ODCINEK 1

Część pierwsza

Z nurtem rzeki

Parny dzień drugiej  dekady czerwca – czerwieniem zwanego – dochodził swego kresu. I chociaż słońce chyli się już nisko ponad borem, grzeje jeszcze wcale niezgorzej. Leżę wyciągnięty na trawie pod rozłożystą olszą, która zapuściła korzenie na skraju zagajnika porastającego jedną z rozlicznych odrzańskich wysp. Przymrużywszy oczy, spoglądam na dwie sikorki żwawo uwijające się pośród gałęzi. Widać żniwują przed nocą, a plon zdają się mieć obfity. Obok mnie Niuk posapuje równomiernie, pogrążony we śnie. Z drugiej strony pnia olszy pochrapuje Gniewko, zaś w odległości kilku kroków spoczywa nasza dłubanka, do połowy wyciągnięta z wody. Przed nocą trzeba ją będzie wytaszczyć na brzeg albo też przynajmniej przymocować powrozem do drzewa, żeby  przypadkiem nie spłynęła z nurtem, uniesiona jakąś niespodziewaną falą. To na rzece zawsze jest możliwe, a ktoś kto o tym nieopatrznie zapomni, ma dużą szansę przeżycia niezbyt przyjemnych emocji. I nie ma znaczenia, że tym razem nasza wysepka nie leży przy głównym nurcie rzeki. Ta, rozlana szeroko, dzieli się często na kilka odnóg, meandrujących pośród szerokiej doliny porośniętej mieszanymi borami. Czasami wszakże bór cofa się, pozostawiając miejsca zielonym łęgom. Innym znów razem przerywa go poręba z osadą lub tylko zagrodą, okoloną polami.

Po całodziennej żegludze w upale, postanowiliśmy późnym popołudniem wcześniej zakończyć dzisiejszy spław. A że właśnie spoza kolejnego zakola wyłoniła się spora wysepka,  ku niej popłynęła naszą łódź.Parny dzień drugiej  dekady czerwca – czerwieniem zwanego – dochodził swego kresu. I chociaż słońce chyli się już nisko ponad borem, grzeje jeszcze wcale niezgorzej. Leżę wyciągnięty na trawie pod rozłożystą olszą, która zapuściła korzenie na skraju zagajnika porastającego jedną z rozlicznych odrzańskich wysp. Przymrużywszy oczy, spoglądam na dwie sikorki żwawo uwijające się pośród gałęzi. Widać żniwują przed nocą, a plon zdają się mieć obfity. Obok mnie Niuk posapuje równomiernie, pogrążony we śnie. Z drugiej strony pnia olszy pochrapuje Gniewko, zaś w odległości kilku kroków spoczywa nasza dłubanka, do połowy wyciągnięta z wody. Przed nocą trzeba ją będzie wytaszczyć na brzeg albo też przynajmniej przymocować powrozem do drzewa, żeby  przypadkiem nie spłynęła z nurtem, uniesiona jakąś niespodziewaną falą. To na rzece zawsze jest możliwe, a ktoś kto o tym nieopatrznie zapomni, ma dużą szansę przeżycia niezbyt przyjemnych emocji. I nie ma znaczenia, że tym razem nasza wysepka nie leży przy głównym nurcie rzeki. Ta, rozlana szeroko, dzieli się często na kilka odnóg, meandrujących pośród szerokiej doliny porośniętej mieszanymi borami. Czasami wszakże bór cofa się, pozostawiając miejsca zielonym łęgom. Innym znów razem przerywa go poręba z osadą lub tylko zagrodą, okoloną polami.

Uwaliwszy się na trawie, wpierw chcieliśmy nieco wytchnąć, a dopiero później zabrać się za przygotowanie wieczerzy oraz wygodnego biwaku. Gniewko z Niukiem wnet usnęli, chociaż – prawdę powiedziawszy –   ten drugi nie miał ostatnimi czasy czym się zmęczyć. Czuwałem, obserwując sikorki oraz co jakiś czas rzucając okiem po rzece. Niebo pomimo panującej duchoty, przynajmniej jak na razie, nie zwiastowało rychłej burzy. Dlatego z czystym sumieniem mogłem leżeć na wygrzanej murawie, nie myśląc o jakiejkolwiek robocie. Ta przecież i tak nas nie ominie.

Po pewnym czasie znowu spoglądam na rzekę. Na leniwie płynącą wodę zachodzące słońce rzuca złotawe i srebrne refleksy. Do wąskiego pasa łęgów na zachodnim brzegu Odry będzie z czterdzieści metrów. Z przeciwnej strony podobnie – z tym, że to nie brzeg rzeki, a jedynie jednego z jej odgałęzienia. Wąski pas lądu porośnięty krzakami i drzewami oddziela dwie odnogi. Kilkadziesiąt metrów poniżej „naszej” wysepki jest w nim szeroki przesmyk łączący obydwa nurty. Raptem od przesmyku dolatuje gardłowy okrzyk. Po chwili zza przylądka wyłania się duża łódź, płynąca w dół rzeki. Zgodna praca pięciu par wioseł posuwa ją wartko do przodu. Na rufie dostrzegam górującego ponad załogą sternika, w spiczastym hełmie, z fikuśnymi rogami. Dureń! Przy dzisiejszym upale pewnie mu się pod nim już mózg zaparzył.

Biorąc kurs na skos przesmyku, łódź wpływa na „naszą” odnogę. Znowu dolatuje mnie gardłowy okrzyk.

Na dziobie widać ładunek okryty szarą płachtą.  Jakiś czas spoglądam za łodzią. Zbliża się do następnego zakola i niebawem zniknie mi z oczu. Jednakże nie. Chyba się zatrzymali, gdyż wciąż ją widzę w tym samym miejscu. Potem odwraca się ukazując prawą burtę, a następnie podpływa do lądu rozdzielającego odnogi rzeki.

– Aha, najpewniej postanowili stanąć tam noclegiem. – Oceniając na oko, dzieli nas około pół kilometra. Ktoś wychodzi na ląd i po chwili wraca. Załoga zaczyna opuszczać łódź, coś taszcząc na ramionach. Najpewniej prowiant oraz niezbędny dla urządzenia biwaku sprzęt. Jeszcze raz dolatuje stłumiony odległością okrzyk, a po pewnym czasie ponad drzewami wzbija się niebieskawa smuga dymu. Nie ma co, szybcy są! Już mają ognisko. Ba, ale jest ich jedenastu, zatem pod dobrym dowództwem i przy podziale pracy, robota sprawnie posuwa się do przodu. Któż to może być? Pewnie kupcy, których niejeden już raz spotykaliśmy na rzece lub w nadrzecznych osadach. Hełm na głowie sternika sugeruje, że są przygotowani na każdą ewentualność i raczej nie straszny im niespodziewany napad. Chociaż w to ostatnie wątpię. Na rzece jest spokojnie, zaś siedzące nad nią plemiona, we własnym interesie, dobrze dbają o bezpieczeństwo podróży i handlu. Poza tym obowiązuje przecież wciąż święte prawo gościnności. Dlatego podróżny nie ma się czego obawiać – chyba, że sam ma nieczyste sumienie albo złe zamiary. To wszakże zdarza się sporadycznie.

Budzę Gniewka. Dosyć leniuchowania! Niuk również otworzył oczy i nawet swój zadek ruszyć raczył. Wlazłszy do wody, przez chwilę pije, zaś na koniec kładzie się na dnie tak, że sterczy z niej tylko czarny łeb. Ochłodziwszy się, wychodzi na brzeg i energicznie wytrzepuje nadmiar wilgoci z futra, częstując nas solidnym prysznicem. Uskakujemy, by się uchylić przed mokrą niespodzianką, lecz niestety znowu za późno. Zdjąwszy więc mokre odzienie i my lądujemy w rzece, zanurzając się po szyje. Niuk podąża naszym śladem, a my robimy go w konia nurkując i wynurzając się w innym miejscu. Wkrótce jednak znów jesteśmy na brzegu, by zaraz zacząć zbieranie chrustu na ognisko. Na szczęście jest go pod dostatkiem. Łamiemy gałęzie na drobniejsze kawałki. Z powodzeniem wystarczy na małe ognisko – tyle, żeby przygotować wieczerzę. Przy okazji mówię o łodzi przybyszów, pokazując miejsce, gdzie zakotwiczyła i śmiejąc się, opowiadam o sterniku w rogatym hełmie.

– Powiadasz, Sławku, iże szłom rogaty na łbie miał?

– Ano tak. Pewnie mu się pod nim mózg uwarzył[1]. W taki war[2] coś takiego nosić!

Lecz Gniewko nie śmieje się i tylko kręci głową.

– Cóżeś się tak zasępił? Rzeknij coś!

– Ociec kiedyś o takich rogaczach prawił. Pono siedzą na północy – za morzem – a nijak się z nimi dogadać. Niekiedy i ku nam ich przyniesie. Tarżyć[3] radzi, a jeszcze bardziej – grabić. Dracze pierwszej wody! Nic to dla nich zadźgać człeka. Tedy lepiej im w oczy nie leźć.

– Po jednych rogach trudno uznać czy to z nimi sprawa? Prawyś[4] wszakże Gniewku. Lepiej dmuchać na zimne. Rankiem odpłyną, a widać im pilno, bo dobrze wiosła ciągnęli. Już my ich tam nie dościgniemy. A chociażby nawet jutrzejszy dzionek tu przesiedzieć i dopiero pojutru[5] ruszyć w drogę. Nic nas nie pili.

Czyżby to byli wikingowie – myślę. Czy nie za wcześnie na to? A może dopiero ich prekursorzy? Co to za jedni, dobrze wiem. Lepiej więc przyjąć, że to z nimi sprawa. Tak będzie bezpieczniej.

Aby nie kusić licha, przenosimy się bardziej ku zachodniemu brzegowi, skąd nasze ognisko nie może być przez przybyszów widziane. Z rozpaleniem ognia czekamy do zmierzchu. Wtedy już dym nie zdradzi miejsca naszego postoju. Lekki wietrzyk, który ruszył się z wieczora, dmucha od zachodu, zatem nie ma obawy, by poniósł jego woń sąsiadom. Pilnuję również Niuka przykazując mu, żeby zachował spokój. Pies jest mądry i zazwyczaj wykonuje moje polecenia, ale zawsze może się przecież przydarzyć coś niespodziewanego. Dlatego mam się na baczności, gotowy natychmiast zdecydowanie zareagować.

Dosyć późno spożywamy wieczerzę. Po niej jeszcze szoruję rzecznym piaskiem nasz podróżny kociołek. Nie lubię zostawiać brudów na następny dzień.

Noc już zapadła i tylko z granatowego nieba mruga ku nam z tysiąc gwiazd. Księżyc jeszcze nie wzeszedł. Za wcześnie. Pojawi się dopiero dobrze po północy i będzie potem towarzyszył słońcu przez część następnego dnia.

Przed snem idziemy na miejsce poprzedniego biwaku, chcąc na wszelki wypadek rzucić okiem w stronę obozu niepewnych sąsiadów. Ognisko płonie i dobrze je widać. Pewnie jest spore. Postawszy chwilę, wracamy do siebie. Najwyższy czas spać. Dokładam do ognia parę krótkich konarów tak, aby nie palił się dużym płomieniem. Złożyliśmy go zresztą w niewielkim zagłębieniu i najpewniej nawet z pobliskiego brzegu jest niewidoczny. I właśnie wtedy, z dołu rzeki dochodzi jakiś zgiełk. Zerwawszy się z ziemi, pospiesznie wracamy na dopiero przed chwilą opuszczone miejsce. Ognisko żeglarzy płonie i to chyba nawet bardziej niż poprzednio. To właśnie tam ktoś gniewnie wrzeszczy, ktoś inny mu wtóruje. Po chwili błyska kilka pochodni – dwie najwyraźniej na łodzi tkwiącej przy brzegu. Po jakimś czasie przenoszą się jednak na ląd. Światełka rozpełzają się, a część ich mruga pomiędzy drzewami.

Czyżby ktoś ich napadł? Raczej wątpliwe. A może już sobie dobrze popili i któryś rozrabia? Czort wie. Ba, niechaj tam w końcu nawet sobie łby pourywają! Nie nasza sprawa i nie nasze zmartwienie.

Wracamy na biwak. Usiadłszy pod drzewem, przez chwilę radzimy. Na wszelki wypadek postanawiamy przytaić się do czasu i poczekać aż przybysze opuszczą tę okolicę. Dla bezpieczeństwa wyruszymy dopiero jutrzejszym popołudniem albo nawet i następnego dnia. Jutro zadecydujemy.

Tymczasem od sąsiadów jeszcze tylko sporadycznie dolatują jakieś odgłosy, aż w końcu znów zapanowała cisza. Widocznie doszli do zgody.

Chce mi się spać. Ziewam parę razy. Życząc Gniewkowi dobrej nocy, wyciągam się wygodnie na posłaniu. Mój towarzysz przez jeszcze jakiś czas postanowił czuwać, a potem – zależnie od sytuacji – albo mnie obudzi, bym i ja popilnował, albo też położy się spać. Jednakże wczesnym rankiem chcę być na nogach, by nie przegapić momentu odpłynięcia łodzi rogacza.

Och, żeby tak mieć lornetkę – marzy mi się nierealnie już w półśnie.

Nie wiem jak długo spałem, ale chyba niewiele. Gniewko budzi mnie, szarpiąc za ramię:

– Ocknij się, Sławko! – szepce mi do ucha. – Ktoś ku nam płynie.

W momencie opadają ze mnie resztki snu. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, zaś ognisko ledwo się tli. Dokładam doń trzy grube patyki i uskakuję w cień, ciągnąc psa za sobą. Gniewko już wcześniej przytaił się za pniem drzewa.

Od zachodniego brzegu rzeczywiście ktoś ku nam płynie. Jego pozycję  można określić jedynie dzięki gwiazdom odbitym w rzece. Pływak, rozgarniając wodę rękoma, wytwarza fale i dotąd względnie spokojny obraz odbitego w wodzie nieba nagle się mąci. A może to wcale nie człowiek, lecz zwierzę? Poczekamy – zobaczymy. W jednej ręce dzierżę „awarkę”, zaś drugą dłoń zaciskam na karku Niuka.

– Waruj piesku, waruj!

Jeszcze chwila i pływak dociera na płyciznę. Teraz już nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z człowiekiem. Cóż taki mały? Chociaż jest ciemno, lecz z odległości kilkunastu kroków dobrze widzę jego sylwetkę.

Ognisko właśnie troszkę się rozpala. Przybysz przypada ku ziemi, chwilkę uważnie spogląda wokoło, a potem pełza w stronę biwaku. Na szczęście posłania ułożyliśmy pod drzewem, ciut za ogniskiem, dlatego dobrze ich nie widzi, mając płonący ogień na przeszkodzie.

Widocznie uznał, że pogrążeni we śnie, nie wiemy o jego obecności, może więc bez przeszkód tu pobuszować. Sprytny złodziejaszek! Niestety tym razem się natnie.

Nadal trwamy w bezruchu, ciekawi co pocznie? On tymczasem jest już przy ognisku i właśnie zagląda do stojącego obok kociołka. To jeszcze chłopak! Dobrze go widzę w migotliwym blasku płonącego ogniska. Jednakże twarz pozostaje w cieniu.

– Głodnyś, Dobku? – zaskakuje mnie Gniewko.

Przybysz zrywa się gwałtownie, czyniąc równocześnie ruch w stronę wody.

– Nie strachaj się, wszak cię nie ukrzywdzimy. To przecie my: Gniewko i Sławko z Niukiem!

Wychodzimy z cienia. Pies przyskakuje do chłopaka i parę razy macha ogonem. Teraz i ja poznaję przybysza. Bez wątpienia Dobek – trzynastoletni syn Żegoty i Sulisławy – naszych niedawnych gospodarzy. Zegnani z rzeki gwałtowną burzą, w ich zagrodzie znaleźliśmy schronienie. A że deszcz potem siąpił jeszcze przez następną dobę, przesiedzieliśmy tam dwa dni, zabawiając gospodarzy opowieściami o naszych przygodach. Prócz Dobka, który nas nie odstępował nawet o krok, w chacie było jeszcze troje dzieci: Najstarsza Przecława, licząca  piętnaście wiosen, po niej szedł Dobko, zaś za nim dziesięcioletni Lestek i ośmiolatek Pakosz.

Czyżby chłopcu tak się spodobały nasze przygody, że zwiał z domu, aby do nas dołączyć? Tylko tego by nam brakowało!

Chłopak oddycha z ulgą tak, że niemal słychać przysłowiowy kamień spadający mu z serca. Przypada do Gniewka:

– Ratujcie Sławkę i Lestka!

– Dobrze! Wszakże gdzież są?

Z chaotycznego opowiadania przemokniętego biedaka dowiadujemy się historii, która miała miejsce po opuszczeniu przez nas ich zagrody.

Zaraz następnej nocy miał miejsce napad. Napastnicy rąbali zamknięte drzwi, chcąc się dostać do środka. Zaledwie matka z Pakoszem zdołała się schować w zbożowej jamie pod ławą, drzwi puściły i napastnicy wpadli do izby. Padł Żegota, usiłujący toporem bronić rodziny. Chyba zginął, ale tego Dobko nie był pewny, jako że zaraz dracze ich złapali i spętawszy ręce, pognali do łodzi czekającej na rzece. Następnie chatę splądrowano i zdobycz spakowana w tłumoki też wylądowała w łodzi. Jednakże zbożowa jama pod ławą uszła uwadze draczy i Sulisławy z Pakoszem nie znaleziono. Wkrótce łódź odbiła od brzegu, oddalając się spiesznie z miejsca napadu. Trójkę jeńców wepchnięto pomiędzy paki oraz tłumoki na dziobie i przykryto płachtą. Płynęli przez większość nocy. Potem jednak nastąpiła przerwa w podróży, lecz im nie pozwolono wyjść spod płachty. Dostali tylko parę podpłomyków i dzbanek wody. Za dnia mało co by się podusili. Ledwo żywi wypełzli spod płachty dopiero dzisiejszego wieczoru. Dracz w rogatym hełmie rzekł im, okrutnie przy tym kalecząc nasz język, że są jego rabami[6] i jeżeli chcą życie zachować, muszą we wszystkim być mu posłuszni. Próba ucieczki będzie oznaczała śmierć.

Potem pozwolono rodzeństwu opuścić łódź. Zeszli na ląd, gdzie już płonęło ognisko, a nad nim wisiał duży sagan z parującą polewką. Siadłszy na ziemi z boku czekali, aż dracze się pożywią, a dopiero potem i oni dostali ciepłego jedzenia. Rozwiązano im ręce, żeby sami mogli się sobą zająć. W tym czasie zbójecka kompania żłopała piwo ze sporego antałka, świętując zapewne udany rabunek. Na koniec dwu zbójów na powrót zagnało rodzeństwo do łodzi i dopiero tam przystąpiło do ponownego pętania im rąk. Tu Dobko wykorzystał moment nieuwagi zajętych Przecławą i Lestkiem drabów. Błyskawicznym szczupakiem wylądował w wodzie, przytaiwszy się pod łodzią. Gdy mu już tchu brakowało, ostrożnie pod rufą wystawił głowę z wody, zaczerpnął powietrza i znów schował się pod dnem łodzi. Przy następnym wynurzeniu, tuż obok twarzy dostrzegł płynącą trzcinę. Capnąwszy ją, ponownie znikł z powierzchni. Pod wodą ułamał kawałek trzciny i po raz trzeci ostrożnie wynurzył twarz, trzymając trzcinę w ustach. Spróbował przez nią wciągnąć powietrza. Powiodło się. Teraz już mógł spokojnie siedzieć pod wodą, oddychając trzcinową rurką.

Tymczasem na łodzi zapalono pochodnie, by łatwiej dostrzec zbiega. Poszukiwano go w wodzie oraz na brzegu. Nikomu wszakże do głowy nie przyszło zaglądnąć pod łódź. Skoro ostatecznie pościg przeniósł się na ląd, ostrożnie odpłynął, mało co wystawiając nosa ponad rzeczną toń. Na wszelki wypadek trzymał trzcinkę w ustach, by w razie czego być gotowym zniknąć pod wodą. Tak dopłynął do brzegu. Nisko pochylony, pomknął łęgiem w górę rzeki, byle jak najdalej od zbójeckiego obozu. Mijając naszą wysepkę, dostrzegł odblask ognia pomiędzy drzewami. Wpierw zamierzał podążyć dalej, lecz ostatecznie zmienił zamiar. Lepszym wydało mu się sprawdzenie, kto jest na wyspie. Może rybacy? U nich mógł przecież znaleźć schronienie i ewentualną pomoc. Popłynął zatem na wyspę i tym sposobem znalazł się na naszym biwaku. Jak to dobrze, że chłopak wychowywał się nad rzeką i woda jest dlań przyjaznym żywiołem. W przeciwnym wypadku jego ucieczka mogła by się nie udać. Przy tym podziwiam jego determinację, a przede wszystkim szybkość decyzji.  Natychmiast wykorzystał okazję, a także wybrał właściwy sposób postępowania. Nie ma co, udał się Żegocie syn!

Siedząc przy ognisku radzimy, w jaki sposób uwolnić Dobkowe rodzeństwo? Czy nadal będą w łodzi? Jeżeli tak, nasze zadanie będzie łatwiejsze. Jeżeli jednak po ucieczce Dobka jeńców  ponownie sprowadzono na ląd, wtedy gorsza sprawa. Zapewne będą dobrze pilnowani. Najlepiej rozeznać sytuację na miejscu i dopiero wtedy coś zaimprowizować. Szkoda więc czasu na dalsze rozważania. Bez zbędnego gadania zwijamy biwak i wkrótce nurt Odry unosi   dłubankę w stronę zbójeckiego obozu. Tam wpierw się rozglądniemy, a przede wszystkim ustalimy czy na zakotwiczonej łodzi jest wartownik? Jego obecność w tym miejscu może oznaczać, że jeńcy nadal też tam są. Po unieszkodliwieniu wartownika trzeba to natychmiast sprawdzić. W przeciwnym wypadku konieczne będzie rozpoznanie na lądzie w bezpośrednim sąsiedztwie obozu. Dopiero po nim będziemy mogli ustalić dalszy plan akcji. Przyłożywszy się do wioseł, wspomagamy niezbyt bystry nurt. Nie ma chwili do stracenia, póki jeszcze księżyc nie wzeszedł. W ciemnościach łatwiej dotrzeć do celu niepostrzeżenie.

Zbójeckie ognisko nadal płonie, wszakże jego blask wydaje się dużo słabszy niż poprzednio. Czyżby przygasło?

W niewiele czasu później dłubanka dociera w bliskie sąsiedztwo kotwiczącej przy wyspie łodzi. Wokoło nadal spokój i tylko gwiazdy odbijają się w ciemnej toni. Stajemy przy brzegu, złapawszy za zwisające nad wodą gałęzie łoziny. Dobko zdążył już zrzucić z siebie mokre odzienie. Teraz więc, bez chwili zwłoki, zsuwa się do rzeki, z trzcinką w zębach. Odpływa bezszelestnie sprawdzić obecność wartownika w łodzi. Przykazuję Niukowi warować. Kładzie się posłusznie na dnie dłubanki. Czuję ucisk w gardle. To z emocji. Zawsze tak ze mną jest.

Oczekując rychłego powrotu Dobka, zaczynam się niecierpliwić. Cóż tak długo? Chociaż wytrzeszczam oczy, mało co mogę dostrzec. Jedynie ognisko draczy migoce poprzez krzaki. Bezczynne oczekiwanie niemiłosiernie mi się dłuży. I gdy tak zupełnie niepotrzebnie daję upust emocjom, na burcie dłubanki pojawiają się wpierw dwie dłonie, a w ślad za nimi wychyla głowa Dobka.

– Czatownik na łodzi! Pochylony, siedzi blisko dziobu. Wygląda na to, że podrzemuje. Za to na brzegu nikt nie waruje. Najwyżej przy ognisku. To jednak przygasa, zatem możliwe, że reszta zbójeckiej ferajny śpi. Łódź zaś przycumowano do brzegu dwoma linkami.

– Zatem do dzieła!

Wolno ruszmy, niesieni nurtem rzeki. I oto już przed nami majaczy cień zbójeckiej łodzi. Gniewko opuszcza dłubankę. Zanurzony po szyję, wolno odpływa, chcąc zajść przeciwnika od strony lądu. Ja tymczasem zachodzę zbójecką łódź z lewej flanki. Po chwili jestem na jej trawersie, oddalony od dużo wyższej niż nasza klepkowej burty najwyżej metr. Wytrzeszczam oczy, ażeby w porę zobaczyć przeciwnika.

– Jest! – Nie całe dwa metry przed sobą, na ławie dostrzegam przygarbioną postać.  Głowa pochylona, zwrócona twarzą w stronę dziobu.

Unoszę się ostrożnie, by przypadkiem nie rozchybotać dłubanki. Oburącz dzierżę wiosło. Lekki zamach i kantem pióra – trach w łeb drzemiącego draba!

Bez jęku osuwa się z ławy. Niemal równocześnie przy drugiej burcie wyrasta Gniewko. W następnej chwili już jest w łodzi i przyskoczywszy do powalonego, natychmiast z rozmachem tnie mieczem. Nim jednak ostrze dosięgnie ofiary, zamykam oczy.

– Po kiego licha użył miecza? Wystarczyło by przecież ogłuszonego draba powiązać i zatkawszy mu gębę, później wyrzucić na ląd. – Lecz próżne teraz moje narzekanie. Co się stało, tego nikt już nie cofnie.

Dobko łapie za burtę zbójeckiej łodzi. Lekko stuknęło, gdy burty się spotkały. Idę za jego przykładem, przytrzymując łódź, on zaś przeskakuje do Gniewka, który właśnie poprawia  cios. Staram się na to nie patrzeć. Dobek niknie pod płachtą na dziobie. Płachta lekko faluje, znacząc jego drogę. Zatrzymał się i po chwilce zaczyna odwrót, by wnet wystawić spod płachty głowę:

– Są!

– Wyłaź tedy i pomóż łódź odciąć. Wraz nam odpływać – poleca szeptem Gniewko.

Z mieczem w dłoni wychyla się poza burtę. Potem jednak widać zmienia zamiar, gdyż miecz wędruje do pochwy, zaś on opuszcza łódź. Dobko za nim.

– Co oni wyprawiają? – denerwuję się niepotrzebnie. – Nie prościej cumy odciąć przy burcie? Oni jednak zadecydowali inaczej. Po chwilce na płachtę kryjącą ładunek spada linka cumy dziobowej i niemal równocześnie wpada do łodzi także cuma rufowa. W ślad za nimi moi towarzysze gramolą się do środka.

Przerzucam z dłubanki na dużą łódź kuszę i kołczan bełtów oraz łuk Gniewka, z zapasem strzał. Potem zachęcam Niuka, by przeskoczył do zdobytej łodzi. Po chwili wahania: hyc – i już jest na jej pokładzie. Natychmiast przyskakuje obwąchać nieszczęsnego dracza, a ja podaję Gniewkowi linkę przywiązaną na dziobie dłubanki, po czym także przechodzę na łódź draczy. On tymczasem wiąże linkę do ławy sternika. Tym sposobem dłubanka pozostaje na krótkim holu tuż za rufą dużej łodzi.

 Gniewko, podjąwszy z dna wiosło, odpycha się nim od dna rzeki. Łapię za drugie, żeby mu pomóc. Odpychamy się dopóty, dopóki to jest możliwe. Potem, siadłszy na ławie, wkładamy drzewce wioseł w wycięcia na burtach i zaczynamy wiosłować. Dobko zasiada przy sterze.

– Raz, raz – podaję tempo półgłosem. – Trzymaj Dobku łódź na środku rzeki – poleca Gniewko. I właśnie wtedy ponad drzewa wypływa pyzaty księżyc, już bliski pełni, zalewając rzekę seledynowym blaskiem.

– Nie mógł z tym jeszcze troszkę zaczekać, przynajmniej do czasu, gdy pokonamy bliskie już zakole! – Lecz cóż, próżne moje narzekanie. Nic nie jest w stanie zmienić faktu, że jesteśmy  widoczni na rzece niczym klops na patelni. Jedyna zatem nadzieja w mocnym śnie zbójeckiej kompanii.

Ciągniemy wiosła ze zdwojoną energią, zwiększając tempo wiosłowania do granic możliwości, ale i tak łódź wlecze się niemiłosiernie. Nic dziwnego, wszak jest duża i ciężka, zaś wioślarzy tylko dwu.

Ociekając potem, zbliżamy się do łuku rzeki. Jeszcze trochę i już zaczniemy weń wpływać. Dobko trzyma dobry kurs. Porzuciwszy środek rzeki, zbliża się pod bardzo ostrym kątem do lewego brzegu, chcąc przeciąć łuk po cięciwie. Musi wszakże uważać, żeby nie podejść zbyt blisko brzegu, gdzie z pewnością jest płytko, a najpewniej nawet i piaszczysta łacha. Pięknie byśmy wyglądali, utknąwszy na mieliźnie! Na szczęście sternik jest świadomy charakteru rzeki i trzyma bezpieczny kurs. Dostrzegam jeszcze nikły odblask zbójeckiego ogniska, już bardzo bliski lewego brzegu. Jeszcze chwila, a znikniemy zbójom z pola widzenia.

Niestety! Raptem zza rufy dochodzą wściekłe wrzaski. I nic to, że dzieli nas przestrzeń około trzystu metrów. Wydaje się, że wrzeszczący są tuż za nami.

– O Boże! Wkrótce dopędzą nas lądem, a potem w parę chwil wpław dotrą do łodzi. I na nic nasze szaleńcze wiosłowanie. Wnet i tak opadniemy z sił!

Na chwilę składamy wiosła, dając się ponieść nurtowi. Siedzę na drugiej ławie od rufy i ciężko dyszę. Gniewko przeskakuje ciało nieszczęsnego dracza i dopadłszy płachty na dziobie, energicznym szarpnięciem odsłania ładunek oraz leżących tam brańców. Przecina krępujące ich powrozy.

– Lestko, poradzisz łodzią sterować?

– Poradzę.

– Tedy do steru!

Chłopak jakoś się ociąga z przekroczeniem nieboszczyka spoczywającego na dnie łodzi.

– Ruszaj się! – przynagla Gniewko. – Ten już cię nie ukrzywdzi. Do steru!

Pomogło.

– A ty, Sławko, do wiosła! – rzuca dziewczynie. – Dobko, daj ster Lestkowi, a sam bierz za wiosło i siadaj ze Sławką!

Przecława również się wzdraga przekroczyć zabitego, lecz przysłoniwszy dłonią oczy, podąża na wyznaczone stanowisko. Siada tyłem do dziobu, zaś brat zajmuje miejsce obok niej. Gniewko podaje wiosła i natychmiast powraca do mnie. Wiosła plusnęły w wodę. Znów podaję tempo: raz, raz, raz…

Łódź pchana dwoma parami wioseł, zaraz żwawiej rusza do przodu. Ba, gdybyśmy tak mieli pełną obsadę!

– Trzymaj środka rzeki! – pokrzykuje do brata Dobek, gdy wychodzimy z łuku. Unoszę się nieco, chcąc rzucić okiem za rufę. Na krańcach pola widzenia  dostrzegam sylwetki dwu drabów, rączo sadzących za nami. Ich droga wiedzie stykiem lądu i rzeki. Spod stóp bryzga woda. Raptem jeden potyka się, zaś biegnący tuż za nim towarzysz wpada na niego. Tryska fontanna wody. W czasie, gdy się z niej gramolą, wyprzedza ich następna trójka biegnąca za nimi. Wnet do niej dołącza jeden ze skąpanych, natomiast drugi, po pechowym upadku pozostaje na miejscu. Widocznie doznał jakiejś kontuzji. Tego na razie mamy z głowy.

Na powrót siadam na ławie, jako że wiosłowanie w pozycji pół stojącej jest niezbyt wygodne. Tymczasem łódź zbliża się do następnego zakola, tym razem biegnącego w prawo. Dzięki temu, bez powstawania z ławy, widzę podążającą naszym tropem zbójecką czwórkę. Są coraz bliżej. W pewnej odległości za nimi biegnie jeszcze trzech. Na dłuższą metę nie mamy szansy uciec. Chyba, żeby ich zatrzymać? Tak, to dobra myśl. I nie ma co z tym zwlekać!

Wyjmuję wiosło z wody.

– Dychnij, Sławko, na chwilę. – To dlatego, żeby łódź z każdej burty pchała jednakowa ilość wioseł.

Ujmuję kuszę, naciągam i zakładam bełt. Przekroczywszy dwie ławy, staję przy Lestku. Przyklęknąwszy na ławie sternika, opieram łoże kuszy o burtę. Ocena odległości dzielącej mnie od draba zamykającego pierwszą grupę pościgową, gdyż od niego muszę zacząć. Pozostali winni jak najpóźniej się zorientować, że są pod ostrzałem. Dla łuku jest to jeszcze odległość zbyt duża, dlatego powinienem uzyskać zaskoczenie. Może i nawet mi się uda wytrącić dwu z akcji nim reszta pojmie, co jest grane?

Krótkie celowanie – i brzdęk! Bełt pomknął ponad rzeką, na końcu swej drogi trafiając w cel. Tego nie jestem w stanie zobaczyć. Za to doskonale widzę rozbryzg wody, gdy trafiony dracz w nią pada.

Ponownie sposobię kuszę do strzału, znowu biorąc na cel ostatniego. Strzelam, lecz równocześnie drab się potyka i to go ratuje. Widocznie jednak bełt zaświstał mu tuż nad głową, gdyż coś wrzasnął do towarzyszy, a ci bardzo sprawnie uskakują pomiędzy drzewa. Najpewniej teraz przetną w poprzek wąski pas lądu dzielący odnogi i niezagrożeni pobiegną dalej. Za zakolem bez trudu nas dopadną, gdyż dotrą tam przed nami.

Wracam na swe miejsce, kładąc gotową do strzału kuszę u stóp tak, aby była pod ręką.

– Sławko, do roboty, wiosłujemy!

Łódź wchodzi w kolejny łuk rzeki.

– Lestko, trzymaj się bliżej lewego brzegu. Byle dalej od ścigających! Ci już pewnie nas wyprzedzili.

Obawiam się, że za zakolem draby będą już czekali z łukami gotowymi do strzału. Ukryci za drzewami, poślą celną salwę. Dla sprawnego strzelca cóż to za dystans? Cel jak na dłoni i w dodatku nieźle oświetlony. Wypadało by zatem wtedy nie wiosłować i być raczej schowanym za solidnymi burtami. Podobnie i sternik musi opuścić swój posterunek.

Pomiędzy jednym a drugim pociągnięciem wiosła przekazuję Gniewkowi, co wymyśliłem. Skinął z uznaniem głową:

– Prawyś, Sławku! Wszakże wypada też dawać baczenie, iżby nas z wody nie zaskoczono. Na brzegu starczy im nawet tylko dwu strzelców.

Ma rację! Nie pomyślałem o tym. Gdy zaś dołączą pozostali, może być gorąco. Strzelcy na brzegu nie pozwolą nam ponad burty wyścibiać nosa, zaś pozostali w tym czasie ku nam podpłyną i zaskoczą, być może nawet z dwu stron. Oczywiście będą we wodzie i wpierw z niej muszą się wydostać na pokład, ale nas do walki jest właściwie tylko dwu, chociaż i niedawni brańcy także w sprawie mogą być przydatni. Dobrze by więc zawczasu poczynić jakieś obronne przygotowania.

– Wiosła do łodzi!

Przyskoczywszy do steru, unieruchamiam go powrozem w pozycji zerowej. Nie od rzeczy byłoby umieszczenie przy nim nieszczęsnego dracza. Niechaj markuje sternika. To winno ich zmylić. W pierwszym rzędzie jego obiorą za cel.

Taszczymy z Gniewkiem zwłoki na rufę, sadzając na ławie sternika. By się nie osunęły, podpieram nieboraka wiosłem i mocuję powrozem. Mdli mnie przy tym, ale cóż – nie ma innego wyjścia.

Unoszona nurtem rzeki łódź płynie blisko lewego brzegu. Gniewko zajmuje stanowisko pomiędzy tobołami na dziobie. Układa z nich pospiesznie niską zasłonę. Będzie mógł zza niej od czasu do czasu rzucić okiem.

I to już koniec pospiesznych przygotowań. Niczego więcej nie sposób uczynić. Schowani za burtą, jesteśmy zdani na Gniewka. Byle go nie trafili!

Lecz oto zakole Odry za nami. Łódź wypływa na prostą. Tyle przynajmniej zauważyłem, wystawiwszy na moment głowę ponad burtą.

Raptem coś mlasnęło, a po chwilce znowu. Wpierw nawet nie zwracam na to uwagi. Lecz gdy w poszycie łodzi, tuż przed nosem, wbija się strzała, już wiem. Rzut oka na sternika potwierdza przypuszczenia. Sterczą zeń najmniej cztery strzały. Jedna na wylot przeszywa szyję nieboraka. Ale sobie na nim kamraci użyli! Wkrótce zresztą zaliczają następne trafienia. Jeżeli się nie opamiętają, nasz niby sternik będzie wnet mógł konkurować ze świętym Sebastianem! Chociaż nie wiem, czy by świętemu to odpowiadało? Pewnie nie.

Dzieci Żegoty pochowały się pod ławami. Tam przynajmniej są bezpieczne. Ja z Niukiem również siedzę pod ławą – drugą od rufy. Czekam na sygnał Gniewka. Obok leży kusza gotowa do strzału i dobyta z pochwy „awarka”.

Ostrzał wciąż trwa. Co chwilę stuknie wbijająca się w drewno poszycia strzała albo tylko zaśwista, przelatując ponad łodzią.

– Płynie ku nam czterech – ostrzega Gniewko.

Strzały nadal bzykają, ale jak gdyby rzadziej. To oczywiste, wszak płynie ku nam czterech drabów. Ale i tak pozostaje na brzegu jeszcze trzech strzelców, a to dla nas o trzech za dużo!

Ile czasu zajmie pływakom pokonanie dzielącego nas dystansu? Chyba niewiele. Przecież to tylko około sześćdziesięciu metrów. Wkrótce będą przy nas. Jak zaatakują? Z jednej, czy też z dwu stron? Spoglądam nerwowo to na jedną, to znowu drugą burtę, czy aby nie pojawią się na którejś dłonie napastników?

Nagle coś chlupnęło w pobliżu. Czyżby już? Przecież Gniewko powinien ostrzec! A może z tym zwleka do ostatniej chwili, żeby się nie ujawnić? A niech to! Byle samemu nie zostać zaskoczonym.

I gdy tak gorączkuję się pod ławą, nagle uświadamiam sobie, że właśnie przestały padać strzały. A więc już! Z emocji spotniały mi dłonie.

Natychmiast wypełzam spod ławy. Ująwszy kuszę, składam się do strzału, ukryty jeszcze za burtą. Głęboki wdech i w górę!

Na wodzie pomarszczonej drobnymi falami, w odległości najwyżej sześciu metrów, wyraźnie odbija głowa pływaka. Niemal nie celując ślę w nią bełt. Drab szarpnął do tyłu, coś zabulgotał i niknie w toni. Ja tymczasem przypadam za burtą, gorączkowo sposobiąc kuszę do ponownego strzału, ponieważ parę metrów za pierwszym, widziałem także drugiego pływaka!

– Zachodzą od brzegu – dochodzi mnie z dziobu głos Gniewka. Równocześnie w łodzi lądują trzy strzały. Jedna wbija się w ławę tuż przed mym nosem, zaś dwie w poszycie burty. Gdybym się nie przytulił do burty, pewnie bym oberwał.

Z kuszą przy oku ponownie na moment wychylam się ponad burtę, ale na powierzchni rzeki nikogo! Czyżby zanurkował?

Bez chwili namysłu przeskakuję ku drugiej burcie, na której w tej samej chwili zaciskają się właśnie dwie dłonie. W następnej sekundzie chlupnęło i ponad burtą wyłania się ociekająca wodą głowa i w ślad za nią i tors napastnika. W zaciśniętych zębach tkwi długi nóż!

Podrzut kuszy i ściągam spust, lecz równocześnie dostrzegam brak bełtu przed naciągniętą cięciwą! Widocznie nie dosyć dobrze wciśnięty pod sprężystą blaszkę, wypadł w czasie przeskoku od jednej burty do drugiej. Bez chwilki namysłu, z całej siły walę draba kolbą w twarz. Bryzga woda, zakotłowało się. Kolejny przeciwnik wypada z boju, nim ten jeszcze na dobre się rozpoczął.

Kątem oka dostrzegam na dziobie przygarbionego Gniewka, z mieczem w odchylonej do tyłu ręce. Zaraz też miga spadający cios. Ktoś wrzasnął, głośnym pluskiem zawtórowała rzeka. Ale i w tym samym czasie za mymi plecami także dziać coś się zaczyna. Kuszy już żadną miarą nie zdążę naciągnąć. Ciskam ją na dno łodzi, przyskakując do leżącej obok „awarki”. Równocześnie ponad burtą wyłania się kolejny napastnik. Czy zdążę?

W tym wypadku Niuk okazuje się szybszy. Przesadziwszy stojącą mu na zawadzie ławę, ląduję przednimi łapami na burcie, nos w nos z twarzą  napastnika. Wściekły charkot zabulgotał w wilczej gardzieli. Drab wrzasnął przeraźliwie, stykając się niemal z szczerzącą kły bestią. Pewnie i oczy psa w księżycowej poświacie płoną jasnym blaskiem. Stuknął o burtę wypadający z rozwartych szczęk nóż, padając na dno łodzi, zaś zaciśnięte na burcie dłonie puszczają łódź. Z pluskiem niknie w toni, wszakże w następnej chwili wypływa na powierzchnię. Takiego sprintu jeszcze nie widziałem! Tylko rozbryzgi wody znaczą drogę jego panicznej ucieczki.

Przypadam do Niuka, a złapawszy psa za kark, ściągam z burty na dno łodzi. Równocześnie czuję smagnięcie w plecy, zaś w sąsiednią ławę wbija się strzała. Przez moment widzę Gniewka z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale i on zaraz niknie pomiędzy tobołami.

Przyciągam do siebie kuszę i w parę chwil mam ją znowu gotową do użytku. Wprawdzie  zagrożenie abordażem minęło, ale pozostali przecież jeszcze strzelcy na brzegu. Czy nadal kryją się za drzewami, czy też w ferworze walki wyszli z ukrycia?

Znów w burtę wbija się strzała, a w ślad za nią następna. Pełzam pod ławami na rufę i tam, kryjąc się za naszpikowane strzałami ciało dracza, ostrożnie wyglądam.

Na niedalekim brzegu, tuż przy wodzie, tkwią trzy ludzkie sylwetki. Właśnie podpływa do nich uciekinier. Do brzegu brakuje mu najwyżej paru metrów.

Nad głową bzyka kolejna strzała, ale i ja już biorę jednego ze strzelców na cel. Ściągnięcie spustu. Śwista zwolniona cięciwa. Bełt poszybował ku celowi. Tego strzału jestem pewien. Przecież dobrze widzę zbója padającego do wody. Zaraz zresztą z niej wypełza, niknąc w nadbrzeżnych krzakach. Lecz również i ja staję się celem. No, może nie tak zupełnie, gdyż mnie przeznaczone pociski grzęzną w nieszczęsnym sterniku.

Parę sekund później strzela także Gniewko. Drugi dracz wypada z gry. Równocześnie rzekę na czworakach opuszcza niedobitek grupy abordażowej. I niestety nie ma sposobu, żeby i nim się zająć. Pal licho! Niknie też z pola widzenia ostatni ze strzelców.

Odwiązuję natychmiast zablokowany ster, a jest po temu najwyższa pora. Łódź zbyt blisko podeszła do wrażego brzegu. Popycham rumpel[7], zmieniając położenie steru. Płyniemy wprawdzie wolno, unoszeni tylko prądem płynącej wody, ale może mi się uda dokonać zmiany kursu? Najlepiej byłoby zwiększyć szybkość łodzi.

Przywołuję Gniewka. Może by tak z Dobkiem spróbowali wiosłować? Mogą przy tym siedzieć na dnie łodzi, żeby ich przypadkiem nie postrzelono i chociażby tylko parę razy ruszyć wiosłami. Byle dalej od tego brzegu!

Po chwili wiosła wychynęły za burty i zaczynają rytmiczną pracę. Wprawdzie jest dużo wolniejsza niż poprzednio, ale zawsze to coś. Zaraz też łódź nabiera sterowności. W ciało dracza, który mnie dotąd tak skutecznie osłaniał, znów trafia strzała. By próżno nie kusić losu, zsuwam się z ławy, sterując z dna łodzi. Drugi brzeg coraz bliżej. Ostatecznie prostuję ster. Przed nami następne zakole, zaś za nim szeroki przesmyk w lądzie łączący odnogi rzeki. Oddycham z ulgą. Jeszcze trochę i wreszcie wyjdziemy spod obstrzału zdesperowanego łucznika, który raz za razem śle ku nam strzały, na szczęście niecelne. Ale i też, ukryci za burtami, nie wystawiamy się na widok.

Mając chwilę czasu, przyciągam ku sobie kuszę, by ją znowu przysposobić do użytku. Może drab zobaczywszy wodę zagradzającą mu dalszą drogę, nieopatrznie wyjdzie na otwartą przestrzeń? Wcale bym się o to nie pogniewał.

Łódź wpływa w rzeczny łuk. Specjalnie nie przekładam steru, mając zamiar dobić do wyspy za przesmykiem. Tam właśnie chciałbym złożyć zwłoki nieszczęsnego zbója. Wielokrotnie mnie osłonił przed strzałami kamratów, dlatego żadną miarą nie zgodzę się na wrzucenie go do rzeki. Przez chwilę nawet myślałem o jakimś godniejszym pochówku, jednak ostatecznie doszedłem do wniosku, że wystarczy biedaka zostawić na widocznym miejscu. Już tam pewno jego kamraci nas w tym wyręczą, a jemu będzie przyjemniej, gdy w ostatnią drogę wyprawią go swoi.

Jeszcze jedna strzała trafia ciało nieszczęśnika. Bez tego i tak tkwi w nim najmniej tuzin. Po czasie okazuje się, że była to już ostatnia. Odtąd nikt już się nam nie naprzykrza.

Łódź przybija do brzegu poniżej przesmyku. Zdziwionemu Gniewkowi tłumaczę dlaczego. Słucha, lecz po jego minie poznaję, że go bynajmniej nie przekonałem. Wzruszywszy na koniec ramionami, pomaga jednak odwiązać zwłoki. Wziąwszy potem do pomocy jeszcze Dobka, taszczymy nieboszczyka na ląd i tam, nad brzegiem przesmyku, sadzamy pod drzewem, opierając plecami o pień. Za dnia kumple z pewnością go dostrzegą.

Przed powrotem do łodzi myjemy w rzece ręce. Niuk gania ucieszony, że wreszcie ma chwilę wolności. Z wolna opadają bitewne emocje. Każdy ma coś do powiedzenia. Jestem pewny unieszkodliwienia, chociażby tylko chwilowego, dwu drabów,  chociaż ten postrzelony we wodzie miał zdecydowanie mniejszą szansę przetrwania.  Gniewko natomiast twierdzi, że jedynie zranił swego przeciwnika, gdyż ten w ostatniej chwili zdołał się odchylić tak, że tylko końcem sztychu płatnął go przez gębę. Czy później raniony zdołał dopłynąć do brzegu, trudno zgadnąć. Nikt za nim nie patrzał, jako że co innego absorbowało wówczas naszą uwagę. Do pewnych strat draczy należy jeszcze doliczyć wcześniej poległego w łodzi wartownika. Prócz tego, w trakcie boju, na pewno trafiliśmy jeszcze nie jednego, ale nie wiadomo z jakim skutkiem? W każdym razie wygląda na to, że obecnie już raczej nie ma kto nas ścigać. A chociażby i nawet, to na czym? Chyba, żeby w tym celu zbudowali tratwę.

Jutrzenka na wschodzie zwiastuje rychły świt. Czas ruszać w dalszą drogę, chociaż i tak pewnie wkrótce zatrzymamy się na dłuższy wypoczynek. Tutaj w żadnym wypadku popasać nie można. Zbyt blisko dopiero co pokonanych draczy. Jeszcze by nas mogli zaskoczyć. Cóż to w końcu za przeszkoda kilkudziesięciometrowej szerokości przesmyk?

Wsiadamy do łodzi.

– A gdzieżeś to, Sławku, bluzę na grzbiecie tak rozdarł? – pyta raptem mój druh. – Poczkaj, poczkaj[8], wszak ranionyś!

Tu przypominam sobie smagnięcie w plecy pod koniec akcji. Widocznie drasnęła mnie strzała. Zrzucam bluzę.

– Gracką krechą cię naznaczyli! Wszakże rana pytka. Aby ci skórę głęboko rozorała.

Mam nadzieję, że nie była zatruta? Dla pewności wypadało by sprawdzić. Najlepiej na tych tkwiących w ciele zbója. Wracam więc pod drzewo, a zacisnąwszy zęby, wyrywam kilka strzał i dokładnie oglądam groty. Są gładkie i bez trującego nalepu. Oddycham z ulgą. Wróciwszy do łodzi ze strzałami w garści, podaję Gniewkowi:

– Masz! Obmyj je z posoki i będą jak nowe. Przydadzą się!

Nim jednak ruszymy w dalszą drogę, trzeba przynajmniej pobieżnie opatrzyć moją ranę

 

Pod wieczór łódź wpływa w prawobrzeżny dopływ Odry. Podobno troszkę w górę jego biegu jest gródek Stubora – rodowego Sulisławy. Nie jest to wprawdzie zbyt bliski krewny matki Dobka, ale zawsze członek rodu, z którego się wywodzi. Podobno nawet ongiś chciał pojąć Sulisławę za żonę, lecz jej rodzice inaczej postanowili oddając ją Żegocie. Bo i też Stubor wówczas nie miał niczego, żyjąc w rodzinnym źrebie, który wciąż jego dziad dzierżył twardą ręką i tylko on o wszystkim decydował. A że Stubor miał jeszcze nie pożenionych starszych braci, dlatego nie było nawet co marzyć, żeby głowa rodu sprzyjała jego matrymonialnym zamysłom. Z czasem Stuborowi twarde rządy dziadka do cna obrzydły. Porzuciwszy rodzinne pielesze, z kilkoma podobnymi sobie towarzyszami wybrał się szukać nowego miejsca do życia. Znalazł je pośród boru nad brzegami rzeki, której niezbyt bystry nurt przyszło nam właśnie pokonywać. Opowiedzieli nam o tym niedawni brańcy podczas porannego posiłku, gdy radziliśmy, co dalej czynić? Nie bardzo pociągająco przedstawiała się perspektywa powrotu do zagrody Żegoty. Był to przecież dobry dzień drogi, a pod prąd rzeki nawet i dużo więcej. Przy tym nasza dłubanka nawet by wszystkich nie pomieściła, zaś żegluga w górę Odry zdobytą łodzią w ogóle nie mogła być brana pod uwagę. Po prostu brakowało wioślarzy zdolnych przez dłuższy czas skutecznie ją popychać przeciw nurtowi rzeki. Dlatego wiadomość o Stuborze i jego gródku została przyjęta nieomal jako prawdziwy dar niebios. Daleki krewny uwolnionego rodzeństwa i zawiadywany przezeń gródek rozwiewał nasze troski. Tam dzieci Żegoty mogły pozostać i czuć się bezpiecznie. Już tam pewnie Stubor znajdzie sposób, aby przesłać Sulisławie wiadomość o dzieciach, a może nawet dostarczy je do domu?

Jakoż niebawem zza zakrętu rzeki wyłania się rozległa polana pośród boru, z otoczonym zębatą palisadą gródkiem na niewielkiej kępie. Przy brzegu, na grubych dylach, tkwi pomost. Cumuje przy nim duża łódź. Najpewniej własność gospodarza, który do komunikowania się ze światem musi przecież posiadać jakiś wygodny środek lokomocji. Przy gęstej sieci rzek, łódź jest dużo wygodniejsza niż wóz, którym w dodatku należy się przedzierać przez puszczę wąskimi i wyboistymi dróżkami, przez większość roku dodatkowo tonącymi w błocku.

Na brzegu kręcą się jacyś ludzie. Troszkę dalej – na łące – pasie się bydło i kilka koni. Natomiast całą przestrzeń polany za gródkiem zajmują pola. Gródek nie jest duży. Kilka strzechą krytych dachów góruje ponad bródłem[9] okalającym Stuborowe gniazdo. Brama, z czatowniczym samborzem, patrzy na rzekę płynącą poniżej. Będzie do niej z dwieście metrów. Zachodzące słońce zalewa małą warownię krwawym blaskiem. Sprawia to wrażenie jak gdyby płonęła, jednak brak dymu oraz spokój panujący wokoło uświadamia, że to jedynie złudzenie.

Ciekawe czy Stubor z towarzyszami zaczynał od karczowania polany, czy też zastał już ją gotową do zajęcia? W każdym razie dobrze się urządził, a i okolica jest piękna.

Podpływamy do pomostu, przybijając poniżej zacumowanej łodzi. Wiążę cumę do kołka, zaś dłubankę burta w burtę do zdobytej łodzi.  Ludzie z brzegu spoglądają na nas ciekawie, a jeden, widocznie pełniący pośród nich funkcję starszego, podchodzi. Wyskoczywszy na ląd, pozdrawiam go i pytam czy zastaliśmy Stubora w domu? Widząc zaś w jego oczach błysk podejrzliwości, natychmiast wyjaśniam, wskazując niedawnych brańców, że przywieźliśmy doń krewniaków. To wystarcza, gdyż otrzymuję twierdzącą odpowiedź. Gospodarz jest w domu. Zaraz nas do niego zaprowadzi. Pewnie ucieszą go niespodziewane odwiedziny.

Chociaż jestem bardzo ciekawy Stuborowego gródka, pozostaję z Niukiem na przystani. Niezbyt mądrze byłoby zostawiać łodzie wraz z ładunkiem bez opieki. Gościnność gościnnością, lecz i odrobina przezorności nigdy nie zawadzi. Już chociażby same zbójeckie łupy mają pewnie sporą wartość. A dochodzi do tego jeszcze zamknięta na kłódkę dobrze okuta skrzynka, którą dostrzegłem głęboko pod ławą sternika. W jakiś sposób przymocowana do dna łodzi, nie dawała się ruszyć z miejsca. Jej zawartość stanowiła dotąd tajemnicę. Z otwarciem wolałem zaczekać do czasu, aż Dobko z rodzeństwem opuści łódź. Spodziewam się bowiem, że skrzynka pełniła rolę sejfu zbójeckiej załogi, lub już to tylko jej wodza. Rodzeństwo w ogóle nie zwróciło na nią uwagi, całkowicie zaabsorbowane ładunkiem pod płachtą. Nawet i dobrze. Im mniej wtajemniczonych, tym lepiej. Zawsze przecież któreś mogło, chociaż i mimowolnie, wygadać się przed niepowołanymi, przysparzając nam niepotrzebnych kłopotów. A tak, co oczy nie widziały, tego jęzor nie wypapla. Zaś szkody nikt nie poniesie, wyłączywszy zbójów, gdyż i tak postanowiłem zawartość skrzynki sprawiedliwie podzielić na trzy części, ale jeszcze nie teraz. Z tym wypadało poczekać do naszego powrotu. Wracając odwiedzimy znowu zagrodę Żegoty i wtedy będzie okazja ostatecznie załatwić tę sprawę.

Przed dotarciem w okolice Stuborowych włości, zawczasu ustaliłem podział ról w czasie wizyty. Głównym tego powodem był ładunek zbójeckiej łodzi, którego raczej nie należało spuszczać z oka – przynajmniej do czasu wyjaśnienia się sytuacji. Tak więc Gniewkowi przypadła wizyta w gródku, mnie rola stróża. Wprawdzie Gniewko zamierzał na noc wrócić, ale nie było to wcale takie pewne. Z równym powodzeniem mógł zanocować w gródku, zatrzymany przez gościnnego gospodarza. Jak by więc nie wyszło, jeszcze tej nocy, a właściwie  najlepiej wczesnym rankiem, muszę dobrać się do skrzynki, gdyż łódź zbójów zamierzaliśmy zostawić u Stubora, zaś jej ładunek przeznaczyć dla Sulisławy, jako zadośćuczynienie za poniesione podczas napadu straty. I to właśnie także ma ze Stuborem załatwić Gniewko. Znając solidarność rodowców, nie przewidywałem ze strony gospodarza jakichkolwiek trudności. Łódź z ładunkiem chcieliśmy przekazać Stuborowi nazajutrz. Do tego więc czasu należało uporać się ze skrzynką pod ławą. Skoro tylko Gniewko z przewodnikiem i resztą załogi odeszli, spoglądam na ukrytą skrzynkę. Próba jej oderwania od podłoża nie przynosi rezultatu. Mocno trzyma! Niezbyt mi się widzi rozbijanie kłódki. A gdyby tak spróbować rozłączyć zawiasy? Rzut oka na pogrubione końcówki bolców. Tak, powinno się udać. Wystarczy je obciąć z jednej strony, a następnie wybić z zawiasów. Ba, gdybym to miał piłę do żelaza! Niestety nie mam, ale sądzę, że i toporkiem uda  się tego dokonać. Użyty w charakterze przecinaka winien zapewnić pożądany rezultat. Wobec tego należy rozglądnąć się za odpowiednim kamieniem, którego użyję zamiast młotka. Rozglądam się po brzegu, cóż kiedy jak na złość niczego odpowiedniego nie ma. Zrezygnowany już chcę zagadnąć miejscowych i  chociażby pożyczyć do jutra jakiejś siekierki, gdy wzrok mój pada na rzekę, a tam na dnie, tuż obok łodzi, dostrzegam parę otoczaków. Zrzuciwszy bluzę i podwinąwszy nogawki – chlup do wody. Wybieram kamień, który mi wygląda na granitowy. Przynajmniej nie rozpadnie się podczas roboty.

Po pewnym czasie od gródka zbliża się dwu ludzi. Jednak to nie Gniewko wraca. Okazuje się, że przyniesiono mi wieczerzę. Widocznie mój druh jakoś sensownie wytłumaczył moje pozostanie na łodzi. Pożywienia jest tyle, że z powodzeniem wystarczy dla mnie i Niuka. Serdecznie dziękuję, prosząc o przekazanie podziękowań gospodarzowi. Gdy posłańcy odeszli, zabieram się za wyżerkę, dzieląc sprawiedliwie dary Boże z mym czarnuchem. Jem, wolno przeżuwając kęsy, co jakiś czas pociągając spory łyk gorzkawego piwa ze zdobnego krzyżykowym szlaczkiem gliniaka.

Z wolna zapada zmierzch. Ludzie Stubora także już odeszli z przystani. Na odchodnym życzyłem im dobrej nocy. Szczęściem nie pozostawiają nikogo na straży. Oddycham z ulgą. Byle tylko nie posłano z tym zadaniem kogoś z gródka. Widać jednak Stubor czuje się pewnie w swych włościach i wystawianie wartownika na przystani uznaje za zbędne. Co najwyżej ktoś mógłby mu świsnąć łódź. Ta zaś jest duża i ciężka, więc do obsługi nie wystarczy jednego człowieka. Minimum trzech i to tylko wtedy, gdyby zamierzali spłynąć w dół Odry. Przeciw prądowi nie da rady. Tak mi się wydaje, że nad Odrą ma najpewniej posterunek obserwacyjny, by w porę wiedzieć o pojawieniu się obcych lub innym zagrożeniu. Dlatego w swym gródku może spać spokojnie, od bezpośredniej napaści zabezpieczony solidnym ostrokołem i czuwającą w samborzu strażą.

Zanim ciemności na dobre ogarnęły ziemię, odbijam toporkiem ławę sternika. Umocowano ją na czterech dębowych kołkach, które bez większych trudności wychodzą z gniazd. Odłożywszy ławę na bok, spoglądam na skrzynkę i aż mnie ręce swędzą, żeby natychmiast się do miej dobrać. Na to niestety jest już za ciemno. A gdyby tak sobie czymś przyświecić? Nie tak przecież daleko widziałem kępę sosen. Tam bez trudu winienem znaleźć suchą, żywiczną gałąź, stosowną na pochodnię. Nie zwlekając ni chwili, ruszam. Mniej więcej po piętnastu minutach jestem właścicielem kilku suchych gałęzi. Po krótkim namyśle czynię użytek z toporka, rozszczepiając gałęzie na drobniejsze szczapki – w sam raz na łuczywa.

Spiesznie wracam do łodzi mając nadzieję, że w międzyczasie nikt się bliżej nie zainteresował jej ładunkiem. Jednak na miejscu wszystko w porządku. Zatem do dzieła!

Rozszczepiwszy nożem jedną ze smolnych szczapek, uzyskany wiór przypalam zapalniczką. Gdy się rozpalił, odpalam odeń grubszą szczapkę i po chwili wtykam w otwór po kołku do niedawna kotwiącym ławę sternika. Tym sposobem miejsce pracy mam dobrze oświetlone. Przyłożywszy ostrze toporka do pogrubionej końcówki bolca, kilka razy uderzam kamieniem w obuch. Rzut oka na bolec. Pięknie! Prawie że do połowy nacięty, zaś ostrze nawet się nie wyszczerbiło. Oby tak nadal!

Nie minęło wiele czasu, a tu już obydwa bolce gotowe do wybicia. Niestety nie mam wybijaka, ale spróbuję zastąpić go jednym z mych czterocalowych gwoździ, które wraz ze mną w kieszeni spodni dokonały skoku w czasie. Pozostały mi tylko jeszcze dwa.

Niezbyt mocno stukam obuszkiem w łebek gwoździa. Po drugim uderzeniu bolec drgnął, a potem już bez oporów pozwala się wybić. Niestety z drugim jest trochę więcej zachodu. Pomimo trzech uderzeń ani drgnie. Wobec tego mocniej uderzam, w efekcie czego gwóźdź się zgina. Biorę drugi i ponawiam próbę. Ostatecznie oporny bolec daje za wygraną i po ostatnim uderzeniu wypada na dno łodzi.

Westchnąłem z ulgą. Równocześnie dopala się kolejne łuczywo. Przed ostatecznym „szturmem” na oporną skrzynkę, chwila wytchnienia. Wychodzę na brzeg. Parę głębokich wdechów i krótki spacer pomostem, by ostudzić emocje. Jeszcze raz rzucam okiem po najbliższej okolicy, lecz wokoło cisza i spokój. W porządku, można działać.

Ująwszy toporek, podbijam obuszkiem zawiasy w górę. Wystarczyło czterech uderzeń, by się rozłączyły. Wetknąwszy ostrze w szparę, jednym ruchem podważam wieko. I po co skrzynce wzmacniające okucia i kłódka, skoro i tak bez większych kłopotów można ją otworzyć? Wystarczy tylko nieco ruszyć głową.

Na kawałek rozpostartej płachty wyjmuję zawartość zbójeckiego sejfu:

Sześć sztyletów o zdobnych rękojeściach, w złotych i srebrnych pochwach; pięć złotych kubków i trzy srebrne – każdy z ozdobnymi szlaczkami przy brzegu; duży złoty medalion w kształcie promienistego słońca, z uszkiem dla zaczepienia łańcucha, którego niestety brak. Czyżby miał przedstawiać Swaroga? Jeżeli tak, to niezawodnie zrabowano go jakiemuś znaczniejszemu żerzcy. Następnie pięć większych kawałków złota, po prostu od czegoś odrąbanego. Na dnie znajduję kilkanaście złotych monet – chyba bizantyjskich oraz dużo więcej srebrnych i to najprzeróżniejszych. Pośród nich dostrzegam także znane dirhemy, jak również kilka monet kwadratowych. I to już wszystko.

Przez chwilę spoglądam na leżącą przede mną zawartość zbójeckiego sejfu, a następnie zawijam w zgrabną paczkę, parę razy omotaną powrozem, która natychmiast niknie w jednym z naszych worków. Przy najbliższej okazji pokażę łup Gniewkowi. Wtedy, już na spokojnie, wszystko sobie dokładnie pooglądamy. Tutaj wolę nie ryzykować. A i skrzynkę dobrze byłoby na powrót również zamknąć – wpada mi raptem do głowy.

Odnajduję bolce na dnie łodzi. Wieko wędruje na swe miejsce. Dobrze dobijam zawiasy i gwoździem sprawdzam otwory. Wygląda na to, że pasują do siebie. Niebawem bolce znów tkwią w zawiasach, zaś błyszczące po obcięciach końce dla niepoznaki smaruję błotem. I na koniec ława sternika wraca na poprzednie miejsce. Wpierw jednak z gniazd na kołki muszę wydobyć niedopałki łuczyw.

– Dobra robota, Sławku – mruczę pod nosem zadowolony.

Niuk dawno śpi, wyciągnięty na płachcie okrywającej ładunek. Wobec tego i ja moszczę sobie obok wygodne leże. Wnet zasypiam i śpię spokojnie do świtu, gdy to budzą mnie ptaki z okolicznych drzew. Właśnie zaczęły kolejny dzień i nic ich nie obchodzi, że chciałbym jeszcze pospać. Na wstawanie dużo za wcześnie, leżę zatem nadal, spod przymrużonych powiek spoglądając na boży świat. Za to Niuk śpi wciąż w najlepsze, zupełnie nieczuły na artystyczne popisy skrzydlatego bractwa.

W końcu jednak mam dosyć bezczynności. Myję się pobieżnie w rzece. Jest jeszcze wcześnie i brama do gródka zamknięta. Coś mi się wydaje, że nie tak rychło zobaczę Gniewka. Wpierw gospodarz musi wstać z łoża, potem zjeść śniadanie, a dopiero później może się pofatygować na przystań zobaczyć łódź wraz z ładunkiem. A przy tym nie wypada mu się zbyt spieszyć, chociażby nie wiem jak byłby ciekawy.

Sądzę, że chyba i dzisiaj poślą mi coś do zjedzenia?

Aby później nie tracić już czasu, przygotowuję dłubankę do dalszej drogi. Czerpię wodę z dna. Nie, żeby łódź przeciekała, lecz zawsze coś się tam do niej nachlapie. To przy dłuższym rejsie nieuniknione. Dlatego też nasz dobytek leży na niewielkim podwyższeniu, by nie był  narażony na zamoknięcie.

Poza wiosłami łódź jest wyposażona jeszcze w niezbyt wysoki maszt oraz żagiel z drewnianym bomem – teraz złożone na dnie. Coś takiego zapamiętałem z czasów żeglowania w Harcerskim Ośrodku Wodnym w Wiśle Wielkiej. Ale z żagla najprawdopodobniej skorzystamy dopiero w drodze powrotnej. Teraz wystarcza wioseł i nurtu płynącej rzeki, a i wiatry niezbyt sprzyjają żeglowaniu. Łódka ma również opuszczany ster, którego wszakże  podczas żeglugi tylko we dwu o wiosłach nie używamy. Wiosłuje się  zaś tak, jak w aldijach – twarzą do przodu, trzymając krótkie wiosło oburącz.

Po sklarowaniu dłubanki znów wypoczywam na zbójeckiej łodzi, od czasu do czasu spoglądając w stronę gródka. Lecz, jak dotychczas, nikt jakoś nie ma zamiaru wybierać się w moją stronę. Słońce już jakiś czas temu zaczęło codzienną wędrówkę po nieboskłonie, zalewając okolicę złotym blaskiem. Zapowiada się gorący dzień.

Wreszcie brama uchyla swe podwoje. Wychodzi z niej stado, które wczoraj widziałem na pastwisku. Towarzyszy mu dwu pastuchów z psami. Obierają jednak wschodni kierunek, a więc w najodleglejszy od przystani zakątek polany. Nawet dobrze. Jeszcze by się psy gotowe z Niukiem pogryźć.

Dobrze już zgłodniałem i najchętniej bym wreszcie coś przekąsił, dlatego coraz częściej spoglądam na bramę gródka. Wszakże tym razem moja cierpliwość zostaje wystawiona na długą próbę. Mija bowiem jeszcze najmniej z pół godziny, nim w końcu dostrzegam tych samych, co wczoraj mężów, zdążających w mą stronę. Każdy niesie zgrabny koszyk. Pewnie prócz śniadania zawierają jeszcze jakieś zapasy na drogę. Nie ma jak to słowiańska gościnność!

Skoro tylko podeszli, pozdrawiam grodzian, życząc dobrego dnia. Odbieram podane koszyki, dziękując za pożywienie. Odpowiadają mi lekko skłoniwszy głowami i niezwłocznie wracają, nie dając się wciągnąć w rozmowę. A szkoda! Chętnie bym sobie z nimi pogawędził. Może by rzekli coś ciekawego? Ale widocznie  mają w gródku inne obowiązki, od których chwilowo się oderwali, nie czas zatem na czcze pogaduszki. Trudno! Później z Gniewkiem nagadam się do woli, rekompensując z naddatkiem przymusowe milczenie.

Po śniadaniu koszyki z resztą prowiantów wstawiam do dłubanki i odwiązawszy ją od zbójeckiej łodzi, zmieniam miejsce postoju, cumując przy brzegu poniżej pomostu. Z coraz większą niecierpliwością wypatruję powrotu druha. Cóż on tam tak długo siedzi? Jeszcze gotowym na Stuborowej przystani zapuścić korzenie!

Ostatecznie doczekałem się. Właśnie zrezygnowany mam zamiar uciąć sobie krótką drzemkę, gdy z rozwartych wrót gródka wychodzi dosyć liczny orszak. Przodem kroczy postawny mąż przy mieczu. Na głowie spiczasty hełm. Obok podąża Gniewko z Dobkiem i Lestkiem. Jakoś nie widzę Przecławy. Pewnie została w gródku. Za nimi idzie z piętnastu zbrojnych. Czyżby zanosiło się na wojenną wyprawę?

Na wszelki wypadek przywiązuję Niuka do tego samego co dłubanka drzewa i wychodzę naprzeciw. Wypada osobiście powitać gospodarza i podziękować za gościnę. Nigdy za wiele grzeczności – przypominam sobie maksymę mamy. – Ta nigdy człowiekowi nie przynosi ujmy, zaś okazany starszemu szacunek jedynie dobrze o człowieku świadczy.

Skłoniwszy głowę, pozdrawiam Stubora, a Gniewko mnie przedstawia. Gospodarz badawczo na mnie spogląda. Uśmiecham się, zaś Stubor wyciąga rękę w geście powitania. Chwilę rozmawiamy, po czym podchodzimy do zbójeckiej łodzi. Po krótkich oględzinach gospodarz wchodzi do niej, a przekroczywszy wioślarskie ławy, przechodzi na dziób. Unosi płachtę okrywającą ładunek. Dobko wskazuje, gdzie ich trzymano. Widać Stubor został już o wszystkim poinformowany, nie ma zatem potrzeby próżnego strzępienia języka. Poczekam raczej na to, co on powie. Tu wszakże gospodarz okazuje się nad wyraz oszczędny w słowach. Dziękuje krótko z pomoc okazaną rodowcom. Ujęciem draczy i wymierzeniem kary sam się zajmie. Nikt mu bezkarnie pod nosem grabił nie będzie! Jednak w tym celu wielce byłaby mu pomocna łódź draczy. We dwie łodzie dużo łatwiej ująć niegodziwców. Chyba nie mamy nic przeciw temu?

– Rzecz jasna, że nie. Niechaj wam, Stuborze, dobrze służy. Wszelako zbójeckie dobra lepiej zostawić na miejscu. Po co łódź gnać z daremnym ciężarem? Jedynie zmęczy wioślarzy, a i tak przeciw nurtowi będą płynęli.

Stubor potwierdzająco kiwa głową:

– Prawiście![10] Budzisz, toboły na brzeg! Ty zaś, Mszczuj, ostań i bacz, iżby wraz do mej komory trafiły – zwraca się do podwładnych.

W parę chwil łódź sprawnie rozładowano, zaś jeden ze Stuborowych wojów wraca do gródka. Pewnie to ów Mszczuj.

Tymczasem Stubor już nas żegna. Pilno mu na rzekę za draczami, by jeszcze jakiejś nowej niegodziwości nie popełnili. A tak, nim się opamiętają po klęsce, już ich capnie. Zaś na pamiątkę naszego spotkania prosi, byśmy odeń przyjęli gąsior przedniego miodu. Ten nam się bardzo na rzece przyda – szczególnie w słotne dni, kiedy to wilgoć sama w kości lezie. Tu słaby uśmiech zagościł na jego obliczu. Odbiera gąsior podany przez jednego ze swych i przekazuje Gniewkowi.

– Żegnajcie tedy! A zaglądnijcie do mnie, kiedy wracać będziecie. Rad was znów obaczę i rzeknę, jako z draczami rzecz się skończyła.

Mocny uścisk dłoni i już zajmują miejsca w łodziach. Stubor siada przy sterze w zdobycznej i każe odbijać.

Sprawnie im poszło! Łodzie, jak na komendę, prawie że w miejscu wykręciły równocześnie, kierując dzioby w dół rzeki. Plusnęły wiosła, zaraz od startu nadając łodziom dobrego tempa. Niebawem nikną z oczu za zakolem.

Odwiązuję Niuka. Ucieszone psisko przypada do Gniewka i omal mu z rąk nie wytrąca darowanego gąsiora. Przejmuję szybko zacny trunek, chcąc go uchronić przed zmarnowaniem. Zaraz też ląduje pośród naszych ruchomości na dnie dłubanki. Tam będzie bezpieczny.

Żegnamy Dobka i Lestka, obiecując odwiedzić ich zagrodę w drodze powrotnej. Wiekować na Ślęży nie zamierzamy, tedy rychło nas znów zobaczą, zaś w międzyczasie Stubor pewnie pomoże im wrócić do domu. To wszak obiecał. Wpierw jednak schwyta zbójecką bandę. Szybko się z tym uwinie. Prosimy także o pożegnanie w naszym imieniu Przecławy.

Widzę, że Dobkowi markotno. Klepię go więc w ramię:

– Nie trap się, Dobku! Rychło się obaczym. Ani się obejrzysz. – I żeby nie przeciągać smutnych chwil rozstania, łapię Niuka za obrożę.

– Pójdź, Gniewku! Najwyższa pora i nam ruszać w drogę.

Wsiadamy do łodzi, zaś Dobko odwiązuje cumę łączącą nas z lądem. Niuk kładzie się na swym miejscu. Ujmujemy wiosła. Gniewko odpycha się od brzegu i łódka wykręca dziobem w kierunku Odry.

– Bywajcie!

Jeszcze kilka razy macham ręką ku stojącym na pomoście, jednak wkrótce nikną mi z oczu, zasłonięci nadrzecznymi chaszczami.

 


[1]    uwarzył – ugotował;

[2]    war – upał, gorąc;

[3]    tarżyć – handlować;

[4]    prawyś – masz rację;

[5]    pojutru – pojutrze;

[6]    rab – niewolnik;

[7]    rumpel – drążek (rękojeść) steru;

[8]    poczkaj – poczekaj;

[9]    bródło – palisada, ostrokół;

[10]  prawiście – macie rację;

Skip to content