ODCINEK 7

Po sutej wieczerzy długo radzimy, co w zaistniałej sytuacji czynić nam wypada? Ucieczka Wyszomira nie wróży niczego dobrego. Nie ma zatem sensu zbyt długo popasać w Tomirowym gródku, który w wypadku niepomyślnego rozwoju sytuacji, może się dla nas okazać pułapką. Dla Lubora oraz jego ojca najlepszym rozwiązaniem jest jak najszybsze opuszczenie Medzamirowych dziedzin. Z tym nie należy zbytnio zwlekać. Korzystając z chwilowego zamieszania, najlepiej w przebraniu, winni jeszcze tej nocy ruszać do Golęszyców. Niestety na ich drodze stoi jeszcze nie w pełni ukończona strażnica przy brodach, zaś później jeszcze i przygraniczna stanica. I to właśnie stanowi problem. Jadąc konno nijak ich ominąć. Można wprawdzie drogę odbyć pieszo, ale ze skrzynią rodowego dobra na plecach, nie bardzo mogę sobie to wyobrazić. Przy tym wątpliwym się wydaje, by Tomir podołał dłuższej pieszej wędrówce. Decydujemy więc pozostać przy koniach. Długo rozważamy, jak to ze sobą pogodzić, lecz w końcu znajduje się wyjście rokujące powodzenie. Przecież wciąż w naszym posiadaniu jest kniaziowy znak, który okazany w odpowiedniej chwili, winien otworzyć im drogę.

Jest już około północy, gdy Tomir wraz z Czesławem, na wozie do połowy załadowanym workami z końskim obrokiem i sporą wiązką siana, z postępującym za wozem tabunem dziesięciu zdobycznych koni oraz Luborem i Daleborem jadących wierzchem na końcu kawalkady, przekraczają bramę gródka. Rodowe dobra Tomira uprzednio opuściły dotychczasowe lokum, zamieniając zamczystą skrzynię na worki z obrokiem. W razie napotkania drogą zbyt wścibskich strażników, tam mają szansę pozostać nie zauważone. Wątpliwym się bowiem wydawało, żeby komuś przyszło do głowy gmerać w końskim obroku i to w dodatku ludziom opowiadającym się kniaziowymi sługami, z rozkazu pana będącymi w specjalnej misji. Naturalnie przed wyjazdem należało ucharakteryzować Tomira, by cokolwiek zmienić jego powierzchowność. Sam Lubor poprzestał na stroju oraz ekwipunku tragicznie zmarłego kuriera. Przecież to on ma grać rolę Medzamirowego posłańca, gnającego z woli kniazia do golęszyckiej Podobory konie na sprzedaż. Tomir z Czesławem i Dalebor poprzestają na funkcji sług i koniuchów.

Tu zaraz jestem winien wyjaśnienie faktu przyłączenia się niedawnego Wyszomirowego kuchty do uciekających. Otóż w trakcie wieczerzy, przy której nam usługiwał, przy rozważaniu gdzie też najlepiej przyjdzie zamieszkać Tomirowi po opuszczeniu ojczyzny, padła także nazwa osady u stóp Swarogowej górki. Przy tej okazji Lubor wymienił nawet i imię Borzysława. W tym momencie z kucharzem stało się coś dziwnego. Zamarł w pół ruchu, z rozdziawioną buzią. Z odrętwienia wyrwał go dopiero ostry głos Tomira, daremnie wyciągającego ku niemu pusty puchar.

– Cóżeś tak skamieniał? Lej w kruż!1

Lecz Czesław jakby zupełnie go nie słyszał. Przypadł do Lubora:

– Znasz panie żerzcę Borzysława? Byłeś tam ostatnimi czasy?

Na potwierdzające skinienie głowy, pada natychmiast pytanie o gościnicę u stóp świętego wzgórza. A mnie w tym momencie zaświtała na pozór niedorzeczna myśl, od której aż mi serce żwawiej zabiło. Nie zwlekając ni chwili rzucam kucharzowi:

– Nie jesteście to aby Czesław – Gościmiły mąż, a Zbyszkowy rodzic?

– Jam jest!

Naturalnie w wieczerzy nastąpiła niespodziewana przerwa, gdyż wszyscy – no, może z wyjątkiem Tomira – zapomnieli o jedzeniu. Czesław został zasypany istną lawiną pytań, spod której musiał się długo wygrzebywać. Lecz ostatecznie poznaliśmy jego smutne dzieje w ciągu ostatnich sześciu lat.

Tak jak sądziłem, jego nagłe zniknięcie było dziełem Radowita. Ten, przy okazji zakupów w Plessie, wywabił go za południową bramę osady, dla niby to okazyjnego zakupu dobrego konia, którego podobno chciał się pilnie pozbyć kmieć siedzący opodal traktu wiodącego do Międzyświecia. Zaledwie brama osady znikła im z oczu, Radowit znienacka trzasnął swego chlebodawcę w głowę. Gdy się Czesław ocknął, leżał spętany na wozie zdążającym traktem. Na wieczornym postoju rozpoznał Stroimira, którego nie tak dawno gościł w swej gospodzie. Niestety tym razem kupiec, gdyż za takiego wciąż miał Stroimira, okazał się zupełnie nieprzystępny. Nie miał po prostu ochoty gadać z Czesławem. Okrutna prawda stanęła mu przed oczyma. Pojął, iż znikąd nie ma dla niego ratunku. Był brańcem.

Nie będę opowiadał o dalszych kolejach losu Zbyszkowego ojca, gdyż nie należy to do mej opowieści. Powiem jedynie tyle, że po zmianie paru właścicieli, na koniec wylądował u Wyszomira, który – dla ironii – okazał się najbardziej ludzkim panem.

Rzecz jasna i my musieliśmy pokrótce opowiedzieć Czesławowi o jego rodzinie. Na dłuższe gadanie nie było czasu, gdyż nasi gospodarze musieli się przygotować do podróży. Podczas drogi będą mieli aż nadto okazji, aby Lubor w pełni zaspokoił jego ciekawość.

W międzyczasie Tomir zebrał wszystko co tylko przedstawiało jakąś wartość i zapełniwszy tym uprzednio opróżnioną skrzynię, polecił synowi na powrót ją zakopać w dole. Przecież nie mógł wszystkiego taszczyć ze sobą. Potem Lubor z Daleborem na świeżo zasypany wykop zgarnęli pobliski kopczyk odpadków. Wątpliwe by ktokolwiek miał ochotę pod nim grzebać. Oni zaś, jeżeli los tylko pozwoli, wrócą przy pierwszej okazji po resztę ruchomego dobytku. Nie ma co, sprytnie to wymyślili!

Skoro tylko karawana uwożąca naszych towarzyszy niknie w mroku, kładziemy się spać, zostawiwszy wartownika w samborzu, ponad na głucho zamkniętymi wrotami. Tym razem zostaję zwolniony z pełnienia nocnej służby. Kompani uznali, że i tak miałem zbyt emocjonujący dzień, po którym winienem przynajmniej troszkę wytchnąć. Zresztą do świtu nie zostało już zbyt wiele czasu, a właśnie wtedy wypada nam ostatecznie opuścić gościnne podwoje Tomirowego gródka. W żadnym wypadku nie należy tu dłużej popasać. Czort wie cóż w międzyczasie wymyśli ranny Wyszomir? Lepiej zatem trzymać się z dala od tego miejsca. Nie wabi nas bowiem perspektywa rychłych odwiedzin w kniaziowym lochu!

 

 

Blady świt zastaje nas na nogach. Szybkie śniadanie, ogołocenie Wyszomirowej spiżarni z resztek zapasów – przecież czymś należy się żywić – i już, nie zwlekając ni chwili, konno opuszczamy gródek. Jeszcze tylko chwila oczekiwania na Mirka, który po zaryglowaniu wrót drągiem, opuszcza się z samborza wprost w siodło stojącego przed bramą wierzchowca. Od boru rzucam jeszcze spojrzenie na gródek, ponad którym właśnie zza gór wychynęło pomarańczowe słońce. W porannej ciszy, w którą wplata się harmonijnie świergot rozlicznego ptactwa, lekkim dysonansem brzmi stukot kopyt pięciu wierzchowców oraz ciche poskrzypywanie rzemieni uprzęży.

Jedziemy niezbyt spiesznie w stronę pobliskiej drogi. Wojsław przodem, jako szpica. Wprawdzie wątpliwym się wydaje, żeby Wyszomir zdążył już cokolwiek przeciwko nam przedsięwziąć, ale nigdy za wiele przezorności. Na tym jeszcze nikt nie stracił.

Podczas śniadania zastanawialiśmy się dokąd podążyć? Wojsław proponował swą rodową sadybę, leżącą nieco na południe od książęcego grodu. Mnie jednak przyszła na myśl Gozdmirowa zagroda, którą dopiero co wczoraj opuściliśmy. Przecież Mścibor właśnie tam radził w razie czego się zatrzymać i tamże obiecał dostarczyć wieści. A może nawet i Wyszomir, szukając sprzymierzeńców, także się tam pofatyguje? Nie muszę chyba dodawać, że coś takiego byłoby nam jak najbardziej na rękę. Przechodzi zatem stanica tragicznie zgasłych draczy. Przy okazji pogrzebiemy ich doczesne szczątki. To wydaje się nieodzowne. Wprawdzie nie wiadomo czy długo tam będziemy bawili, jednakże zakopanie zwłok wydaje się konieczne. Na ich palenie nie mamy najmniejszej ochoty, chociaż właśnie tak, zgodnie ze zwyczajem, należałoby postąpić. Cóż, kiedy słup ciemnego dymu ponad borem mógłby nam ściągnąć na karki nieproszonych gości. Tych zaś obecnie należy unikać, przynajmniej tak długo, dopóki się nie wyjaśni nasze położenie.

Stajemy na chwilę u wylotu dróżki na trakt, czekając na Wojsława rozpoznającego teren. Na sygnał, że wszystko w porządku, wyjeżdżamy na drogę, aby niebawem znów ją opuścić, a przeprawiwszy się na drugi brzeg Kysucy, zniknąć w kniei, zdążając ścieżką w stronę Gozdmirowej sadyby.

Jeszcze przy rzece Wojsław zlazł z konia i pilnie patrząc na ziemię badał ślady. Ujechawszy zaledwie ze sto metrów, ponownie staje i znów spogląda na ziemię. Na koniec prostuje się i machnąwszy ręką mówi, iż prędzej opuszczając Tomirowy gródek już byśmy mieli Wyszomira w ręku. Teraz jednak jest daleko. Bez wątpienia noc spędził w swym dawnym domostwie. Tropy trzech koni wiodą tam i z powrotem.

– A to się zdziwił zastawszy obejście puste. Lecz czy trafił na poległych? Pewnie Mścibor zrobił wszystko, żeby nie. Czy mu się to wszakże powiodło? Ale zapewne widział zwłoki Radzima w jamie. Ciekawe, co na to powiedział? Powróci Mścibor, wtedy się dowiemy.

Ruszamy. Tym razem droga wydaje się o wiele krótsza niż poprzednio. Dosyć szybko osiągamy północny stok doliny Wagu i w niewiele czasu później przed nami już polana ze zbójecką stanicą. Zamknięte wrota świadczą, że Wyszomir przed opuszczeniem domu pomyślał o zabezpieczeniu tego miejsca. Nie ma się czemu dziwić. Przecież pamięta o ukrytej piwniczce z łupami! Wątpliwe by odkrył zwłoki zbójeckiej kompanii spoczywającej na skraju polany. Był już wieczór kiedy tutaj dotarł, zatem raczej wątpliwe, aby przy blasku pochodni badał ślady. Prędzej pewnie myślał o opatrzeniu rany. Jednak jestem pewien, że nie omieszkał zajrzeć do jamy, a jeżeli nawet nie on, to polecił uczynić to swym towarzyszom. Przecież w jamie spodziewał się Wojsława, którego dracze winni byli strzec. Ich nieobecność na pewno mocno go zaniepokoiła. Jaki był efekt oględzin jamy, tego niestety nie wiem. Lepiej więc sobie tym głowy nie zawracać.

Rozstawieni w szeroką tyralierę podjeżdżamy do ostrokołu. To tak – na wszelki wypadek, aby ewentualnemu strzelcowi zza bródła rozproszyć cel. Jednakże nic się nie dzieje. Gniewko z Wojsławem wprost z siodeł przesadzają palisadę. Po chwili wrota rozwierają swe podwoje. Wjeżdżamy do środka. Wystarczył rzut oka, żeby stwierdzić, iż od naszego wyjazdu nic się tutaj nie zmieniło. Jedynie otwarta pokrywa włazu do jamy świadczy, że ktoś do niej zaglądał. Podjechawszy do rozwartego włazu, rzucam okiem do środka. W panującym wewnątrz półmroku dostrzegam nieszczęsnego Radzima, nadal spoczywającego twarzą do ziemi, tak jak go zostawiliśmy. Czy jednak w międzyczasie ktoś zaglądał mu w twarz, tego nie wiem.

Wygląd izby niezbicie świadczy o pobycie Wyszomira w tym miejscu. Skrwawione złomki strzały oraz zakrwawione szmaty mówią same za siebie. Wygląda na to, że stracił dużo krwi, jest zatem nadzieja, że nie tak energicznie będzie dążył do ujęcia śmiałków, którzy się poważyli pod nosem kniazia zająć powierzony mu gródek. A może zresztą jest w kropce, sam nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić? Przecież udając się z rzekomego rozkazu kniazia po Tomira i Lubora, sam omal nie postradał wolności i to z rąk kniaziowego komornika! Potem zaś widział Tomira wolnego, na powrót w swym domu. Znając dobrze pokrętne działania Medzamira, z równym powodzeniem może sądzić, że kniaź postanowił go zgubić. Więc już nie jest takie pewne, że poruszy niebo i ziemię, aby nas ująć. Zupełnie możliwe, że się gdzieś przytai, chcąc odczekać do czasu aż się rzecz wyjaśni. I to jest nawet bardzo prawdopodobne. Lecz próżna radość przed czasem. Z tym wypada zaczekać do przybycia Mścibora bądź przesłania przez niego wieści.

Nie mając na razie niczego innego do roboty, wyciągamy z jamy zwłoki Radzima i ciągniemy do reszty poległych. Następnie szukamy w pobliżu jakiegoś wykrotu. Nie w smak nam bowiem mozolne kopanie dołu w kamienistym gruncie. Chociaż przezornie wzięliśmy Tomirowe łopaty, nie bardzo są one w tym celu przydatne. Prędzej już jakiś zgrabny oskard lub kilof. O tym niestety nie ma co nawet marzyć. Lecz mamy szczęście. Nie tak znów daleko od miejsca tymczasowego spoczynku Gozdmirowej kompanii, Przemko trafia na niezbyt głęboką jamę po obalonym chojarze. Niewielkim nakładem pracy udaje się ją trochę pogłębić i poszerzyć, by pomieściła przyciągnięte zwłoki. Trzeba je ciasno ułożyć jedne obok drugich tak, aby jama pomieściła wszystkie. Z pewnymi trudnościami jakoś się to w końcu udaje.

– Brr! Wstrętna robota! – Mdli mnie, ale wytrzymuję do końca. Przysypanie dołu dosyć cienką warstwą ziemi nie zajmuje zbyt wiele czasu. Po ukończeniu wracamy do zagrody, gdzie przy studni długo myjemy ręce. Potem już mamy czas, ażeby – tak na wszelki wypadek – ustalić dla każdego stanowisko strzeleckie przy ostrokole. Lepiej zawczasu się przygotować na ewentualne odwiedziny.

Wrota na powrót zostają zamknięte i zaryglowane drągiem. Teraz jedynie, mając oczy i uszy otwarte, czekać na przybycie Mścibora lub jego posłańca. Szczęściem żywności nie brakuje, gdyż prócz przywiezionych ze sobą wiktuałów, zbójecka spiżarnia okazuje się również wcale obficie zaopatrzona. Już tam draby dbali o dogadzanie swym brzuchom. Jadali wprawdzie może niezbyt wykwintnie, lecz na pewno obficie.

Spokojnie mija południe oraz następne dwie godziny. Bez emocji spożywamy obiad, wciąż wyglądając Mścibora. W końcu sytuacja taka zaczyna mi ciążyć. Cóż za przyjemność siedzieć za ostrokołem ograniczającym swobodę ruchu do kilkunastu kroków? A do tego jeszcze niepewność czekającego nas losu. Czy rzeczywiście musimy biernie oczekiwać na rozwój wydarzeń? Jeżeli już czekać na Mścibora, to może by tak przynajmniej wystawić czatę nad Kysucą? Coś takiego w dużej mierze eliminuje ewentualne zaskoczenie, a poza tym Mściborowi oszczędzi drogi i czasu, którego właśnie w tym momencie może nie mieć za wiele. Rada w radę, postanawiamy czuwać na skraju boru nad rzeką. Każdy ma ochotę na działanie, jednak w tym celu zupełnie dobrze wystarczy dwu. Co do tego, że winien tam być Wojsław, nikt nie ma wątpliwości. Jest na swych śmieciach i najlepiej się orientuje w lokalnych warunkach. W porę zatem rozpozna, z kim możemy mieć do czynienia. Wybór osoby towarzyszącej postanawiamy powierzyć ślepemu losowi. Przynajmniej wtedy nikt nie może się czuć pokrzywdzony.

Wojsław przygotowuje cztery patyczki, a ująwszy je na koniec równo w dłoń, wyciąga rękę w naszą stronę. Przepuszczam druhów, aby oni ciągnęli losy przede mną. Ostatnimi czasy miałem zdecydowanie dużo więcej przygód. Zadowolę się tym, co mi przypadnie. Poza tym czatę pewnie przyjdzie zmieniać, nie ma więc obawy bym został pominięty.

Krótki patyczek przypada Mirkowi. Zarzuciwszy łuk na ramię oraz pełny kołczan, śwista na Chwatacza i rusza w ślad za Wojsławem.

Na powrót ryglujemy wrota i z nadbramnego pomostu spoglądamy za odchodzącymi. Nawet Niuk jakoś się za nami wygramolił i stanąwszy na tylnych łapach, macha ogonem, spozierając za Chwataczem. Pewnie mu żal, że pozostał z nami, zamiast w dobrym psim towarzystwie podążać na spotkanie jakiejś nowej przygody.

 

 

Zmierzcha. Słońce już dawno schowało się za górskim grzbietem, a my z coraz większą niecierpliwością wyglądamy powrotu czujki znad Kysucy. Bór już pewnie ogarnął mrok, jednak tu – na polanie położonej wysoko na zboczu – korzystamy jeszcze z resztek blasków gasnącego dnia. Cóż, kiedy i nas pewnie wkrótce ogarnie mrok.

Właśnie przed chwilą zostało postanowione, żeby wyjść na przeciw naszym zwiadowcom. Mamy dosyć bezczynnego siedzenia w zbójeckiej dziurze. A do tego jeszcze ten wkradający się w serca niepokój o towarzyszy. I chociaż każdy stara się tego nie okazywać, przecież w niczym nie zmienia to faktu, że myślami jesteśmy przy nich. A może zresztą tylko ja niepotrzebnie zaprzątam sobie głowę czarnymi myślami, podczas gdy reszta towarzystwa bardziej optymistycznie spoziera na świat? Tego niestety nie jestem w stanie stwierdzić, gdyż nikt jakoś nie ma ochoty o tym mówić.

Uchyliwszy połówkę wrót, wychodzimy za ostrokół i w szarówce zapadającego zmierzchu, podążamy w stronę bliskiej kniei. Niuk zadowolony, że ma wreszcie przed sobą większy kawałek wolnej przestrzeni, pędzi do przodu, niknąc natychmiast z oczu na tle ciemnej ściany boru. Z bronią w pogotowiu podążamy jego śladem. Na wszelki wypadek wolimy zachować czujność, aby się nie pozwolić zaskoczyć. Zresztą – w razie czego – wilczysko zapewne nas w porę uprzedzi, ostrzegając o ewentualnym niebezpieczeństwie.

Zagłębiwszy się w bór, podążamy dróżką w dół zbocza. Raptem wieczorną ciszę przerywa radosne poszczekiwanie Niuka i niemal natychmiast odzew Chwatacza. Stajemy. Nie ma sensu iść dalej, by wkrótce wracać z powrotem pod górę. Jakoż w parę chwil mamy przy sobie z dawna wyglądaną czatę.

– Przyjechał Mścibor, czy też nie?

– A jużci! Dopiero co odjechał. Spieszno mu było.

– Rzekł co ciekawego?

– Rzekł, wszakże o tym później. Pierwej nam odwieczerzać2.

W gęstniejącym mroku wracamy na niezbyt odległą polanę. Wprawdzie na jej otwartej przestrzeni zachowały się nawet jeszcze nikłe resztki blasków zgasłego dnia, ale w niczym nie poprawia to marnej widoczności. Na tle boru tylko z biedą można odróżnić ciemniejszy kształt ostrokołu okalającego Gozdmirową sadybę. Jedynie na zachodzie, ponad górskim grzbietem zamykającym horyzont, granatowe niebo przecina jasna pręga świadcząca o tym, że właśnie w tamtej stronie zaszło słońce.

Do przymkniętych wrót zostało zaledwie kilkanaście kroków, gdy podążające przodem psiska ostro ruszają przed siebie. Tak im pilno do miski? Lecz w następnym momencie krótkie szczeknięcie Niuka i wtórujące mu warczenie Chwatacza, a zaraz po tym bolesny wrzask, zatrzymuje nas w pół kroku. Ręce same wędrują do mieczy. Dochodzące z mroku odgłosy niedwuznacznie świadczą, że wilczyska kogoś wzięły ostro w obroty.

– Kie licho? Tego już nie mam okazji dociec, gdyż w rozwartych wrotach błyskają dwie pochodnie, zaś nieprzyjemnie blisko świstają strzały. Niemal równocześnie od boru, trochę z boku, wszczyna się jakiś ruch. Najwyraźniej ktoś chce nam wyjść na tyły, odcinając drogę odwrotu. Akcja psów przedwcześnie ujawniła zagrożenie i ta krótka chwila pozwala nam już na tyle ochłonąć, aby bez zbędnej zwłoki dać nogę. A jest po temu najwyższa pora! Niebezpiecznie blisko dostrzegam sylwetki dwu napastników, zaś dochodzące z ciemności odgłosy stąpań, zarówno z prawa jak i z lewa świadczą, że nie są to jedyni. Zagwizdawszy ostro na psiska, puszczam się biegiem w stronę zbawczego boru.

Zadźwięczało żelazo! Widać któryś zmuszony jest odciąć się zbyt nachalnemu napastnikowi. Bolesny wrzask sugeruje, że zrobił to skutecznie.

– Libusz, Libusz – niesie się poprzez mroczną polanę, zaś bór odpowiada echem.

– Libusz, Libusz – wtóruje mu z lewa.

Nawołują się, by przypadkiem w mroku nie ugodzić swego. Gdy więc w następnej chwili wyrasta przede mną ciemna postać zagradzająca dalszą drogę, bezzwłocznie rzucam domniemane hasło.

– Kocel – słyszę w odzewie i droga wolna.

Gnam ile sił w nogach w stronę zbawczej kniei. Za plecami szczęka jeszcze kilkakrotnie żelazo, śwista strzała, ktoś zaskowyczał. Pędzę dróżką w dół zbocza. Przede mną przynajmniej dwu uciekających. Niebawem dochodzą mnie wilczyska. Za sobą także słyszę biegnących, ale nikt już nic nie wykrzykuje. Zgiełk okrzyków pozostał za nami.

– Mirko! Mirko, gdzieżeś? – rzucam przytłumione pytanie. – Odzew z przodu.

– Przemko, odezwij się! – Tym razem odzew z tyłu.

Kolejno wywołuję Gniewka i Wojsława. Wszyscy są. Przystajemy zatem na chwilę dla złapania głębszego oddechu i przy okazji sprawdzenia czy przypadkiem któryś nie oberwał. Ale nie. Wygląda na to, że powiodło się bezboleśnie oderwać od przeciwnika, a przy okazji nawet go ukąsić. Któż usiłował nas złowić? Tego na razie nie mamy czasu dochodzić. Wykrzykiwane imię Libusza może sugerować, iż mogliśmy mieć do czynienia z pościgiem za Wyszomirem. Niestety nikt jakoś nie ma ochoty wracać, żeby sprawdzić rzecz na miejscu, a tym bardziej po ciemku wyjaśniać rozeźlonym wojom ewentualną pomyłkę. Jeszcze nam życie miłe! Nakazem chwili staje się jak najszybsze wylądowanie za Kysucą. Zaś z forsowaniem rzeki może być różnie. Wystarczy aby tam nas oczekiwano. Nie trwoniąc czasu na próżne gadanie, ruszamy w dalszą drogę, uważnie nasłuchując, czy aby przypadkiem pościg nie podąża naszym śladem? Na szczęście dookoła panuje cisza. Staramy się bardzo stąpać ostrożnie, żeby nie czynić zbędnego hałasu. Jeśliby nas oczekiwano przy rzece, głupotą byłoby zawczasu oznajmiać swe przybycie.

Ostatecznie docieramy w pobliże rzeki. Do uszu dochodzi lekki szum wody płynącej kamienistym korytem. Zdwoiwszy czujność, ostrożnie posuwamy się skrajem boru w dół biegu Kysucy. Na wszelki wypadek lepiej rzekę sforsować troszkę poniżej. Wojsław twierdzi, że nie jest tam bynajmniej głębiej i bez zbędnego ryzyka przeprawimy się na drugi brzeg, przy okazji unikając ewentualnej zasadzki w rejonie brodu. Ostatecznie wchodzimy do wody i trzymając się za ręce, wolno brniemy w poprzek bystrego nurtu. Psy płyną naszym śladem, lecz zniesione silnym prądem wody lądują kilkadziesiąt metrów poniżej nas. Rozglądamy się uważnie, ale wokoło spokój. Nikt się nie kwapi nas łapać. Ba, prawdę powiedziawszy, mocno wątpię, ażeby ktoś nas tutaj oczekiwał. Jeżeli kogokolwiek chciano złapać, to już najprędzej na polanie. Nie wydaje się prawdopodobne, żeby obławę zorganizowano aż z takim rozmachem. Wygląda na to, iż mieliśmy do czynienia z niezbyt przemyślnie zmontowaną improwizacją i najprawdopodobniej nie przeciwko nam skierowaną. W przeciwnym wypadku nie zaniedbano by obsadzenia wylotu ścieżki na polanę. Wystarczyło przecież kilku wojów w tym miejscu, aby nas zamknąć w saku.

Wyżąwszy wodę z odzieży, zakładamy ją mokrą. Będzie musiała wyschnąć drogą, chociaż z tym ostatnim przyjdzie trochę poczekać, gdyż w niedalekiej perspektywie mamy przeprawę przez Wag. Postanowiliśmy bowiem schronić się w rodowym gnieździe Wojsława. Tam, nieco na uboczu, ale niezbyt daleko od kniaziowego grodu, chcemy poczekać na wyjaśnienie sytuacji i dopiero potem przedsięwziąć dalsze działania. Trzeba wiedzieć co w trawie piszczy, aby przypadkiem nie wepchnąć głowy pod topór.

Po niezbyt długim marszu osiągamy trakt zdążający w kierunku grodu. Mając się nadal na baczności, idziemy w stronę przeprawy. Podróżując konno dużo łatwiej by nam przyszło sforsowanie Wagu. Niestety najpewniej przebrniemy podobno niezbyt głęboki bród na własnych nogach. Tak więc kąpiel, przynajmniej do pasa, mamy zapewnioną. Chyba, że zastaniemy łódź do przewozu przy naszym brzegu. To jednak wydaje się Wojsławowi wątpliwe, jako że przewoźnik mieszka po tamtej stronie Wagu. Czasami wprawdzie nocuje i po tej – najczęściej wtedy, gdy przynaglony koniecznością przewozu zastaje noc na prawym brzegu. Wtedy korzysta z niewielkiej kleci stojącej opodal brodu.

I oto w końcu przed nami rzeka i to nawet niezbyt szeroko rozlana. Wyobrażałem sobie ją dużo większą. Jestem więc mile zaskoczony, gdyż czekająca nas przymusowa kąpiel będzie znacznie krótsza. Stanąwszy nad wodą dostrzegamy przy kępie krzaków nie za dużą łódź, częściowo wyciągniętą na brzeg. Serce uderza radośniej. Ale mamy szczęście!

Kawałek dalej, na niewielkiej kępie, stoi kleć przewoźnika. Wokoło cicho i ciemno. Pewnie śpi twardym snem. Naradzamy się półgłosem – co czynić? Budzić przewoźnika, czy też skorzystać z łodzi bez wiedzy właściciela? Względy bezpieczeństwa podpowiadają drugie rozwiązanie. Po cóż komuś niepotrzebnie leźć w oczy. Gniewko odwiązuje powróz od gałęzi i ostrożnie ściągamy dłubankę na wodę. Cóż, kiedy nie ma w niej wioseł ani chociażby tylko długiej tyki.

Wojsław odchodzi w stronę kleci. Wkrótce wraca z solidnym dębczakiem w ręku. Sprawnie zajmujemy miejsca. Dłubanka z biedą nas mieści. Wojsław staje na rufie i odepchnąwszy się żerdzią od dna, wyprowadza ów mini prom na wartkie nurty rzeki. Obrawszy kurs ostro na skos koryta, łagodnymi ruchami popycha głęboko zanurzoną łódź ku przeciwległemu brzegowi. Siedzimy bez ruchu, przytrzymując wilczyska. Każdy gwałtowniejszy ruch może spowodować zatonięcie naszego środka lokomocji. Oddychamy więc z ulgą, gdy łódź zbliża się do brzegu. Wojsław po raz ostatni zanurza żerdź i naparłszy na nią ramionami, zamierza zgrabnie pokonać ostatnie metry dzielące nas od brzegu.

Nagle wstrząs! Łódź się przechyla i nim cokolwiek możemy przedsięwziąć, idzie pod wodę. Wilczyska płyną do brzegu, a my brniemy za nimi zanurzeni omalże po pas. Wojsław, zmieliwszy przekleństwo pomiędzy zębami, ciska niepotrzebny dębczak w wodę. Gramolimy się na brzeg, ociekając wodą. Ale mamy szczęście! Nie dosyć na tym, że straciliśmy w Gozdmirowej sadybie wieczerzę i konie, to jeszcze los nie oszczędził nam nawet tej niepotrzebnej kąpieli.

Pozbywszy się z odzienia nadmiaru wilgoci, mało co mówiąc, podążamy za Wojsławem. Szerokim łukiem mijamy uśpiony gród, kierując się na południe. Po jakimś czasie trafiamy na wąską drogę biegnącą w tym samym kierunku. Odetchnąłem. Prawdę powiedziawszy, mam już dosyć łażenia o ciemku po bezdrożach. Reszta towarzystwa czuje chyba podobnie, gdyż zaraz raźniej ruszmy przed siebie. Wkrótce trakt dochodzi do dosyć szerokiego potoku i uchwyciwszy się jego brzegu, biegnie dalej w stronę niedalekich gór. Potem górskie zbocza zbliżają się ku sobie i ostatecznie wchodzimy w niezbyt szeroką dolinę o porośniętych borem zboczach. Wokoło cisza, w którą wplata się szmer i chlupot wartko płynącej strugi.

Idziemy tak może z godzinę, a może i nawet dłużej. Nikt jakoś nie ma ochoty na pogaduszki. Nawet wilczyska, będące dotychczas w szpicy, wloką się obok nas ze spuszczonymi ogonami. Ostatecznie Wojsław skręca w prawo i wszedłszy w potok, brnie w poprzek koryta.

– A więc jeszcze jedna przeprawa! – Tym razem jednak woda sięga najwyżej do połowy łydek. Ślizgając się i potykając o co większe kamienie, brniemy w ślad za naszym przewodnikiem, a następnie dróżką wzdłuż strumienia, wędrujemy wąską doliną wrzynającą się w zbocze góry. Dolina, a raczej chyba szerszy wąwóz, wraz ze strumieniem ostro pnie się w górę. Wojsław pociesza, że już niedaleko. Ale mija jeszcze sporo czasu nim stajemy u skraju wąwozu. Ciemny bór rozstępuje się, dając miejsca obszernej kotlinie otoczonej górskimi zboczami. Tyle przynajmniej dostrzegam w nędznej poświacie bezksiężycowej nocy. Co kryje kotlina, dowiem się później. Mam nadzieję, że jest to rodowe gniazdo Wojsława. Nie skłamię chyba stwierdziwszy, że zapewne już wszyscy mają dosyć wędrówki. Każdy jest głodny, zmęczony i spragniony czegoś ciepłego. Średnia przyjemność tłuc się po nocy w wilgotnych łachach!

Wojsław, westchnąwszy z ulgą, rusza przed siebie. Jeszcze kawałek i będziemy na miejscu. I tym razem ma rację. Może po piętnastu minutach dochodzimy do zabudowań, już z dala oznajmieni psim jazgotem. Zawczasu wzięliśmy wilczyska na postronki, żeby przypadkiem się nie pogryzły z miejscowymi kundlami. Stajemy u wrót zamykających obszar otoczony wysokim płotem z żerdzi, poziomo układanych pomiędzy pionowymi słupami. Nasz przewodnik podjąwszy z ziemi spory kamień, wali w bramę aż dudni. Psy po drugiej stronie omal nie wyskoczą ze skóry.

Po dłuższej chwili za płotem nieco pojaśniało. Poprzez szpary dostrzegam płonącą pochodnię zbliżającą się do bramy. Wkrótce basowy głos zza płotu pyta, kto zacz dobija się do wrót?

Zaledwie Wojsław wypowiada swe imię, zgrzyta zawora i w następnym momencie zostajemy opadnięci przez cztery psy, cokolwiek mniejsze od naszych. Rzucają się na wilczyska, te jednak, nie pozostawszy dłużne, rychło uświadamiają psiemu towarzystwu kto tu jest górą. Wściekły charkot, kłapnięcia szczęk i rozeźlona hałastra odskakuje z kwikiem, aby z bezpiecznej odległości wyrażać swe niezadowolenie.

Właścicielem basowego głosu okazuje się niezbyt potężnej postury mąż. To Mojsław, mąż Wojsławowej siostry.

– Aha, ojciec Mścibora – konstatuję. – Nie bardzo się syn wdał w ojca.

Podążając w ślad za Wojsławem i gospodarzem z pochodnią, mijamy jakieś zabudowania, idąc w stronę domu mieszkalnego. Wobec panujących wokół ciemności, rozświetlanych jedynie w niewielkim kręgu blaskiem płonącej żagwi, niewiele mogę o nim powiedzieć. Wydaje mi się nie tak duży i mniej okazały niż Tomirowe domostwo. Ba, prawdę powiedziawszy, przypomina bardziej Gozdmirową sadybę. Chociażby już sam żerdziowy płot zamiast ostrokołu świadczy, że jest to siedziba raczej niezbyt zamożnego rodu. To spostrzeżenie potwierdza zresztą późniejszy wygląd i wyposażenie wnętrza.

Schylając nisko głowy i przekraczając wysoki próg, stajemy w dosyć obszernej izbie. W kącie, na palenisku tli się ogień pod sporym kociołkiem. Obok na kamiennym murku stoi kilka glinianych garów i dzbanków. Z komory wychodzi niewiasta. Radośnie wita naszego przewodnika. Pewnie Wojsławowa siostra. W następnej chwili zostajemy przedstawieni gospodarzom. Z komory przyglądają się nam jeszcze cztery pary ciekawych oczu, jednakże chowają się natychmiast na zdecydowany gest ręki pana domu. Widać nie czas teraz na bliższe poznanie reszty domowników.

Od pochodni, zanim powędrowała na palenisko, odpalono dwie smolne szczapki i zatknięto w metalowe uchwyty. W izbie pojaśniało, lecz kąty nadal toną w mroku. Podsycony ogień żwawiej liże wiszący kociołek. Pani Dobroniega przystawia do ognia jeszcze dwa garnki stojące dotychczas opodal paleniska na kamiennym murku. Zanosi się zatem na bardzo spóźnioną wieczerzę – oddycham z ulgą. Zaledwie zasiadamy na ławach przy stole, ląduje przed nami płytka misa ze stosikiem podpłomyków. Zgłodniałego towarzystwa nie trzeba zapraszać do jedzenia. W izbie zalega cisza. Jedynie żuchwy pracowicie rozdrabniają coraz to nowe kęsy. Zanim zdążyliśmy się uporać ze stosem pieczywa, na stole stają miski z gęstą polewką. Przy tym i wilczyskom także dostaje się coś na ząb.

Po pewnym czasie Wojsław z westchnieniem ociera usta i pokrótce mówi bliskim o naszych ostatnich przypadkach, obszerniejszą relację obiecując nazajutrz. Najwyższa pora spać!

Właśnie się nad tym zastanawiałem, niezbyt nas widząc tutaj wszystkich śpiących. Zbyt mało miejsca. Chyba, że pokotem klapniemy na polepie. Sytuacja wyjaśnia się niebawem. Wychodzimy z domu, by w ślad za Wojsławem powędrować do innego budynku stojącego trochę z boku, już za kleciami, obok sporego drzewa. Wydaje mi się, że to lipa, lecz w mroku trudno rzecz stwierdzić z całą pewnością. Budynek okazuje się być starym domem Wojsławowych rodziców, obecnie należący do niego. Rzucony kniaziową wolą na odległą placówkę rzadko w nim ostatnimi czasy bywał. Jednak siostra widać dba o rodzicielski dom, gdyż izbę zastajemy wysprzątaną, gotową na nasze przyjęcie. Donosimy jedynie siana na posłania i rzuciwszy na nie skóry, kładziemy się wygodnie. Okryci derkami wnet zapadamy w kamienny sen. Zaaferowany wydarzeniami ostatnich godzin, zapomniałem zapytać o przyniesione przez Mścibora nowiny. Widać nie musiały być aż tak ważkie, skoro i Wojsław również o tym zapomniał. Teraz zaś zasnął prawie że natychmiast. Nie szkodzi, zapytam rano. Pomodliwszy się zatem krótko, dziękuję Panu za szczęśliwe wywinięcie się z zasadzki, a potem idę w ślady mych regularnie już posapujących towarzyszy.

 

 

Dniało. Na wschodzie niebo zaróżowiła jutrzenka. Lekki poszum niesie się pośród górskiej kniei. Siedzę przy ognisku, podsuwając kijem niedopalone szczapy w środek żaru. Napełniwszy zawczasu wodą podróżny kociołek i zawiesiwszy go nad ogniem, mogę teraz spokojnie posiedzieć, przynajmniej do czasu aż się zagotuje jego zawartość. Z lewa odzywa się kos. Wnet nadlatuje odzew zza strumienia, zaś w niewiele czasu później fruwające bractwo świergocze już na dobre. Zaczyna się nowy dzień. Spoglądam na śpiących pod wielkim chojarem kompanów. Nieczuli na uroki budzącego się dnia, chrapią w najlepsze. Nawet wilczyskom jakoś nie spieszno ruszyć się z miejsca. Wprawdzie Chwatacz dopiero co łypnął na mnie okiem, lecz stwierdziwszy, iż nic ciekawego się nie dzieje, opuścił powiekę, wyprężył łapy i nadal śpi.

Od naszego przybycia w rodowe posiadłości Wojsława nie minął nawet tydzień, a my znów jesteśmy w drodze. Zrazu zanosiło się na to, że wyruszymy zaraz następnego dnia, gdyż podczas porannego posiłku Wojsław przypomniał sobie wreszcie o wieściach przyniesionych przez Mścibora. Okazało się, że Wyszomir po noclegu w zbójeckiej sadybie, jeszcze przed świtaniem ruszył w drogę, chcąc się schronić w bezpiecznym miejscu. Był bowiem przekonany, że kniaź, powziąwszy skądś wiadomość o fiasku zamachu na Unisława, postanowił się zemścić za wprowadzenie go w błąd. Teraz sobie nawet wyrzucał, iż zdając Medzamirowi sprawę z zamachu na znienawidzonego bratanka, zataił fakt przeżycia ofiary. Ba, co gorsza, przyjął w nagrodę za rzekome zabójstwo zasekwestrowane włości Tomira. Lepiej już było się usunąć na jakiś czas i przeczekać – wyrzucał sobie. Zaś w razie czego udawać wielkie zdziwienie, że zatruta strzała nie powaliła Unisława. Obecnie jednak było za późno na żal – tym bardziej, że miał jeszcze i Libusza na sumieniu. Zabił go w czasie szamotaniny, gdy Medzamirowy komornik usiłował go pojmać. Przy czym wywiązała się ogólna bijatyka, w której jego ludzie ponieśli klęskę. Wprawdzie padł Libusz i jego dwu wojów, jednak z doliny zdołał zbiec tylko z jednym towarzyszem. Reszta Wyszomirowej drużyny albo poległa w boju, albo też wpadła w niewolę. Później i on sam stracił dużo krwi od strzały otrzymanej przy Tomirowym gródku i pilnie potrzebował schronienia. Zatem jedynym ratunkiem wydało mu się zaszycie u swego niecia3 Kocela, który z kilkoma rabami samotnie gospodarował w odludnej dolinie. Kocel, po tragicznej stracie swych bliskich, bardzo niechętnie wyścibiał nosa z domu, a i ze znajomków rzadko kto do niego zaglądał, dlatego wieści dochodziły tam ze znacznym opóźnieniem. I na to właśnie liczył Wyszomir. Zdąży wydobrzeć zanim Kocel o wszystkim się dowie. Tymczasem mu powie, iż właśnie jechał do niego w odwiedziny, gdy drogą odniósł ranę od zbójeckiej strzały. Poczciwy krewniak o nic więcej nie będzie pytał. Na pierwszym jednak postoju uznał, iż dobrze byłoby wiedzieć, co kniaź przedsięweźmie? Polecił więc Mściborowi wracać do grodu i pilnie nastawiać uszu, ażeby wiedział jak się sprawy mają. Dopiero wtedy winien przybyć do Kocela.

Mścibor wrócił wpierw nad Kysucę, a do kniaziowego grodu wybrał się dopiero po spotkaniu z Wojsławem.

Uznaliśmy więc, żeby nie zwlekając ruszyć za Wyszomirem. Tutaj jednak wyłoniła się niespodziewana przeszkoda. Na miejscu były jedynie dwa konie. Nasze przepadły ubiegłego wieczoru i raczej nie było nadziei, że jeszcze je kiedykolwiek odzyskamy. Pozostawało więc zdać się na własne nogi. I chociaż niezbyt nam się to uśmiechało, najprawdopodobniej tak byśmy postąpili. Ale Mojmir radził szwagrowi poczekać. Wpierw wyskoczy do grodu i odszuka syna. Ten już zapewne będzie miał jakieś nowiny. Wrócą do domu i wtedy dopiero postanowimy, co dalej czynić wypada? Krótka zwłoka w niczym nam nie zaszkodzi, a ranny Wyszomir, chociażby i chciał, w międzyczasie nigdzie nie umknie. Wiemy gdzie jest i co zamierza. Zostaliśmy zatem na miejscu, czekając na wynik misji Mojmira.

Wrócił wieczorem i to samotnie. Wprawdzie odszukał Mścibora, lecz ten jeszcze nie mógł wracać, nie będąc pewnym, co kniaź postanowi, gdyż zaskakujące nowiny o napadzie Wyszomira na kniaziowe zjimanie4 oraz śmierci Libusza dopiero co doszły do grodu. Pewnie kniaź został o wszystkim powiadomiony już rankiem, ale dotąd nie powziął jeszcze żadnej decyzji. Sprawa była zupełnie nieprawdopodobna i skoro wieść o tym gruchnęła po grodzie, ludzie gubili się w domysłach, nie wiedząc co o tym sądzić. Czekano powrotu kniaziowego komornika, który w asyście kilku jezdnych jeszcze przed południem pognał na północ, by rzecz zbadać na miejscu. Przebąkiwano również coś o jakiejś nocnej potyczce opodal grodu. Niektórzy nawet podobno widzieli rannych.

Rzecz oczywista, że Mścibor nie mógł się otwarcie kręcić przy kniaziowym dworze, dlatego na wiadomości należało nieco poczekać. Wprawdzie i Mojmir, będąc w grodzie, usiłował usłyszeć jak najwięcej, niestety z marnym wynikiem. Ot, najprzeróżniejsze plotki i najfantastyczniejsze domysły. Jak dotąd cała prawda była jedynie nam wiadoma. Ale żeśmy zamieszali – nie ma co!

Zatem wyprawa po Wyszomira została odłożona do powrotu Mścibora. Teraz już wie, gdzie nas szukać i co się wydarzyło wczorajszego wieczora. Miał szczęście, że i jego nie ogarnął pościg. Widocznie jednak strażnicy przekroczyli Kysucę powyżej brodu, tak jakby się spodziewali przy nim czaty. Czyżby więc któryś z ludzi Wyszomira zdradził położenie zbójeckiej sadyby? Na to wygląda.

Natychmiast przypominam sobie o tajemnej piwniczce pod klecią. Czy i o tym zostali powiadomieni ludzie Libusza? Jeżeli tak, mamy marne widoki na zgromadzone tam dobra. Jeśli o mnie chodzi, mogę na nie machnąć ręką. I tak przecież nie będę do Unisławowego Źrebu taszczył na grzbiecie takiego ciężaru! Jednakże Wojsław i Mścibor mogli tym sposobem zdecydowanie poprawić sytuację materialną swego rodu. Zrobiło mi się przykro. A może jeszcze nie wszystko stracone – pocieszam się w myślach. Gdy więc tylko nadarza się okazja, żeby z Wojsławem pogadać na osobności, przystępuję natychmiast do sprawy, dzieląc się swymi obawami.

Dłuższą chwilę milczy, jak gdyby zaskoczony, lecz ostatecznie przyznaje mi rację. Jakoś o tym nie pomyślał. Trzeba by wpierw zająć się tą sprawą. Wyszomir może poczekać.

Postanawiamy nazajutrz wziąć obydwa wierzchowce i wyruszyć na zwiad. Jak to dobrze, że Wojsław jeszcze nie zdążył przystrzyc długich włosów oraz brody i wąsów. Te go znacznie postarzają. Zaś ubrawszy się jeszcze odpowiednio, tak aby jak najbardziej odmienić swój dotychczasowy wygląd, ma dużą szansę nie zostać rozpoznanym. Reszta naszej kompanii tymczasem poczeka na miejscu, odpoczywając przed dalszą drogą. Skoro rzecz całą powiedzie się pomyślnie przeprowadzić, o wszystkim im opowiemy i tak skarb podzielimy, żeby każdy otrzymał jego część.

Na wieść o jutrzejszej eskapadzie, mym towarzyszom rzedną miny. Także by chcieli się z nami zabrać – cóż, kiedy brak koni, zaś zaliczanie drogi o własnych nogach zajmie zbyt wiele czasu. Muszą więc – acz niechętnie – zostać w Wojsławowej dolinie.

Wyruszamy o pierwszym brzasku, aby jak najszybciej stanąć w grodzie i jeszcze zastać Mścibora na miejscu postoju. Nie mamy bowiem ochoty na zbędne poszukiwania i plątanie po grodzie. Zawsze ktoś może Wojsława rozpoznać. Tego zaś chcemy uniknąć. Niuk także pozostaje w domu. Lepiej niczym się nie wyróżniać.

W godzinę później jesteśmy w grodzie. Właśnie dopiero co otworzono bramy. Wjeżdżamy za solidny wał zwieńczony ostrokołem. Specjalnie się nie rozglądam, udając całkowitą obojętność. Lepiej nie wzbudzać niczyich podejrzeń albo chociażby tylko zainteresowania.

Zastajemy Mścibora na miejscu. Wojsław zaraz przystępuje do sprawy. Bez próżnego gadania wyłuszcza w czym rzecz. Mścibor w tym samym stylu rewanżuje się wiadomością, że jeszcze wczoraj Gozdmirowa sadyba została spalona, żeby już dla nikogo nie stanowiła schronienia.

– A niech to! Lecz czy wpierw nie odkryto i opróżniono piwniczki?

– Trudno powiedzieć. Do grodu niczego, prócz naszych koni, nie dostarczono, stąd wniosek, że raczej nie. Chociaż z równym powodzeniem woje Libusza mogli schowek opróżnić po cichu. Po co się zaraz zdobyczą dzielić z kniaziem? Czy by im jednak na to wystarczyło odwagi? Tego niestety nie potrafimy dociec. Wypada zatem samemu sprawdzić na miejscu. Miejmy nadzieję, że teraz już nikt tam nie będzie zaglądał, bo i po cóż? Z grodu dobrze było widać słup dymu, a po zmroku i słabą już łunę. Nawet i teraz, coś jak gdyby cienka smużka niebieskawego dymu snuje się jeszcze ponad zalesionym zboczem. Postanawiamy bezzwłocznie ruszać. Mścibor siodła konia. Bez przeszkód opuszczamy gród, a w parę chwil później nasze wierzchowce forsują bród na Wagu. Uprzednio przezornie zdjąłem buty i na rzemieniu przewiesiłem przez kark. Moi towarzysze nie dbają o takie drobiazgi.

Na drugim brzegu zakładam buty nie opuszczając siodła i po chwili ruszam w ślad za kompanami, którzy w międzyczasie już dotarli do owego zagajnika opodal Kysucy. Doganiam ich jednak zanim na dobre zdążyli zniknąć pomiędzy drzewami.

Jeszcze trochę i porzuciwszy trakt biegnący na północ, skręcamy w lewo. Bez żadnych sensacji udaje się wylądować na prawym brzegu Kysucy. Wolno zdążamy dróżką pod górę. Sięgam do wora po kuszę, a naciągnąwszy cięciwę, zakładam bełt. Lepiej być przygotowanym na najgorsze.

Po przebyciu może z jednej trzeciej drogi Wojsław zatrzymuje konia. Opuszcza siodło i pochylając się nad ziemią, uważnie bada ślady. Jednakże nic podejrzanego. Ruszamy w dalszą drogę, aby mniej więcej po pół godzinie osiągnąć polanę. Tym razem wygląda inaczej niźli poprzednio. Ze zbójeckiej stanicy pozostały jedynie zgliszcza, ponad którymi snują się jeszcze smużki dymu. Obronne dotąd bródło obecnie tylko nadpalonymi kikutami stroszy się przy ziemi. Ocalała jedynie studnia i koryto do pojenia koni.

Stajemy przed pogorzeliskiem. Pętamy szkapom przednie nogi, aby przypadkiem zbytnio się nie oddaliły w czasie, gdy będziemy czym innym zajęci.

Podchodzimy do wciąż kopcącej kupy zetlałej słomy. To pod nią był właz do skarbca Gozdmira. Co jednak tam jest obecnie? Chcąc się przekonać, wypada odrzucić niedopaloną mierzwę. Ba, ale czym? Ostatecznie brak wideł zostaje zrekompensowany tyczkami ze suszek. Rozgrzebujemy wciąż tlącą się słomę, na ostatek trafiając w pokrywę włazu. Zadudniło. Chociaż nieco opalona, trzyma się dobrze. Mścibor łapie za uchwyt, lecz natychmiast odskakuje trzepiąc ręką. Pewnie gorący. W paru susach dopada koryta i zanurzywszy rękę, długo chłodzi oparzoną dłoń. Wojsław tymczasem myszkuje na pogorzelisku, rozgarniając zgliszcza tyką. Po pewnym czasie wraca z nienaruszonym dzbankiem zaczepionym za ucho na tyczce. Zapewne jest równie gorący jak uchwyt włazu. Stawia dzban na korycie i odczekuje dłuższą chwilę, by przestygł na wietrze, po czym dopiero czerpie wodę i wraca do włazu.

Zasyczało. Ponad pokrywą unosi się obłoczek pary. Teraz już można dotknąć uchwytu bez obawy oparzenia. Wyjmuję zza pazuchy klucz. Tym razem zamek puszcza z dużymi oporami. Pewnie również jest dobrze nagrzany.

I oto droga do zbójeckiego skarbca stoi otworem. Czekamy jednak jeszcze jakiś czas, aby w piwniczce przynajmniej częściowo wymieniło się powietrze. Średnia przyjemność leźć do pewnie gorącej i zadymionej dziury. Wreszcie Wojsław uznaje, że minęło już dostatecznie wiele czasu, aby nadal zwlekać z wejściem. Niknie we włazie, a za nim Mścibor. Ale ten zaraz powraca z kagankiem w ręku. Kucnąwszy nad dymiącą mierzwą, dmucha w nią, nadymając policzki. Gdy bucha płomieniem, odpala kaganek i wraca do loszku. Chwilę się zastanawiam, co zrobić z wciąż naciągniętą kuszą? Przecież z nią nie pójdę do piwniczki. Powiesić przy siodle? Jakoś mi się nie chce wracać do wierzchowców. W końcu postanawiam ją złożyć pod korytem z wodą. Będzie pod ręką, a przy tym niewidoczna.

Odłożywszy kuszę i ja wchodzę do środka. Jeden rzut oka wystarcza by stwierdzić, że niczego tutaj nie ruszano. Mścibor tymczasem przynosi trzy wory i zaczynamy w nie upychać zbójeckie dobra. W jeden kilka naręczy broni, w drugi monety, ozdoby, kubki i inne naczynia ze srebra lub brązu. Coś tam także jest złote. Niebawem wór jest pełen, dlatego przed napełnieniem trzeciego trzeba się dobrze zastanowić i dokonać selekcji rzeczy najcenniejszych. Przecież dzisiaj i tak nie mamy najmniejszej szansy wywieźć stąd wszystkiego! Wątpię aby na to wystarczyło nawet wozu. Przeglądamy zatem przy lichym świetle kopcących kaganków zawartość loszku, odkładając na bok przedmioty najcenniejsze. Te zapakujemy w trzeci worek i jeszcze troszkę w juki u siodeł.

Od pewnego już czasu odczuwam potrzebę udania się „w krzaczki”. Gdy kończymy sortowanie uznaję, że najwyższa na to pora. Wychodzę z piwniczki rozglądając się za jakimś odpowiednim miejscem odosobnienia. Kieruję się w pobliski bór na tyłach spalonej sadyby. Po jakimś czasie podciągam spodnie i zapinam pas. Mam przy nim jedynie nóż, gdyż dla wygody „syrenkę” zostawiłem w piwniczce na stosie płacideł.

Ruszam z powrotem. Do skraju boru pozostaje mi może z cztery kroki, gdy staję raptownie. Na polanę, ścieżką od Kysucy, wyjeżdża dwu jezdnych. Jeden na powrozie prowadzi piechura.

Na widok naszych szkap spokojnie skubiących trawę stają natychmiast i nachyliwszy się ku sobie, coś radzą. Jeden ukazuje ręką otwarty właz. Z siodeł muszą go mieć jak na dłoni.

Korzystając z chwilowego postoju, pieszy na powrozie pada na ziemię, ciężko dysząc. Pewnie ma dosyć forsownego marszu. Nawet nie muszę zgadywać, z kim mam do czynienia. Bez wątpienia woje z Libuszowej załogi, zaś pieszy zapewne jest jeńcem z Wyszomirowej drużyny. Zatem niechybnie zdradził położenie skrytki z łupami. Czyżby miał nadzieję tym sposobem się wykupić?

Tymczasem jeźdźcy opuszczają siodła. Ten, który przyprowadził na postronku jeńca, dobywa topora i nim zdążyłem mrugnąć okiem, tnie w głowę nieszczęśnika. Zamykam oczy, zaś żołądek podjeżdża do gardła.

– Bydlę! Bez skrupułów zabił uznawszy, że jeniec już mu nie jest w niczym przydatny. No i przy okazji pozbywa się niewygodnego świadka – przychodzi refleksja w chwilę później. – Co robić – myślę gorączkowo. – Jak ostrzec przyjaciół w loszku? – Niestety nie nadążam już niczego wymyśleć. I tak jest za późno. Przybysze w paru susach dopadają otwartego włazu i zatrzasnąwszy klapę, przekręcają klucz. Pułapka zamknięta!

– A niech to, siedzą jak myszy w klatce! – Porównanie może i dobre, jest jednak pewna różnica. Owszem, Wojsław i Mścibor nie mogą wyjść, ale i napastnicy także nie mogą wejść do środka. Drogo by ich to kosztowało! Przecież moi towarzysze są uzbrojeni i potrafią z broni zrobić dobry użytek. A więc chwilowo sytuacja patowa. Mam zatem troszkę czasu, aby coś wymyślić.

Tymczasem przybysze grzebią w tlącej się słomie. Jeden donosi z boru suchej jedliny i wkrótce już płonie niewielkie ognisko. Woj ponownie wędruje po paliwo.

– Aha, zamierzają wykurzyć przeciwnika z piwniczki, jak lisa z nory. Szkoda, że nie mam kuszy pod ręką. Wnet problem byłby rozwiązany. Niestety nie ma sposobu bym niepostrzeżenie dotarł do koryta. Chyba, żebym ich jakoś odciągnął od włazu? – Chwilę myślę intensywnie i ostatecznie mam! – Tak, to może nawet skutecznie zadziałać.

Rozglądnąwszy się, wybieram odpowiednie miejsce. Wolno pełzam na wybraną pozycję. Wyjąwszy nóż, bardzo ostrożnie obcinam boczne pędy z niezbyt grubej gałęzi młodego buczka. Jest w sam raz, na odpowiedniej wysokości. Następnie przywiązuję do niej mój kordonkowy sznurek, mniej więcej w odległości dwu trzecich od pnia. Teraz ostrożna próba odciągnięcia gałęzi do tyłu.

Oddycham z ulgą, gdy poddaje się bez zbytnich oporów. Popuszczam sznur – wraca do poprzedniej pozycji jak sprężyna. Dobra jest!

Ponownie się rozglądam, tym razem za jakimś odpowiedniej grubości kijem. Muszę jednak za nim troszkę pomyszkować. Wreszcie mam odpowiedni. Wygląda na mocny.

Wracam na poprzednie miejsce. Ponowne naciągam bezlistną gałąź. Stoję za jodełką rosnącą za buczkiem, może z metr w głąb boru. Wyjmuję z kieszeni lusterko i wyciągając poprzez gałęzie choinki rękę do przodu, usiłuję złapać słońce. Kilka nieudanych prób, lecz w końcu mam! Puszczam pięknego „zajączka”- wprost na debatujących przy włazie. Zajęci pewnie sposobem bezbolesnego wydostania z pułapki jeńców, w pierwszej chwili nie zwracają na to uwagi. Jednak widać któremuś wreszcie przyświeciłem w oczy, gdyż raptownie zasłania twarz dłonią. Nieruchomieję, wciąż trzymając lusterko w dotychczasowej pozycji. Ślepią w moją stronę i ostatecznie jeden, ująwszy topór w dłoń, zaczyna iść wprost na mnie. Z emocji aż mi ściska gardło. W zębach kurczowo zaciskam sznur odgiętej gałęzi, opierając czoło o pień jodełki. W prawicy, maksymalnie wyciągniętej do przodu, nieruchomo trzymam lusterko, zaś lewa ręka zaciska w garści gruby kij.

– Byle się powiodło!

Wstrzymuję oddech. Drab jest – tuż, tuż. Po nosie spływa mi kropla potu.

– Teraz! Rozwieram szczęki. Puszczona gałąź z rozmachem wali go w twarz. Aż się zatoczył do tyłu! W następnej sekundzie poprawiam sękaczem przez łeb, z natychmiastową repetą. Kij nie wytrzymuje tak brutalnego potraktowania. Łamie się, pozostawiając w mej dłoni nędzny ułomek. Ale i mój przeciwnik bezwładnie pada na ziemię. W następnej chwili mam jego topór. Lusterko w kieszeń i chodu w bór! A jest po temu najwyższa pora, gdyż drugi przybysz, wymachując skrwawionym toporem, gna w moim kierunku, ile sił w nogach. Klucząc pomiędzy drzewami, staram się wyjść na taką pozycję, by w odpowiednim momencie jak najszybciej dopaść kuszy schowanej pod korytem. Jednakże do czasu staram się jak najdłużej pościg ciągnąć borem. Przynajmniej mam pewność, że wtedy nie ciśnie we mnie toporem. Za to na otwartej przestrzeni raczej nie miałbym szansy tego uniknąć. Od czasu do czasu nieznacznie zerkam za siebie. Nawet zdołałem się trochę od niego odsadzić. Przyspieszam, wybiegając ostatecznie na otwartą przestrzeń. Za mną trzask łamanych gałęzi. Pędzę jak gdyby mnie samo piekło ścigało. Dopadłszy koryta, przypadam do ziemi i jeszcze z półobrotu ciskam toporem w nadbiegającego. Aby uniknąć ciosu przypada do ziemi. Lecz właśnie ta dodatkowa chwila pozwala mi dobyć kuszy spod koryta. Śwista zwolniona cięciwa, posyłając bełt do celu. Powstający drab ponownie ląduje na ziemi. W czterech susach dopadam włazu i przekręciwszy klucz, szarpię za uchwyt.

– Droga wolna! – Okrzykiem ponaglam towarzyszy do natychmiastowego opuszczenia loszku. Przecież chwilowo jestem prawie bezbronny, gdyż „syrenka” i bełty spoczywają w piwniczce na stosie płacideł!

Rzut oka na postrzelonego. Zdążył już powstać i silnie utykając, zbliża się do mnie. Wyrywam nóż z pochwy, zdecydowany na wszystko. Nie tak łatwo ci ze mną przyjdzie!

Tymczasem jednak moi druhowie wyleźli już z dziury i teraz napastnik nie ma żadnej szansy. Jedynie natychmiastowa kapitulacja może go ocalić. Cóż, kiedy jemu jeszcze walka w głowie. Mścibor szybko kończy sprawę. Parę ciosów mieczem, topór ląduje na ziemi, a jego właściciel w chwilę później podąża w ślad za nim. Pada na plecy, szeroko rozłożywszy ręce.

– Wątpliwe, żeby jeszcze kiedykolwiek kogoś ukąsił!

Ochłonąwszy z emocji, mówię towarzyszom, co się wydarzyło. Podchodzimy wpierw do powalonego na skraju boru. Oddycha, lecz wciąż jest nieprzytomny. Pozostawiamy go na miejscu, związawszy uprzednio ręce. Jak się opamięta, niechaj czyni co zechce. Następnie podążamy do koni przybyszów. Mścibor natychmiast rozpoznaje zamordowanego. To Milan z Wyszomirowej drużyny. Byłby trzymał jęzor za zębami, pewnie by dotąd żył. Głupio postąpił.

Niespodziewane wydarzenie ma ten plus, że przybywają nam dwa konie. Za siodłami dostrzegam przytroczone wory. Pewnie na zbójeckie łupy? Dobrze, bardzo się przydadzą.

Przystępujemy do dalszego opróżniania piwniczki. Ale teraz już nie wszyscy wchodzimy do środka. Pozostaję przy włazie. Wojsław podaje mi „syrenkę” i kołczan z bełtami. Niezwłocznie szykuję kuszę do strzału i przywarowawszy przy korycie, mam na wszystko oko. W międzyczasie kompani zapełniają wory i taszczą ku wierzchowcom. Więcej dzisiaj nic nie zabierzemy. Konie i tak będą dobrze objuczone. Wprawdzie nie czeka ich zbyt daleka droga, jednakże zawsze to nie taka fraszka. Z drugiej zaś strony, nauczeni przykrym doświadczeniem, nie mamy ochoty czegokolwiek w loszku zostawiać. Rada w radę, postanawiamy resztę dóbr wynieść i schować w borze. Jutro po nie wrócimy.

– Zatem ogłuszonego woja najlepiej zaraz umieścić w jamie – proponuje Wojsław. – Jeszcze gotów nas podpatrzeć. A tak, jutro na odchodnym umożliwimy mu jej opuszczenie.

Nie tracąc czasu, idą po jeńca. Uwolniony od pęt, ląduje na dnie jamy. W ślad za nim wędruje dzban pełen wody, by miał co pić kiedy się ocknie. Drewniana pokrywa włazu zostaje zamknięta i teraz już bez obaw możemy przystąpić do dalszej pracy. Widać jeńcowi ruch dobrze zrobił, gdyż z dołu dochodzi nas wpierw jęk, zaś po pewnym czasie wściekłe wrzaski. Podchodzę do pokrywy – ale tak, żeby mnie przypadkiem nie zobaczył przez szparę. Po co się niepotrzebnie ujawniać.

– Nie wrzeszcz! Jeszcze ci zaszkodzi. Wypoczywaj do jutra. Wtedy cię wypuścimy. – I już nieczuli na skamlenie więźnia, raźno się uwijamy się z opróżnianiem piwniczki.

Kończymy późnym popołudniem. Zatarłszy starannie wszelkie ślady, dosiadamy wreszcie koni i dobrze objuczona kawalkada rusza w dolinę.

Przy Kysucy Wojsław sugeruje, żeby do zmroku poczekać gdzieś na uboczu.

– Niezbyt rozsądnym byłoby z objuczonymi końmi wjeżdżać do grodu. Nawet gdyby stróża przy bramach nami się nie zainteresowała, to zawsze ktoś na pewno zapamięta. Ludzie są ciekawi. A tak, po ciemku miniemy gród bokiem, nikomu nie leząc w oczy. Mścibor przytakuje.

Po naszej stronie, trochę poniżej, rzeka kiedyś wymyła w brzegu dosyć głębokie zakole, teraz częściowo zarośnięte. Miejsce w sam raz na krótki biwak. Podążamy tam, wiodąc konie wodą. Zawsze, jeżeli to możliwe, lepiej nie zostawiać za sobą widocznych śladów. Dzięki temu Wojsław nieraz uratował swą skórę.

Do zmroku pozostały najwyżej dwie godziny. Wypada zatem ulżyć wierzchowcom, zdejmując im z grzbietów ciężkie wory. I chociaż niezbyt nam się widzi późniejsze znów ich troczenie, niczego przeciwko temu nie można zaradzić. Tak być musi i kropka! Potem, już leżąc na trawie, gawędzimy beztrosko, od czasu do czasu rzucając okiem na niedaleką dróżkę wiodącą na zbójecką polanę i bród przez Kysucę. Dopiero teraz zaczynam odczuwać głód. Niestety z posiłkiem muszę zaczekać do powrotu w Wojsławowe włości. Będzie to zatem bardzo spóźniona wieczerza.

Już po zachodzie słońca naszą uwagę zwraca chlupot rozbryzgiwanej wody i zupełnie bliskie pokrzykiwania. Rzut oka na bród wystarcza byśmy bardziej przywarli do ziemi. W poprzek rzeki, w rozbryzgach wody, podąża sześciu jeźdźców. Wygląda przy tym, że im się bardzo spieszy.

– Czyżby towarzysze owej dwójki? Wobec tego więzień w jamie ma szansę wcześniej odzyskać wolność. Czy mu to jednak wyjdzie na zdrowie, tego nie jestem pewny. Jeżeli z kumplem zamierzał wykiwać druhów, zagarniając zbójeckie łupy tylko dla siebie, może mu być gorąco. Ale to nie moje zmartwienie. Gorzej, że rozeźlone towarzystwo pewnie wkrótce podąży naszym tropem. Średnia zaś przyjemność mieć ich na karku. Tym bardziej nie możemy teraz ruszyć w dalszą drogę. Wypada odczekać aż żądna łupu kompania wróci i oddali się na bezpieczną odległość. Zapewne natychmiast sprawdzą czy przypadkiem nie podążyliśmy brodem za Wag. Wiedząc że nie, pewnie pogonią w przeciwną stronę. A może przy sposobności sprawdzą również Tomirowy gródek? Najpewniej więc ruszymy stąd nie prędzej niż późnym wieczorem. Byłoby głupio wpaść na nich po drodze!

Mścibor tymczasem postanawia wrócić w rejon brodu, gdzie dobrze ukryty, poczeka na powrót jeźdźców. Może usłyszy coś ciekawego? Czasami wystarczy nawet paru słów, by sobie dośpiewać resztę.

Wpierw Wojsław kręci nosem, będąc przeciwny niepotrzebnemu ryzyku. Jednakże ostatecznie na to przystaje. Mścibor wnet niknie pomiędzy drzewami, my zaś pozostajemy na dotychczasowym miejscu.

Nie mija nawet godzina, gdy mamy przed sobą powracających jeźdźców. Zamykający kawalkadę wierzchowiec niesie na grzbiecie także i naszego więźnia. Zatrzymują się przed rzeką, o czymś debatując. Wkrótce ruszają, kierując konie w poprzek bystrego nurtu. Nawet nie rzucili okiem na ziemię za śladami.

Niebawem wraca Mścibor. Z tego co usłyszał wynika, że przybysze zamierzają wpierw ruszyć w stronę grodu, spodziewając się czegoś dowiedzieć przy brodzie. Gdyby się okazało, że nie w tą stronę podążyliśmy, zawrócą i nas poszukają w przeciwnym kierunku. Innej możliwości nie ma.

Czekamy spokojnie, by zmrok na dobre ogarnął ziemię. Do tego czasu żądni skarbu woje winni już być daleko. Nie mam nic przeciw temu, aby pognali nawet i do ujścia Bystrzicy. Podróże podobno kształcą.

Jest już zupełnie ciemno. Srebrzyste gwiazdy błyszczą na granatowym niebie. Lekki wiatr szeleści pośród gałęzi drzew boru. Kysuca chlupocze, omywając głazy tkwiące w bystrym nurcie. Ruszamy. Na przedzie Mścibor, za nim Wojsław i na końcu ja. Prowadzimy za sobą dwa juczne luzaki. Przed traktem Mścibor rusza na zwiad. Niebawem wraca.

– Droga wolna.

Trzymając się skraju drogi, jeden za drugim, zdążamy w stronę bliskiego brodu przez Wag. Nasz przewodnik jest już na otwartej przestrzeni nadrzecznych łęgów, zaś wierzchowiec Wojsława właśnie mija ostatnie drzewa zagajnika. Wokoło cisza, od czasu do czasu przerywana pohukiwaniem puchacza. Nagle od rzeki słychać jakieś odgłosy. Wojsław gwałtownie zawraca i zeskoczywszy na ziemię, ciągnie konie pomiędzy drzewa. Natychmiast idę jego śladem. W parę sekund później i Mścibor jest przy nas. I on natychmiast niknie w zagajniku. Za dnia nasze schronienie byłoby marne, jednak nocą mamy nadzieję pozostać nie zauważeni. Byle tylko szkapom nie wpadł do łbów jakiś głupi pomysł. Trzymamy je za uzdy, gotowi w porę poskromić ich ewentualne niewczesne zapędy. Tymczasem od brodu słychać narastający tętent. Komuś bardzo się spieszy.

Odetchnąłem, gdy ostatni jeździec znika w mroku. Jeszcze jakiś czas dochodzą nas odgłosy spiesznej jazdy, lecz ostatecznie znów zapada cisza.

Mścibor ostrożnie rusza na zwiad. Kiedy wraca, ruszamy spiesznie do brodu, aby jak najprędzej przebyć rzekę i zniknąć z traktu. A czy to wiadomo, że już nikomu więcej nie przyjdzie ochota na nocne przejażdżki?

Z duszą na ramieniu kieruję wierzchowca w nurty Wagu. I chociaż tym razem moczę nogi powyżej kolan, ostatecznie jakoś szczęśliwie ląduję na drugim brzegu. Natychmiast opuszczam trakt, by w ślad za kompanami tłuc się po jakichś wertepach. Przez pewien czas zdążamy nawet pieszo, wiodąc za sobą objuczone konie. Muszę dobrze wytrzeszczać oczy, ażeby przypadkiem nie skręcić nogi w jakimś wykrocie. W końcu Wojsław dosiada wierzchowca. Idziemy za jego przykładem i w niewiele czasu później docieramy do drogi.

– Uff, powiodło się! – oddycham z ulgą. Szerokim łukiem, w bezpiecznej odległości obeszliśmy gród. Miejmy nadzieję, że już nikt więcej nie będzie się plątał na naszej drodze?

Widać Pani Przygoda również uznała, że na dzisiaj wystarczy emocji, gdyż dalszą drogę mamy spokojną. Przed zamkniętymi wrotami stajemy dobrze po północy. Powtarza się scena sprzed dwu dni – z tą różnicą, że muszę długo uspokajać stęsknionego za mną Niuka. Przy tym i Chwatacz też domaga się porcji czułości. Zazdrosny Niuk zaś się stara bronić mu do mnie przystępu. Efekt jest znany – wściekłe warczenie, szczekanie, szczerzenie kłów i nerwowe przepychanki. W tym czasie mogę spokojnie rozsiodłać konia. Dopiero potem już pogodzone kudłacze równo obdzielam pieszczotami. Tymczasem i reszta kompanii wychodzi z domu. Pewnie ich zbudziliśmy ze snu. Lecz nie ma niczego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej pomogą w przenoszeniu worów. W niewiele czasu później zasiadamy do bardzo spóźnionej wieczerzy. Jestem tak głodny, iż zrazu mam wątpliwości, aby postawionych na stole wiktuałów wystarczyło na solidny posiłek chociażby tylko dla jednej osoby. Wszakże po czasie muszę przyznać ze wstydem, że jedzenia z powodzeniem wystarczyło dla całej trójki, a i tak jeszcze pani domu zabiera ze stołu wcale obfite resztki.

Obiecując na jutro szczegółową relację z dzisiejszych dokonań, udajemy się na spoczynek. Jeszcze tylko krótka modlitwa, po czym, ochlapawszy się pobieżnie wodą przy studni, wchodzę do Wojsławowej izby. Dopiero teraz stwierdzam jak bardzo jestem zmęczony, pomimo że przecież wcale tak ciężko nie pracowałem.

– Jak to przyjemnie wyciągnąć się na wygodnym posłaniu! – Położywszy prawą dłoń na łbie Niuka, prawie że natychmiast zasypiam i chyba nawet o niczym nie śnię. W każdym razie nazajutrz nie pamiętam żadnego snu.

Po śniadaniu Wojsław opowiada nasze wczorajsze przejścia. Na widok przywiezionych dóbr towarzystwu opadają szczęki. Dowiedziawszy się zaś, że to nie wszystko i jeszcze dosyć dużo pozostało do przywiezienia, są natychmiast gotowi wyruszyć. Wiadomość o przybyciu wieczorem na polanę Libuszowych wojów studzi troszkę ich zapał. Przecież wczoraj naszemu więźniowi obiecaliśmy wolność nazajutrz, zatem, nie złapawszy nas w nocy, pewnie się dzisiaj zaczają na zbójeckiej polanie. Jak by na to nie spojrzeć wypada, że plątanie się tam w najbliższym czasie jest rzeczą niezbyt wskazaną. Po co niepotrzebnie ryzykować? Reszta zbójeckich łupów została dobrze ukryta i raczej jest rzeczą wątpliwą, by ktoś je znalazł. Odczekawszy z tydzień, można już bez obawy zabrać resztę do domu. Przy tym Wojsława także niepokoi napotkanie nocą oddziału jezdnych. Normalnie woje nie wyruszają nocą, chyba że w pilnej potrzebie. Czyżby coś się wydarzyło? Najlepiej więc, aby Mścibor znów się udał do grodu i z najnowszymi wieściami wrócił wieczorem. Jutro zaś wyruszymy za Wyszomirem. Najwyższy już czas kończyć z tą sprawą. Przy okazji Wojsław ma nadzieję wycisnąć z kniaziowego sługusa wiadomości dotyczące nitrzańskiego Gorazda. Przecież Wyszomir nie tak jeszcze dawno temu wieścił jego zgubę. Byłbyż Medzamir knuł jakąś zdradę?

Mścibor wyjeżdża po śniadaniu. Obiecuje powrócić wieczorem, niezależnie od uzyskanych wiadomości. Jutro zaś wczesnym rankiem wyruszamy do Kocela, a i tak wątpliwe byśmy tam dotarli w jeden dzień. Najprawdopodobniej na miejscu staniemy dopiero dnia następnego. Dysponując odpowiednią liczbą wierzchowców, można by rzecz załatwić w jeden dzień. Cóż, kiedy ich brak zmusza nas do pieszej wędrówki. Nie możemy przecież pozbawiać Mojmira koni, zaś względy bezpieczeństwa nie pozwalają na rozdzielanie sił.

Dzień przerwy zostaje wykorzystany na przygotowania do podróży. Kompletujemy ekwipunek oraz robimy z worków nowe plecaki. Dotychczasowe, z całym ruchomym dobytkiem, zostały w szałasie na biwaku opodal kniaziowego kamieniołomu. Mamy nadzieję odzyskać je dopiero w drodze powrotnej. Do tego zaś czasu w czymś wypada nosić swój skromny dobytek.

Uporawszy się z ekwipunkiem, do końca dnia leniuchujemy, łazikując po Wojsławowej dolinie. Przy okazji poznajemy mieszkańców. Za przewodników służy rodzeństwo Mścibora. Okolica jest piękna i nie miał bym nic przeciwko temu, żeby tu dłużej pomieszkać.

Dzień schodzi szybko i nawet się nie spostrzegłem, a tu już słońce zapada za górskim grzbietem. Wolno wracamy do zagrody. Nim mrok na dobre ogarnia dolinę, wraca Mścibor. Przy siodle ma przytroczony miedziany kociołek. Właśnie czegoś takiego jeszcze nam tylko brakowało.

Każdy jest ciekaw nowin. Lecz z tym trzeba poczekać do wieczerzy. Wtedy też ostatecznie postanowimy o jutrzejszej wyprawie.

Kończymy wieczorny posiłek i chociaż każdego najpewniej z ciekawości aż wprost rozpiera, nikt tego po sobie nie daje poznać. Nie wypada okazywać niecierpliwości. Prawdziwy mężczyzna w każdej sytuacji zachowuje spokój. Żuję więc spokojnie ostatnie kęsy, może nawet nieco wolniej niż normalnie. Wreszcie i starszyzna ociera gęby. Posiłek skończony. Jednak mija jeszcze trochę czasu nim Mścibor przystępuje do sprawy. A wieści są doprawdy ciekawe.

– Kniaź już powziął decyzję co do Wyszomira. Wszem wobec został wywołany jako buntownik i zdrajca. Za jego głowę wyznaczono nagrodę, zaś za pomoc lub ukrywanie surową karę. Należy go pilnie ująć albo zabić. Ten, który to uczyni, prócz obiecanej nagrody, może być pewien kniaziowych łask. Prócz tego są i inne nowiny. Otóż wczorajszym wieczorem, na trakcie przy przeprawie, dokonano zuchwałego napadu na kniaziowe poście5, wiozące towary dla dworu. Właściwie to złupiono tylko samą końcówkę karawany, liczącą podobno pięć koni, która zmitrężyła nieco z przeprawą. Rabusie zaatakowali niespodzianie, poszczerbili ludzi i zgarnąwszy objuczone konie, znikli pośród zapadających ciemności. Wnet wyruszył pościg, który tym razem okazał się skuteczny. Dognano rabusiów na drodze i ujęto, odzyskując zagrabione dobra. Kniaź bezzwłocznie rozkazał ukarać łupieżców. Przy tym wyszło na jaw, iż byli to strażnicy kniaziowego zjimania. Rozeźlony Medzamir przeznaczył każdemu dobrze zaostrzony pal. Natychmiastowa egzekucja zebrała wielu gapiów. Przecież nie codziennie zdarza się coś takiego! Cieszono się z likwidacji zbójeckiej bandy, która już od dłuższego czasu dawała się we znaki kupieckim karawanom. Dawno im się to należało! Szeptano jednak przy tym, że dopiero wtedy, gdy podnieśli rękę na kniaziowy dobytek, zadziałano szybko i skutecznie. Fakt, że grabieżcami okazali się kniaziowi strażnicy, dodawała sprawie posmaku sensacji. Niektórzy nawet szeptali, że pewnie i sam kniaź czerpał dotąd korzyści z działalności draczy i tym tłumaczono ich dotychczasową bezkarność. A i natychmiastowa egzekucja mogła sprawiać wrażenie, iż nieszczęśnikom chciano szybko zamknąć usta.

– O Boże, ale namieszaliśmy! Przecież to faktycznie byli tylko strażnicy – tyle, że z apetytem na zbójeckie dobra. Czyżby zaślepieni złością, w zapadającym mroku, nie dostrzegli pomyłki? Ba, liczba koni była zgodna, a oni jedynie pragnęli odzyskania sprzątniętych sprzed nosa łupów. Na resztę widocznie nie zwracali uwagi. Drogo za to zapłacili! I tak, zupełnie niespodziewanie, znalazła rozwiązanie zaprzątająca nas w równym stopniu, jak ujęcie Wyszomira, sprawa zbójeckiego dobytku. Teraz, już zupełnie spokojnie, można wybrać się po ukrytą resztę. Wpierw jednak Wyszomir. Ten obecnie ma zdecydowane pierwszeństwo. Wyruszamy zatem nazajutrz. Początkowo Mścibor chce nam towarzyszyć, ale Wojsław decyduje, żeby pojechał do Kocela przodem. Przynajmniej się zorientuje na miejscu, co i jak? Może to się dla nas okazać cenne. Umawiamy się na pojutrze u granic Kocelowej posiadłości. I na tym kończymy. Najwyższa pora spać. Jutro przed nami daleka droga.

 


1 kruż – kielich, puchar.

2 pierwej nam odwieczerzać – najpierw zjedzmy kolację..

3 nieć – kuzyn.

4 zjimanie – więzienie.

5 poście – karawana, pochód.

Skip to content