ODCINEK 2

Minęły dwa dni od opuszczenia Stuborowych dziedzin, lecz bynajmniej nie odpłynęliśmy od nich zbyt daleko. Pierwszego dnia żeglugi, wczesnym popołudniem, dla odpoczynku stanęliśmy na odrzańskiej wyspie. Wypadało sobie przygotować porządny posiłek. Od pewnego już czasu odczuwałem ból w plecach, szczególnie dokuczliwy podczas wiosłowania. Gdy więc złowiony szczupak zamieniał się w główne danie obiadu, powiedziałem o tym Gniewkowi. Kazał mi zdjąć bluzę. Patrzał długo, coś mrucząc pod nosem.

– Co tam mamroczesz? Gadaj wprost – nie wytrzymałem.

– Ano wygląda na to, iże rana gnoić się zaczyna. Nic dobrego! Trza by czymś obłożyć.

Ba, ale czym? Podobno liść babki jest dobry. Ale babka nie rosła na wyspie, dlatego na razie musiało wystarczyć przemycie przegotowaną wodą. O wypłynięciu tego dnia  w dalszy rejs nie było już mowy. Nazajutrz rana wcale nie wyglądała lepiej. Znowu ją przemył wodą i radził nie wdziewać na grzbiet bluzy. Może za dnia słońce ranę wysuszy? Najlepiej zaś byłoby zasięgnąć rady kogoś w tych sprawach biegłego.

– Wrócić do Stubora? Toż nam dobry dzień zejdzie! Przy tym ja chyba nie powiosłuję. Może bym tak tu pozostał, a ty popłyniesz? Zawsze to łódź lżejsza będzie.

Gniewko zadumał się, marszcząc czoło. W końcu rzekł:

– Nie, nie do Stubora nam z tym się udać. Przecie prawił[1] mi przy wieczerzy o jednym taki wróżu, co to ziół i człeczych niemocy świadom. Kiedy trza, po niego Stubor śle. Mieszka pono na drugim brzegu, przy strudze, co do Odry wpada. Musi to być nie za daleko od Stuborów dziedziny. Doń trza by się udać. Ale prawyś, Sławku, iżbym sam popłynął. Ostaniesz tu, zaś ja ruszę go szukać. Z tym nie ma co zwlekać.

Jak powiedział, tak uczynił. Wpierw jednak wyładował z dłubanki większość ekwipunku, żeby było lżej. Za to zabrał Niuka, gdyż pies mógł mu być pomocny w poszukiwaniach znachora. Zostałem sam. Gdybym chciał, mógłbym się zabawiać w Robinsona na bezludnej wyspie. Cóż, kiedy nie miałem na to ochoty. Grzbiet mnie bolał, starałem się więc jak najmniej ruszać. Dzień był piękny. Polegiwałem na wygrzanej trawie, co jakiś czas wystawiając plecy do słońca, ale nie za długo. Lepiej było z tym nie przedobrzyć. Potem wszakże głód kazał mi się zająć przygotowaniem posiłku. Idąc po linii najmniejszego oporu, poprzestałem na darowanych przez Stubora wiktuałach. Spoglądając na zapieczętowany gąsior, przez chwilę odczuwałem pokusę, aby skosztować jego zawartości. Łyczek lub dwa mi nie zaszkodzą. Ostatecznie jednak zrezygnowałem. Nie wiadomo czy później dam radę na powrót go szczelnie zatkać, a i Gniewko mógłby się jeszcze poczuć urażony. Poniechałem zatem miodu, pozostawiając go na inną okazję.

W czasie poobiedniej sjesty naszła mnie nagła troska: Co by się stało w przypadku niespodziewanych odwiedzin na wyspie kogoś obcego i to w dodatku nie koniecznie przyjaźnie do mnie nastawionego? Wprawdzie draczy Stubor z pewnością już ujął, ale przecież zawsze może się ktoś znaleźć, kogo skusi pozostawiony przy mnie dobytek. Do tego jestem sam i trudno by mi było temu przeszkodzić. Lepiej zatem nie trzymać wszystkiego na widoku. Przecież okazja czyni złodzieja.

Aby nie kusić licha, schowałem mój i Gniewka worek w gęstej koronie rosnącego obok drzewa, mocując je do pnia powrozem. Wprawdzie ze wspinaczką miałem niejakie trudności, ale ostatecznie rzecz całą przeprowadziłem pomyślnie. Odetchnąłem z ulgą. Na biwaku prawie że nic nie pozostało, a już na pewno nic godnego rabunku. Jedynie swą broń miałem w zasięgu ręki – tyle, że ukrytą w krzaku olszyny, pozostając tylko przy nożu u pasa. Jakoś bym się głupio czuł bez niego.

Podtrzymując małe ognisko, doczekałem zmierzchu. Zjadłszy skromną wieczerzę, jeszcze jakiś czas czuwałem, oczekując powrotu druha. W końcu zrobiło się późno. Wątpliwe, żeby wracał nocą. Najpewniej więc zobaczę go jutro. Przecież dopłynięcie na miejsce i odszukanie znachora najpewniej zajęło sporo czasu. Niech tam, byle mi przywiózł skuteczny lek!

Okrywszy się derką, wnet zasnąłem, budząc się wszakże przy każdej próbie zmiany pozycji. W końcu sprzykrzyło mi się to ciągłe budzenie. W jakiś sposób należało  wyeliminować tendencje zajmowania we śnie pozycji na wznak. Po chwili namysłu ustawiłem za sobą oba kosze z resztą darowanych przez Stubora wiktuałów. Przy próbie przewrotu, moje biodro napotykało przeszkodę, w zarodku likwidującą kończący się bólem ruch. Znowu zasnąłem i tym razem było dużo lepiej.

Budzę się nagle. Ktoś tarmosi mnie za ramię. Wrócił Gniewko? Uchylam jednej powieki. Jest chyba jeszcze bardzo wcześnie. Niczego więcej już nie zdążyłem pomyśleć. Mocny kopniak w momencie stawia mnie na nogach. Łapię za nóż, ale równocześnie i mnie ktoś chwyta za rękę, uniemożliwiając wyszarpnięcie żelaza z pochwy. Sekundę później żelazny uścisk unieruchamia drugą rękę. Aż mi w oczach ciemnieje, gdy zostają wykręcone do tyłu. Mój nóż tymczasem zmienia właściciela.

Napastników jest trzech. Dwu mam za sobą, zaś trzeci zabawia się mym nożem, demonstrując  wymownie podrzynanie gardła. Nie mam wątpliwości, że jego przestrogę należy traktować poważnie. Wszak to dobry znajomy, chociaż dotąd nie miałem okazji zamienić z nim słowa. Rogaty hełm na głowie nie pozwala na żadne wątpliwości. Zaraz zresztą dostrzegam także znajomą łódź przy brzegu.

– A niech to! Zostałby Stubor pokonany? Nie, to niemożliwe! Ba, lecz jakimż to innym sposobem miałbym przed sobą niedawno pokonanych draczy?

Zamykam oczy. Może to sen? Niestety po ponownym uchyleniu powiek zastaję nie zmienioną rzeczywistość. Jestem bezbronny w ręku zbójów. Czy są świadomi, komu zawdzięczają niedawną porażkę? Jeżeli tak, marny mój los! Ciarki przechodzą mi przez obolałe plecy. Równocześnie czuję, że na nich klei się do czegoś moja koszula. Czy nie za wiele szczęścia na raz?

– A jeżeli zbóje bynajmniej Stubora nie pokonali, ani też nie przechytrzyli? Może Stubor wcale nie zamierzał ich ujmować – przelatuje mi nagle przez głowę. Tak mu się do nich spieszyło dlatego, że ich dobrze znał i chciał okazać pomoc? W takim wypadku daliście, Sławku, zrobić z siebie durniów. O Boże, ale wpadłem!

– Co tu robi? – pyta Rogaty, kalecząc nasz język. I w tym momencie, krótkim jak błysk, wpadam na szalony pomysł. Zablefuję na całego! Jeśli nie jest świadomy, z kim ma do czynienia, a pozostaje w zmowie ze Stuborem, może się uda? Jeżeli natomiast wie, z kim sprawa, to i tak nic mi już nie pomoże. Raz kozie śmierć!

– Ano kazował mi Stubor tu warować i mieć rzekę na oku, to siedzę i patrzę. Nijak mi czynić inaczej.

– Stubor – przeciągając głoski rzecze Rogacz i zaraz dodaje do tego coś gardłowo, chyba w jakimś germańskim dialekcie, zaś musi być to kwestia niezbyt pochlebna, gdyż zawiera zbyt wiele wykrzykników. Czyżby miał do Stubora o coś pretensje? Niestety jest za późno, żeby się wycofać. Pal licho! Zobaczę jak sprawy się dalej potoczą?

Po gwałtownej tyradzie, której niestety nie pojmuję, sternik widząc to po mojej minie, rzuca:       – Stubor, przeklęty złodziej! Po czym zakańcza znowu po swojemu, rzucając chyba kilkupiętrową wiązankę pod adresem naszego niedawnego gospodarza.

Ha, widocznie w czymś im się naraził.  Co do znajomości oraz udzieleniu draczom pomocy, nie mam najmniejszych wątpliwości. A co z dziećmi Żegoty? Przypominam sobie nagle Dobka i jego rodzeństwo. Nie, chyba są jednak bezpieczni. Wszak to rodowcy! Może właśnie o nich ma Rogacz pretensje do Stubora? Byle nie dorwali Gniewka na rzece – nagły niepokój o przyjaciela targa mym sercem. Spoglądam na łódź tkwiącą przy brzegu, ale go w niej nie dostrzegam. Siedzi w niej tylko pięciu drabów. Jednemu szmata spowija prawie całą twarz. Pewnie to właśnie on bliżej się poznajomił z mieczem Gniewka.

– Ty czlowiek Stubora, ty nam wioslować! Ty ucieka, ja zabić! Rozumie? – odzywa się Rogacz i mym nożem ciska w drzewo. Ostrze niemal do połowy grzęźnie w pniu.

Potakująco kiwam głową.

– Dobrze! Ty mądra czlowiek.

Oddycham z ulgą. Nie wie kim jestem, będę zatem żył, przynajmniej do czasu. Jestem niezbędny jako wioślarz. Byle tylko właśnie teraz Gniewko nie nadpłynął! To byłby koniec. Nie ma szansy, by nas natychmiast nie rozpoznali, chociażby już tylko po Niuku. Z emocji aż się spociłem.

– Co w kosz? – pyta Rogaty, wskazując Stuborowe kobiałki.

– Jadło i miodu gąsior – odpowiadam zgodnie z prawdą.

– Dobre, przyda sie!

Ujmuje obydwie lewą ręką i rzuciwszy coś towarzyszom, rusza do łodzi. Nie powiem, aby sugestię ruszenia jego śladem przekazano mi zbyt elegancko. Z bólu aż mi w oczach ciemnieje. Trzymany wciąż za ręce przekraczam burtę łodzi i oto już siedzę na znajomej ławie, dzierżąc w dłoniach wiosło – może nawet to samo co poprzednio? Pięknie, nie ma co!

Na komendę sternika wiosła zanurzają się w wodzie i łódź rusza. Zaraz na starcie skrępowano mi nogi w kostkach grubym powrozem i dłuższym końcem przywiązano do ławy. Przed nosem mam Rogacza przy sterze. Muszę się dobrze przykładać do pracy, by nie zostać potraktowany kopniakiem w zęby. Zdaję sobie sprawę, że moje życie zależy wyłącznie od przydatności przy wiośle. Do niczego innego nie jestem im potrzebny – przynajmniej na razie. Ciągnę zatem wiosło uczciwie, chociaż rana dokucza przy każdym ruchu. Muszę wytrzymać – zaciskam zęby.

Większość załogi ostatnio nieźle oberwała, to dobrze wiem, a i także zdążyłem zauważyć. Dlatego pewnie dla wypoczynku częściej niż zwykle będą zmuszeni czynić przerwy w podróży. Wtedy i ja odetchnę. A co potem – zobaczę. Lepiej jednak już zawczasu zacząć myśleć o sposobie wyrwania się z tej opresji i to z całą głową na karku!

Wkurzyło mnie to, lecz nie mogłem niczego przeciw temu zaradzić. Przynajmniej do czasu.

Po paru odpoczynkach bez lądowania, w czasie których łódź płynęła niesiona nurtem rzeki, pod wieczór przybijamy wreszcie do lądu. Jest to znowu odrzańska wyspa. Przed opuszczeniem łodzi Rogacz związuje mi ręce w nadgarstkach. Dobrze, że nie wykręcono ich na plecy. Widocznie jednak chcą mnie nazajutrz mieć zdolnego do pracy. W ten prosty sposób znacznie zredukowano mi możliwość ucieczki. Ciekawe czy później zostanę rozwiązany, żebym mógł się samodzielnie posilić, czy też któryś ze zbójów mnie nakarmi? Lecz wieczerzy mogę się spodziewać najwcześniej za godzinę lub dwie. Wszystko zależy od kucharza oraz serwowanych potraw, których przyrządzenie wymaga czasu. Przy tym wpierw zapewne pożywi się zbójecka kompania, a dopiero potem może i ja dostanę jakieś resztki. A póki co, mam sposobność spojrzenia na okolicę i krzątających się przy ognisku drabów. Przy okazji rzucam okiem na dziób łodzi. Ciekawym czy Stubor wraz z łodzią zwrócił także ładunek? Wprawdzie płachta znowu coś tam okrywa, ale jest tego zdecydowanie mniej niż poprzednio. Widocznie część zatrzymał dla siebie. Teraz mi nie dziwne wzburzenie Rogacza na dźwięk imienia naszego niedawnego gospodarza. A gdy dracz jeszcze odkrył pustki w skrzynce pod ławą, jego wściekłość zapewne sięgnęła zenitu. Ale wpadłem, podając się za Stuborowego zwiadowcę! Ma mnie teraz przynajmniej za jakąś – chociażby tylko nędzną – rekompensatę poniesionych strat.

Z wolna zapada zmierzch. Dracze już się posilają. Przy tym nie pogardzili i naszymi zapasami. Jedynie nie tknięto jeszcze gąsiora z miodem, ale i jego zapewne nie omieszkają również wysuszyć. Chyba, żeby Rogaty zachował go na jakąś specjalną okazję?

Po całodziennej harówce jestem wściekle głodny. Przecież dzisiaj nie miałem niczego w ustach, nie licząc kilkunastu łyków wody. Dlatego niespokojnie spoglądam na brzeg, czy przypadkiem i dla mnie nie kroi się tam coś na ząb? Cóż, kiedy – jak na razie – nikt o tym nawet chyba jeszcze nie pomyślał.

Po jakimś czasie w stronę łodzi rusza dwu drabów. Czyżby jednak mieli zamiar sprowadzić mnie na ląd? Wchodzą do łodzi, lecz ja ich wcale nie interesuję. Przekroczywszy ławy, unoszą płachtę okrywającą resztki zbójeckich łupów. Krótki okrzyk poparty kopniakiem stawia kogoś na nogi. Wytrzeszczam zdziwione oczy. Przecież to Dobek z bratem i siostrą! Aż mnie zatyka z wrażenia. Ale bydlę ze Stubora! Tak znienawidził biedną Sulisławę? Wszak w niczym mu nie zawiniła. Była jedynie posłuszna woli rodziców. A cóż jej innego pozostawało?

Tymczasem jeńcom zdjęto pęta z nóg, żeby o własnych siłach zeszli na ląd. Wpierw burtę przekracza jeden z drabów, a za nim Przecława i Lestko. W ślad za nimi podąża Dobko, a drugi dracz za jego plecami. Gdy chłopak przekracza burtę, potyka się i chlup do wody.

– Ha, ha, ha! – rechocze drab w łodzi. Dobko niezdarnie gramoli się z wody. Skoro znów staje na nogach, jego wzrok zatrzymuje się na mnie. Chwilę stoi z rozdziawioną buzią. A to się pewnie zdziwił!

– Sławko! – Próbę powrotu ku łodzi natychmiast udaremnia tylna straż. Łapie chłopaka za kark i ciągnie na ląd. Tam traktuje go kopniakiem i popatrzywszy na mnie przez moment złym wzrokiem, odchodzą do kompanów przy ognisku. Chwilę drab coś klaruje hersztowi w rogatym hełmie. Widać przekazana wiadomość jest elektryzująca, gdyż krzyknąwszy, zrywa się na równe nogi. No i niebawem już jest przy mnie, wykrzykując coś po swojemu. Stalowy uścisk dławi moje gardło. Oczy zachodzą mi mgłą, a w uszach świdruje wrzask Rogacza, tym razem już zrozumiały:

– Gdzie rzecz z moja skrzynka?!

Chociażbym i nawet chciał odpowiedzieć, nie mogę. W końcu widać reflektuje się, gdyż rozluźnia dławiący uścisk. Krztuszę się jeszcze parę razy, lecz znów oddycham. Chyba już mi niewiele brakowało?

Na ponowne zapytanie poparte siarczystym policzkiem, odpowiadam z głupia frant:

– Jaka rzecz? Jaka skrzynka? – W ostatniej bowiem chwili gryzę się w język, żeby nie powiedzieć rzeczy. Wtedy bym niezawodnie wpadł, no bo niby skąd mi wiadomo, że o więcej rzeczy chodzi?

– Tu, pod ława!

– Skąd mam wiedzieć? Przecie panie byliście przez cały czas w łodzi ze mną. Kiedy zatem bym mógł coś zabrać i jak, dzierżąc wiosło? A ninie[2] żem spętany.

To oraz moja głupawa mina nieco zbija draba z tropu.

– Nie ninie, pierwej!

– A czym to pierwej was abo waszą łódź widywał?

Chwilę jakby się zawahał. Potem jednak zły uśmiech wykrzywia mu gębę:

– Ty nie żreć do jutro, ty przypomnieć. A nie, to ja z ty inna gadać! – kończy już nie tak pewny siebie i splunąwszy na mnie, wraca do ogniska.

Uff! Na razie mi się udało. A już myślałem, że to koniec. Dlaczego jednak tak szybko skojarzył sobie mnie z opróżnionym „sejfem”? Z równym powodzeniem mogę przecież być jakimś krewnym lub znajomym Dobka. Wszak Stubor do rodu Dobkowej matki należy. Tak, to będzie najlepsze wytłumaczenie naszej znajomości. Tylko muszę rodzeństwu jakoś to przekazać. Byle zaraz Rogacz ich w tej sprawie nie przepytał!

Patrzę zatem niespokojnie na zbójecki biwak, aby w porę wiedzieć, co się święci? Ale drab jakoś nie przystępuje do przepytywania jeńców. Podjąwszy z trawy przed chwilą porzucony kawał mięsiwa, znów zajmuje się jedzeniem, odcinając noże zeń pokaźne kęsy. Dzieci także otrzymują coś do zjedzenia. Rozwiązano im nawet ręce, żeby same się obsłużyły. Jednak jeden z draczy wciąż przy nich stoi z mieczem w ręku. Wątpliwe, by ktoś w takiej sytuacji próbował ucieczki.

Po wieczerzy pozwolono brańcom iść na stronę, wszakże pod nadzorem. Potem jeszcze piją wodę z rzeki i wracają do łodzi, gramoląc się równocześnie przez burtę. Dobko najbliżej mnie. Gdy potyka się o ławę i pada tuż przy mnie, szepczę doń:

– Jestem waszym nieciem[3], pojmujesz? Rzeknij Sławce i Lestkowi.

Odchodzi spiesznie na dziób, przepadając jeszcze przez kolejną ławę. Draby śmieją się ubawieni. Mam nadzieję, że pojął o co chodzi, zaś zbóje tego nie dostrzegli?

Jeszcze tylko związanie nóg i dzieci znowu nikną pośród tobołów. Teraz draby podchodzą do mnie. Jeden rozwiązuje mi ręce. Czyżbym jednak miał dostać jedzenia? Ale nie! Skoro tylko opadł powróz oplatający nadgarstki, drugi drab sprawnym ruchem wykręca mi ręce na plecy, zaś pierwszy znowu je związuje. Na koniec mnie popycha, śmiejąc się. Padam pomiędzy ławy. Dobrze, że w którąś nie wyrżnąłem głową!

Gadając ze sobą wesoło, nikną za burtą. Słyszę jeszcze ucieszne rechotanie obydwu. Tak im wesoło?

Po jakimś czasie usiłuję podpełznąć do burty, by ponad nią spróbować rzucić okiem na  biwak.  Po kilku nieudanych próbach, jakoś mi się to w końcu udaje. Zbójecka kompania wypoczywa przy ognisku, dogryzając wieczerzę i popijając coś, co jeden rozlewa z antałka w podstawiane kubki i rogi. Gdy zabrakło trunku w antałku, Rogacz bierze nasz gąsior i nie bawiąc się ze szpuntem, mocnym uderzeniem noża odbija zeń szyjkę. Natychmiast wyciągają się ku niemu ręce z naczyniami. Nim wszakże zawartość zostaje rozlana, herszt wpierw mało co nosa nie wepchnie do gąsiora, a potem pociąga zeń spory łyk. Skinąwszy z uznaniem głową, rozdziela trunek pomiędzy kompanów, zatrzymując dla siebie resztę. Stuknęły trącane naczynia i oto już nasz likwor leje się w zbójeckie gardziele. Bodaj się nim zatchnęli! Niestety mojemu życzeniu brak dostatecznej mocy, dlatego pewnie miód bez przeszkód dociera do zbójeckich żołądków. Nie widzę też, żeby przynajmniej któryś chociażby tylko się zakrztusił.

– I trzeba ci było, Sławku, miodu oszczędzać? – Po niewczasie nachodzi mnie smutna refleksja. – Ba, żebym to wcześniej mógł przewidzieć!

Drabom jest wesoło. Szwargoczą, śmiejąc się co chwilę. Ostatecznie jednak wieczerza skończona. Rogacz coś powiada rozkazującym tonem, po czym układa się wygodnie pod drzewem. Pozostali idą za jego przykładem. Tylko dwu nadal siedzi przy ognisku. Po jakimś czasie jeden powstaje, kierując się w stronę łodzi. Drugi zostaje na dotychczasowym miejscu. Widocznie jemu przypadła pierwsza warta. Padam na dno łodzi. Po co ma wiedzieć, że ich obserwowałem? Taka ciekawość może się wartownikowi wydać podejrzana. Najlepiej zatem udawać sen. Lecz chociaż minęła już dłuższa chwila, wartownik zdążający ku nam jakoś nie nadchodzi. Widać się rozmyślił i wrócił do kompana.

Jest już późno. Najwyższa pora spać. I chociaż dno łodzi jest twarde i niewygodne, a ja powiązany niczym baran, w końcu zasypiam. Jednak budzę się kilka razy, uraziwszy zbolałe plecy – ostatni raz, gdy niebo na wschodzie wyraźnie jaśnieje. Żeby tak jeszcze przespać przynajmniej godzinkę – marzy mi się już w półśnie.

Tym razem widać los uśmiechnął się do mnie. Śpię mocno, bez przerw. Budzę się dopiero wtedy, gdy słońce zagląda mi w oczy.

Ale sobie pospałem! Dziwne, że dracze jeszcze nie wstali. Któż ich tam wie? Może im już nie tak spieszno? Odbili dosyć daleko od Stuborowych włości, a od miejsc napadów jeszcze bardziej. Chociaż Stubora raczej się nie obawiają. Już się podzielił z nimi ich łupami. Zresztą, nie moje zmartwienie.

Leżę nadal na dnie łodzi zadowolony, że nie muszę wiosłować. Przynajmniej dłużej odpocznę, chociaż marny to odpoczynek. Ręce i nogi mi zdrętwiały. Usiłuję zmienić pozycję na bardziej wygodną. Staram się jak najmniej ruszać rękoma. Wtedy i plecy mniej bolą.

Leżę na boku i chce mi się sikać. Dziwne! Niczego prawie nie piłem, zaś w trakcie  całodziennego wiosłowania dosyć potu ze mnie wyparowało.

Zaczynam się niecierpliwić. Przecież nie nasikam w spodnie. Odczekawszy jeszcze chwilę,  zaczynam pełzać ku burcie. Wyglądnę i zawołam wartownika. Może zechce mi  ręce związać do przodu tak, bym sam mógł się załatwić?

Po paru nieudanych próbach, wystawiam głowę ponad burtę. Ognisko dawno zgasło. Nie ulatuje zeń nawet nikły dymek. Draby leżą tak, jak ich wczoraj widziałem, zaś wartownik przy zgasłym ognisku. Jeden spoczywa prawie że przy samej wodzie, lecz nie widzę jego twarzy.

– Tak by ich nasz miód powalił? Ho, ho, a to ci w nim moc! A może tylko połączenie trunku poprzednio wypitego z naszym likworem dało tak piorunującą mieszankę? Toż im będą dzisiaj łby pękały! Oj, nie będzie mi wesoło! Diabli wiedzą, co skacowanemu Rogaczowi może do łba strzelić? Strzeż się, Sławku, byś go nie rozsierdził. Jeszcze zabić gotów.

Budzić ich z tak błahego powodu byłoby nierozsądne. Wściec się gotowi. Muszę więc z sikaniem jeszcze jakiś czas zaczekać.

I tak, zaciskając zęby, męczę się przynajmniej godzinę. W końcu jednak mam dosyć. Czuję, że dłużej nie wytrzymam. Znowu mozolę się, by ponownie wystawić głowę nad burtą. Draby leżą tak, jak poprzednio. Dziwne!

– Hej, hej! – wołam. – Nic, żadnego odzewu.

– Hej, hej! – ponawiam głośniej. – Nadal to samo.

Coś mnie tknęło. Dokładnie przyglądam się leżącemu najbliżej. Spoczywa na boku, z podkurczonymi nogami. Aby mu spojrzeć w twarz muszę przesunąć się do przodu, najmniej o dwie ławy. Męczę się z tym dosyć długo. Ostatecznie jednak znowu wystawiam głowę z łodzi. Doskonale widzę twarz leżącego. Patrzę i patrzę, lecz on ani drgnie, ślepiąc w dal szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma. Ścisnęło mnie w dołu. Czyżby?

– Hej, hej! – ponawiam wołanie, drąc się, ile tylko w płucach siły. Lecz na zbójeckim biwaku nie wywołuje to żadnej reakcji. W momencie zapominam o sikaniu.

– Dobko! Dobko! Wyłaźcie spod płachty!

– Kiedyśmy powiązani – dochodzi mnie z dziobu łodzi.

– To pełzajcie, a duchem!

Coś tam zaszurało, płachta zafalowała i po pewnym czasie wypełza spod niej wpierw Dobko, a w ślad za nim Lestko. Na koniec ukazuje się także Przecława. Na szczęście rodzeństwu nie spętano rąk założonych na plecach. Proszę Dobka by przyczołgał się do mnie. Gdy to uczynił, wskazuję oczami na moje lewe udo. Tam, pod wyłożoną na wierzch bluzą, jest w spodniach kieszeń, a w niej składany nóż przytroczony sznurem do paska. Ani by się który dracz spodziewał takiej niespodzianki!

Po chwili nóż jest już na wierzchu. Teraz rzecz najważniejsza – próba otwarcia ostrza. Muszę wpierw wytłumaczyć Dobkowi, co i jak ma zrobić. Widząc, że niezbyt pojmuje, proszę by przysunął mi nóż do twarzy.

– Bliżej, bliżej – zachęcam. Gdy w końcu dotyka ust, chwytam zębami za ostrze i odciągam do tyłu. Oczywiście nie udaje mi się go otworzyć, ale teraz chłopak już wie w czym rzecz. W międzyczasie przyczołgał się do nas i Lestko. Dziwiąc się bardzo, przystępują do dzieła. Po paru nieudanych próbach, ostrze wreszcie z trzaskiem zaskakuje za blokadę. Teraz już raz, dwa, zostaje rozcięty powróz krępujący dłonie Dobka, a zaraz potem i Lestka. Na drugi ogień idą postronki na nogach. Potem chłopcy zabierają się za moje pęta. W mig mam wolne ręce i nogi. Odczekawszy nieco, by powróciło w nich czucie, wstaję i przekraczając  dwie ławy, podchodzę do Przecławy. Po chwili i ona jest wolna od pęt.

Z nożem w ręku wyskakuję na ląd, ostrożnie podchodząc do leżącego dracza. Jestem gotowy na wszystko. Lecz on ani drgnie. Lekko trącam go nogą. Żadnej reakcji. Dotykam za uchem – zimny. Przez chwilę usiłuję wymacać puls, lecz bezskutecznie. Na nic się także zdaje przyłożenie ucha do piersi. I tam niczego nie słychać. Spociłem się z emocji.

Biorę miecz draba, a następnie podchodzę do reszty zbójeckiej ferajny. Po kolei sprawdzam każdego, jednak zawsze z tym samym rezultatem. Wszyscy są śmiertelnie spokojni, zaś śmierć ich była tak gwałtowna, że się ani spostrzegli. Jedynie Rogacz jest jakoś dziwnie skręcony, a nieodłączny hełm zsunął mu się z głowy. To tak, jak by właśnie w nim chował swe życie. Przy wyciągniętej ręce leży pusty gąsior.

– Mój Boże! Cóż tak odmownie załatwiło zbójecką kompanię? – Jest mi nieswojo. Przy tym nie mam najmniejszych wątpliwości, że się czymś otruli. Tylko czym? Chyba nie wieczerzą, gdyż tę spożyli także młodzi jeńcy, wszakże bez żadnych następstw. Jedynie trunków nie zakosztowali, zatem najpewniej w nich śmierć drzemała. Albo nasz gąsior, albo antałek. Innego rozwiązania nie ma. Wyjaśnienie tego jest nieodzowne. Natychmiast pytam rodzeństwo czy przypadkiem nie wiedzą, co dracze pili przy poprzednim posiłku?

– Ano także piwo z antałka. Jeden ukończyli i napoczęli drugi, którego wszakże Rogacz nie pozwolił do dna wysuszyć. Pilno mu było wcześnie rano płynąć dalej, gonił tedy kompanów spać.

– Aha, rozpoczęty poprzedniego dnia antałek dokończyli wczorajszego wieczora. Zatem nie w nim czaiła się utajona kostucha. – I w tym momencie czuję znajomych mieszkańców sporego mrowiska znowu wędrujących po moich, tym razem obolałych plecach.

– Nie dla draczy jad był przeznaczony, a dla nas! Cóż to takiego uczyniliśmy Stuborowi, że na odjezdnym darował nam śmierć w zapieczętowanym gąsiorze? Nie do wiary! Też mi gościnność! Ale bym pięknie wyglądał skosztowawszy jego wybornego likworu! Dzięki, Panie, żeś mnie ustrzegł od złego, pozwalając przezwyciężyć pokusę.

– W jednym Stubor nie przesadził – myślę przekornie. – Jego wyśmienity trunek rzeczywiście zabezpieczał człeka przed reumatyzmem. Co do tego nie można mieć nawet cienia wątpliwości, mając przed oczyma niezbity dowód. Draczy już żadną miarą on nie pokręci, chociażby i nawet przez miesiąc moczyli gnaty w lodowatej wodzie! A swoją drogą piekielnie mocna i szybka musiała być to trucizna. Tak mu spieszno było wysłać nas w zaświaty? Wszak nie mieliśmy pojęcia o jego zmowie z wodnymi rabusiami. Ba, lecz wracając, pewnie byśmy odwiedzili – jeśli nawet nie jego – to  na pewno zagrodę Żegoty i wtedy by prawda wyszła na jaw. Przecież Stubor od samego początku nie zamierzał odsyłać dzieci Sulisławie. Kto wie, czy to nie właśnie on wystawił draczom zagrodę Żegoty na cel? Tak, to bardzo prawdopodobne. Czyżby aż tak znienawidził swą dawną lubą i jej męża? Któż wie, co w mrocznym ludzkim czerepie może się wylęgnąć pod wpływem nienawiści – przypominam sobie powiedzenie Borzysława.

Zadawnione urazy Stubora mogły mi być obojętne dopóty, dopóki mnie nie dotykały. Dlatego obok próby skrytobójstwa, które chciał nam zafundować, nie można przejść obojętnie. Nie, nijak tego puścić płazem! Niestety w obecnej sytuacji nie ma żadnej możliwości podjęcia jakiejkolwiek akcji, a prawdę powiedziawszy, to nawet i ruszenia się z tego miejsca. Jedyna nadzieja w tym, że Gniewko wnet nas odnajdzie.

Niezbyt mi się widzi usuwanie ciał tragicznie zgasłych draczy, zatem po prostu zmieniamy miejsce postoju. Zebrawszy wszelką żywność oraz broń zbójów, odpływamy ich łodzią na drugi koniec ostrowu, by tam stanąć biwakiem. Wnet płonie ognisko, a nad nim w kociołku Przecława gotuje pożywną rybną polewkę. Chleba na szczęście jest pod dostatkiem, zaś wody w Odrze nie brakuje.

W trakcie urządzania biwaku Dobkowa siostra zwraca uwagę na moje plecy. Pewnie bluza pięknie na nich wygląda – przyklejona do ciała i twarda jak pancerz. Mówię o jątrzącej się ranie i Gniewku, który udał się po stosowny lek do znachora. A ona na to:

– Każdy człek na rany skuteczny lek w sobie nosi. Wszakże o tym niechaj ci Dobko rzeknie. Ten zaś widząc w mych oczach pytanie, w paru słowach wyjaśnia w czym rzecz.

– Nie, o tym nie słyszałem. Na pewno?

– Matuś zawsze nam tak czynić kazowała. Bez ochyby[4] lek skuteczny.

– Dobrze. Jeśli tak, to tylko sobie podjemy i wraz bierzmy się za moje plecy.

Jako się rzekło, tak czynimy. Po śniadaniu Przecława przygotowuje kociołek wrzątku, którego część odlewa dla przestygnięcia, zaś w reszcie gotuje chwilę trzy kawałki względnie czystego płótna, znalezionego w zbójeckich łupach. Następnie przestudzoną wodą nasącza bluzę na plecach, by łatwiej odeszła od rany. Po jakimś czasie zdejmuję bluzę. Poszło nawet nad spodziewanie dobrze. Rana zostaje przemyta i na koniec obłożona grubym kompresem, z objawionym mi przez Dobka lekiem. Skutkuje. Wieczorem odczuwam już ulgę, a gdy po dwu dniach Gniewko wreszcie nas odnajduje, jest dużo lepiej. Ale i tak przywieziony przezeń  garnuszek smarowidła bardzo się przydał.





Gniewko odnalazł znachora dopiero wieczorem. Dzień cały płynął wzdłuż lewego brzegu Odry wypatrując strugi, przy której mógłby mieszkać poszukiwany. I chociaż po drodze spenetrował kilka, to jednak żadna nie była tą właściwą. Słońce już zaszło, gdy dostrzegł kolejną. Przybił do brzegu i z Niukiem na powrozie ruszył na poszukiwania. Spieszył się bardzo, chcąc jeszcze przy ostatnich blaskach gasnącego dnia spenetrować rejon ujścia strumienia. I tu  pies bardzo się przydał. Wziąwszy wiatr w nozdrza, zdecydowanie pociągnął w gęstwinę, pozostawiając strumień z boku. Wkrótce trafili ścieżkę  biegnącą od strugi. Teraz, już w parę minut, wyszli na rozległą polanę. Pod ciemnym borem stała chatka. W okienku migotał blask płonącego łuczywa. Tym razem dobrze trafił. Ziemysł – gospodarz polany, był właśnie tym, którego tak wytrwale cały dzień poszukiwał. Powołując się na Stubora, wyłożył w czym sprawa. Ziemysł dokładnie pytał o ranę, jej obecny wygląd, jak i też czas zranienia. Znając już wszystko, chwilę podumał, a skinąwszy na koniec głową, poprosił Gniewka do stołu. W czasie, gdy mój druh posilał się wieczerzą, gospodarz sposobił skuteczny lek dla mnie. Skoro był gotowy, zapełnił nim garnuszek i owiązał czystym gałgankiem. Obruszył się na Gniewka, gdy mu chciał za lek płacić, wobec czego ten tylko serdecznie podziękował i pożegnawszy się, ruszył w drogę powrotną. Tym razem wpierw ścieżką do strumienia, a następnie wzdłuż jego biegu do pozostawionej przy ujściu łodzi. Po wypłynięciu na Odrę dosyć szybko uznał, że najlepiej uczyni przybijając do pierwszej napotkanej wysepki i tam przenocuje. Był przecież solidnie zmordowany całodziennym wiosłowaniem. Wylądował w małej zatoczce. Wyciągnąwszy dłubankę częściowo na ląd, ułożył się na jej dnie i wnet zasnął. Spał mocno i długo. Nie zbudził go świt ani też gwar ptaków witających nowy dzień. Dopiero gdy słońce dochodzące zenitu pozbawiło dłubankę dotychczasowego cienia, zerwał się na nogi. Niuk za jego przykładem również porzucił senne marzenia. Wylazłszy na ląd, oddalił się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca odosobnienia. Po załatwieniu swych spraw, nie omieszkał również dokładnie spenetrować wyspy, zaś Gniewko czekał nań podwójnie zirytowany: z przespania niemal połowy dnia oraz nie reagowania wilczyska na ponaglające wołania. Ostatecznie jednak machnął ręką na pośpiech. Ten i tak już niczego nie zmieniał. Rozsądniejszym natomiast wydało mu się cokolwiek przekąsić przed wyruszeniem w dalszą drogę. Po posiłku, wczesnym popołudniem, odbił wreszcie od brzegu gościnnej wysepki. Teraz, już bez przystanków, płynął w dół rzeki, nie żałując wiosła. Na miejsce dotarł przed wieczorem i tu zaraz szok. Nie tylko, że mnie nie zastał, to i prawie nic nie pozostało z naszego biwaku. Zgasłe ognisko sugerowało, że dawno opuściłem to miejsce. Z dobrego przyzwyczajenia zbadał ślady pozostawione na ziemi.  Tu bez trudu odkrył prawdę. Ślady trzech osób biegnące od wody oraz cztery ku niej prowadzące świadczyły, że z przybyszami opuściłem ostrów. Na granicy lądu i wody odkrył także odcisk pozostawiony przez dziób dużej łodzi cumującej przy brzegu. Nie było wątpliwości, że właśnie nią odpłynąłem. Jednakże na biwaku, obok wygasłego ogniska, walał się przewrócony kociołek. Potem dostrzegł również mój nóż tkwiący w pniu drzewa. Domyślił się, iż nie z własnej woli opuściłem to miejsce. Ułożenie śladu dziobu na przybrzeżnym piasku wskazywało skąd łódź przybyła – bez wątpienia z góry rzeki. Natomiast tajemnicą pozostawał kierunek, w jakim odpłynęła. Tu były dwie możliwości: albo wróciła tam skąd przybyła, albo też popłynęła w dół Odry. Wprawdzie po drodze nie spotkał nikogo, lecz to bynajmniej nie świadczyło, że nikt w tym czasie nie płynął w górę rzeki. Przy licznych wyspach oraz kilku odnogach, mógł się minąć nawet z kilkoma łodziami zdążającymi kontra kursem, nie mając o tym pojęcia. Pozostawało zatem zawierzyć szczęściu i zgadywać.

Jeszcze raz przeszukał najbliższe otoczenie biwaku w nadziei znalezienia czegoś istotnego, a co poprzednio uszło jego uwadze. Opłaciło się! W krzaku znalazł schowaną przeze mnie broń. Przy wyrywaniu noża z pnia, jakiś bezczelny ptak popstrzył mu czoło. Gdy odruchowo spojrzał w góry, dostrzegł świeżo nadłamaną gałąź. Co mogło ją złamać tak wysoko? Przecież nie burza, której od kilku dni nie było. Pytanie to zaabsorbowało go na tyle, że zapomniał o ptaszku, który i tak najpewniej już zdążył zmienić miejsce pobytu. Po chwili wyżej dostrzegł następną nadłamaną gałąź. Wyglądało na to, że niedawno ktoś wchodził na drzewo. Nie namyślając się długo i on uczynił to samo. Znalazł ukryte pośród konarów worki. Skoro już z nimi ponownie znalazł się na ziemi, zaczął sobie łamać głowę, co by to też oznaczało? Widocznie spodziewając się lub widząc zagrożenie, zdołałem w porę ukryć nasz ruchomy dobytek. Lecz to już wszystko, co mógł osiągnąć pozostając na miejscu. Z kim i gdzie odpłynąłem, tego należało dochodzić na rzece. Niewiadomą stanowił kierunek. Wrzuciwszy do dłubanki nasz dobytek, znów czekał na Niuka myszkującego za mną po wyspie, rozważając przy okazji problem, w którą stronę skierować dziób łodzi? Ostatecznie postanowił płynąć w dół Odry. Liczył przy tym na ewentualnie spotkanych drogą rybaków. Ci przecież mogli mu udzielić jakichś informacji.

Wyruszył jeszcze przed zmierzchem. Nim mrok na dobre okrył rzekę, trafił dwu rybaków  szykujących się do nocnego połowu. Ci wczesnym rankiem, z oddala widzieli dużą łódź, z kilkoma wioślarzami, zdążającą w dół rzeki. To mogli być poszukiwani. Płynął zatem  niemal całą noc, pilnie wypatrując w ciemnościach odblasku płonącego ogniska. Ale i tak minęły jeszcze dwa dni poszukiwań, nim trafił zwłoki draczy przy zgasłym ognisku. Po rogatym hełmie w mig rozpoznał, z kim sprawa. Zaskoczony, przez dłuższą chwilę nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jakimż to cudem zbóje dotarli aż tak daleko? Oczywiście zbadał na ziemi pozostawione ślady. Na piasku przy wodzie znowu odnalazł ślad po cumującej łodzi, a także odbitki licznych stóp – w tym mniejsze od pozostałych, a bez wątpienia należące do trzech osób. Tu pomyślał o Dobku i jego rodzeństwie. W następnej jednak chwili uznał niedorzeczność takiego pomysłu. Przecież dzieci zostały u Stubora! Teraz już sam nie wiedział, co o tym sądzić? Oglądnąwszy ciała draczy, ze zdziwieniem stwierdził, że nie broń śmierć im zadała. Na myśl zaraz przyszedł mu jad. Najwyraźniej zbóje zostali struci niczym zwyczajne plugastwo. Obok Rogacza rozpoznał Stuborowy gąsior. Czyżby miód – pomyślał. Jeżeli tak, to obecność Dobka z siostrą i bratem na wyspie nie była już aż tak niedorzeczna. W międzyczasie  Niuk znowu znikł mu z pola widzenia. Nawet nie zauważył kiedy. Wszak co innego zaprzątało jego uwagę. Gdy w końcu zaczął się za psem rozglądać, doszło go radosne szczekanie, które mogło tylko oznaczać radość wilczyska z odnalezienia swego pana.

Skoro Gniewko skończył swą relację, zaczynamy się zastanawiać, co dalej robić? Celem naszej podróży jest święta góra Ślężan, a właściwie nie ona sama, lecz kamieniarskie warsztaty w jej rejonie produkujące kamienie żarnowe. Tak doskonałych żaren nie robił nikt inny. Kosztowały wprawdzie sporo, ale w ostatecznym rozrachunku rzecz się opłacała. Przecież takie obrotowe żarna służyły nie tylko jednemu pokoleniu. Dlatego rodzice Gniewka zdecydowali się na nie. Ja również od jakiegoś już czasu przemyśliwałem nad usprawnieniem przemiału zboża w naszej zagrodzie. Dotychczasowe ręczne rozgniatanie ziaren otoczakiem na płaskim kamieniu zabierało zbyt dużo czasu, będąc przy tym nad wyraz uciążliwe i mało wydajne. Najbardziej by mi się marzył młynek wodny. Widziałem kiedyś taki nad Gmyrdkiem w Jastrzębskiej Zofiówce. Wprawdzie nie było mi dane zobaczyć jego mechanizmu, ale znając zasadę działania, z powodzeniem mogłem sobie go wyobrazić. Jedyny problem stanowiły młyńskie kamienie. Dlatego, dowiedziawszy się od Gniewka o planowanej wyprawie na Ślężę, bez chwili namysłu zgłosiłem w niej swój udział. Chciałem na miejscu rozeznać czy kamienie można zamówić według swego uznania, czy też tylko nabyć takie, jakie oferował wytwórca.

Teraz jednak wynikła sprawa Stubora i jego zmowy z rabusiami. Wprawdzie tych ostatnich mieliśmy już z głowy, lecz wypadało by także jakoś rozliczyć się z naszym niedawnym wiarołomnym gospodarzem. Ponadto są jeszcze młodzi jeńcy. Dla nich jak najrychlejszy powrót do domu był sprawą najważniejszą. Rozliczenie ze zdradzieckim rodowcem zamierzali zostawić dorosłym. Jeśli ojciec żyje, on się tym zajmie. W najgorszym zaś wypadku, Sulisława wniesie oskarżenie do plemiennej rady opolan, która jest władna ukarać złoczyńcę. Tutaj jednak zaczynam mieć wątpliwości. Oskarżenie winno być poparte ważkimi dowodami, a tych po prawdzie Sulisława nie ma. Nawet nie widziała napastników, a co dopiero mówić o zmowie Stubora z draczami. Pozostawało wprawdzie jeszcze świadectwo dzieci, ale czy prześwietna rada uzna je za wystarczające? Zawsze to przecież dzieci, zaś Stubor z pewnością im zaprzeczy i na poparcie tego przedstawić gotów nawet i ze stu fałszywych świadków. Jest jeszcze nasze słowo. Ale my jedynie z zatrutego miodu oraz ponownego spotkania draczy w pozostawionej Stuborowi łodzi możemy domyślać się zmowy grododzierżcy z wodnymi zbójami. Przy tym Gniewko i ja jesteśmy obcy, zaś Stubor ich współplemieńcem. Powątpiewam przeto byśmy coś wskórali. Sulisława chyba także niewiele zwojuje. W tej sytuacji wygląda na to, że najpewniej wszystko ujdzie mu płazem. A chociażby i nawet rada przeciw niemu coś przedsięwzięła, z wykonaniem postanowienia mogą być trudności. Stubor wprawdzie wywodzi się z Opolan, ale jego gródek leży już na rubieżach plemiennych terenów. Dokładnej granicy pomiędzy Opolanami i Ślężanami nikt dotychczas nie wytyczył. W tej sytuacji Stubor zawsze może prosić Ślężan o opiekę, włączając swe włości do ich dziedzin. Wtedy Opolanie mogą mu co najwyżej nadmuchać.

Gniewko ze złości zagryzł wargi. Po chwili milczenia przyznaje mi rację:

– Przeklęty przeniewierca najpewniej wywinie się z obierzy[5]. Bodaj sczezł!

– Ba, Gniewku! Lepiej mu w tym dopomóc, niźli próżno życzyć. Wszakże wpierw dobrze trza wszystko przemyśleć, a nieskorzej[6] dopiero rzecz całą ułożyć i wtedy działać. Tak mi się widzi, że naprzód wypada się z żarnowymi kamieniami uwinąć, a dopiero potem za Stubora  brać. W drodze czasu nie braknie, by o skutecznym sposobie na skrytobójcę uradzić.

Po krótkim namyśle przyznaje mi rację. Takie rozwiązanie ma także ten plus, że wtedy Stubor już nie tak będzie się pilnował. Obecnie na pewno jest czujny, gotowy do natychmiastowego działania. Naturalnie nie nas się obawia, wierząc w skuteczność swego wybornego trunku. Ten już pewnie raz na zawsze załatwił z nami sprawę za niego. Nie, nas na pewno się nie spodziewa. Zanim wszakże ruszymy w dalszą drogę, należało coś postanowić o uwolnionych jeńcach. Przecież nie możemy ich zabrać ze sobą na Ślężę. A chociażby i nawet, to w jaki sposób? Łódź draczy jest dla nas może i dobra, lecz jedynie do żeglugi na Odrze i tylko w dół jej biegu. Pod prąd niestety nie. W tym celu potrzeba dużo liczniejszej załogi. Chcąc zaś dotrzeć w pobliże góry, należało w pewnym momencie porzucić Odrę i wpłynąwszy w jej lewy dopływ, żeglować w jego górę, w rejon Ślęży. Wątpię by tak duża łódź mogła tam swobodnie płynąć. Najpewniej  rychło utknie na płyciźnie lub w ciasnym zakolu. Do żeglowania w takich warunkach nadaje się tylko nasza dłubanka. Niestety jest za mała, żeby pomieścić również dzieci Żegoty. Zagaduję więc Dobka o bliższych krewnych, czy aby nie mają takich w dole rzeki? Wprawdzie ze Stuborem zdecydowanie nam nie wyszło, ale nie był to znowu aż tak bliski krewniak. Okazuje się, że dobrze trafiłem. Owszem, jest Dobrochna – dużo młodsza siostra ich matki, którą przed paru laty pojął za żonę kuźnik Bożydar. Mieszkają w zagrodzie opodal nadodrzańskej osady. Bożydar przy domu ma kuźnię. Dzielą nas jednak od nich jeszcze dobre dwa dni drogi. Przy pełnej obsadzie wioseł byłoby szybciej. Cóż, kiedy jesteśmy skazani na dużą łódź, z czynną tylko jedną parą wioseł, zaś w wyjątkowej sytuacji dwu. Do tego dochodzi dłubanka ciągnięta na holu. Jakby więc nie spojrzeć, powleczemy się niczym żółwie, dlatego nawet i dwu dni może nie starczyć na dotarcie do celu. Ale niech tam! Najważniejsze, że problem młodych jeńców wydaje się być rozwiązany. Może przy okazji zdołamy w osadzie sprzedać zdobytą łódź? A jeżeli nawet i nie, zawsze można ją sprezentować Bożydarowi. Ten już z niej uczyni najlepszy użytek.

Mając na widoku rozwiązanie dotychczasowego problemu, zaraz jakoś raźniej spoglądamy na świat, tym bardziej, że rana na plecach wyraźnie zaczyna się goić. Lecz w dalszą drogę ruszymy najwcześniej jutro. Póki co wolę się jeszcze nie forsować, a i Gniewko po trudach ostatnich dni winien odpocząć. Co do tego nikt nie ma  obiekcji. Jedynie Gniewko nalega, aby niezwłocznie pogrzebać nieszczęsnych draczy i to wraz z ich bronią. Mnie to bynajmniej się nie uśmiecha, ale mój druh w tym wypadku wykazuje zupełnie niespotykany upór. Nie chce, żeby się na nas w drodze mścili. Jeżeli ich nie pogrzebiemy, mamy to pewne. I na nic moje racje, że przecież pożegnali ten świat za sprawą Stubora, więc jeśli już mają się mścić, to przede wszystkim na nim. Ostatecznie ustępuję. Ciekawe w jaki sposób chce Gniewko tego dokonać, nie dysponując łopatą? Chyba nie zamierza dla nich składać stosu? Toż to cała kupa paliwa i do tego koniecznie suchego!

Przecława z Lestkiem zostają na biwaku. W międzyczasie przygotują porządny posiłek. Reszta towarzystwa, zabrawszy broń draczy, podąża na drugi kraniec wyspy, gdzie wciąż spoczywają ciała tragicznie zgasłych zbójów. Szkoda mi broni, która wraz z właścicielami zostanie pogrzebana, lecz nie zamierzam nawet w tej sprawie otwierać buzi. Próżny trud!

Szczęściem wieje pomyślny wiatr, znoszący niezbyt przyjemne zapachy nad rzekę. W przeciwnym wypadku wątpliwe, bym w tym miejscu wytrzymał chociażby tylko pięć minut.

W pobliżu, tuż przy brzegu, Dobko odkrywa dosyć spory wykrot. Na dnie stoi woda, ale to chyba wodnym zbójom nie będzie przeszkadzało? Korzystając z powroza, ściągamy nieszczęśników w to miejsce. Na samym końcu sternika. Zmieścili się, całkowicie wypełniając wykrot. Podnoszę z ziemi rogaty hełm i zanoszę do wspólnej mogiły. Nawet udało mi się go włożyć właścicielowi na głowę. No, może nieco na bakier, ale jednak. Niechaj ma swój garnek na wieki wieków. Potem zbójeckim saganem nosimy odrzański piach, przysypując mogiłę. I tak pilnie pracujemy prawie dwie godziny, usypując nawet dosyć spory kopczyk. W końcu Gniewko uznaje, że tyle wystarczy. Wtyka w świeżą mogiłę gałąź łoziny, a potem z Dobkiem opasują miejsce pochówku potrójną bruzdką wyoraną zakrzywionym konarem. Tym sposobem mają nadzieję zatrzymać złe moce bez  wątpienia drzemiące w mogile. Ja zaś wzdycham o spokój dla ich dusz. Niechaj odpoczywają w pokoju, chociaż ten był im najpewniej obcy. Ha, trudno – ich wybór!

Powróciwszy na biwak, zastajemy czekający już obiad. Po dokładnym umyciu rąk i twarzy, zasiadamy do posiłku. Po odwaleniu wrednej roboty grabarza, jakoś nie mam zbyt wielkiej ochoty na jedzenie. Jednak kucharze przygotowali tak smakowite danie, że nie wypada odmawiać. A skoro już zastartowałem, reszta idzie gładko. Wnet zapominam o dopiero co ukończonej robocie, zaś myśli ulatują ku sprawom weselszym.

Zaspokoiwszy głód, Gniewko układa się pod drzewem i niemal natychmiast zasypia. Pozwalamy mu spać do wieczora, gdy to zostaje obudzony na wieczerzę, po której znowu może spać do  rana. Wkrótce i młódź pogrąża się we śnie, tylko ja z Niukiem czuwam do późnej nocy, co jakiś czas podsycając nikły ogieniek. Psisko leży obok, dotykając mnie grzbietem. Od czasu do czasu uchyla powiek, by sprawdzić czy nadal jestem na swym miejscu. Ostatecznie zasypia głęboko, a ja nadal czuwam i nawet nie chce mi się spać. Widocznie ostatnimi czasy wypocząłem na zapas.

Nauczony przykrym doświadczeniem, postanowiłem odtąd zawsze wybierać na biwak miejsca zakryte – tak, żeby nie rzucać się w oczy. Tak samo ognisko żadną miarą nie powinno być z rzeki widoczne. Wprawdzie wątpię, by jeszcze jacyś dracze kręcili się na Odrze, jednak ostrożności nigdy nie za wiele. Strzeżonego Pan Bóg strzeże! Z tego też powodu palimy niewielkie ognisko, w sam raz takie, jakiego potrzeba dla przygotowania gorącego posiłku. Przynajmniej jego blask nie zdradzi naszej obecności, a tym samym nie sprowadzi niepożądanych gości. Podobnie i łódź nie pozostaje na widoku. Tym razem w pobliżu znalazła się zatoczka z dosyć wąskim wlotem. Była nawet głęboka. Wyglądała mi na efekt działania sporego wiru w czasie powodzi. Bez trudu udało się wprowadzić weń obie łodzie i zacumować. Można zatem było spać spokojnie, bez obawy, żeby nas ktokolwiek z rzeki wypatrzył. Przedsięwzięte środki ostrożności mają jeszcze tę zaletę, że odpada trzymanie całonocnych wart. Dzięki temu każdy ma szansę wstać rankiem wypoczęty.

Chyba jest już późna noc. Wkrótce winien wzejść księżyc, który w międzyczasie doszedł pełni. Nad głową ciemne niebo usiane co najmniej tysiącem świetlistych punktów. Wokoło cisza, od czasu do czasu przerywana jedynie łagodnym pluskiem żyjącej rzeki. Ostatecznie uznaję, że najwyższy już czas ułożyć się do snu, bym jutro był w pełni sił. Jeszcze tylko kawał grubego konara w ognisko, by tliło się do rana. Ułożywszy się na posłaniu, naciągam derkę prawie pod nos. Niestety komarów już nie brakuje, ale nie ma ich jeszcze całych chmar. Mamy zresztą doskonałe smarowidło przeciw ich zakusom, które od Borzysława dostałem na drogę. Wprawdzie nie ma zbyt miłego zapachu, lecz za to jest nad wyraz skuteczne.

Zamykam oczy, starając się o niczym nie myśleć. I tak jestem wybity ze snu, dlatego zaprzątanie sobie jeszcze teraz czymś głowy, przepędzi go skutecznie do rana. Głęboko wciągam powietrze w płuca, a potem wolny wydech. Po paru minutach takich ćwiczeń, sen zaczyna kleić me powieki, zaś rzeczywistość mieszać z sennymi majakami. Jeszcze parę chwil, a na dobre zasnę. Coś już tam nawet zaczynam śnić. Jestem w Unisławów Źrebie i z Mirkiem chcemy się wybrać do Radoszowego gródka odwiedzić grodowych przyjaciół. Popłyniemy aldiją, kołyszącą się na wodzie opodal progu domu. Mirko wsiada do łodzi. Podaję mu wiosło dotąd oparte o ścianę. Ujmuję drugie i także mam zamiar zająć miejsce w łódce. Na progu staje Unisław i coś do nas mówi, lecz co, tego jakoś nie pojmuję. Jeszcze ktoś się odzywa. Chyba któryś z domowników?

– „Rogaty Swen dawno już u Huneryka być winien, a tu go ani widu, ani słychu. Najpewniej na dobre ze Stuborem się zwąchał i Huneryka na lodzie ostawić zamierza. Atoli my mu wraz przypomnim, jako się ugadali…”

Na dźwięk imienia Stubora gwałtownie otwieram oczy, powracając z sennych majaków do rzeczywistości. W momencie niknie Unisława Źreb z jego mieszkańcami, lecz ten sam, co poprzednio głos nadal ciągnie swą kwestię: 

– „Ślepcie tedy dobrze za ogniem, ten nas w mroku najłacniej do Rogatego zawiedzie.”

Jest tak wyraźny, jak gdyby to Gniewko odezwał się do mnie ze swego legowiska. Wszakże dochodzi z rzeki płynącej za gęstą łoziną. Bez chwili namysłu odrzucam derkę i lekko przygarbiony pomykam na brzeg. Ostrożnie rozsunąwszy gałęzie, wystawiam głowę z wikliny. Na ciemnej toni, o kilkanaście metrów od wyspy, w górę Odry płynie łódź. Trudno ustalić liczebność załogi, gdyż jest zbyt ciemno. Jednak mogę dostrzec liczbę wioseł. Jest ich pięć, więc łódź będzie podobnej wielkości jak draczy. Pilnie nastawiam ucha, by nie uronić ni słowa z prowadzonej rozmowy. Niestety właśnie została przerwana. Pewnie załoga pilnie ślepi po okolicy, tak jak jej to przed chwilą polecono.

Raptem coś za mną zaszeleściło. Odwracam się gwałtownie, sięgając po „awarkę”. Cóż, kiedy dłoń nie trafia rękojeści! Niestety została przy legowisku! Zaraz jednak oddycham z ulgą, chociaż ponowny szelest jest całkiem bliski. To Niuk. Nieco spóźniony podążył mym śladem. Łapię psisko za kark i szeptem nakazuje spokój. Lepiej jeśli łódź popłynie dalej. Bynajmniej nie jestem spragniony odwiedzin, a już najbardziej kogoś gadającego o Rogatym Swenie i Stuborze.

Nagle nocną ciszę przerywa ostry trzask, głośny niczym wystrzał pistoletu. Odruchowo przysiadam. Nim cokolwiek zdążyłem pomyśleć, rozbrzmiewa następny – najwyraźniej na naszym biwaku! I zaraz domyślam się źródła: nasze ognisko, a właściwie przyłożony do ognia konar. Że właśnie teraz musi strzelać!

W mig wracam na biwak i jednym kopnięciem wyrzucam tlący się konar z ognia.

– Co się dzieje? – sennym głosem pyta Gniewko.

– Wstawaj! Łuk w garść i na brzeg! Mamy gości.

W chwilkę przypasuję „awarkę” i szykuję kuszę do strzału, by natychmiast wrócić na brzeg, lecz troszkę powyżej poprzedniego miejsca. Tutaj wiklina rzednie, pozostawiając przejście szerokie na trzy kroki. Przytulony do krzaku spoglądam na rzekę. W międzyczasie łódź naturalnie zmieniła kurs i teraz ostrożnie zbliża się do nas. Niebawem zatrzymuje się w odległości sześciu – siedmiu metrów od brzegu. Przez burtę przełazi dwu drabów. Czynią to nad wyraz sprawnie – tak, że nawet woda nie pluśnie. Zanurzeni po pas, wolno brną w stronę lądu.

– Strzelać już, czy też za chwilę? Ale dlaczego zaraz strzelać? Może przybysze nie mają złych zamiarów? – Jestem w kropce. Z rozterki przygryzam wargi. Jeżeli zaczniemy strzelać, niechybnie przyjdzie walczyć z całą załogą. Damy im rady?

I nagle wpadam na szalony pomysł. Może się powiedzie? A chociażby i nawet nie, nie zawadzi spróbować. Na strzały zawsze jeszcze będzie dosyć czasu.

Odkładam kuszę na ziemię. Jeden z przybyszów jest już na lądzie, parę metrów od mej pozycji. Zauważył prześwit w krzakach i lekko pochylony zmierza w moją stronę. Coś trzyma w ręku. Miecz czy topór – nie wiem. Jego towarzysz troszkę zmitrężył w wodzie. Ale i on dostrzega przejście w wiklinie. Będąc jeszcze w wodzie, bierze na nie kurs.

Przytajony za krzakiem czekam. Skoro tylko przede mną zamajaczyła sylwetka przybysza, wyskakuję naprzeciw, w uniesionej dłoni ściskając zapalniczkę. Zawór gazu całkowicie otwarty.

– Zmykaj do łodzi, jeśli ci żywot miły! Ziemia ta świętą jest! – I natychmiast: buch mu w twarz długim jęzorem ognia. Chyba przy tym zdrowo przypaliłem mu brodę. Swąd palonych kłaków, przybysz odskakuje do tyłu, a przeraźliwy wrzask mąci nocną ciszę. Drugi właśnie wychodzi z wody. Nie wiem czy się potyka, czy też wrzask przypalonego daje taki efekt. Pada na ziemię jak długi, doskonale kontrastując na jasnym piasku. Gdy unosi głowę, ma tuż przed nosem dwa jasne ślepia i pełny garnitur szczerzących się kłów, którym towarzyszy rozeźlony warkot bulgoczący z wilczej gardzieli. W tej sytuacji argument doprawdy przekonywujący nawet najmężniejszego! W momencie podaje tyły i rozbryzgując wodę, na czworakach zmyka ku łodzi. Potraktowany ogniem nieco go wyprzedza, ale miałbym doprawdy spore trudności w przyznaniu palmy zwycięstwa na mecie. Łódź niebezpiecznie się zachybotała, gdy na wyścigi   pokonują jej burtę. Ktoś krzyknął ostrzegawczo, ktoś zrywa się ze swego miejsca. Kiepski to pomysł, gdyż w następnej chwili ląduje w rzece, z głośnym pluskiem rozbryzgując wodę. Wiosła idą w ruch, by przywrócić łodzi stabilność. Zażywający kąpieli dopada łodzi i przewieszony przez rufą, wlecze się za nią. Wnet zostaje wciągnięty do środka.

Nieprzyjemnie blisko śwista strzała, a po niej zaraz następna. Prawie przemocą ściągam Niuka z otwartej przestrzeni. Capnąwszy leżącą na ziemi kuszę, pędzę ku następnemu prześwitowi w gęstej ścianie wikliny. Rzut oka na rzekę. Na łodzi już chyba doszli do siebie. Nawet nie odpłynęli daleko. Tkwią kilkanaście metrów od wyspy, na tej samej co poprzednio wysokości, utrzymując się na pozycji niezbyt silnymi pociągnięciami wioseł. Dwu strzelców, unosząc się w momencie oddawania strzału, na zmianę śle strzały w krzaki, które dopiero co opuściłem. Brak odpowiedzi z naszej strony widać rozzuchwala przybyszów. Trzech wyskakuje za burtę, z wyraźnym zamiarem dokonania desantu. Niezbyt to przemyślane, gdyż woda sięga im po szyje. Płyną, z pluskiem roztrącając wodę. Łódź także zmienia pozycję, kierując dziób ku wyspie. Biorę na cel najbliższego pływaka. Skoro tylko wyjdzie z wody, poślę mu bełt. Nie mam jednak zamiaru pozbawiać go życia. Do tego potrzeba ważkich powodów. Wystarczy draba zranić, by mu przeszła chęć do dalszego działania. Mam nadzieję, że Gniewko również jest gotowy do akcji? Prowadzę kuszę za pływakiem. Gdy tylko staje na nogach, wynurzony do pasa, ściągam spust. Jęknęła zwolniona cięciwa. Bełt w sekundzie trafia draba w lewe ramię. Energia uderzenia powala biedaka, zaś okrzyk bólu rychło przechodzi w bulgot wody.  Ale oto i drugi z odważnych wypada z akcji, wytrącony strzałą Gniewka. Ten nawet nie krzyknął. Plusnął w wodę i tyle.

Ponownie naciągam kuszę, starając się zrobić to jak najszybciej. Lecz gdy już zakładam bełt pod sprężystą blaszkę, Gniewko śle drugą strzałę. I ta jest celna. Trafiony wrzeszczy boleśnie. Natychmiast porzuca zamiar odwiedzin wyspy. Zmyka do łodzi, a w ślad za nim drab z bełtem w ramieniu. Wprawdzie mógłbym ponownie doń strzelić, lecz daję mu spokój. No bo jakże inaczej, skoro zdrową ręką ciągnie za sobą rannego towarzysza. Łódź czyni szybki zwrot, zasłaniając ich burtą. Kompani wyciągnąwszy rannych z wody, natychmiast zaczynają ostrzał naszych domniemanych pozycji. Strzały gęstym rojem lecą na brzeg, wszakże nie tam, gdzie powinny. Niechaj więc sobie postrzelają! Mam nadzieję, że Gniewko zdążył również na czas zmienić pozycję?

Zajęta ostrzałem załoga poniechała wioseł, skutkiem czego łódź zaczyna dryfować z nurtem rzeki. Zbliża się przy tym jeszcze bardziej do wyspy. Nagle w ciemności tryska snop gorejących iskier. Zatoczywszy krótki łuk, spada do łodzi. Wprawdzie część z sykiem ląduje w wodzie, ale zdecydowana większość osiąga cel. Wrzask kilku gardzieli niesie się po rzece. Zakotłowało się łodzi. Coś zajmuje się jasnym płomieniem, który wszakże szybko gaśnie. Wiosła podejmują gorączkową pracę, popychając łódź w stronę przeciwległego brzegu.

 Jak to przyniesiony w kociołku żar ogniska i przytomnie użyty w odpowiednim momencie, w mig ostudził bitewny zapał naszych adwersarzy!

Bezzwłocznie wracamy na biwak, gratulując Sławce i Dobkowi świetnie przeprowadzonej akcji. Nie ma co, świetny pomysł.

– Nie radujmy się przed czasem! – Gniewko przygasza nasz radosny nastrój. – Do świtu niedaleko, a wtedy łatwo nas policzą. Zbierajmy się stąd, a wartko, nim miesiąc wzejdzie!

I nie tracąc ni chwili, zaczyna zwijać swe posłanie. Idąc za jego przykładem, likwidujemy biwak, przenosząc dobytek do łodzi. Skoro już wszystko znalazło się na pokładzie, bezzwłocznie odpływamy, wpierw pod przeciwległy brzeg, a dopiero potem, w jego cieniu, w dół Odry, dobrze ciągnąc wiosła, by jeszcze przed wschodem księżyca jak najdalej odpłynąć. Jestem prawie pewny, że za dnia przybysze dokładnie spenetrują wyspę. Pewnie wtedy znajdą również mogiłę draczy. A jeżeli znajdą, to może i do niej zaglądną? A może i nie? Z równym powodzeniem obawa przed zemstą za zakłócenie wiecznego spoczynku spoczywających w mogile, może drabów przed tym powstrzymać. W każdym razie nie chciałbym, żeby ktokolwiek łączył nas z tą sprawą. Dlatego poganiam

towarzystwo do szybszego machania wiosłami, sam również się nie oszczędzając. Mijamy właśnie pierwsze zakole, gdy księżyc wypływa spoza widnokręgu. Teraz jednak już nam to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, bardzo pomaga w nocnej żegludze.

Do świtu udaje się odwalić spory kawał drogi. Po krótkiej przerwie na posiłek, znów odbijamy i pilnie przykładając się do wioseł, coraz bardziej powiększamy odległość dzielącą od wyspy będącej świadkiem ostatnich wydarzeń. Późnym popołudniem ponowny postój – tym razem dłuższy. Niezbędny jest dłuższy wypoczynek i solidny posiłek. Przy okazji opowiadam sen, w który wplotła się autentyczna wypowiedź któregoś z członków załogi łodzi Huneryka, oczekującego jakichś profitów ze zbójeckiej działalności bandy Rogatego Swena. Gdzie jednak szukać Huneryka? Najpewniej w dole Odry, gdyż stamtąd przybyła ekspedycja poszukująca draczy. Wypada więc uważać, aby zdobytą łodzią zbytnio nie rzucać się w oczy. Huneryk zapewne ją zna i bez trudu rozpozna jako własność wspólnika. Głupio byłoby w tak prozaiczny sposób napytać sobie kłopotów.  Lepiej zatem zrezygnować z zamiaru sprzedaży łodzi i ją dobrze ukryć albo i nawet po przybyciu do Bożydara zatopić. Tak nawet będzie bezpieczniej. Przynajmniej nie pozostanie żaden ślad.

Po dłuższym odpoczynku i spożyciu późnego obiadu lub wczesnej kolacji – jak komu wygodniej – ruszamy w dalszą drogę, poświęcając żegludze większość nocy. Spław w takich warunkach jest dużo wolniejszy niż za dnia, ale i bezpieczniejszy. Przynajmniej jest duża szansa, że nikogo na rzece nie spotkamy. O pierwszych zorzach znów stajemy przy odrzańskiej wyspie. Każdy ma już dosyć, zaś oczy człekowi same się zamykają – przynajmniej Gniewkowi i mnie. Młodzi większość nocy jednak przespali, wyłączywszy czas spędzony przy sterze. Teraz więc mogą się zająć przyrządzeniem śniadania, a my w międzyczasie śpimy.

Zaraz po przebudzeniu Dobko oznajmia, że jesteśmy już blisko zagrody Bożydara. Poznaje bowiem dwie sosny rosnące na przylądku w dole rzeki. Kawałek za łukiem rzeki będzie ujście strugi, a później duże odrzysko[7], nad którym Bożydar wzniósł zagrodę i kuźnię.

– Wobec tego nie ma co dłużej tu siedzieć – decyduje Gniewko. – Zjedzmy co przygotowane i ruszajmy. Wczesna jeszcze pora, zatem możliwe, iż nikogo nie spotkamy na rzece. Zaś najlepiej łodzią draczy zaraz wpłynąć na oną strugę i tam ją zostawić, chociażby nawet tylko do czasu. Pomieści ją aby – pyta Dobka.

– Pomieści.

I tym sposobem, w niecałe pół godziny później, opuszczamy łódź Swena, przycumowaną przy brzegu potoku, z jakieś sto metrów od jego ujścia do Odry. W górę biegu potoku okolica pono jest bezludna, zatem nie ma obawy, że ktoś będzie się tutaj prawie kręcił. Na wszelki jednak wypadek łódź zostaje okryta gałęziami wikliny, po czym Gniewko z Przecławą i Dobkiem odpływają dłubanką w dół Odry. Odszukają zagrodę Bożydara i któryś wróci po resztę towarzystwa.

Skoro odpłynęli, wracam z Lestkiem i Niukiem nad Odrę. Tu, przy ujściu strumienia, poczekamy na wieści.





Słońce za Odrą chyli się ku zachodowi. Jesteśmy w zagrodzie Bożydara i Dobrochny. Nazwanie siedziby kowala zagrodą nie jest może zbyt ścisłe, gdyż nazwa ta raczej zwykle się kojarzy z siedliskiem rolnika, z wszystkimi przynależnymi temu zawodowi atrybutami. Wprawdzie nasi gospodarze mają nieco pola wokół zabudowań i nawet duży warzywnik przechodzący w sad, ale nie uprawa roli jest ich głównym zajęciem. I chociaż opodal mieszkalnego domu stoi obórka i trochę większa stodoła – obie o wyplatanych ścianach – to przecież najważniejsza jest kuźnia położona kilkadziesiąt metrów na wschód od reszty zabudowań. Odległość może i spora, ale przyjęta celowo, ze względów bezpieczeństwa. Przecież w kuźni wciąż operuje się otwartym ogniem, więc nigdy nie można wykluczyć nagłego pożaru. Znaczny zaś odstęp od pozostałych zabudowań zagrody daje gwarancję, że w razie najgorszego nie wszystko spłonie. Nie bez znaczenia w takim usytuowaniu zabudowy jest zdecydowana w tej okolicy przewaga wiatrów zachodnich. Jak na moje dotychczasowe wyobrażenia, kuźnia Bożydara jest duża, bo i też nie tylko on w niej pracuje. Pomaga mu stale Bojan – jego młodszy brat – zaś w pilnej potrzebie, dwu najstarszych synów sąsiada smolarza.

Siedziba Bożydara znajduje się przy rozległym odrzysku, na prawym brzegu Odry, na wzniesieniu, poza zasięgiem corocznych wylewów. Niedaleko w dół biegu rzeki rozłożyła się  spora osada. Jednak tereny na przeciwnym brzegu są zdecydowanie bardziej zasiedlone. Dziedziny Opolan zostały za nami, zaś wszędzie wokoło, jak okiem sięgnąć – hen po horyzont – a nawet i dalej, siedzą Ślężanie. Ziemia tu lepsza i osadnictwo starsze, zaś puszcze – głównie te na lewym brzegu Odry – znacznie przetrzebione. Ich miejsce po części zajęły pola uprawne bądź łąki, lecz i dla lasów również pozostało go jeszcze sporo. Te jednak zdecydowanie różnią się od niegdysiejszej puszczy. Bardziej widne i rzadsze, zaś przebycie ich nie stwarza już tak wielkiej trudności. Lasy mieszane, z przewagą dębów i buków, chociaż nie brakuje lip, wiązów czy grabów, jak również zawsze zielonych chojarów. Mieszkańcy chętnie wypasają w nich swą gawiedź. Nie dziwne zatem nikomu spotkanie w lesie spokojnie pasącego się bydła i koni, nie mówiąc o nierogaciźnie, która tu znajduje nieomal swój raj. Ale to, jak rzekłem, głównie za Odrą. Zaś tu, gdzie usadowił się Bożydar, okolica wygląda prawie tak samo jak ongiś. Wprawdzie puszcza nie sięga już brzegów rzeki, lecz zawsze przecież ją widać, chociażby tylko na niedalekim horyzoncie. Lecz niecały dzień drogi w dół biegu rzeki i to się zmieni. Właśnie tam – u brodów – przez które wiedzie łączący z szerokim światem szlak, osadnictwo rozlało się szerzej, zaś ludzie gęściej obsiedli dogodne dla zamieszkania ziemie. Na odrzańskich wyspach wykwitły ludne osady żyjące ze szlaku, właśnie w tym miejscu krzyżującego się z innym. Tam też, w pobliżu siebie, wpadają do Odry aż cztery większe dopływy – trzy z lewego brzegu i jeden z prawego. Przy ujściu tego trzeciego przyjdzie nam porzucić wygodną żeglugę na Odrze. Odtąd, aż w pobliże Ślęży, popłyniemy w górę owego dopływu pamiętając, aby, patrząc na świętą górę, zawsze trzymać się lewego brzegu, jako że później właśnie znów lewym dopływem najłacniej dotrzeć w pobliże celu. Woda w nim pono ciemna. Ale jak będzie, zobaczymy na miejscu. Zawsze zresztą można zapytać o drogę, gdyż okolica nie jest bezludna. 

Po rozstaniu się z Gniewkiem, Dobkiem i Przecławą przy zbójeckiej łodzi na strudze i po powrocie nad Odrę, ułożyłem swą zacną osobę na przygiętej ku ziemi łozinie. Nic więc dziwnego, że wnet usnąłem, pozostawiając Lestkowi z Niukiem obowiązek czuwania. Wszakże w razie czego kazałem się natychmiast budzić.

Podrzemałem może z godzinę. A że sen mam czujny, głos Dobka natychmiast postawił mnie na nogi. Jak łatwo się domyśleć, przyszedł po nas z Bożydarowej zagrody, do której faktycznie nie było daleko.

Gospodarze zgotowali nam gorące przyjęcie. Widocznie Przecława z Gniewkiem zdążyli już cokolwiek opowiedzieć o naszych ostatnich przeżyciach. Przynajmniej tym razem nie muszę zbyt strzępić języka. Wkrótce zresztą Bożydar zaproponował odpoczynek.

– Pewnie po nieprzespanych nocach jesteśmy zdrożeni?

Propozycja jak najbardziej na czasie, bo i też czułem się niczym galernik po burzliwym rejsie. Rozłożywszy legowiska w cieniu kwitnącej za domem lipy, ułożyliśmy się wygodnie. Tutaj przynajmniej można było spać spokojnie, nie krępując nikogo swą obecnością oraz bez obawy, że będzie nam duszno, gdyż pogoda wciąż bardziej wskazywała by na upalne lato niż późną wiosnę. Prosiliśmy gospodarzy by nas nie budzono przed wieczorem.

Śpię jeszcze, gdy w mój sen zaczyna się wplatać jakieś natrętne brzęczenie. Przez chwilę usiłuję je ignorować, ale już obudzony daję ostatecznie za wygraną. I chociaż wciąż leżę z zamkniętymi oczami, nie śpię. A to coś brzęczy basowo tuż obok ucha. Najpewniej trzmiel. Coś mu się widać pokręciło, gdyż mnie przecież bardzo daleko do kwiatka!

Leżę nieruchomo, nie chcąc prowokować żądlącego owada. Bynajmniej nie pragnę z nim zawierać bliższej znajomości.

Brzęczenie przenosi się w okolice nosa. Wstrzymuję oddech, uchylając jednocześnie lewej powieki. Owad krążący nad mym czołem na pewno nie jest trzmielem. Z wyglądu podobny do wielkiej osy. Serce mi żwawiej uderza. Czyżby szerszeń? Nadal wstrzymuję oddech, a potem, gdy już dłużej nie mogę, wolniutko wypuszczam powietrze i podobnie czynię z wdechem. Szerszeń zatacza jeszcze parę kręgów, by wreszcie ulecieć w górę. Uważnie śledzę jego lot. Ostatecznie niknie z pola widzenia w koronie lipy, lecz równocześnie, w rozwidleniu gałęzi, dostrzegam obły kształt.

 – A niech to – gniazdo! – Szarpię Gniewkiem:

– Wstawaj! Zbierajmy się stąd natychmiast! Szybko! – poganiam, nie pozwalając nawet  zadać pytania. W mig zwijamy posłania i w nogi! Dopiero w bezpiecznej odległości wyjaśniam powód gwałtownej rejterady.

– Toś miał szczęście, iże cię nie ucałował. Mielim by się z pyszna, gdyby nas tak obsiedli! Że też Bożydar nie świadom kogo na lipie ma za sąsiada?

Ale i tak los obszedł się z nami nad wyraz łagodnie, pozwalając spokojnie przespać prawie cały dzień. Słońce bowiem jest już blisko widnokręgu i wkrótce zań zapadnie. Najwyższy zatem czas pomyśleć o wieczerzy. Zanim wszakże ruszymy w stronę domu, dostrzega nas Dobko, kręcący się przy kuźni. Podbiega. Po minie chłopaka widać, że jest czymś bardzo poruszony.

– Wuja Bożydara i ciotkę precz wyżynąć[8] chce Gniewosz. Kazał im rzec, iżby do trzech dni stąd się brali. A ostanie kto, to go ubije – wyrzuca z siebie jednym tchem.

– A ty skąd to wiesz?

– Dwu zbrojnych Gniewosz z tym przysłał do wuja. W kuźni mu to rzekli. Pono już pierwej Gniewosz kazował Bożydarowi stąd się zbierać, jako że upatrzył sobie to miejsce na dworzyszcze, a ziemia ta pierwej niby jego ojców była. Przy tym w Gniewoszowie mu ciasno i rybami zbyt śmierdzi.

Ba, argument trudny do odparcia dla kogoś nie dysponującego odpowiednimi ku obronie siłami, a w takiej sytuacji jest niestety Bożydar. Cóż może zdziałać przeciw przemocy?

Bezczelne ultimatum Gniewosza natychmiast mnie wkurzyło. Lecz po chwili przychodzi refleksja: Po co się, Sławku, zaraz źlisz? Wpierw wypada wysłuchać gospodarzy, by wiedzieć co jest grane? Kto zacz ów Gniewosz i jakimi dysponuje siłami. Że jakieś ma, w to nie wątpię, gdyż tylko dureń by groził, nie mając środków do spełnienia gróźb. Po nazwie osady można wnosić, że jest jakąś lokalną szychą, skoro ta wzięła miano najwyraźniej od jego imienia. Bez wątpienia jakiś świeżo upieczony włodyka lub panosza, jeżeli umyślił sobie aż dworzyszcze wystawiać.

Siedząc przy zastawionym stole, zagaduję zatroskanego Bożydara o sprawę z Gniewoszem. O co w niej idzie?

I tym sposobem, acz początkowo z pewnymi oporami, gospodarz opowiada spory kawałek dziejów swej rodziny:

Gromosław – ojciec Gniewosza i Wszemir – rodzic Bożydara byli przyjaciółmi. Niejedną wspólnie przeżyli przygodę, bo i też ich nie unikali. Ciekawi świata, nie mogli nigdy zbyt długo wysiedzieć w jednym miejscu. W swych podróżach zawędrowali nad morze, do którego Odra toczy swe wody. Nie obcy był im również kraj za górami, od południa okalającymi ślężańskie dziedziny. W końcu jednak, po latach wędrówek, postanowili osiąść w jakimś dogodnym miejscu. Wybór padł na okolice obecnego Gniewoszowa. Rzecz jasna, że osady w tym miejscu jeszcze nie było, zaś dwie nędzne chatki rybaków nad rzeką także jej jeszcze nie zapowiadały. Ale przyjaciele mieli w głowach dosyć oleju i wiedzieli jak się za rzecz zabrać, w efekcie czego, na ziemi wydartej puszczy, powstała nowa osada – wtedy jeszcze bez nazwy. Rzeka zapewniała sprawną komunikację z resztą ślężąńskiego świata, a i nie tylko. Gromosław z Wszemirem zajęli się handlem, wnet dając się poznać jako rzetelni i bardzo sprawni kupcy. Przydały się teraz dawne kontakty i stare znajomości. I tak przez lata szczęśliwego kupczenia wzrastało bogactwo obu przyjaciół. W jednym wszakże Wszemir  zdystansował swego druha. Podczas gdy Gromosław bezskutecznie wyglądał potomka, Wszemir doczekał się syna i córki. W końcu jednak i dla Gromosława zaświeciło słońce. Po latach próżnych nadziei, doczekał się syna. Wydarzenie to wyraźnie go odmłodziło, dodając jego życiu nowych blasków. Odtąd wszystko służyło jednemu celowi, a był nim Gniewosz. Przyszłość miał mieć świetlaną. Szczęśliwy ojciec pokpiwał sobie teraz często z druha, że ten swymi zasobami będzie musiał obdzielić aż czwórkę dzieci – jako że w międzyczasie Wszemirową rodzinę wzbogaciło dwu następnych synów – on zaś całe bogactwo zostawi Gniewoszowi. Ho, ho, toż będzie zeń pan!

Lecz nadal kwitła stara przyjaźń pomiędzy ich domami oraz trwało zgodne współdziałanie w interesach. Gniewosz tymczasem rósł w lata, rozpieszczany przez rodziców i pozostałych domowników. Bożydar zaś był równolatkiem Gniewosza i współuczestnikiem jego dziecięcych zabaw, w których syn Gromosława zawsze musiał przewodzić. Skoro Gniewosz podrósł, ojciec zaczął go wciągać w kupiectwo.

– Z czasem przekaże synowi całość interesów – mawiał – a sam po trudach wielu pracowicie spędzonych lat odpocznie.

W tym czasie z Wszemirem już od paru lat współpracował jego pierworodny Wicisław. Młodsza Świętomiła tymczasem poszła za mąż za kupca aż na Wolinie.

Bożydar jakoś nigdy nie garnął się do handlu, zdecydowanie nad kupiectwo przedkładając obróbkę żelaza. I tu mądry ojciec nie sprzeciwiał się zainteresowaniom syna. Miast marnym kupcem niechaj będzie dobrym kuźnikiem. I tym sposobem nasz obecny gospodarz na parę  lat opuścił rodzinny dom, doskonaląc zawodowe umiejętności u najlepszych w tym fachu. Wtedy też doszły go wieści o niespodziewanej śmierci Gromosława, który jeszcze w pełni sił, zgasł po krótkiej niemocy, nie doczekawszy upragnionego wypoczynku. Odtąd Gniewosz przejął jego sprawy i tu zaraz pierwszy zgrzyt: Syn Gromosława ani myślał o kontynuowaniu dobrych zwyczajów ojca. Udając przyjaźń, po cichu działał na niekorzyść wspólnika. Podstępne działania rychło zaczęły przynosić efekty, ale i Wszemir wnet się połapał  w czym rzecz. Współpracę zerwano, podobnie jak i wszelkie kontakty pomiędzy przyjaznymi dotąd domami. Wszemir wielce nad tym bolał, ale cóż ponadto mógł uczynić? Jakakolwiek współpraca z wiarołomcą nie miała sensu. Zaś apetyt Gniewosza stale wzrastał. Już mu było mało kupiectwa. Stokroć bardziej nęciła go władza. I dla niej zaangażował odziedziczony majątek. Rychło nawiązał kontakt z Frankiem Hunerykiem, przed paru laty przybyłym w ślężańskie dziedziny, który osiadłszy przy skrzyżowaniu szlaków przy odrzańskich brodach, tam założył kupiecką faktorię. Handlował głównie frankońską bronia, ale i nie pogardzał także niczym, co by zysk przynieść mogło. A że nie brakowało mu sprytu, dosyć szybko porósł w piórka i chociaż chodziły słuchy, iż nie zawsze jest rzetelny, a pono nawet skory z draczami wchodzić w zmowę, brakowało jednak na to dowodów. Cóż, próżno wymagać, by ktokolwiek z zaświatów wrócił przeciw niemu świadczyć. Huneryk bowiem miał dobry zwyczaj uciszania na zawsze świadków swych nieprawości. Tak więc Gniewosz w Huneryku znalazł bratnią duszę, zaś Huneryk w synu Gromosława wdzięczne ucho, skwapliwie chłonące jego podszepty.

Zaraz na początku Gniewosz postarał się o dziesiątkę zabijaków, niby to dla strzeżenia jego dóbr, zarówno w Gniewoszowie, jak i w trakcie kupieckich wypraw, z których jeszcze wtedy nie zrezygnował. W rzeczywistości jednak była to gotowa na wszystko przyboczna drużyna, co to za godziwą zapłatę przed niczym się nie cofnie. Teraz już, czy to przekupstwem, czy też groźbą, dosyć szybko podporządkował sobie większość liczących się w osadzie mieszkańców. Ci dla różnych korzyści lub tylko z obawy o własną skórę, wnet poddali się jego woli. Pozostała jeszcze grupka obojętnych, dla świętego spokoju nie mających zamiaru wtykania nosów w nie swoje sprawy. Na kilku sprzeciwiających się Gniewoszowi wkrótce spadły nieszczęścia: A to nocą któryś spłonął wraz ze swym domostwem, a to znów ktoś utonął w Odrze lub zwyczajnie znaleziono nieszczęśnika martwego. W czasie wiosennego wiecu Wszemir otwarcie wygarnął Gniewoszowi nieprawości, żądając wypędzenia niegodziwca z osady. Zapowiedział również złożenie nań skargi do plemiennej rady. Wybuchła ogólna wrzawa i obrady wiecu zawieszono do następnego dnia. Nocą spłonęła siedziba Wszemira. W pożarze zginął gospodarz z domownikami. Jedynie Bojan zdołał opuścić płonący dom przed zawaleniem. Z rodziny ostał się także Bożydar, lecz tylko dlatego, że jeszcze wciąż bawił poza siedzibą rodziny. Dowiedziawszy się po czasie o nieszczęściu, pospiesznie wrócił do osady, niestety nie miał już tam czego szukać. Z rodzinnych pieleszy pozostały tylko zgliszcza. U starego Drażka odnalazł młodszego brata. Drażko zaś był rybakiem i mieszkał poza osadą nad odrzańskim rozlewiskiem. Znali się od dawna. Bożydar, jeszcze jako chłopak, często z nim wypływał na połowy, zaś Wszemir bardzo sobie cenił przyjaźń starego rybaka. Na krótko przed feralnym wiecem zostawił nawet u niego sporą baryłkę srebra. Widocznie miał świadomość, że wpycha kij w przysłowiowe mrowisko. Jednak tak szybkiego i radykalnego rozwiązania sprawy najpewniej się nie spodziewał.

Nie mając do czego wracać, bracia zamieszkali u Drażka. Byli pewni czyim dziełem był pożar rodzinnej sadyby, lecz nijak było tego dowieść. Poniechali zatem dochodzenia sprawiedliwości, przynajmniej na razie. Może z czasem prawda, jak oliwa, wypłynie na wierzch? Nie leźli tedy w oczy Gniewoszowi, konieczne odwiedziny osady ograniczając do minimum. A póki co zostali rybakami, wyręczając w robocie Drażka, który coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Ostatecznie stary rybak zmarł zimą i odtąd już sami mieszkali w jego chacie. Jeszcze tej samej zimy zaczęli z synami smolarza ciąć drzewa w puszczy. Powstała z nich później kuźnia. Po dwu latach Bożydar zaczął myśleć o założeniu rodziny, tej zaś solidny dom jest nieodzowny. Zatem i on wkrótce stanął opodal kuźni. Potem odbyło się wesele i Dobrochna zaczęła gospodarować na nowym. Bojan nadal zajmował chatę po Drażku. Wkrótce po uruchomieniu kuźni, bracia zajęli się produkcją broni. Ich noże, topory, a nawet i miecze wnet zdobyły  uznanie odbiorców. Jakością bynajmniej nie ustępowały produktom oferowanym przez Huneryka, za to zdecydowanie biły je ceną. I to chyba w końcu było głównym powodem obecnych kłopotów Bożydara. Zapewne to Huneryk rękoma Gniewosza chciał się pozbyć konkurencji, a i Gniewosz także widać uprzykrzył sobie dawnego towarzysza dziecięcych zabaw. Mając nieczyste sumienie, może się go obawiał, a może jedynie Bożydar stanowił dlań żywy wyrzut sumienia? Któż to wie?

Tak więc, po prawie trzech latach spokoju, Gniewosz nagle zapragnął pozbyć się Bożydara z okolic Gniewoszowa. Wpierw nawet proponował odkupienie zagrody, lecz za śmiesznie marną cenę. Potem zaczął grozić i na koniec dał trzydniowe ultimatum, które jedynie przez pamięć na dawne lata, było pono wyrazem jego dobrej woli.

– Też mi druh młodości! Lepiej było go ci zawczasu w Odrze utopić – nie wytrzymałem.

Przed rokiem zaś Gniewosz pojął obcą za żonę – dodaje Bożydar. – Huneryk mu ją sprowadził. Pono to córa jakiegoś konunga[9]. Pewnie dlatego zapragnął dworzyszcza.

Opowieść kuźnika ma jeszcze ten plus, że dotąd na pół mityczny Huneryk zostaje zlokalizowany. Wiemy już kto zacz i gdzie go szukać. A jeśli znam życie, to bez omyłki mogę rzec, że i „nasz” Gniewosz w jakiś sposób również jest zamieszany w zbójowanie Rogatego Swena.

– Ale się nam gagatków nad Odrą namnożyło! A przecież na rzece miało być bezpiecznie i spokojnie.

Obecnie jednak sprawa z Gniewoszem jest najważniejsza. Wszak nasz gospodarz ma przysłowiowy nóż na gardle. Lecz zanim cokolwiek postanowimy, chcę wpierw wiedzieć o Gniewoszu jak najwięcej. Dlatego zadaję mnóstwo pytań, na które w większości odpowiada Bojan. On dłużej żył w pobliżu Gromosławowego domu i na bieżąco obserwował poczynania  już samodzielnego Gniewosza. Gdy wreszcie kończymy późnym wieczorem, jestem zadowolony. Mniej więcej wiem wszystko to, czego byłem ciekawy. By zaś postawić kropkę nad przysłowiowym „i”, jutro wybiorę się z Bojanem i Dobkiem do Gniewoszowa, z bliska zobaczyć siedzibę drapieżnego panka. Życząc gospodarzom dobrej nocy, wędrujemy do stodoły, by tam ułożyć się do snu. Pomimo gorących protestów  Bożydara, w tym wypadku wykazujemy żelazną konsekwencję. Podoba nam się spanie w stodole i już!

Ułożywszy się na na stryszku pełnym siana, wnet zasypiamy. Przynajmniej tym razem możemy spać spokojnie, nie trapiąc się nocnymi wartami.

Nazajutrz, po śniadaniu, płyniemy do Gniewoszowa. Dzisiaj już nie jest tak ciepło. Niebo od rana zasnuły chmury, lecz na razie nie pada. Niuk został z Gniewkiem na miejscu. Pewnie bardzo mu się to nie podoba. Przed wyruszeniem nieco ucharakteryzowałem Bojana, dając mu pokaźną czuprynę z konopnych pakuł i takąż brodę, przyczepione do starej czapki. Do kompletu doszedł jeszcze stary kubrak po Drażku. Zmienił się Bojan nie do poznania! Wątpliwe żeby go ktoś rozpoznał. Nie mam zresztą zamiaru zbyt długo bawić pod nosem Gniewosza.

Wystarczyło niecałej godziny. Ze wszystkich stron dokładnie obejrzałem dom Gniewosza, z przyległymi kleciami i nowym budynkiem pomiędzy nie, a dom wciśniętym. To pono „hala”, gdzie gospodarz podejmuje znaczniejszych gości. Tam też radzi i ucztuje ze swymi zaufanymi. Przy tym mam przez chwilę nawet okazję widzieć samego Gniewosza. Właśnie wyrzuca jakąś staruchę i klnąc nieprzystojnie, każe jej się wynosić. Splunąwszy na ziemię, niknie w drzwiach domu. Mogę także przyglądnąć się nieco dłużej jego młodej małżonce – tak rudej, jak gdyby to ogień płonął na jej głowie. Twarz ma miłą, a i reszcie również niczego nie brakuje. Szczęściarz z Gniewosza!

Pojawia się przed domem w chwilę po odejściu męża. Podbiega do staruchy i coś mówiąc, podaje spory węzełek. Baba wpierw się wzbrania, lecz ostatecznie zostaje przekonana. Odchodzi spiesznie z węzełkiem w ręku. Widać, że jest bardzo wzburzona. Idzie mamrocząc pod nosem. Gdy jest blisko, zupełnie dobrze słyszę:

– „Kiej mu na oćca jadu trza było, to mi świadczył a słodził. Ninie zaś precz żynie[10]. Bodaj zdechł przeklęty!…”

Zbieramy się w drogę powrotną, dla niepoznaki zaglądnąwszy jeszcze tu i tam. Wszak zawsze komuś mogliśmy wpaść w oko. Po co ma zaraz wiedzieć, że interesowała nas jedynie sadyba miejscowego włodyki?

Przeprawiwszy się na drugi brzeg Odry, dopiero tam, zasłonięci wysepkami, zdążamy w górę rzeki, by ostatecznie znów się przeprawić na przeciwległy brzeg, a wpłynąwszy na rozlewisko, zacumować opodal Drażkowej chaty. Po drodze Bojan z ulgą zdejmuje maskującą go charakteryzację. A tak w niej bombowo wyglądał! Z powodzeniem mógł uchodzić za Dobkowego ojca.

Teraz, już z Gniewkiem, niemal do wieczora rozważamy, w jaki najlepiej sposób powstrzymać Gniewosza od spełnienia zapowiadanych gróźb? Najlepszą formą obrony jest niespodziewany atak. Dlatego, za wszelką cenę, należałoby uprzedzić działania Gniewosza. Mamy w zapasie cały dzień, zatem w tym czasie trzeba podjąć jakieś skuteczne kroki. Później już tylko pozostaje walka, zaś przy zdecydowanej przewadze napastników, nie ma co zbyt liczyć na sukces. Do walki wręcz jest nas tylko czterech, a i tu raczej należy wątpić w wysokie umiejętności bojowe naszych gospodarzy. Ja z Gniewkiem jestem w tym dobry. Po wyprawie przeciw łapaczom dużo ćwiczyliśmy, doskonaląc umiejętności szermiercze, a i później nie brakowało praktyki. Kondycję także mamy dobrą. Ale oni? Krzepy może mają i w nadmiarze, ale co ze sztuką wojowania? W razie potrzeby strzelców można wystawić i nawet sześciu, gdyż Dobko oraz Dobrochna potrafią z łuków zrobić użytek. Szczęściem ich nie brakuje i strzał również. Lecz czy wystarczy tego do powstrzymania drużyny Gniewosza? Dlatego należy coś uczynić, co by zaraz na wstępie osłabiło przeciwnika i wytrąciło z gry chociażby tylko paru. I tu wpadam na pewien pomysł.

– Tak, to winno być skuteczne!

Jeszcze przed zmrokiem proszę gospodarzy o jakiś worek i sakwę. Z niejakimi trudnościami, ale w końcu znajdują coś odpowiedniego. Nim mrok na dobre ogarnia okolicę, czynię krótki wypad uwieńczony sukcesem. Teraz jedynie pozostaje dobrze się wyspać przed jutrzejszym dniem.

Budzę się wcześnie. Na dworze dopiero świt. Spałem marnie, budząc się kilkakrotnie. Śniłem o oblężeniu domu Bożydara. Zamknięci w środku, odpieraliśmy ataki Gniewoszowej drużyny. Solidne dębowe drzwi, podparte dodatkowo grubym kołkiem, skutecznie dotąd broniły wstępu atakującym. Szyjąc z łuków przez niewielkie okienka, co jakiś czas udawało nam się wytrącić z akcji któregoś z napastników. Ale i tak pozostawało ich wciąż zbyt wielu. Raptem dom zaczął płonąć. Pewnie Gniewosz postanowił sprawę rozwiązać wypróbowanym sposobem. Ogień z dachu wnet ogarnął izbę. Nie ma sposobu, żeby go ugasić. Albo spłoniemy wraz z domem, albo wyjdziemy na zewnątrz, by tam w boju spróbować drogo sprzedać swe życie. Co było dalej, nie wiem, jako że z emocji  się obudziłem.

A co by było gdyby nas tak istotnie oblegano – myślę. Bardzo prosto zniszczyć przeciwnika, gdy ten ma tylko jedną drogę odwrotu. Wystarczy w tym miejscu  zgrupować siły i spokojnie czekać finału. Dobrze by zatem, na wszelki wypadek, przygotować zawczasu drugie wyjście i to najlepiej ukryte. W razie potrzeby można nim się wymknąć, szukając schronienia w pobliskiej puszczy. Można także użyć go do niespodziewanego ataku od tyłu. Jakby nie spojrzeć, w naszej sytuacji rzecz bardzo przydatna. Najlepiej zrobić podkop. No, może nie tak zupełnie. Na to już brak czasu. Wystarczy jednak wykopać płytki rów, chociażby od domu do stodoły, nakryć żerdziami i przysypać ziemią. Do opuszczenia stodoły wystarczy nawet nie za duża jama pod ścianą. W sumie robota niezbyt uciążliwa, a w razie niepomyślnego obrotu sprawy dająca szansę ratunku.

Widzę, że i Gniewko przewraca się z boku na bok. Chyba już nie śpi. Zagaduję doń, a gdy odpowiada, mówię co mi się przyśniło oraz co w związku z tym wymyśliłem.

– Prawyś, Sławku!

Wobec tego trzeba o tym pogadać z Bożydarem. Jeżeli zamierzamy stawić czoła Gniewoszowi, nieodzowne są odpowiednie przygotowania. We czterech rów szybko wykopiemy. Żerdzi zaś opodal widziałem cały stos.

Wychodzimy ze stodoły, chcąc na miejscu zobaczyć, co i jak? Wybieramy nawet trasę ewentualnego wykopu. Zanim sprawę przedstawimy kuźnikowi, dobrze mieć już wszystko z grubsza przygotowane. Wkrótce i Bożydar wychodzi przed dom, a od chaty Drażka nadchodzi Bojan. Wobec tego zaraz przedstawiam swą propozycję. Bojan potakująco kiwa głową. Bożydar również jest za. Wprowadza jednak poprawkę. W razie napadu i stodoła może zostać podpalona. Lepiej więc zapasowe wyjście umieścić gdzieś indziej – chociażby i nawet poza zabudowaniami. By nie tracić próżno czasu, zaraz za takim się rozglądamy. Bojan proponuje niewielkie zagłębienie przy krzakach czarnego bzu. Odległość będzie prawie taka sama jak do stodoły. Przechodzi propozycja Bojana.

Zaraz po śniadaniu łapiemy za łopaty. Dobrze, że ich nie brakuje. Podczas gdy kopiemy, Bożydar idzie do sąsiada smolarza po posiłki. Jego synowie już nie raz stawali w potrzebie, a i smolarz niejednokrotnie korzystał z pomocy kuźnika. W rezultacie intensywnego kopania, wywalamy rów cokolwiek głębszy niż pół metra, w sam raz taki, aby nim wygodnie można było pełzać. Kończymy wczesnym popołudniem. O przykrycie wykopu żerdziami oraz przysypanie zatroszczy się Bożydar z pomocnikami. My natomiast musimy się już zbierać do Gniewoszowa przeprowadzić zamierzoną dywersję.

Przełknąwszy pospiesznie polewkę, wkładamy na siebie przygotowane uprzednio przez Dobrochnę i Sławkę szaty. Są to po prostu pospiesznie zszyte płachty białego płótna. Wyglądamy w nich dziwacznie, ale właśnie o to chodzi. Na wszelki wypadek, pod zwiewnymi szatami kryjemy broń. Gniewko na piersi zawiesza złote słońce na rzemieniu. W dłoń ujmuje wygładzony dębczak. Przerzuciwszy przez ramię sakwę, biorę Niuka na długą smycz i spiesznie odchodzimy do łodzi.

Jeszcze przed południem Dobko udał się do Gniewoszowa, by przeciwnika mieć na oku. Jesteśmy bowiem pewni, że akcję przeciw Bożydarowi Gniewosz poprzedzi naradą z zaufanymi drużynnikami. Tak pono Gniewosz zawsze czyni dla podkreślenia, że to on jest szefem i od jego woli wszystko zależy. Przy okazji coś przegryzą i przepłuczą gardziele. Wszak przy piwie, nie mówiąc już o miodzie, radzi się najlepiej. I na tę chwilę właśnie czekamy. Miejscem spotkania może być tylko owa hala. Przecież dla takich właśnie celów ją wzniesiono. Tam nikt niepowołany nie ma okazji podsłuchiwania. W mieszkalnym domu znacznie trudniej o zachowanie dyskrecji. Zawsze to kręcą się po nim ludzie niewtajemniczeni, którzy chociażby tylko przypadkiem mogą coś usłyszeć.

Lądujemy w Gniewoszowie, wzbudzając zainteresowanie postronnych. Pytam o dom gospodzina Gniewosza. Aż trzech usłużnych pragnie nas tam zaprowadzić. Gniewko, machnąwszy niedbale ręką, daje do zrozumienia, że wystarczy nam samo wskazanie drogi. Po chwili dostojnym krokiem ruszamy we wskazanym kierunku. Trzymam Niuka przy nodze. W połowie drogi trafiamy Dobka. Skoro nas ujrzał, kiwa parę razy potakująco głową. Odetchnąłem z ulgą. A więc Gniewosz jest w swej hali. Przynajmniej do tego momentu wszystko idzie zgodnie z planem.

Skoro przechodzimy obok Dobka, podaje nam przyciszonym głosem liczbę uczestników spotkania. Gniewko zatrzymuje  się i położywszy rękę na głowie chłopaka, przez chwilę odgrywa dobrotliwego żerzcę. Wszak złote słońce na jego piersi niedwuznacznie sugeruje, z kim sprawa. W tym czasie Dobko przekazuje dodatkowe wieści:

– Spotkanie zaczęło się troszkę po południu, trwa zatem już drugą godzinę. Wpierw przyniesiono do hali jadło i spory antałek piwa, zaś zupełnie niedawno także jeszcze słuszny gąsiorek.

– Aha, przeszli do części „artystycznej” – mruczę pod nosem, na szczęście nie tak głośno, żeby Gniewko usłyszał. Jeszcze bym musiał tłumaczyć, o co mi chodzi. Jestem wystarczająco podekscytowany czekającą nas akcją i bynajmniej nie mam ochoty na zbędne gadanie.

W końcu Gniewko cofa rękę z Dobkowej głowy i klepnąwszy chłopca lekko dwoma palcami w policzek, rusza w dalszą drogę, opierając się na swym dębczaku. Z psiskiem przy nodze, podążam w ślad za nim. Lecz oto już docieramy do celu. Z domu naprzeciw wychodzi jakiś sługa. Gniewko rzuca niedbale:

– Gospodzin Gniewosz u siebie? – Ale mówi to tak, jak gdyby stwierdzał fakt, a nie zadawał pytanie. I nawet nie czekając odpowiedzi, rusza w stronę hali. Ja wciąż za nim o krok, pozostawiwszy zdezorientowanego sługę za sobą. Tymczasem Gniewko już otwiera drzwi i wchodzi do środka. Podążam jego śladem.

Przy długim stole siedzi pięciu mężów. Jeden na poczesnym miejscu, górując nieco ponad pozostałymi, którzy siedzą na ławach po bokach stołu. Po jadle na miskach pozostały tylko marne wspomnienia. Biesiadnicy zaś właśnie raczą się trunkami, dzierżąc w dłoniach stosowne naczynia. Nasz widok zatrzymuje ich w pół ruchu. Spoglądają na nas zdziwieni.

– Bądź pozdrowion gospodzinie Gniewoszu – natychmiast, jeszcze z marszu, rzuca Gniewko. – Niechaj bogi mają cię w swej pieczy – kontynuuje, nie pozwalając gospodarzowi dojść do słowa.

– Przynosim ci pozdrowienia od Gromosława, oćca twego.

– Przecie pomarł – wykrztusza zaskoczony Gniewosz, w czasie krótkiej przerwy, którą Gniewko czyni dla głębokiego wdechu. A ja w tym czasie przydepnąwszy psią smycz, już wyjmuję z sakwy zawiązany worek.

– Prawyś! Pomarł – kontynuuje mój druh – boś mu jadu zadał, a i Wszemir z bliskimi zgorzał od twego ognia! (Tu już trzyma w dłoni rozwiązany worek, który mu w międzyczasie podałem.) – Tedy bądź od nich pozdrowion!

Pobladły Gniewosz wytrzeszcza oczy. Jego towarzysze także, ale jeszcze siedzą spokojnie. Nie mam wszakże cienia wątpliwości, że rzucą się na nas natychmiast, na chociażby tylko gest szefa. Ma świadomość tego i Gniewko, gdyż równocześnie ze słowem „pozdrowion”, pada na stół ciśnięty przezeń worek. Jeszcze przez ramię dostrzegam turlające się pośród mis gniazdo szerszeni oraz wzlatujące pierwsze owady. A że w następnych sekundach sporo ich przybędzie, w to nie wątpię. Zbyt dobrze przecież słyszę wzmagające się brzęczenie rozeźlonych szerszeni. My tymczasem już jesteśmy na zewnątrz i zamknąwszy za sobą drzwi, podpieramy je Gniewkowym dębczakiem. Wewnątrz rwetes i wrzaski.  Nadbiegających od domu wstrzymuje Gniewko unosząc rękę:

– Wara! Bogi ninie tam sąd odprawują!

Przy tym i Niuk na długiej lince nie zachęca do zawierania bliższej znajomości. Wszakże jakiś drab przy toporze chce mnie obejść bokiem. Temu błyskam w oczy ogniem zapalniczki. Odskakuje natychmiast. Dobrze, że mu nie przyszło do głowy użyć topora!

Ale i nam wypada zmywać się stąd jak najprędzej, zanim minie moment zaskoczenia. Spiesznie odchodzimy, na szczęście przez nikogo nie zatrzymywani. Drogą rozglądam się za Dobkiem, lecz go nigdzie nie widzę. Najpewniej, zgodnie z poleceniem, opuścił już osadę zaraz po przekazaniu nam wiadomości.

Wsiadamy do łodzi, by natychmiast odbić od brzegu. Tak jak poprzednio, płyniemy na drugą stronę rzeki i dopiero tam bierzemy kurs na Drażkowe odrzysko. Mam cichą nadzieję, że ilość ukąszeń, jaką Gniewosz zainkasował, będzie wystarczająca dla unieszkodliwienia draba na jakiś czas. A że ukąszenie szerszenia jest bolesne, poznałem na własnej skórze, zdejmując ich gniazdo z lipy wczorajszym wieczorem. Nie przypuszczałem, że owady te są aktywne również i nocą. Wątpię zatem, by jutro Gniewosz był zdolny do czegokolwiek. Ale i tak, na wszelki wypadek, należy zachować wzmożoną czujność, a przede wszystkim gotowość do natychmiastowej obrony.

Po powrocie do domu pytam Bożydara czy nie ma w Gniewoszowie kogoś zaufanego. Dobrze bowiem by wiedzieć, co tam się dzieje?

– A tak, wciąż mieszka tam Przedboj – druh z lat młodości. I chociaż znacznie dłużej był on w przyjaźni z Gniewoszem, to jednak po śmierci Gromosława ich drogi się rozeszły. Natomiast przyjaźń z Bożydarem przetrwała próbę czasu.

– Dobrze byłoby zatem wybrać się doń. Pewnie będzie już świadomy dalszego biegu wypadków.

Bojan postanawia towarzyszyć bratu do Gniewoszowa. We dwu zawsze raźniej. Doradzam, żeby znowu założył konopną brodę i czuprynę.

– Lepiej niechaj  Bożydar zmieni swój wygląd – proponuje. – Wszak to on stanowi główny cel Gniewoszowej akcji. Na mnie Gniewosz nawet nie zwracał uwagi – kończy.

Wyruszają łodzią po wieczerzy, gdy mrok z wolna spowija okolicę. W oczekiwaniu na ich powrót, żaden z nas nie może sobie jakoś znaleźć miejsca.  Nie mogąc wysiedzieć w domu, idziemy na przystań. Siadłszy na pomoście, wypatrujemy w ciemności powracającej łodzi. Nadpływa wreszcie około północy. Aż mnie korci, żeby zarzucić powracających pytaniami, jednak trzymam język za zębami, czekając cierpliwie aż sami rzekną, z czym wracają. A że wieści są ważne, przekonuję się wkrótce, gdy już w izbie zdają sprawę z wypadu do Gniewoszowa. 

– Okazuje się, że Gniewosza mamy z głowy. Pono jeszcze przed laty jakiś wróż ostrzegał go przed pszczołami, które miały mu przynieść zgubę. Dlatego zawsze, aż do przesady, ich się wystrzegał. Skoro posiadł w Gniewoszowie władzę, zakazał nawet trzymania barci w pobliżu osady.

– Zatem już sam widok szerszeni pewnie go sparaliżował – jestem domyślny.

– Nie przeżył biedaczysko najmniej kilkunastu użądleń. Wprawdzie wyciągnięto  go z hali żywego, lecz wnet zaczął się dławić i sinieć, a na koniec dychać przestał. Pozostali uczestnicy pechowej narady tudzież drogo zapłacili za Gniewoszowy poczęstunek. W pierwszym bowiem rzędzie usiłowano ratować Gniewosza i tylko na tym skupiono całą uwagę. A że właśnie przegnał z domu babę świadomą chorób i mocy ziół, przeto nie bardzo komu było go ratować. Pozostała czwórka tymczasem wciąż pozostawała w hali. Nikomu widać jakoś nie spieszyło wystawiać się na atak rozeźlonych owadów. Ostatecznie wyciągnięto ze środka tylko dwu nieprzytomnych i to dopiero wtedy, gdy hala zaczęła płonąć. Widocznie któryś z pechowców próbował pochodnią opędzać się od szerszeni, a czynił to na tyle skutecznie, że przy okazji podpalił również budynek. Tak więc w ogniu zginęło dwu zaufanych Gniewosza. Pozostali, miast ratować, rzucili się grabić dobytek jeszcze ciepłego chlebodawcy. Do drużynników dołączyła większość służby, a nawet co poniektórzy mieszkańcy osady. Od  hali zajęły się klecie, lecz nikt nie próbował gasić ognia. Ogarnięci jak gdyby amokiem rabowali, co w ręce wpadło, wpierw z płonących już kleci, a na koniec z nieobjętego ogniem domu. Próżno Gniewoszowa żona usiłowała bronić doń dostępu. Odepchnięto ją na bok, nie szczędząc razów. Ostatecznie, dziwnym zrządzeniem losu, dom się ostał. Chociaż osmalony, przecież jednak stał wciąż pośród dymiących zgliszczy. Mało kto ze służby w nim pozostał. To mi wszakże nie dziwne. Za przykładem drużynników woleli zawczasu zniknąć ze zdobyczą. I taki marny koniec spotkał żądnego zaszczytów i władzy Gniewosza, zaś przez lata skrzętnie gromadzone bogactwo w jednej godzinie się ulotniło. To czego nie zdołały unieść ręce rabusiów, wraz z Gniewoszowymi zamysłami przepadło w spopielającym żarze.


[1]    przecie prawił – przecież mówił;

[2]    ninie – teraz;

[3]    nieć – kuzyn

[4]    bez ochyby – bez omyłki;

[5]    obierza – sieć łowcza, sidła;

[6]    nieskorzej – później;

[7]    odrzysko – rozlewisko;

[8]    wyżynąć – wypędzić, wygnać;

[9]    konung –  wódz, książę (germ. skan.)

[10]  żynie – gna, pędzi;

Skip to content