopyta w stronę zbawczego lasu. Niestety próżne jego nadzieje! Widać na dzisiaj przeznaczono mu kres ziemskiej wędrówki. Wojsław z Mściborem zdążyli już ponownie przygotować łuki do strzału i natychmiast ślą pociski w cel. Ten zaś jest jak na dłoni i niemal w zasięgu ręki. W takich warunkach przeciętnemu strzelcowi raczej trudno spudłować, wyjąwszy z tego niestety moją zacną osobę. Muszę z bólem przyznać, że łucznik ze mnie do bani. Zadufany w kuszy, zaniedbałem ćwiczenia strzelania z łuku. Jak to dobrze, że nie muszę ponawiać strzału! Wolałbym się nie błaźnić przed Mściborem. Z jednego pudła zawsze się można jakoś wykpić.

Schodzimy ze zwyżki i przez uchylone wrota zerkamy na przedpole. Przed bramą stoją dwa konie. Dosiadający ich dotąd jeźdźcy leżą na ziemi. Z piersi sterczą upierzone brzechwy strzał. Dwa dalsze rumaki galopują poprzez polanę, ale ich bieg staje się coraz wolniejszy. Tylko jeden z jeźdźców nadal tkwi w siodle, jednak i on leży na końskim karku ze strzałą pomiędzy łopatkami.

Rozwieramy szerzej wrota. Stojące przed bramą konie natychmiast ruszają do środka. Wkrótce w ślad za nimi podążają i pozostałe.

Moi towarzysze tymczasem idą rzucić okiem na postrzelanych rabusiów. Ja na to nie mam ochoty. Wprawdzie tym razem jakoś niezbyt się przejmuję śmiercią Gozdmirowej kompanii, ale żebym miał jeszcze zaglądać im w twarze lub gmerać w ubraniach, tego byłoby za wiele.

Przysiadłszy obok bramy, czekam aż Wojsław z towarzyszem z tym się uporają. Ci zaś zabierają wpierw broń poległych, a następnie ciągną zwłoki na skraj boru. Po powrocie zdejmują ostatnią ofiarę wciąż tkwiącą na końskim grzbiecie. To ten z moją strzałą w ramieniu. Podczas ucieczki dostał drugą – skuteczną. I on wędruje w ślad za swymi towarzyszami. W końcu zrzucamy toboły przytroczone za siodłami. Wygląda na to, że Gozdmir znów solidnie złupił jakiegoś kupca. Niestety tym razem wyprawa okazała się ostatnią. Jednej zbójeckiej szajki mniej!

Myślałem, że natychmiast opuścimy to miejsce, ale teraz Wojsław już się nie spieszy. I chyba ma rację. Przecież na razie nic nam nie zagraża. Gozdmira i jego kompanię spotkał marny koniec, zaś wątpliwe, aby ktoś inny ryzykował odwiedziny w zbójeckim gnieździe. No, może Wyszomir lub któryś z jego ludzi. Ci przecież działali z draczami ręka w rękę. Lecz obecnie są raczej daleko i czymś innym zajęci, by właśnie teraz mieli ochotę odwiedzać Gozdmira. Już tam pewnie, za sprawą Libusza, wpadli w niezłe tarapaty. Zaś tych trzech wojów pilnujących Tomirowego gródka, czekając powrotu szefa, na pewno nie wyścibi nosa za ostrokół. Mamy więc trochę czasu – przynajmniej tyle, żeby sobie wyjaśnić parę spraw. Co do mnie, chciałbym wiedzieć w jaki sposób Wojsław wylądował w Gozdmirowej jamie? Przecież miał pilnować nitrzańskich rubieży5 – daleko na południu. Wprawdzie z gadki Światozara i Radzima wynikało, że trzymano go tutaj głównie dla okupu, który miał za niego uiścić książę Nitry Gorazd. Tego już zupełnie nie pojmuję. Przecież właśnie na poczynania Gorazda miał Wojsław pilnie uważać!

Wygląda na to, że Medzamir z Gorazdem niezbyt się kochają. To mnie nie dziwi. Czyżby zatem Wojsław skrycie sprzyjał nitrzańskiemu kniaziowi? Ale wtedy by nie siedział w zbójeckiej jamie, lecz kniaziowej albo i też dawno już dał gardło. Zazwyczaj Medzamir działał szybko i radykalnie załatwiał takie sprawy. Wystarczyło mu byle podejrzenia. Tu zaś na dodatek maczał w tym paluchy także i Wyszomir. Tak przynajmniej wynikało z podsłuchanej rozmowy. Istna łamigłówka! Mam więc nadzieję, że Wojsław mnie oświeci w tym względzie. Przy tym chciałbym też poznać prawdziwą rolę Mścibora. Poznałem go jako Wyszomirowego woja, teraz jednak okazuje się druhem Wojsława. Za dużo zagadek, jak na jeden raz! Niestety upływa jeszcze trochę czasu nim się nadarza okazja, ażeby zapytać Wojsława o te sprawy. Wpierw bowiem dokładnie przeszukujemy rozbójnicze gniazdo. I to nie tylko dom mieszkalny, ale i obie klecie oraz stajnię. Jak na siedzibę zbójeckiej bandy, wyniki okazują się nad wyraz marne. Prawdę powiedziawszy, spodziewałem się dużo więcej zgromadzonych dóbr. Przecież zbóje nie próżnowali, o czym najlepiej świadczyły toboły przywiezione z ostatniej wyprawy. A tu się okazuje, że na miejscu jest nieco siana, trochę słomy, nie licząc najprzeróżniejszych rupieci. Owszem, jest jama zbożowa, prawie że po wierzch wypełniona owsem i druga, jej podobna, w połowie zapełniona prosem. W spiżarni także nie brakuje żywności i napojów, ale gdzie tu zbójeckie łupy? Tak mi się widzi, że Gozdmir był jedynie wyrobnikiem pracującym na czyjeś konto. I tu zaraz samo się nasuwa, że tym kimś najpewniej jest Wyszomir. Potwierdza to zresztą Mścibor, zdając Wojsławowi sprawę ze swej przeszło miesięcznej służby u Wyszomira. I tutaj także znajduję odpowiedź na moje drugie pytanie.

Otóż Mścibor okazuję się siostrzeńcem Wojsława, którego wuj od wczesnej młodości zaprawiał w trudnym rzemiośle wojownika. Prócz tego jest i jego zaufanym towarzyszem, pełniącym wspólną służbę w nadgranicznej placówce. Wojsław wielce sobie ceni bystrego siostrzeńca, któremu może śmiało poruczyć wykonanie nawet najdelikatniejszej misji bez obawy, że ten coś poknoci. Ba, uważa nawet, iż wykona ją dużo lepiej niż on sam.

– Ho, ho, a to ci orzeł! Ani bym przypuścił, zobaczywszy go pierwszy raz w wyświechtanym kaftanie u wrót Tomirowego gródka. A może właśnie dlatego, że na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie nieopierzonego młodzika, dużo łatwiej przychodzi mu wykonanie tajnych misji? Zawsze to lepiej, kiedy zaraz na wstępie przeciwnik zostaje pozorami wprowadzony w błąd, a jego czujność uśpiona. Ale i tak wkrótce się przekonuję, że prócz tego, Mścibor ma również dobrego nosa. W trakcie przeszukiwania sadyby kręci głową, jak gdyby z niedowierzania. Dostrzegłszy to Wojsław, zapytuje siostrzeńca, cóż tak łbem wierci?

Ten na to, że mu się tu coś nie widzi.

– Wyszomir brał swój obfity udział w łupach, lecz i zbójom coś musiało zostawać. Tu zaś niczego nie ma. Nie do wiary! Miałbyż Gozdmir jeszcze jakąś inną kryjówkę? – Tu Wojsław się zamyślił:

– Może to być – rzecze w końcu. – Ta sadyba pierwej pono Wyszomira była. Teraz Wyszomir u Tomira gospodarzy, zaś swej starej użyczył Gozdmirowi. Już tam się z dawna zwąchać musieli. Wyszomir zaś niechybnie sklep6 jakowyś mieć musiał, gdzie dobra chował.

A mnie w tym momencie zaczyna coś świtać. Przecież wciąż mam klucz, ongiś znaleziony w obozie łapaczy przy Małej Wiśle. Tutaj zaś nie ma żadnych zamczystych7 drzwi! Mówię o kluczu i wyciągnąwszy go zza pazuchy, pokazuję towarzyszom. Spoglądają na niego przez chwilę, zaś potem Mścibor, kropnąwszy się dłonią w czoło, bez słowa wychodzi za wrota.

Tym razem to ja zdziwiony spoglądam na Wojsława, a on, uśmiechając się, powiada:

– Zetrwaj aby nieco. Wraz uwidzim co Mścibor umyślił. Daremnie łba na karku nie nosi.

Niebawem wraca. W ręku ma klucz i to taki sam jak mój! Nie ma w tym żadnej pomyłki. Położone obydwa na dłoni, okazują identycznie powycinane pióra. Jedna jest tylko różnica – ten przyniesiony jest umocowany do srebrnego łańcuszka o podwójnych ogniwach.

– Gozdmir miał na karku – wyjaśnia Mścibor.

Teraz już nie ma najmniejszej wątpliwości, że musi istnieć jakaś skrytka zamknięta solidnymi drzwiami, w których na straży stoi masywny zamek. Aby było śmieszniej, mamy do niego aż dwa klucze. Pozostaje więc do wykonania jedynie drobnostka – odnaleźć drzwi. Zaczynamy kombinować, gdzie by ich szukać? Jeszcze raz przetrząsamy chatę w poszukiwaniu ukrytych drzwi lub jakiejś klapy, prowadzących do piwnicy. Mścibor krótkim oszczepem dźga w podłogę, nasłuchując czy aby nie zadudni echem? Niestety bez efektu.

Wychodzimy na dziedziniec. Gdzie też Wyszomir mógł umieścić swój loszek? Jeżeli znam życie to wątpię, żeby go miał gdzieś poza okołem umocnionej sadyby. Już tam pewnie musiał być stale na oku i pod ręką. Dostęp do niego także musi być łatwy, chociaż nie rzucający się w oczy. Gdzie byś Sławku taką rzecz umieścił?

Jeszcze raz spoglądam wokoło, po czym kieruję kroki ku studni. Nachyliwszy się ponad cembrowaną dębowymi balami czeluścią, zaglądam w głąb. Do lustra wody dosyć daleko, niestety na ściankach nic ciekawego. Jak daleko okiem sięgnąć – te same bale. Nie, tutaj na pewno niczego nie ukryto. Pozostają jeszcze dwie szopy, no i stajnia. Jamy zbożowe odpadają. Zbyt wiele kłopotu z ich opróżnianiem za każdym razem, a poza tym są za ciasne. Tu Mścibor kieruje się zaraz do szopy ze słomą i sianem. Staje na chwilę dla namysłu w drzwiach, a potem kieruje się w lewy kąt i odrzuciwszy na bok trochę słomy, znów czyni użytek z oszczepu, zapuszczając go w niezbyt już grubą warstwę paździerzy8 zaścielających klepisko. I po chwili jest! Zadudniło głucho, gdy grot oszczepu trafia w drewno. W mig odrzucamy resztę słomy, odkrywając solidną klapę z dębowych bali na żelaznych zawiasach. Nad okutym otworem dla klucza sterczy metalowy uchwyt. Klucz wędruje do zamka. Ten się otwiera bez zbytnich oporów i zgrzytów, ale dopiero puszcza po trzecim obrocie. Ciągniemy za uchwyt, unosząc ciężką pokrywę, a oparłszy ją o ścianę, mamy wolną drogę do skrytki. Mścibor wraca do chaty po kaganek. Przecież czymś trzeba rozjaśnić mrok panujący wewnątrz.

Po dłuższej chwili wraca z zapaloną lampkę. Wojsław bierze ją bez słowa i nachyliwszy się nad włazem, świeci do środka. W następnym momencie znika pod ziemią. Mścibor podąża jego śladem, a ja wchodzę ostatni. Ostrożnie stąpam po grubych szczeblach drabiny przystawionej do włazu. Stanąwszy na twardym gruncie, rozglądam się wokoło. Niestety przy nędznym blasku kaganka niewiele mogę dostrzec, a i oczy przywykłe do światła dnia jeszcze nie zdążyły się przyzwyczaić do panującego tutaj półmroku. Zamykam oczy, aby je ponownie otworzyć po krótkiej chwili.

– O, teraz dużo lepiej! – Bo i też w międzyczasie Mścibor zapala drugą lampkę, widać specjalnie tu zostawioną. Zupełnie dobrze widzę niezbyt obszerną pieczarę, dosyć obficie zapełnioną najprzeróżniejszymi dobrami. Zaraz obok mnie piętrzy się pokaźny stosik równo ułożonych sztabek żelaza. Biorę jedną w dłoń. Ma wydłużony kształt – coś tak jak gdyby troszkę podobne do małej siekierki. Jest w niej nawet otwór.

– Cóż to może być? Przecież czymś takim nijak rąbać, zaś w otwór zmieści się jedynie niezbyt gruby kijek. – Obracam w dłoni to dziwo, nie bardzo pojmując, na co komu aż tyle niezbyt przydatnego żelastwa? Chyba, żeby to były półprodukty do dalszej obróbki? Ale w następnej chwili coś sobie zaczynam przypominać.

– Zaraz, zaraz, gdzie ja już coś podobnego widziałem? Oczywiście – książka w bibliotece Taty! Tak, przecież tam widziałem zdjęcie czegoś podobnego. Pęczek chyba dziesięciu takich siekierko podobnych sztabek, nawleczonych na druciane ucho.

– Jak to się nazywało? Chyba płacidła. Tak, podobno służyły jako pieniądze. Przecież i Gniewko, udając w Plessie młodego gospodarza zaopatrującego się u Miłosza w skorupy, właśnie czymś takim płacił za towar. Wprawdzie wtedy nie miałem okazji oglądać owego archaicznego pieniądza, lecz powinienem był rzecz zapamiętać! Oj Sławku, Sławku, bądź bardziej bystry! Mam zatem przed sobą spory żelazny skarb. Widać rabusie nie próżnowali, skoro samego żelastwa zgromadzili aż tyle! A gdzie tu reszta? Przecież prócz tego piwnica zawiera i inne dobra. Samych mieczy i toporów wystarczy dla uzbrojenia dobrej drużyny. Znajdujemy również spory garnek srebra i różnych ozdób. Wojsław cmoka z uznaniem.

– Warto było szukać. Mało co, a byśmy już pojechali. Gdyby nie nos Mścibora i twój klucz Sławko, wszytko to byłby kto inszy naszedł.

Jeszcze jakiś czas oglądamy znalezisko. W końcu Wojsław daje hasło odwrotu. Moi towarzysze na wychodnym wybierają sobie po mieczu. Zgaszone kaganki pozostają na stosie żelaza. Zamknąwszy zamek, przysypujemy właz na powrót grubą warstwą słomy i na koniec zamykamy drzwi kleci. Wojsław oddaje mi klucz, dla siebie zatrzymując Gozdmirowy.

– Dadzą bogi to wrócim i każdy dział swój weźmie.

A ja uznaję, że najwyższa już pora, by zapytać Unisławowego druha, jakim to sposobem się tutaj znalazł? (O Mścibora pytać nie muszę. Wystarczy tego, czego się dowiedziałem w międzyczasie). Odpowiedź jest krótka:

– Ano dostał pilne wezwanie od kniazia Medzamira. Ruszył więc nie zwlekając, zdawszy na czas nieobecności służbę swemu zastępcy Swatopukowi. Mścibor chciał z nim ruszyć, lecz Wojsław przykazał mu zostać na miejscu i mieć oko na wszystko. Nie dojechał jednak do celu. Niedaleko książęcego grodu został nagle zaskoczony przez pięciu jezdnych. Ci już na niego czekali. Nie zdążył nawet miecza dobyć. W mig omotano go siecią i zwalono z wierzchowca. Dostał po łbie i stracił przytomność. Po jakimś czasie ocknął się w jamie. W głowę zachodził, w czyim jest ręku? Długo z tym musiał czekać na wyjaśnienie. Do jamy spuszczano mu jedynie wodę i liche pożywienie, nie gadając z nim wcale. Dopiero po kilku dniach opuścił loch i wtedy zobaczył Wyszomira. Ten ironicznie przywitał Wojsława i niby to z troską zapytał, czy aby mu czegoś nie brakuje? Chociaż go przytrzymywało dwu drabów, jednak zdołał się im wyrwać i zdzielić kułakiem Wyszomira w pysk. Cóż, kiedy natychmiast został powalony na ziemię, skopany i na koniec skuty owymi misternymi dybami. Nim z powrotem wylądował w jamie, wściekły Wyszomir obiecał mu rychły pal z ręki kniazia, jak i też zgubę jego dawnego druha Gorazda – kniazia Nitry.

Gorazda znał jeszcze z czasów, gdy jako młodzik wraz z Unisławem wojowali z Obrami pod wodzą Dobręty. Wojował z nimi też ich równolatek Gorazd, chcący pomścić na Awarach śmierć ojca. Dawne to czasy, od których wiele się już zmieniło. Ale zadzierzgnięta na placu boju przyjaźń przetrwała lata, pomimo że w międzyczasie Gorazd sięgnął książęcego stołka. Nie widzieli się już parę ładnych lat. Objąwszy nadgraniczną stanicę, w żadnym wypadku nie mógł się kontaktować z dawnym przyjacielem. Wnet by ktoś usłużny doniósł o tym Medzamirowi. Skutek byłby oczywisty i szybki. Dlatego bardzo się strzegł, aby na niego nie padł nawet cień podejrzenia.

Co było dalej, wiedziałem już z gadki Mścibora. W tydzień po wyjeździe Wojsława powziął pierwsze podejrzenia, że coś jest nie w porządku. Swatopuk zaczął sobie śmiało poczynać – zupełnie tak, jak gdyby się już nie spodziewał powrotu Wojsława. Zaczął więc skrycie śledzić obecnego dowódcę stanicy i gdy się tylko nadarzała okazja, podsłuchiwać jego rozmowy. A że był bystry, wystarczyło mu często byle nieostrożnie rzuconego słowa, żeby sobie dośpiewać resztę. Tym sposobem doszedł do przekonania, że wezwanie wuja do kniazia nie od Medzamira wyszło, zaś Swatopuk jest w to zamieszany. W podsłuchanej rozmowie padło też imię Wyszomira. Nie czekając dalszego rozwoju sytuacji, opuścił Swatopuka bez pożegnania i wkrótce był w kniaziowym grodzie. Zmieniwszy troszkę swą powierzchowność – już to najbardziej poprzez ogolenie niezbyt jeszcze długich wąsów i brody – znacznie odmłodniał. Zostawiwszy w rodzinnym domu ekwipunek i konia, przywdział liche ubranie i zaczął niuchać za Wojsławem. Niestety nikt go tutaj ostatnimi czasy nie widział. Postanowił zatem uchwycić się jedynego śladu, jakim było imię Wyszomira. Miał szczęście, gdyż ten właśnie kompletował drużynę do swej nowej siedziby. Tak się wokół niego zakręcił, że wylądował w Tomirowym gródku.

W niecały miesiąc już wiedział, że Wojsław żyje i gdzie się znajduje. Udało mu się nawet przesłać wujowi znak, iż jest w pobliżu i czuwa. Lecz dopiero dzisiaj nadarzyła się okazja uwolnienia Wojsława. Stwierdziwszy, że w zbójeckiej sadybie przebywa jedynie dwu zbójów, nieznacznie schował nóż, aby opuściwszy ze Światozarem zbójeckie gniazdo, móc wrócić bez wzbudzania podejrzeń. Przecież dobry nóż to cenna rzecz. Z Radzimem i Broniszem miał nadzieję szybko się uwinąć. Przecież nie będą się po nim spodziewali nagłego ataku. Cóż, kiedy tymczasem my już się sami uwolniliśmy. Jednakże jego powrót bardzo się przydał, o czym na własnej skórze najlepiej się przekonała Gozdmirowa kompania.

Zaś plan Wyszomira był prosty. Wystarczyło kniaziowi podsunąć, że Wojsław sprzyja Gorazdowi. Dowodu na to miał dostarczyć sam kniaź Nitry, śląc okup za przyjaciela. Wojsława niechybnie czekał dobrze zaostrzony pal, którym Medzamir lubił radykalnie rozwiązywać sprawy. Przy okazji siał również postrach pośród ewentualnych oponentów. Zaś Wyszomir pozbywał się Wojsława, do którego żywił głęboką niechęć i jakieś pretensje od zeszłego lata. A może po prostu chciał unicestwić ostatniego świadka swego upokorzenia? Któż tam wie, co mu w głowie szmerało?

Pozostawała jeszcze sprawa nitrzańskiego Gorazda, którego Wyszomir również obiecywał rychło zgubić. A może były to jedynie czcze przechwałki? Lecz w tym względzie brakowało nam jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Najprędzej mógłby to wyjaśnić Wyszomir, ale na razie znajdował się poza naszym zasięgiem. A chociażby i nawet, wątpliwym się wydawało, by zechciał udzielić chociażby minimum niezbędnych informacji. – No, może gdyby wpadł w nasze ręce i by draba nieco przypiec – marzy mi się niezbyt realnie.

Na wszelki wypadek Wojsław postanawia przepytać Bronisza. Osobiście wątpię, aby kuternoga wiedział prawie coś istotnego, ale nie oponuję. Mścibor opuszcza się do jamy i w niewiele czasu później, żałosny niedobitek Gozdmirowej szajki zostaje wyciągnięty na górę. I bynajmniej nie jest przesadą użycie określenia – żałosny. Gdzieś bezpowrotnie uleciała z niego cała dotychczasowa energia i pewność siebie. Zawsze to dużo łatwiej przybierać groźne pozy i dawać odczuć bezbronnym więźniom swą wyższość, gdy ci siedzą w jamie, a samemu czuje się za plecami poparcie zbójeckiej bandy. Najlepiej odczuł to Wojsław na własnej skórze, gdyż właśnie Bronisz szczególnie upodobał sobie dręczenie więźnia i to nie tylko słownie, sypiąc mu na głowę stek wyzwisk i obelg. Do ulubionych chwytów należało plucie na lokatora lochu lub sikanie do jamy, szczególnie wtedy, gdy ten zajęty był jedzeniem. Czasami zaś pozostawiał dzban zawieszony tak wysoko, że z dna jamy nie można było go dosięgnąć. Potem niby to dzban opuszczał, a widząc iż Wojsław poń sięga, szybko znów dzban podciągał w górę i naigrawał się z nieszczęśnika. Ale teraz, gdy brakło towarzyszy, zaś samemu się zakosztowało jamy, drab dziwnie zmiękł.

Wojsław chce natychmiast przystąpić do przepytywania. Proszę jednak, żeby z tym nieco zaczekał i wziąwszy go na stronę radzę, aby wpierw Broniszowi pokazać poległych towarzyszy. To powinno zbója dostatecznie zmiękczyć. Niechaj zna jaki go może spotkać los, jeżeli nie będzie gadał całej prawdy. Wojsław z uciechy klepie mnie w ramię:

– Prawyś, Sławko! Niechaj się gad zestracha.

Wróciwszy do Bronisza, zaraz wiedzie zbója na skraj polany, by mógł sobie popatrzeć na swych towarzyszy leżących cichutko pomiędzy pierwszymi drzewami boru.

Po powrocie Bronisz przedstawia żywy obraz nędzy i rozpaczy. Skurczył się w sobie, zaś jego twarz pokrywa przeraźliwa bladość. Jeżeli dotychczas żywił jeszcze jakieś nadzieje związane ze swymi kompanami, teraz się ich wyzbył radykalnie i jasno pojmuje, że nie ma dla niego znikąd ratunku. A że na sumieniu ma pewnie wiele, nie może mieć żadnych złudzeń co do najbliższej przyszłości. Niestety wyrządzone zło w końcu zawsze wraca do złoczyńcy. Wie zatem, iż marny jego los i już lepiej byłoby mu spoczywać pomiędzy poległymi towarzyszami. Cóż, kiedy ocalał i teraz może się ze strony Wojsława spodziewać, że ten mu odpłaci pięknym za nadobne. Gdy zaś na dodatek Mścibor, niby to od niechcenia, zaczyna toporem zaostrzać zgrabną żerdź, nasz niedawny bohater zwyczajnie popuszcza w gacie.

Z tym palem Mścibor grubo przesolił, bowiem na zadane przez Wojsława pytanie, zamiast odpowiedzi, przerażony zbój beka coś niezrozumiale. Dopiero po dłuższej chwili przychodzi do siebie na tyle, że jest zdolny przecisnąć pomiędzy kłapiącymi ze strachu zębami pojedyncze słowa.

Niezbyt wiele mamy pożytku z jego gadki, już to chociażby dlatego, że zwykły zbójecki wyrobnik nie był w pełni przypuszczony do sprawy. Ale jedna wiadomość wydaje się interesująca. Otóż Bronisz słyszał, jak kiedyś na odjezdnym Wyszomir gadał z Gozdmirem o jakimś planowanym spotkaniu kniazia Medzamira z nitrzańskim Gorazdem. I właśnie w tej sprawie miał coś zdziałać Wojsławowy zastępca – Swatopuk. Wtedy zupełnie niespodziewanie Gozdmir bardzo rozsierdził swego rozmówcę, wątpiąc czy aby Swatopuk sobie z tym poradzi. Wyszomir zrugał dracza, każąc mu nie mleć daremnie jęzorem. Swatopuk nie tak durny jako ty – zakończył.

Zamiar spotkania się Medzamira z Gorazdem był Wojsławowi znany. Nie tak dawno temu gościł w stanicy kniaziowego posła zdążającego do Nitry. Usłyszawszy teraz o niejasnym zadaniu Swatopuka, nasz druh się zasępił. Nic dobrego nie wróżyło, jeżeli gadał o tym Wyszomir z hersztem zbójeckiej szajki. Czyżby szykowano jakiś zdradziecki zamach? Tego niestety nie jesteśmy w stanie stwierdzić. Może z czasem samo się wyjaśni? Ostatecznie sprawy książąt są nam dostatecznie odległe, by sobie nimi właśnie teraz zawracać głowy. I chociaż Gorazd jest dawnym przyjacielem Wojsława, to przecież obecnie ich życiowe drogi są od siebie bardzo odległe. Zresztą Wojsław z Mściborem ma zamiar wracać na swą nadgraniczną stanicę. Na miejscu najprędzej rozeznają, co się święci?

Tymczasem należy postanowić o losie Bronisza. Nie można na powrót wrzucić draba do jamy i opuścić zbójeckie gniazdo. Byłby w niej szybko zmarł z braku wody i jedzenia. Wątpliwe bowiem, aby ktoś w najbliższym czasie odwiedził to miejsce. Puścić go wolnym także nie uchodzi, już to chociażby dlatego, że pewnie zna położenie zbójeckiej skrytki. Mamy więc nowy problem. Wprawdzie Mścibor proponuje proste rozwiązanie, lecz Wojsław jakoś nie ma serca dać w łeb Broniszowi. Staje ostatecznie na tym, że zabierzemy jeńca ze sobą i dopiero później postanowimy, co z nim zrobić? Może Tomir coś dobrego doradzi?

Bez zbytniego pośpiechu zbieramy się do drogi. Moi towarzysze postanawiają zabrać wszystkie konie. Pozostawienie ich tutaj byłoby głupotą. Niepotrzebne nadwyżki można zawsze korzystnie sprzedać, gdyż koń jest cennym i poszukiwanym towarem. Udamy się zatem w pobliże Tomirowego gródka i dopiero tam, po rozeznaniu sytuacji, podejmiemy dalsze decyzje. Związawszy Broniszowi ręce długim postronkiem, Mścibor lokuje go w siodle i sam wskoczywszy na swego rumaka, przywiązuje sobie drugi koniec jenieckiego postronka do pasa. Zaraz też rusza przodem. Za Broniszem podąża Wojsław, prowadząc za sobą dwa luzaki.

Wyprowadzam wierzchowca za wrota i zarzuciwszy wodze za wystający sęk, wracam na dziedziniec, zamykam wrota i zakładam zaworę, po czym zeskakuję z nadbramnego pomostu na zewnątrz. W jednej chwili jestem w siodle, by bezzwłocznie ruszyć w ślad za towarzyszami, którzy w międzyczasie zdążyli już zniknąć w borze. Jeszcze od lasu rzucam ostatnie spojrzenie na zbójecką sadybę i cmoknąwszy na konia przyśpieszam tempa, chcąc dogonić wyprzedzającą mnie kawalkadę. Niezbyt mi się to udaje. Dopędzam ich dopiero przy brodzie. Otwierający pochód Mścibor jest już w połowie koryta Kysucy, zaś Wojsław z dwoma luzakami właśnie wjeżdża do wody. Wprawdzie Kysuca nie jest w tym miejscu zbyt szeroka, lecz na środku woda sięga koniom po brzuchy.

Zatrzymuję się na chwilę. Raptem wierzchowiec Bronisza się potyka. Widać trafił na jakąś przeszkodę tkwiącą w nurcie lub wymytą dziurę. Szarpnięcie w bok i łączący Mścibora z jeńcem powróz gwałtownie się wypręża. W następnej chwili nasz kompan wylatuje z siodła. Bronisz momentalnie daje nura i niknie pod wodą. Mścibor wstaje. Trudno mu ustać w miejscu przy bystrym nurcie i wodzie sięgającej powyżej pasa. Wojsław gwałtownym ruchem zrywa łuk przewieszony przez ramię i dobywszy strzałę z kołczanu, już jest gotowy do akcji. Uważnie spogląda po rzece.

– Gdzie jest nasz jeniec? Przecież był przywiązany do Mściborowego pasa. I w tym mam rację – był. Niestety obecnie już nie. Dostrzegam niezbyt długi kawałek powroza przyczepiony do Mścibora. Jego koniec unosi się na wodzie. Wije się jak wąż, szarpany bystrym nurtem rzeki.

– Można było to przewidzieć. Jedynie w rzece Bronisz ma szansę ucieczki. Z kulawą nogą na lądzie nie miałby żadnej. Że mi to prędzej nie przyszło do głowy!

Tymczasem Mścibor spływa w dół rzeki. Jedynie tam gdzieś może być Bronisz. Niebawem zresztą wychynął na moment na powierzchnię dla nabrania powietrza. Jęknęła zwolniona cięciwa, zaś strzała trafia cel niknący właśnie ponownie pod wodą. Zakotłowało się, lecz Bronisz nie wypływa. Mścibor jest już w tym miejscu. Płynie nadal z prądem, unosząc wysoko głowę, aby na czas dojrzeć zbiega w chwili, gdy znów wypłynie. I ma szczęście. Po chwili, omalże przed samym nosem, na krótki moment zaczerniał grzbiet zbiega ze sterczącą zeń brzechwą. Mścibor daje nura, a wypłynąwszy ponownie, trzyma w dłoni koniec powroza. Zaraz też kieruje się do brzegu.

Przewiesiwszy łuk przez ramię, Wojsław rusza przed siebie i wkrótce jest na drugim brzegu. Łapie wierzchowce skąpanych jeźdźców, które po wyjściu z wody zbytnio się nie oddaliły. W międzyczasie i Mścibor już jest na brzegu. Ciągnie za sobą bezwładne ciało zbója.

Westchnąwszy ciężko, kieruję konia w rzekę i wolno forsuję bród, unosząc nogi, aby przy okazji nie nabrać wody do butów. Zawsze to niezbyt przyjemnie tkwić w przemoczonym obuwiu.

Na drugim brzegu zatrzymuję wierzchowca, spoglądając na towarzyszy, którzy kilkadziesiąt kroków w dół biegu rzeki, pochylają się nad Broniszem. Po chwili Mścibor rozcina nożem powróz pętający ręce jeńca. Następnie chwytają go z Wojsławem za ręce i nogi, z rozmachem ciskając do rzeki. Trysnęła woda, chlupnęło i nieszczęsny Bronisz niknie mi z pola widzenia. Niebawem jednak bystry nurt wyrzuca bezwładne ciało na powierzchnię. Płynie tak dłuższą chwilę, by ostatecznie znów się pogrążyć w toni.

Wojsław z siostrzeńcem wracają do brodu i bez słowa dosiadają wierzchowców. Koń Bronisza, teraz jako luzak, podąża za Mściborem. Ruszam i ja, zamykając kawalkadę. Czuję się podle. Zdecydowanie za wiele nieboszczyków jak na jeden dzień! Wprawdzie zabici zapewne sami niezbyt sobie cenili cudze życie, mordując i grabiąc kogo popadło, to jednak obok ich nagłej śmierci nie mogę przejść – ot tak, obojętnie. I raczej wątpię, żebym potrafił strzelić do bezbronnego zbója, ratującego się ucieczką. Lecz spoglądając na to ze strony przeciwnej, Bronisz by pewnie nie miał tu żadnych skrupułów. Może zatem w stosunku do istniejącej rzeczywistości jestem nadwrażliwy? Radykalne załatwianie spraw za pomocą noża, topora, miecza, czy też strzały, nikogo tutaj nie dziwi i jest powszechnie przyjęte. Ba, postępując inaczej, człowiek pewnie by się spotkał ze zdziwieniem, jeżeli już nie politowaniem. Najwyraźniej miłosierdzie nie jest pojęciem popularnym i co najwyżej może zostać odczytane jako niegodna męża słabość. I jak tu się, Sławku, znaleźć, ażeby pozostać w zgodzie z własnym sumieniem, a zarazem równocześnie nie być narażonym na zarzut słabości – by nie rzec – tchórzostwa? Ciężka sprawa!

A tymczasem zbliżamy się już do wylotu jaru, którym biegnie dróżka do Tomirowego gródka. Słońce najwyraźniej chyli się do zachodu. Najdalej w pół godziny zniknie za górami. Ani się obejrzałem, a tu minął dzień. Mam nadzieję, że Lubor z ojcem już się zdołali uporać z zakopanym rodowym dobrem. Gdzie teraz będą? Najprawdopodobniej wrócili na miejsce postoju wozu. Sądzę jednak, że pozostawili kogoś na czatach przy dróżce. Przecież dobrze wiedzieć kto tamtędy zdąża. A poza tym, na odjezdnym pokazałem, że wrócę.

– No tak, lecz Światozar dawno już wrócił i to samotnie. Pal licho! Jeżeli nikt na mnie nie będzie czekał, zaglądnę na leśną polankę.

Zjeżdżamy z traktu na dróżkę do Tomirowego gniazda. Rozglądam się pilnie. Jednakże dookoła spokój. Ptaszki śpiewają, zaś lekki wietrzyk szeleści w gałęziach drzew górskiej kniei. Trochę mnie dziwi nieobecność któregoś z kompanów na czatach. Co by to mogło oznaczać? W tej sytuacji niezbyt rozsądnym byłoby pchanie się do gródka. Zatrzymujemy konie, by rozważyć nad dalszym postępowaniem. Mścibor proponuje proste rozwiązanie. Pojedzie rozeznać sytuację. Jeśli w gródku nadal gospodarują ludzie Wyszomira, jemu z ich strony nic nie zagraża. Jeżeli natomiast nasi zajęli gródek, opowie się kim jest i wróci. My tymczasem z końmi przytaimy się w lesie i poczekamy na wynik jego misji. Gdyby długo nie wracał, będzie to znakiem, że gródek jest nadal w ręku Wyszomira. W tej sytuacji zawrócimy i poszukamy druhów w ukrytej kotlince. Niestety w żadnym wypadku nie wolno nam długo tam popasać. Najlepiej byśmy wtedy wrócili do Gozdmirowej sadyby. Miejsce odosobnione, a przy tym warowne. Wątpliwe, żeby ktoś tam zaglądał. Jeżeli już, to najprędzej Wyszomir, jeżeli Libusz tymczasem nie przymknął go w jamie.

– Prawyś – przytakuje siostrzeńcowi Wojsław. Wielce byłbym rad, mogąc powitać Wyszomira w Gozdmirowych progach. A to by się gad dziwował!

Staje więc na tym, że się rozdzielimy. W przypadku niepomyślnego obrotu sprawy, Mścibor ma nas szukać w zbójeckim gnieździe.

– Bacz byś nie skręcił karku – żegna siostrzeńca Wojsław i klepnąwszy go na koniec w ramię, daję sygnał odjazdu.

Zbaczamy w bór, prowadząc za sobą zdobyczne szkapy. Spoglądam nieznacznie na zegarek, żeby móc określić czas nieobecności Mścibora. Odprowadziwszy konie głębiej w las, przywiązujemy je wodzami do drzew, po czym wracamy na skraj dróżki. Lepiej na wszystko mieć oko.

W niewiele czasu później od polany dochodzi nas nagła wrzawa. Słychać jakieś okrzyki i zaraz potem tętent galopujących koni. Czyżby Mścibor wzbudził tam aż takie emocje? Wszak zaledwie mu czasu wystarczyło, by dotrzeć do gródka. Ten to ma talent! Gdzie się pojawi, zaraz coś się dzieje.

Niczego więcej nie zdążyłem pomyśleć, gdyż tętent narasta i na dróżce pojawia się trzech jeźdźców. Nisko pochyleni nad końskimi karkami, wyciskają ze szkap maksimum możliwości. Jeździec zamykający kawalkadę prostuje się na moment w siodle i kiwa ręką.

– Przecież to Mścibor! – Ukazuje na poprzedzających go jeźdźców. Nim zdołałem cokolwiek uczynić, śwista cięciwa Wojsławowego łuku, śląc strzałę za uciekającymi. Otwierający stawkę wykonuje gwałtowny ruch, lecz natychmiast jeszcze bardziej przywiera do karku swego wierzchowca.

Zrywam łuk z ramienia i oto już mam na celu plecy drugiego jeźdźca. Cóż, kiedy prawie równocześnie dostaję mocne uderzenie od tyłu. Ryję nosem w ściółkę, zaś strzała grzęźnie w ziemi. Oszołomiony nagłym upadkiem, nie zdążyłem nawet o czymkolwiek pomyśleć, gdy, pośród radosnego skomlenia, inkasuję „rozkoszne” ślap – ślap w twarz. I jak tu się gniewać na wilczysko, skoro te nagle odnalazło zaginionego pana?

Radosne szczekanie niesie się borem, zaś w krótkich przerwach pomiędzy nimi jestem zmuszony czynić gwałtowne uniki, żeby nie zostać do cna „zaślapanym”.

Tymczasem jeźdźcy zdążyli już zniknąć z pola widzenie. Dzięki nagłej dywersji Niuka, jeden z nich zdołał uniknąć mojej ewentualnej strzały. Cóż, szkoda! Nie mam bowiem wątpliwości co do tego, że mieliśmy do czynienia z wrogami. Zresztą w następnej chwili słowa Wojsław uświadamiają mi, któż to taki umykał spod Tomirowego gródka.

– Poszkapił Libusz dzieło9! Nie zdołał Wyszomira zatrzymać. Stary kiep!

– A niech to! Znów zdołał umknąć. Że też w porę nie rozpoznałem draba! Chociaż wątpię, żeby moja strzała była zdolna cokolwiek w tym względzie zmienić. Jak powiedziałem – marny ze mnie łucznik.

Lecz Wojsław zaraz mnie uświadamia, że nie tak bezboleśnie uciekł, gdyż to właśnie Wyszomir otwierał stawkę uciekinierów. Wziął zatem na odjezdnym strzałę w plecy. Niestety mój towarzysz nie jest pewny strzału. Jedyna nadzieja w tym, że Mścibor jest przy nim. Już go tam teraz nie opuści. Jego w tym głowa, aby nam przesłać wiadomość.

Wobec tak nieoczekiwanego rozwoju wypadków uznajemy, iż nie ma co dłużej zwlekać, lecz, już bez zbędnego marudzenia, ruszać do Tomira. Sromotna ucieczka Wyszomira niedwuznacznie świadczy, że gródek znajduje się w rękach naszych przyjaciół. Wyprowadzamy konie na dróżkę i po chwili jedziemy w stronę niedalekiej polany. Ucieszony Niuk wpierw nie odstępuje mnie ani na krok, trzymając się boku mej szkapy. Pokonawszy stromy podjazd, wierzchowce wychodzą z boru na otwartą przestrzeń rozległej polany. Wtedy psisko, z radosnym szczekaniem, rusza pędem w stronę gródka. Zostajemy więc zawczasu oznajmieni. Zaraz też wrota uchylają swe podwoje i w następnej chwili pędzi ku nam szare wilczysko.

Krótki powitalny „taniec” ucieszonych czworonogów wokół siebie, po czym na wyścigi pędzą w naszą stronę. Zazdrosny Niuk stara się przy tym tak ustawiać, żeby Chwataczowi zablokować dostęp do mnie. Ten zaś nie ma zamiaru rezygnować z przyjemności powitania. Efekt jest zawsze ten sam – przepychanka, z wściekłym warczeniem i szczekaniem oraz demonstracją kłów, ale wszystko raczej na pokaz i dla psychologicznego zmiękczenia przeciwnika niźli ze złości. Korzystając z krótkiego zamieszania spinam wierzchowca do skoku, aby zanim się wilczyska opamiętają stanąć w gródku. W ten prosty sposób unikam zbędnych emocji związanych z powitaniem mnie w siodle przez Chwatacza. Koń i tak już jest dostatecznie zestresowany dotychczasowym towarzystwem Niuka i diabli wiedzą, co by mu jeszcze do łba strzeliło, gdyby teraz doszły do tego jeszcze wyskoki rozradowanego wilka. Przecież to nie Ilva, która zdążyła przywyknąć do takiego właśnie okazywania radości przez wilczyska. Koń najpewniej by poniósł, zaś ja miałbym dużą szansę skręcenia sobie karku i to po tak szczęśliwym wywinięciu się ze zbójeckich obierzy.

W bramie omal nie wpadam na Mirka. W ostatniej chwili zwariowanym szczupakiem umyka spod końskich kopyt. Za mną na dziedziniec wpadają wilczyska, teraz już pogodzone moją ucieczką. Zeskakuję na ziemię, by na spokojnie przywitać Chwatacza, a i Niuka także, gdyż zawsze bardzo dbam, żeby równo dzielić pomiędzy nich czułości, nie dając żadnemu powodu do zawiści.

Zadośćuczyniwszy oczekiwaniom kudłatych czworonogów, mogę wreszcie powitać kompanów. Pewnie od dawna mnie wyglądali. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. I oni w czasie mej nieobecności nie próżnowali. W przeciwnym wypadku nie my stalibyśmy w tej przecież do niedawna siedzibie Wyszomira.

Zanim Wojsław z tabunem koni w ślad za mną dociera do gródka, wszystkich już zdążyłem wyściskać, jak gdybym najmniej ich rok nie widział.

Tomir czyni honory gospodarza. Z uśmiechem wita Unisławowego druha, którego od dawna zna. Moich towarzyszy pewno dziwi widok zabiedzonego Wojsława. Ba, sądzę, że go w pierwszej chwili chyba nawet nie poznali. A jeszcze bardziej zapewne intrygują ich przyprowadzone luzaki. Nie są przecież w ciemię bici, zatem domyślają się jakichś niezwyczajnych wydarzeń. Cóż, ze zaspokojeniem swej ciekawości muszą troszkę poczekać. Zgłodnieliśmy bowiem dobrze w zbójeckiej niewoli i wpierw wypada nam się posilić. Poza tym i my jesteśmy podobnie ciekawi, jakim sposobem oni weszli w posiadanie gródka? Wątpliwe, żeby tak sam od siebie wpadł im w ręce, a ludzie Wyszomira dobrowolnie się z niego wynieśli.

Siedząc w gościnnej izbie za stołem, zajęci posiłkiem, mamy okazję wysłuchać opowiadania, co się przydarzyło w czasie mojej nieobecności.

Zrazu nic nie zapowiadało dramatycznego rozwoju wydarzeń. Tomir ze synem i Daleborem wślizgnęli się tajemnym przechodem do gródka. Ukryci za klecią, dłuższą chwilę obserwowali poczynania nielicznej załogi. Ta, nie czując zagrożenia, niezbyt się przejmowała zabezpieczeniem tyłów. Warował jedynie czatownik w nadbramnym samborzu. Dwu pozostałych krzątało się wokół codziennych zajęć. Wobec powyższego Lubor z ojcem przystąpili do pracy. Dalebor przyniósł łopaty z sąsiedniej kleci. On też pilnował u węgła, ubezpieczając zajętych kopaniem. Tomir nawet teraz żałował, że skrzynię zakopał tak głęboko. Chociaż, z drugiej strony, tkwiąc płycej, łatwiej mogła zostać przez kogoś przypadkowo odkryta. Ryli zatem w milczeniu głęboki dół. Lubor zaczął powątpiewać, czy aby kopią we właściwym miejscu. Jednak Tomir był pewny swego. Ostatecznie łopata głucho zadudniła o drewno. Zdwoiwszy wysiłki, w parę chwil później już mieli skrzynię na wierzchu. I właśnie wtedy za ich plecami rozległ się okrzyk. Lecz to nie Dalebor wołał. Prawdę powiedziawszy, ten zamiast pilnować, na chwilę osłabił czujność, zaaferowany wydobywaniem skrzyni z dołu. Skutkiem tego przegapił zbliżającego się kucharza, taszczącego kosz z odpadkami. A przecież zaraz obok piętrzył się niewielki kopczyk kuchennych odpadków, roztaczając wokół niezbyt wykwintne zapachy. Tomir zwrócił nawet na niego uwagę, warknąwszy gniewnie, iż by nie tolerował czegoś takiego w pobliżu domu. Za jego rządów odpadki wynoszono – hen, na skraj polany. Widać jednak Wyszomirowi niezbyt wadzi smród pod nosem.

I na tym się skończyło. Ani im w głowach myśl nie powstała, że przecież ktoś ten smrodliwy kopczyk usypuje. Niestety teraz było już za późno. Kucharz okrzykiem zaalarmował załogę, więc w każdej chwili mogli się spodziewać interwencji Wyszomirowych wojów. Wprawdzie istniała jeszcze słaba nadzieja wywinięcia się z opałów, jako że kucharz poprzestał na jednym okrzyku i teraz, wciąż trzymając kosz, raczej ze zdziwieniem i ciekawością spoglądał na byłych włodarzy gródka, zastygłych nad dołem i wydobytą skrzynią. Zaraz też Dalebor przyskoczył do niego:

– Cii Czestsławie! Nie wrzeszczcie daremnie! Biedę ściągniecie na nasze karki! Wszak to gospodzin Tomir.

Tu wyjaśnić wypada, że Czesław rabem był Wyszomira, zaś Dalebor przez krótki czas mu pomagał w kuchennych czynnościach. Potem jednak powędrował do kamieniołomu, lecz zachował Czesławową przyjaźń, który podobno w domu zostawił dzieci i za nimi wciąż tęsknił.

Nadzieja, że nikt z załogi nie zwróci uwagi na okrzyk kucharza rozwiała się w chwili, gdy zza kleci wyłonił się jeden z Wyszomirowych wojów. Przyszedł zobaczyć, cóż to takiego się przydarzyło kucharzowi? Przy tym widać nie podejrzewał raczej zagrożenia, gdyż jego topór tkwił za pasem. Zobaczywszy obcych w gródku chronionym przecież solidnym wałem i ostrokołem, a ponadto strzeżonym z nadbramnego samborza, zdębiał na moment. Stanął w pół kroku, z głupawo rozdziawioną gębą. Jednakże prawica wiedziona instynktem woja sama sięgnęła topora.

– Trach! – Kosz z odpadkami, zakreśliwszy ciasny łuk, nadział się na łeb wciąż tkwiącego w miejscu strażnika. Lubor z łopatą w ręku natychmiast wystartował ku niemu. Lecz zanim go dopadł, ten już zdołał zrzucić kosz i otrząsnąć się z odpadków. Pewnie jednak coś tam zostało mu w oku, gdyż przecierał je lewym kułakiem, ale w prawicy pewnie już dzierżył topór gotowy do akcji. Czas zaskoczenia minął. Zaraz też po okolicy poniósł się alarmujący wrzask, wzywający kompanów do sprawy.

Zawrzał nierówny bój. Zawsze to topór jest lepszy niźli drewniana łopata, chociażby i nawet okuta. Lubor zwinnie uskakiwał, uchylając się razom rozeźlonego przeciwnika. Od dziedzińca dochodziły okrzyki spieszących z odsieczą.

Zajęty Luborem woj przegapił fakt, że się zbytnio zbliżył do Tomira. A może Lubor celowo tak uskakiwał, chcąc go wciągnąć w pułapkę? Skoro więc tylko Tomir znalazł się za plecami walczących, ostro wyskoczył do przodu. Łopata z rozmachem grzmotnęła w łeb draba, w momencie eliminując go z dalszej rozgrywki. I to w samą porę, gdyż zza kleci na plac boju wypadł następny przeciwnik. Ten już niestety miał zdecydowanie mniejszą szansę niż jego poprzednik. Chociaż był zbrojny w miecz, zdobyczny topór i łopata w mig wzięły górę. Kropkę nad „i” postawiła zgrabnie podłożona przez Dalebora noga.

Tymczasem nadciągnął także i nieco spóźniony czatownik od bramy. Zmitrężył trochę zamykając wrota. Ten był groźniejszy, gdyż dysponował łukiem. Wypadłszy zza kleci, w mig zerwał go z ramienia i błyskawicznie założywszy strzałę, naciągnął, biorąc na cel Lubora.

Świsnął wystrzelony pocisk, ale nasz druh o ułamek sekundy wcześniej przypadł do ziemi. Umknął strzale, lecz słaba stąd pociecha, jako że następnej mógł już nie zdążyć.

Sytuację wyjaśnił Czesław, który uprzednio zniknąwszy za klecią, teraz się znów pojawił za plecami łucznika, ze sporym dębczakiem w garści. Łucznik wprawdzie zdołał ponownie zwolnić cięciwę, ale wziąwszy na moment przed tym w łeb, nie był już zdolny trafić celu. Dostał przy tym natychmiastową repetę, od której chyba czaszka mu pękła. I jak tu wierzyć słowom piosenki, że „dobrze być repeciarzem” i podobno jeszcze można kochać ten stan!

Zwycięzcy nie zdążyli nawet jeszcze dobrze ochłonąć po nagłym boju, gdy od bramy niosą się wściekłe wrzaski, lżące grubymi słowy czatownika wraz z jego bliższą i dalszą rodziną oraz zgasłymi przodkami. To wrócił Światozar po wydaniu mnie Gozdmirowym zbójom. Zastawszy wrota zamknięte i nikogo w nadbramnej czatowni, wpadł w niepohamowaną złość. Właśnie wykrzykiwał kolejne obelgi, wróżąc nieszczęsnemu czatownikowi marną przyszłość, gdy zamilkł w pół słowa, przekonany celną strzałą, którą mu posłał Lubor. A że z tej odległości raczej trudno o pudło, efekt był natychmiastowy i dla Światozara niestety ostateczny. Tym sposobem, zupełnie niespodziewanie, Tomir na powrót wszedł w posiadanie rodzinnego gniazda. Lubor natychmiast otwarł wrota, chcąc schwytać wierzchowca ustrzelonego draba. Ten jednak wraz z przytroczonym do siodła luzakiem, zobaczywszy otwartą bramę, sam podążył na dziedziniec, poniechawszy swego pana leżącego w pyle drogi.

Potem, gdy już dołączyła do nich reszta naszej kompanii, uprzątnęli zwłoki w odległy zakątek polany, gdzie Tomir zamierzał je pochować.

Późnym popołudniem sprawiono pochówek nieszczęsnym wojom, po czym Tomir zaprosił wszystkich do stołu. Niestety wypadało również obsadzić samborze. Ktoś musiał czuwać nad bezpieczeństwem reszty towarzystwa. Los padł na Gniewka. Trochę mu było to nie w smak, lecz cóż miał począć? Zresztą gospodarz nie zapomniał o nim. Czesław przyniósł mu na posterunek tyle jedzenia, że wątpliwym się wydawało, aby temu podołał. Nie poniósł zatem żadnej straty. Siedząc wygodnie, opychał się, lejąc piwsko w spragnioną gardziel i jedynie od czasu do czasu zerkał na dróżkę wiodącą od boru.

Zobaczywszy na krótko przed wieczorem dwu jezdnych wyłaniających się z lasu, dał umówiony sygnał, uprzedzając towarzyszy o nadciągających. Wkrótce w jednym z nich rozpoznał Wyszomira, którego wczesnym rankiem, niby to rozkazem kniazia, ze zastępem wojów wysłał do Libusza. Teraz spiesznie wracał i to tylko z jednym towarzyszem. Dobrze się Libusz sprawił, chociaż samego Wyszomira zatrzymać nie zdołał. Lecz obecnie Medzamirowy sługa, sam o tym nie wiedząc, lazł w nasze ręce. W następnej chwili Gniewko znalazł się na dole, otwierając bramę, po czym niezwłocznie uskoczył w bok, a była już na to najwyższa pora. Cóż, kiedy działając w dużym pośpiechu, zostawił łuk na strażniczym pomoście. I chociaż teraz czynił sobie z tego powodu wyrzuty, nie zmieniało to faktu, że w ewentualnym starciu niewiele mógł zdziałać. Jeżeli już, to jedynie w bezpośredniej walce, stawiając swój miecz przeciwko drugiemu mieczowi. Stając jednak do sprawy z dwoma jeźdźcami, jego szanse przeżycia gwałtownie malały. Wypadało więc liczyć na towarzyszy, samemu ograniczając się do ewentualnego zatrzaśnięcia wrót, aby przybyłym odciąć drogę odwrotu. Przytajony za skrzydłem bramy czekał na odpowiedni moment.

Tymczasem Wyszomir z towarzyszem wjechali na dziedziniec, zatrzymując się przy bramie. Zaraz też zaczęli wołać Światozara. I właśnie wtedy nasi druhowie, z Tomirem na czele, wysypali się z domu na majdan. Wyszomir, rzuciwszy przekleństwo, błyskawicznie spiął konia i nim Gniewko cokolwiek zdołał przedsięwziąć, już gnał przez polanę ku zbawczej kniei. Jego towarzysz okazał nieco wolniejszy refleks, ale i on zdołał opuścić dziedziniec prędzej niż świsnęła pierwsza strzała. I właśnie wtedy nadjechał Mścibor, przy okazji omal nie inkasując strzał posłanych za umykającymi. Nie czekając następnych, zawrócił konia i pognał za swym niedawnym chlebodawcą.

 


1 stołp – wieża.

2 mir – spokój.

3 krom białek – prócz kobiet.

4 rzezak – nóż.

5 rubież – granica.

6 sklep – piwnica.

7 zamczyste – tut. mocne, zabezpieczone zamkiem.

8 paździerze – tu słoma.

9 poszkapił Libusz dzieło – Libusz zawalił sprawę.

Skip to content